Xalun

  • Dokumenty480
  • Odsłony35 060
  • Obserwuję66
  • Rozmiar dokumentów587.8 MB
  • Ilość pobrań19 818

Księżniczka Wampirów 01 Kocham Cię Prawie Aż Po Śmierć

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :970.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Księżniczka Wampirów 01 Kocham Cię Prawie Aż Po Śmierć.pdf

Użytkownik Xalun wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 117 stron)

Rozdział 1 wiecie co? Dzisiaj skończyłam szesnaście lat. Super, nie? Oczywiście, jeśli przez słowo „super" rozumiecie najgorszy dzień w życiu... A dopiero było południe. Siedziałam w bufecie Liceum Stassena, gapiąc się na „niespodziankę z tuńczykiem". Pozwólcie, że coś wam powiem: to faktycznie była niespodzianka. Nie mogłam się nadziwić, że spełnia normy sanitarne. Na litość boską, miała szary kolor. Jedzenie nie powinno być szare. Również urodziny dałoby się wytrzymać, gdybym mieszkała w jakimś bardziej ekscytującym miejscu. Ale nie, kończyłam szesnaście lat w beznadziejnej dziurze: St. Paul w Minnesocie. Wepchnęłam kleistą papkę do pojemniczka. Przynajmniej ziemniaki wyglądały na jadalne. W brzuchu mi burczało, więc włożyłam do ust widelec. I westchnęłam. Kanapka z indykiem. Tego potrzebowałam. Albo kogoś, z kim mogłabym się pośmiać z całej tej głupiej sytuacji. Ale nie. Siedziałam sama. A powinna być tu Bea. Kiedyś, jeszcze w gimnazjum, zawarłyśmy uroczyste przymierze: w czasie lunchu zawsze siadamy razem, żeby żadna z nas nigdy nie wyglądała na żałosną, samotną ofiarę losu. Halo! Tak, to właśnie ja! Numer jeden wśród ofiar losu na życiowym zakręcie. W dniu własnych urodzin, nic dodać, nic ująć. Bea - dla swojej matki Beatrice Theodora Braithwaite - jest kimś w rodzaju mojej najlepszej przyjaciółki. Jako jedyna w szkole nazywa się jeszcze bardziej tajemniczo niż ja. Posłuchajcie tylko: Anastasija Ramses Parker. No właśnie. Sami widzicie, dlaczego większość ludzi mówi do mnie Ana. Tak czy inaczej, znamy się z Beą od drugiej klasy. To kawał historii. Trudno nie być blisko z kimś, od kogo pożyczało się swój pierwszy tampon, z kim chichotało się na widok pierwszego obiektu miłosnego zauroczenia i z kim wspólnie przetrwało się w gimnazjum okropne zajęcia z wychowania seksualnego. Chociaż, szczerze mówiąc, nie zawsze ją lubię. Bardzo się różnimy. Bea ma tendencje do odgrywania primadonny, a ja skłaniam się ku roli książkowego mola i nieśmiałej trusi. Jednak w jakimś sensie połączył nas los, bo w całej szkole jesteśmy jedynymi Prawdziwymi Czarownicami. To sekret, jednak magia rzeczywiście istnieje. Prawdziwe Czarownice potrafią spowodować wiele rzeczy. Nie tylko tych przyjemnych, w stylu New Age, ale na przykład zjawiska widoczne gołym okiem: burze, choroby, pomór bydła. Wiecie, wszystkie te sprawy, za które dawniej byłyśmy palone na stosach. Właśnie dlatego nie opowiadamy o tym na prawo i lewo. W szkole i poza szkołą jest oczywiście pełno wiccan*. Być nastoletnią czarownicą to najnowszy krzyk mody, jednak my z Beą naprawdę potrafimy czarować. * Wiccanie - neopoganie odwołujący się do czarów (przyp. tłum.) A w każdym razie Bea potrafi. Ja też powinnam. Mam odpowiednie pochodzenie, ale - no cóż - coś źle poszło. Może to samo coś, które sprawiło, że jedno moje oko jest lodowato błękitne, a drugie mahoniowo brązowe. O linoleum zaszurało krzesło. Podniosłam z nadzieją wzrok. Może królowa Bea wreszcie raczyła się pojawić? W końcu lepiej późno niż wcale. Ale to nie była Bea, tylko Matt Thompson, fantastyczny hokeista, oraz jego kumple, Pierwszy i Drugi. Wszyscy trzej usiedli przy moim stoliku. Między nami mówiąc, sekretnie podkochiwałam się w Thompsonie. To taki męski typ z kwadratową szczęką, rozumiecie? Podobało mi się, w jaki sposób jego ultrakrótkie orzechowe włosy wiją się na koniuszkach. A poza tym ten chłopak jak nikt inny potrafi wpasować się w T-shirt i dżinsy w sposób dość... zauważalny. Wielka szkoda, że jest takim wrzodem na tyłku.

- Czyżby to była Ana Parker, Dziewczyna-Czarowni-ca? - W ustach Thompsona zabrzmiało to niczym ksywka jakiejś superbohaterki. Jego kumple zarechotali. - Czego chcesz, Thompson? Zgubiłeś drogę do jaskini? - odparowałam, co było niezwykle zgrabną odpowiedzią, zważywszy na fakt, że żołądek podchodził mi do gardła. Faceci tacy jak Matt Thompson potrafią wyczuć strach, więc swój lęk próbowałam ukryć pod pozorami lekceważenia. Pierwszy i Drugi popatrzyli po sobie, marszcząc z wysiłku idealnie neandertalskie czoła, po czym wzruszyli ramionami, najwyraźniej nie łapiąc dowcipu. Natomiast Thompson nie dał się speszyć. - Ciekawe, jak to się dzieje, że znowu siedzisz sama? Nie mogłabyś wyczarować sobie jakichś przyjaciół? Och, trafiony, zatopiony, maestro błyskotliwej riposty. Jednak kumple Matta uznali ten żarcik za niewypowiedzianie zabawny. - Jasne. Ha, ha - odparłam. Moja maska twardzielki zaczynała trochę pękać. Takie sceny nigdy nie wychodzą na korzyść niepopularnej nudziarze. Będę się teraz musiała pilnować, żeby jakiś napój nie wylądował na mojej twarzy albo nie przydarzyło mi się coś równie nieprzyjemnego. Wiedziałam, że poradziłabym sobie o wiele lepiej, gdyby była tu ze mną Bea. Swoją drogą, dlaczego się mnie czepiali? Zwykle Thompson i jego banda zostawiali nas w spokoju. Czyżby to był żałosny podryw na poziomie podstawówki? - Uważaj, człowieku - powiedział Pierwszy. - Ona może rzucić na nas zły urok. Bardzo bym chciała. Niestety, tym trzem nic z mojej strony nie groziło. W dziedzinie magii byłam całkowitą porażką. Ale oni o tym nie wiedzieli. Nikt nie wiedział, nawet Bea. To był wyłącznie mój sekret. O którym próbowałam zapomnieć. Bo jeśli nie jestem Prawdziwą Czarownicą, to czym - zwykłą ofiarą losu? Jak na ironię, zauważyłam, że mimo psioczenia i burczenia zrobili się nieco nerwowi. No cóż, gdyby siedziała tu ze mną Bea, mogliby odkryć w swoich spodenkach gimnastycznych kolonię pająków albo przestałyby działać szyfry ich szafek. Serio. Za mną przemawiało jedynie to, że zdecydowanie wyglądam na czarownicę. Długie, paskudnie proste włosy tworzą mi niewielkie V pośrodku linii ziemistobladego czoła. Okej, Bea twierdzi, że mam porcelanową cerę, ale ja zawsze czułam się widmowo biała i wyblakła... oprócz oprawy oczu. Dzięki gęstym ciemnym rzęsom prawie nie muszę używać tuszu, a moje tęczówki, każda z innej bajki, to najlepsza broń przeciwko takim osobnikom jak Thompson i jego banda. Obrzuciłam ich więc swoim opatentowanym „złym wzrokiem". Doskonaliłam to spojrzenie latami. Lodowato błękitne oko zezowało na Thompsona. Jednocześnie zaczęłam mruczeć pod nosem o czarach, marach, filarach i karach. I różne inne słowa do rymu, bo, sami wiecie, ludzie oczekują, że zaklęcia będą się rymować. Chłopaki wyraźnie się zaniepokoili, a Drugiemu nawet zaczęło podskakiwać jabłko Adama. Zerkali po sobie nerwowo. Thompson próbował udawać, że nie robi to na nim żadnego wrażenia, tylko już pora lecieć, bo nagle w drugim końcu sali zobaczył kogoś znajomego. - Hej, to Yvonne. Musimy pogadać o kapeli, która ma grać u niej na imprezie. - Podniósł się, żeby uciec, ale na odchodnym jeszcze wykrzesał z siebie nieco złośliwości: - Żałuj, że nigdy nie będziesz dość popularna, by ktoś cię zaprosił, świrusko. - Uuu! - krzyknęłam. Podskoczył i wydał z siebie dźwięk podejrzanie podobny do pisku. Pierwszy - a może to był Drugi - zachichotał. Naprawdę.

Punkt dla świruski! Szkoda tylko, że wszyscy trzej raczej się mylili co do moich możliwości. Matt Thompson oddalił się nonszalanckim krokiem flirtować z Yvonne Jackson, którą - jak powszechnie sądzono - zaprosi na jesienny bal organizowany jako pożegnanie absolwentów wyjeżdżających do college'ów w innych miastach. No cóż, Yvonne przewodzi naszemu zespołowi czirliderek. Ależ banał. Obserwowałam ich ukradkiem, a jednocześnie próbowałam przełykać jadalne fragmenty „niespodzianki". On pochylony mówił coś, opierając się łokciami o stół w taki sposób, żeby uwypuklić mięśnie torsu. Ona chichotała. Było to obrzydliwe, ale... Proszę bardzo, oto właśnie skończyłam szesnaście lat. I co? Miałam mieć z tego powodu jakąś imprezę? Muzykę, tańce, w ogóle cokolwiek fajnego? Dostać jakieś prezenty? Nie. Dzisiejszego wieczoru mogłam spodziewać się tylko długiej, nudnej jazdy za miasto, podczas której Bea i moja mama będą w kółko powtarzać, że wszystko musi się udać. Chata za miastem jest naszym „sabatowiskiem", miejscem, gdzie grupa Prawdziwych Czarowników i Czarownic, pisanych wielką literą, uprawia w sekrecie magię. Właśnie tam czekała mnie spektakularna kompromitacja na oczach wszystkich. Miałam zostać wezwana do zaprezentowania najprostszych, podstawowych zaklęć. To jest część oficjalnej Inicjacji albo ceremonii powitalnej w Gronie Wybrańców. Tylko że akurat mnie żadne powitanie nie groziło. Wiedziałam, że kiedy zawalę rytuał, mama zacznie płakać. Zostanę wykluczona, wywalona z kowenu, i resztę swoich dni w Liceum Stassena spędzę właśnie tak: siedząc sama nad lunchem, podczas gdy wszyscy - wszyscy, nawet Bea - będą myśleli, że jestem jakąś stukniętą dziwaczką. Zapowiadało się naprawdę okropnie. A jeszcze nawet nie przebrnęłam przez połowę dnia. Uaaa. Rozdział 2 dopadłam Beę tuż przed zajęciami teatralnymi na szóstej lekcji. Mimo że zazwyczaj jestem bardzo nieśmiała, kocham teatr. Grałam w każdej sztuce, odkąd na początku szkoły średniej udało mi się zostać szaloną siostrą w Wariatce z Chaillot. Oczywiście zwykle dostaję podobne role: jedna z trzech Wiedźm w Makbecie, Zła Czarownica z Zachodu w Czarnoksiężniku z Krainy Oz, Medea w Medei i tak dalej. Ale teatr jest jedynym miejscem, w którym dziwaczny wygląd w istocie rzeczy stanowi mój atut. - Gdzie byłaś w czasie lunchu? - zapytałam. Zatrzymałyśmy się przy szafce Bei, w pobliżu drzwi sali pana Martineza. Moja przyjaciółka wrzuciła podręcznik do matmy na stos rupieci zaśmiecających niewielką przestrzeń. Byłam ciekawa, czy go potem znajdzie bez wzywania ekipy poszukiwawczej. - Musiałam siedzieć sama. - Ojej, biedna dzidzia - zakpiła i protekcjonalnie poklepała mnie po policzku. - Musiaała siedzieć całkiem samiuteeńka. Czy już wam wspominałam, że czasami zbytnio za Beą nie przepadam? Zignorowałam to. Bo wiedziałam, że nie miała na myśli nic złego. Kiedy trzeba, zawsze okazuje mi siostrzaną solidarność. - No cóż, ominęło cię, jak popatrzyłam na Thompsona złym okiem. - Słyszałam o tym, faktycznie. - Uśmiechnęła się i chwyciła mnie pod ramię, jakbym miała eskortować Jej Wysokość na bal. Musiałyśmy wyglądać na dobraną parę. Bea była wystrojona w czarny sweter, koszulę w czarno-różowe paski i stosowne legginsy.

Ufarbowane na czarno włosy związała w dziecinne kucyki tak, żeby móc się pochwalić różowymi pasemkami. Co do mnie, przyznaję, że jestem wierna palecie gotyckiego rocka. To oznacza czarny z czarnym i z czarnym, chociaż dla uczczenia urodzin wzbogaciłam mój tradycyjny zestaw - wąskie dżinsy, top, zapinana góra z długimi rękawami - o ciężki srebrny naszyjnik z egipskim hieroglifem ankh i ulubione buty. - A co słyszałaś? - zapytałam, zatrzymując się pod drzwiami klasy. - Że rzuciłaś na niego zły urok. Koleś potknął się w pracowni chemicznej i zalał cały stół jakimś odjazdowym kwasem. Musieli wyciągnąć kombinezony ochronne, żeby to posprzątać. Chodź, dziewczyno. Skrzywiłam się, słysząc, jak przesadza. Chyba jednak nie wkładali tych kombinezonów. Co więcej, dobrze wiedziałam, że nie rzuciłam na Thompsona uroku. Nie wykrzesałam z siebie żadnej magii. Tego byłam pewna. Mogłam nie być w stanie samodzielnie czarować, ale zawsze potrafiłam to ukryć, bo umiem wyczuć działające zaldęcie. Umiem powiedzieć, kiedy energia osiąga maksimum i Iciedy ktokolwiek w moim otoczeniu użył jej, choćby minimalnie. Z Thompsonem zrobiłam to samo, co robiłam przez całe życie, gdy przychodziło do czarowania: udawałam. Pozwoliłam, żeby moja ręka wysunęła się spod ramienia Bei, która tymczasem szczerzyła się do mnie, jak jakiś zakichany kot z Cheshire. - Byłam ciekawa, kiedy wreszcie przestaniesz zadzierać nosa i kogoś załatwisz - oznajmiła, żartobliwie szturchając mnie w żebra. -Porada wiccańska jest dla wiccan, nie dla Prawdziwych Czarownic. To jej ulubiony tekst w sytuacjach takich jak ta. Bea naprawdę nie popiera reguły „jeśli nie krzywdzisz nikogo" i tych wszystkich dobroczynnych kawałków Porady. Uważa, że gadki w stylu „dla największego dobra wszystkich" służą tym, którzy nie mają pojęcia o magii. Kasować czarne charaktery, tak brzmi jej motto. Jeśli chodzi o mnie, nie byłabym taka pewna. Chcę przez to powiedzieć, że karma ma swoje sposoby, żeby capnąć za siedzenie, kiedy człowiek najmniej się tego spodziewa. Na szczęście nie musiałam nic mówić, bo rozległ się dzwonek. Pospiesznie weszłyśmy do sali. Uczniowie na zmianę czytali kolejne wersy z Wieczoru Trzech Króli Szekspira. Pan Martinez wtrącał się od czasu do czasu, żeby wytłumaczyć jakieś dawne słowo albo kiepski (ale zazwyczaj sprośny) dowcip. Normalnie bardzo mnie te zajęcia interesują, dzisiaj jednak błądzi-liim gdzieś myślami. Opowiastka Bei o skutkach złego uroku, który rzu-tilimi na Thompsona, sprawiła, że w głębi serca zakieł-kuw.ilii mi głupia nadzieja. A jeśli naprawdę? A jeśli ukończona szesnastka jednym kliknięciem przełączyła we mnie to coś z „off" na „on"? Niekiedy przychodziło mi do głowy, czy aby nie opuściłam jakiejś ważnej lekcji, którą wszyscy inni przerobili. Zupełnie jakbym potrzebowała tylko, żeby ktoś przekręcił we mnie jakiś klucz i wtedy wszystko nabierze sensu. A jeśli to się właśnie stało i nareszcie będę czarować? Nie mogłam się już doczekać dzwonka, żeby pobiec do domu i wypróbować jedno czy dwa zaklęcia. Co tu dużo mówić, odkąd po raz pierwszy dotarło do mnie, że w dziedzinie magii jestem absolutnym zerem, panicznie bałam się całej tej historii z Inicjacją. Ale może... może podczas wielkiego rytuału sprawy potoczą się nie tak okropnie, jak zawsze sądziłam. - Ano Parker? Jesteś z nami?

Zamrugałam. Przed moją ławką stał pan Martinez i przyglądał mi się ze zmarszczonym czołem. To bardzo szykowny facet. Zawsze wygląda niesamowicie w odprasowanej białej koszuli, ciemnych spodniach i krawacie. Jednak kwaśna mina psuła cały efekt, słowo daję. - Och - powiedziałam, widząc, że klasa wpatruje się we mnie. Najwyraźniej musiała nadejść moja kolej na czytanie. Wlepiłam wzrok w Wieczór Trzech Króli, ale nie miałam pojęcia, do którego miejsca doszliśmy. - Och, kwestia? - Tak się zawsze mówi, kiedy podczas próby człowiek zapomni tekstu. Tak jak się spodziewałam, kilku klasowych aktorów weteranów parsknęło śmiechem. Jednak pan Martinez do nich nie należał. Prawdę mówiąc, patrzył na mnie, jakbym go głęboko zraniła i zmarnowała szansę na list polecający do Juilliard*. Co nie znaczy, że naprawdę wiem, co chcę robić ze swoim życiem i w ogóle. - Ano, spodziewałem się po tobie czegoś więcej. Czy ktoś mógłby podpowiedzieć naszej śniącej na jawie pannie Parker? Wystrzelił w górę las rąk. Podlizywanie się zawsze było wypróbowaną drogą do przesłuchań w sprawie ról. Pan Martinez poprosił Taylor. To moja najlepsza przyjaciółka nieczarownica. Jest fanką teatru, kujonicą i totalną ma-niaczką komputerową. Krótko mówiąc, kimś w moim stylu. A oprócz tego naj zabawniej w świecie kocha się w panu Martinezie, którego cała reszta klasy uważa za geja. Teraz Taylor pracowała nad główną rolą w następnym przedstawieniu. Tymczasem ja czułam się jak coraz większa idiotka. Przesuwałam wzrokiem po stronie w poszukiwaniu właściwego wersu, a sekundy płynęły. Wreszcie znalazłam go i odczytałam, cała czerwona na twarzy. Obiecałam sobie, że do końca zajęć będę już uważać. Później spotkałyśmy się we trójkę, żeby obgadać wydarzenia dnia. Taylor nie może z nami jadać, bo ma lunch na innej przerwie. Więc żeby nadrobić zaległości, już tradycyjnie odprowadzamy się nawzajem do swoich szafek i w tym czasie przekazujemy sobie różne nowiny, smaczne kąski i zwykłe plotki. Ponieważ szafka Bei jest najbliżej, tam się zawsze umawiamy. - Ana, dokąd uciekłaś myślami w czasie zajęć? Pan Martinez miał rację. Zwykle jesteś wzorowa - rzuciła Taylor. * Juilliard School - znana wyższa uczelnia muzyczna i artystyczna w Nowym Jorku (przyp. tłum.). Taylor jest emigrantką z Somalii i nosi połyskliwe chusty przetykane złotymi nićmi. Naprawdę nazywa się jakoś znacznie bardziej etnicznie, ale nalega, żeby mówiono do niej Taylor. Chociaż włosy ma zawsze zakryte, nie lubi tych wszystkich długich powiewnych szat. Tego dnia miała na sobie dżinsy, sweterek z dzianiny z długimi rękawami i kowbojskie buty. Gdybyście jeszcze się nie połapali: Taylor to taka sama outsiderka jak my z Beą. Chociaż w naszej szkole uczy się dużo Somalijek, jest dla nich o wiele za dziwaczna z tym swoim zamiłowaniem do komiksów, gier wideo i manią komputerową. - Nie wiem. - Wzruszyłam ramionami. Bea chwilowo wstrzymała się od komentarza, bo głowę miała wetkniętą w głąb szafki, gdzie buszowała, gromadząc rzeczy, które chciała zabrać do domu. - Serio, wyglądałaś na kompletnie zagubioną. Nic ci nie jest? - zaniepokoiła się Taylor. - Po prostu czeka mnie dziś ważny wieczór - odparłam. - Moje urodziny. - Aha, będziesz miała imprezę? - W głosie Taylor słychać było napięcie, mówiące: „nie zostałam zaproszona". - Imprezę? O nie, nic z tych rzeczy. Muszę przejść... -Hm, jak to ująć? Nie wolno nam rozmawiać o sprawach kowenu, a nie chciałam kompletnie uchylić się od odpowiedzi. Bo byłoby to daleko bardziej podejrzane. - Test?

- Nie brzmisz zbyt pewnie - zauważyła. Sprawiała wrażenie jeszcze bardziej urażonej, jakby podejrzewała, że kłamię, by jej nie zapraszać. - Coś w rodzaju końcowego egzaminu - wtrąciła się Bea beztrosko. - Ana i ja mamy dzisiaj odbyć pewien rytuał. Taką uroczystą Inicjację. Ale to wszystko tajne łamane przez poufne. Wielka magia. Wytrzeszczyłam na nią oczy. Dobra, w porządku, rozumiem, że to jedyna metoda na zachowanie sekretu. Powiedzieć prawdę, jak gdyby nigdy nic. Jednak Bea potraktowała przepisy dość lekkomyślnie i na pełnym luzie. - Och, jakaś sprawa religijna? - powiedziała Taylor, a w jej głosie zabrzmiała szczera ulga. - Ale zorganizujesz szesnastkę w najbliższy weekend. Prawda, Ana? - Dla kogo? Dla nas trzech? - zapytałam. To by dopiero była porażka. Bea pokręciła głową, dając do zrozumienia, że ma przed sobą światowej klasy idiotkę. - Jesteś żałosna, wiesz? W sobotę absolutnie musimy urządzić ci imprezę. Zaproś całą szkołę. - To by było epickie! - ucieszyła się Taylor. - Może da się ściągnąć jakąś tutejszą topową kapelę. Słyszałam, że Yvonne kogoś zna. Wiesz, kogo byłoby fajnie zaprosić? Tych od Nikolaia Kirova. Jak oni się nazywają? - Ingress - odparła Bea bez wahania. - Nikolaia z...? - Ugryzłam się w język, zanim wymówiłam „z kowenu", ale niewiele brakowało. - Tego samego - przytaknęła Bea. Ha! Nie miałam pojęcia, że on gra w zespole. W zeszłym roku skończył naszą szkołę, ale znałam go głównie z sabatów. Prawdę mówiąc, dzisiejszej nocy też miał przechodzić Inicjację. - Niesamowity facet - stwierdziła Taylor rozmarzonym tonem. - Tak - przyznała Bea. Ona się w nim kocha. Nikolai jest całkiem niezły, jeśli komuś podobają się uwodzicielscy, egzotyczni starsi chłopcy. No dobra, mnie się podobają. Jednak gdyby nawet jakimś cudem zainteresował się mną, Bea byłaby wściekła. - Jasne, super, ale to wszystko marzenia ściętej głowy. Impreza u mnie w domu? Zapomnijcie. - Mama w życiu by się nie zgodziła. Nie wpuszcza osób, które nie znają sekretu Prawdziwych Czarowników, co w praktyce oznacza: prawie nikogo, słowo daję. Przyjaciółki, które mnie odwiedzały, mogłam policzyć na palcach jednej ręki. Ręki? Wystarczył jeden palec: Bea. - Domówka u nas? Nie ma mowy. Mama dostałaby ataku histerii. - Nie - powiedziała Bea. - U nas. Zostaw to mnie. Wszystko zorganizuję. Dlaczego nie czułam wdzięczności? Zamiast tego moją duszę ogarnął prawdziwy lęk. Urodziny pod dowództwem Bei? Całkowicie zamienią się w jej imprezę, zupełnie inną niż taka, na której moja cicha, spokojna osoba mogłaby się naprawdę dobrze bawić. - Och, wiesz ... - zaczęłam, próbując przedstawić powód, dla którego powinna powściągnąć swoją uprzejmość, ale właśnie w tym momencie kątem oka dostrzegłam, że korytarzem nadciąga Thompson ze swoją bandą. Wyglądali, jakby byli wkurzeni i mieli do wypełnienia jakieś bojowe zadanie. Może małe polowanko na czarownice? Szturchnęłam Beę w plecy. - Musimy znikać. Odwróciła się i popatrzyła w tym samym kierunku, co ja. - A tak, rozumiem. - Co rozumiesz? - Taylor sprawiała wrażenie zbitej z tropu, kiedy próbowała podążać za naszymi spojrzeniami.

Po chwili gwałtownie wciągnęła powietrze. - Thompson idzie tutaj? Pogadać... z nami? Pociągnęłam Beę za rękę, żeby się pospieszyła, ale było już za późno. Thompson i jego kumple zatarasowali nam drogę. Wyglądali na dużych i groźnych. Wszyscy mieli na sobie sportowe kurtki z literami, jakby należeli do jakiegoś zakręconego gangu. Ponure i zawzięte miny sprawiły, że przełknęłam ślinę. Z trudem. Czułam, jak tuż obok magia Bei pracuje na coraz wyższych obrotach. Próbowałam pochwycić spojrzenie przyjaciółki, żeby ją przestrzec przed tym pomysłem, ale jej usta zacisnęły się w wąską, zdecydowaną linię. Mocno chwyciła mnie za rękę i wyraźnie puściła oko. - Pif-paf, siostro - szepnęła. Rozdział 3 G/łysząc ją, Thompson miał na tyle rozumu, żeby cofnąć się o krok. Ale po chwili pokrył strach zwierzęcym warknięciem i mocno szturchnął mnie w ramię. Zabolało. - Nigdy więcej ze mną nie zadzieraj, wiedźmo -rzucił, zaciskając dłonie w pięści. Wstrzymałam oddech. Pomyślałam, że mnie uderzy. Bea zmarszczyła nos podobnie jak w komedii Czarownica. Poczułam w powietrzu silny przypływ energii, coś jakby elektryczność. - Nie rób tego - poprosiłam, chociaż się bałam. Gdyby rzuciła na niego klątwę, mogłoby się skończyć tylko większymi represjami. Nie bez powodu w naszej społeczności istniały przepisy zakazujące takich rzeczy. - Pif-paf - powiedziała Bea cicho i szturchnęła Thompsona w ramię tak jak on mnie, tylko o wiele delikatniej. - Niby co to miało być? - Gapił się na miejsce, gdzie go dotknęła, nie wiedząc, czego się spodziewać. - Chłopie - zagrzmiał Pierwszy, dziko zerkając to na Beę, to na mnie wytrzeszczonymi oczami. - Jesteś totalnie przeklęty. Ja stąd spadam. - Ja też - przyznał mu rację Drugi. Po czym zgodnie z zapowiedzią zniknęli w zatłoczonym korytarzu. Puf! I już ich nie było. Prawie jak czary. Okej, w zasadzie dokładnie jak czary. Bea sprawiła, że Thompson momentalnie stracił popularność. Działanie zaklęcia miało osłabnąć w ciągu kilku dni, więc mógł nigdy nie zrozumieć, co się stało i dlaczego nikt nie odpowiada na jego telefony i esemesy ani nie reaguje na odzywki i różne popisy. A jednak zauważył nieobecność swoich skrzydłowych. Usiłował wyglądać na luzaka, kiedy powiedział: - Taa, poważnie, nie żartuję. Nie pogrywajcie więcej ze mną, świruski. - Podejrzewałam, że znów poprze słowa agresją fizyczną - kuksańcem czy czymś podobnym - ale zamiast tego przyjrzał się nam po kolei bardzo wymownie. - Żadna z was. Obserwowałyśmy go, kiedy się oddalał. Moje nerwy buzowały od niewykorzystanej adrenaliny. Taylor zaklęła pod nosem - w każdym razie sądzę, że zaklęła, bo nie było to po angielsku - po czym przyjrzała się uważnie naszym twarzom. - O co właściwie chodzi? - Thompson myśli, że podczas lunchu rzuciłam na niego zły urok - wyjaśniłam. Oczywiście teraz Bea zrobiła to naprawdę. Ale przecież tego nie mogłam powiedzieć. - Jasne, bardzo się przestraszyłam - ucięła Taylor i odeszła wściekła. - Przepraszam! - krzyknęłam za nią, ale tylko machnęła ręką, jakby nigdy już nie chciała się ze mną, ani z Beą kumplować. Nie mogę powiedzieć, żebym ją za to winiła. Faktycznie,

jesteśmy dziwne. I Thompson najwyraźniej był gotów rozgnieść nas na miazgę. Nie miałam pojęcia, czy kiedykolwiek naprawdę zrobił coś takiego, jednak nigdy dotąd nie bałam się tak bardzo, że ktoś mi wleje. Kolana dosłownie pode mną dygotały. Bea tylko potrząsnęła kucykami. Chociaż po sposobie, w jaki zlizywała z warg czarną szminkę, widać było, że też jest przygnębiona. - Jeśli oni naprawdę ... - zaczęła, ale przerwała. Nie mogła zmusić się, żeby powiedzieć to, o czym obie pomyślałyśmy. Jesteśmy przyzwyczajone do docinków i kpin, jednak tym razem sprawa wyglądała inaczej. Czułam, jak energia Bei znowu wrze, gotowa do ciosu. - Wyluzuj. Nie masz teraz odpowiedniego celu. Bea wzięła głęboki oddech. Miałam wrażenie, że trzeszczy mi w uszach, kiedy uwalniała swoją magię na podłogę. - Zadzwonię później do Taylor - powiedziałam. - To nie Taylor mnie niepokoi. - Naprawdę uważasz, że ci trzej mogą nam coś zrobić? - Ludzie nienawidzą czarownic. Boją się nas. Zawsze się bali. Dwa słowa, siostro: Czasy Płomienia. Zdziwiłam się, słysząc to określenie z jej ust, bo zostało totalnie zawłaszczone przez wiccańskich kiepskich naśladowców. Ale należy przyznać, że o wiele silniej działa na wyobraźnię niż „Inkwizycja", której przez żarty Monty Pythona nikt już nie brał na serio. Czasy Inkwizycji, Płomienia - nazywajcie je, jak wolicie - są tą istotną przyczyną, dla której nie wolno nam robić tego, co Bea właśnie zrobiła. Żadnych magicznych napaści na zwykłych ludzi. Żadnych rozmów o tym, jak naprawdę działa magia. Utrzymanie tajemnicy to dewiza Prawdziwych Czarowników. A jednak Bea, próbując uniknąć „stosu", właściwie ujawniła nasz sekret. Naprawdę rzuciła zły urok na Thompsona. A teraz będziemy musiałyśmy stawić czoło konsekwencjom. - Spóźnię się na autobus - mruknęłam. Czy nie mówiłam wam, że jestem nieśmiała? Wiem, że powinnam skrzyczeć Beę za obłudę, ale w efekcie nie miało żadnego znaczenia, która z nas użyła prawdziwej magii, a która tylko udawała. Thompson uważał, że obie jesteśmy siebie warte. Złowieszcze istoty, czarownice. - Chodź. - Bea uśmiechnęła się niepewnie. - Podrzucę cię do domu. Poza tym w aucie mam dla ciebie prezent. Cały czas zerkałam przez ramię, na szczęście Thompsona i jego kumpli nigdzie nie było widać. Dotarłyśmy na szkolny parking bez żadnych dalszych incydentów. Bea jeździ długim jak autobus, zardzewiałym buickiem, który bucha cuchnącymi kłębami czarnego dymu, kiedy się go odpala. Niemniej jednak ma swój wóz. Ja nie mam ani samochodu, ani prawa jazdy. W zeszłym roku dostałam tymczasowe, dla uczących się, ale zwariowany rozkład zajęć mamy uniemożliwił mi zaliczenie wystarczającej liczby godzin za kółkiem. Tymczasowe prawo jazdy straciło ważność. I na tym, niestety, koniec. Swoją drogą, po co mi ono? Cisnęłam plecak na tylne siedzenie i przypięłam się do przedniej kanapy po stronie pasażera. Pas był wielki, beżowy, przy zapinaniu wydał staroświeckie szczęknięcie. Miałam wrażenie, jakby mnie podwoziła własna babcia. Ta landara nawet pachniała niczym auto starszej pani. I jakimś cudem, niezależnie od stanu szafki i pokoju Bei, tutaj na podłodze nie było nawet jednego śmiecia. Bea jest malutka, ma niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, więc kanapę

wysunęła do przodu tak daleko, jak tylko się dało. Kolanami zawadzałam o tablicę rozdzielczą. - Twój prezent jest w schowku na rękawiczki - powiedziała, kiedy już wykonała wszystkie czynności przygotowujące do jazdy: zapiąć pas, ustawić lusterko wsteczne, sprawdzić pozostałe lusterka i tak dalej. Jak z podręcznika ostrożnego kierowcy. Niezgrabnie przesunęłam nogi, żeby otworzyć zasuwkę. Na stosie map leżało niewielkie, starannie zapakowane pudełeczko. Papier był lśniący i szkarłatny. Bea przewiązała go wstążką z materiału w delikatnym kolorze lawendy. - Jakie piękne. - Westchnęłam z zachwytem. Bea się roześmiała. Przekręciła kluczyk i silnik z rykiem ożył, wydmuchując wielki kłąb czarnego smogu. - To tylko pudełko, głuptasie. Rozerwałam opakowanie. Pudełko informowało, że pochodzi z Bibelotu, ekskluzywnego sklepu znanego z eleganckiej biżuterii. A jednak Bea, próbując uniknąć „stosu", właściwie ujawniła nasz sekret. Naprawdę rzuciła zły urok na Thompsona. A teraz będziemy musiałyśmy stawić czoło konsekwencjom. - Spóźnię się na autobus - mruknęłam. Czy nie mówiłam wam, że jestem nieśmiała? Wiem, że powinnam skrzyczeć Beę za obłudę, ale w efekcie nie miało żadnego znaczenia, która z nas użyła prawdziwej magii, a która tylko udawała. Thompson uważał, że obie jesteśmy siebie warte. Złowieszcze istoty, czarownice. - Chodź. - Bea uśmiechnęła się niepewnie. - Podrzucę cię do domu. Poza tym w aucie mam dla ciebie prezent. Cały czas zerkałam przez ramię, na szczęście Thompsona i jego kumpli nigdzie nie było widać. Dotarłyśmy na szkolny parking bez żadnych dalszych incydentów. Bea jeździ długim jak autobus, zardzewiałym buickiem, który bucha cuchnącymi kłębami czarnego dymu, kiedy się go odpala. Niemniej jednak ma swój wóz. Ja nie mam ani samochodu, ani prawa jazdy. W zeszłym roku dostałam tymczasowe, dla uczących się, ale zwariowany rozkład zajęć mamy uniemożliwił mi zaliczenie wystarczającej liczby godzin za kółkiem. Tymczasowe prawo jazdy straciło ważność. I na tym, niestety, koniec. Swoją drogą, po co mi ono? Cisnęłam plecak na tylne siedzenie i przypięłam się do przedniej kanapy po stronie pasażera. Pas był wielki, beżowy, przy zapinaniu wydał staroświeckie szczęknięcie. Miałam wrażenie, jakby mnie podwoziła własna babcia. Ta landara nawet pachniała niczym auto starszej pani. I jakimś cudem, niezależnie od stanu szafki i pokoju Bei, tutaj na podłodze nie było nawet jednego śmiecia. Bea jest malutka, ma niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, więc kanapę wysunęła do przodu tak daleko, jak tylko się dało. Kolanami zawadzałam o tablicę rozdzielczą. - Twój prezent jest w schowku na rękawiczki - powiedziała, kiedy już wykonała wszystkie czynności przygotowujące do jazdy: zapiąć pas, ustawić lusterko wsteczne, sprawdzić pozostałe lusterka i tak dalej. Jak z podręcznika ostrożnego kierowcy. Niezgrabnie przesunęłam nogi, żeby otworzyć zasuwkę. Na stosie map leżało niewielkie, starannie zapakowane pudełeczko. Papier był lśniący i szkarłatny. Bea przewiązała go wstążką z materiału w delikatnym kolorze lawendy. - Jakie piękne. - Westchnęłam z zachwytem. Bea się roześmiała. Przekręciła kluczyk i silnik z rykiem ożył, wydmuchując wielki kłąb czarnego smogu. - To tylko pudełko, głuptasie.

Rozerwałam opakowanie. Pudełko informowało, że pochodzi z Bibelotu, ekskluzywnego sklepu znanego z eleganckiej biżuterii. - To naprawdę...? - Otwórz! Zrobiłam, jak kazała. Naszyjnik w środku był prześliczny. Wyjęłam go, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Wyglądał niemal jak chrześcijański różaniec, ale w miejscu, gdzie normalnie byłby krzyżyk, miał przyczepiony wisiorek z boginią Nilu - zgrabną abstrakcyjną figurką kobiety o szerokich biodrach, wydłużonej, smukłej, niemal wężowej głowie i uniesionych ramionach, które tworzyły pętelkę. Zamiast różańcowych koralików były paciorki z masy perłowej przeplatane czarnym onyksem, dokładnie dwadzieścia osiem: cykl księżyca. Bea tego nie kupiła. Naszyjnik sprawiał wrażenie zbyt osobistego. Zresztą mogłam wyczuć jej energię tańczącą w każdym paciorku, wzdłuż każdego drucika. - Sama go zrobiłaś, prawda? Mimo że wzrok miała skupiony na szukaniu drogi wyjazdu z zatłoczonego parkingu, oczy zabłysły jej dumą. - Podoba ci się? - Chyba żartujesz? Jest niesamowity! - Uściskałabym ją, ale wiedziałam, jaka się robi nerwowa, kiedy prowadzi. - Zajęło mi to kilka miesięcy. Szlag mnie trafiał, kiedy uczyłam się skręcać srebrny drucik. Czasami, gdy trzymam jakieś rękodzieło, mam wrażenie, że wyczuwam ilość włożonej w nie pracy albo frustrację związaną z oporem materiału czy też wątpliwości rzemieślnika co do własnych umiejętności. Ale nie w tym przypadku. Naszyjnik Bei śpiewał mi o radości i miłości. Pozwoliłam, by grało na nim światło, kiedy tak leżał w moich dłoniach. - Piękny. Nie mogę uwierzyć, że zrobiłaś go dla mnie. - Najlepsze przyjaciółki? - zapytała Bea. - Jasne - odparłam z uśmiechem. Nawet jeśli czasem jej nie lubię, w głębi serca jesteśmy jak siostry. - Na zawsze. Kiedy wreszcie wydostałyśmy się z parkingu, Bea pojechała Lexington Avenue. To jedna z najruchliw-szych arterii komunikacyjnych w St. Paul, ale jezdnia jest podzielona wysepkami zieleni. Wrzesień dobiegał końca, więc trawa zaczęła brązowieć i usychać. Drzewa nabrały już odrobinę jesiennych kolorów, choć rude i żółte plamy nie były jeszcze tak bardzo widoczne wśród ciemnozielonych liści. - Wygląda na to, że na sabatowisku będzie pięknie -zauważyła Bea. Nasz kowen jest właścicielem posiadłości położonej około półtorej godziny drogi na północ od miasta. Kilka pokoleń temu członkowie zgromadzenia zebrali pieniądze i kupili pięćdziesiąt hektarów niezagospodarowanego terenu. Teraz dwanaście rodzin używa tego miejsca jako „chaty na północy". Mamy tam małe błotniste jezioro, w którym wszyscy uczyliśmy się pływać, i las, gdzie można zbierać grzyby i jagody. Odkąd pamiętam, spędzałam w chacie wakacje. To mój drugi dom. W uchu poczułam nerwowe pulsowanie. - Bea, jeśli nie zdam... - Nie potrafiłam dokończyć na głos. Kocham to miejsce. Wygnanie złamałoby mi serce. Nawet na mnie nie spojrzała. - Jesteś straszną pesymistką, wiesz? Pamiętasz Thompsona? Zobaczysz, pokażesz im.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz - powiedziałam. Żałowałam, że jej wiara nie może bardziej podnieść mnie na duchu. Kiedy się poruszyłam, zawadziłam ręką o prezent. Magia naszyjnika zelektryzowała mi opuszki palców. Czy rzeczy, które ja tworzę, też mają taką moc? Pokręciłam głową. Akurat wtedy Bea zerknęła w moją stronę i błędnie to zinterpretowała. - Oczywiście, że się nie mylę - stwierdziła, klepiąc mnie po kolanie. Uznałam, że traktuje mnie trochę zbyt protekcjonalnie, więc odparłam: - A twoja mama oblała. W tej samej chwili zdałam sobie sprawę, że popełniam błąd. Wargi mojej przyjaciółki skrzywiły się w gniewnym grymasie, zanim zdołała opanować wyraz twarzy. Przekroczyłam granicę. Szczerze mówiąc, nie byłam pewna, czy powinnam w ogóle o tym wiedzieć. Nigdy nie rozmawiałyśmy o pozycji jej mamy w kowenie. Udawałyśmy, że znalazła się tam dzięki małżeństwu, a ojciec Bei jest jedynym czarownikiem w ich rodzinie. Przyjaciółka prychnęła. - Mama to przypadek specjalny, Została przeklęta. Przynajmniej tak brzmi wersja oficjalna. Ale nikt nigdy nie wyjaśnił przez kogo albo... w jakim celu. Jasne było, że nie należy zadawać zbyt wielu pytań na ten temat. Jedyny raz, kiedy o to zagadnęłam, usłyszałam mgliste wyjaśnienia o jakimś zewnętrznym wrogu, a zaraz potem, że nie wolno nam o tym rozmawiać, by nie wywoływać wilka z lasu. Co zawsze wydawało mi się sprytną wymówką. Oczywiście, nigdy nie podzieliłam się tą opinią z Beą. Najlepsze przyjaciółki czy nie, sekrety rodzinne są tematem tabu. Szanowałam to. W końcu też miałam swój słaby punkt. Mój rodowód był „naruszony". Nawet przy tej klątwie, Bea miała przynajmniej dwoje rodziców, którzy pochodzą z czarnoksięskich rodzin. Gdy przyszła na świat, jej imię zostało wykaligrafowane ozdobnym pismem w wielkiej Księdze Cieni, w której umieszczane są wszystkie imiona. Mogła popatrzyć na rozgałęzione drzewo i ujrzeć, jak jej krew łączy się i przeplata aż do Pierwszej Czarownicy. Moje imię jeszcze nie zostało zapisane. Czekało na nie miejsce, ale nadal puste. Imię mojej matki również widniało tam samotnie. Bez zaznaczonej linii męskiej. Zupełnie jakbym nie miała ojca. W ogóle. Zawsze wydawało mi się to szczególnie dziwne, skoro zdarzali się inni „zwykli" ludzie, którzy wżenili się w Rody. Bo sami pomyślcie, po prostu co jakiś czas konieczne jest wychodzenie poza grupę, albo wszyscy bylibyśmy blisko spokrewnieni i jeszcze bardziej dziwaczni niż jesteśmy. Jednakże oni zostali wpisani. Księga jest kompletna. Czasami pojawia się w niej imię z dopiskiem „dziecko majowe". To nasze określenie przelotnej przygody. Musi mieć jakiś związek z dawnym obyczajem uprawiania seksu z kim popadnie podczas obchodów święta ognia Beltane pierwszego maja. Ale nawet te majowe błogosławieństwa są skrzętnie odnotowywane. Wiem, bo zauważyłam. W spisie figurują również ci, którzy zmarli przed ukończeniem szesnastego roku życia. Tylko nie ja. Moje puste miejsce czekało na wypełnienie. Jednak wszyscy zakładali, że wreszcie tam trafię. Pokazując mi Księgę, członkowie Starszyzny zawsze powtarzali: „Ana, tutaj znajdziesz się po Inicjacji". Żadnej presji, nic z tych rzeczy.

- Po powrocie do domu chcę jeszcze przećwiczyć zaklęcia - wyznałam Bei. - Rozumiesz, żeby sprawdzić, czy z Thompsonem to był tylko fuks, czy rzeczywiście coś wyszło z moich czarów. - Świetny pomysł - odparła. - Strasznie się denerwujesz. Dobrze ci zrobi nabrać trochę pewności siebie. Wiesz, nastawienie to w magii połowa sukcesu. Kolejna z jej ulubionych mądrości. Tym razem tylko wywróciłam oczami. Bea zrobiła minę, jakby chciała mnie za to zbesztać, ale właśnie podjechałyśmy pod mój dom. Wyskoczyłam z auta Bei z szybkim „dziękuję", bo na podjeździe stał zaparkowany samochód mamy. Wygląda bardzo charakterystycznie: to jaskrawoniebieski mini cooper. Dziwne, że mama tak wcześnie była w domu. Jest wykładowcą kontraktowym studiów feministycznych. W tym semestrze miała więcej niż pełne obciążenie, uczyła w kilku różnych college'ach, a także na uniwersytetach w St. Paul i Minneapolis. Prowadziła zajęcia niemal codziennie, niektóre nawet wieczorami. A do tego: obowiązkowe dyżury, konspekty, stała praca badawcza. Plus „grupa studyjna" na temat kobiecych tajemnic i dianicznego (czytaj: fe- ministycznego) odłamu wiccan. Nie widywałam jej zbyt często, zwłaszcza że był to początek roku akademickiego. Ostrożnie weszłam do domu. Nasz dom to dziwaczna stara budowla w stylu wiktoriańskim, z naciskiem na dziwaczna - umalowana dama pilnie potrzebująca świeżej warstwy makijażu. Otacza go weranda, która zapada się pod osłoną bluszczu i zapuszczonych morw, a ogrodzenie z kutego żelaza sprawia, że wszystko wygląda groźnie i niezwykle. Chociaż to głupie, nieraz przeżywałam chwile wahania, zanim przecięłam podwórko. Mama stworzyła zabezpieczenia, które mają zatrzymywać obcych, tyle że zawsze testują swoją moc na mnie. Bywało, że sterczałam przed wejściem, jakbym miała wątpliwości, czy zostanę wpuszczona do własnego domu. Wzięłam głęboki oddech i otrząsnęłam się z tego uczucia. W tym roku mój ogród okazał się wielkim sukcesem. Po raz pierwszy naprawdę przejęłam wszystkie ogrodnicze obowiązki i byłam szalenie dumna z rezultatów. Jego świetność już nieco przybladła, ale nadal kwitły bujne kępy jaskrawopurpurowej echinacei i złocienia trój- barwnego: różowego, lawendowego i jasnoniebieskiego. W cieniu rosły moje faworytki: niezapominajki, funkie i kokoryczki. Gdyby mama tak nie pilnowała, żeby nie wpuszczać do domu nikogo spoza kowenu, mogłabym zgłosić się do corocznego pokazu ogrodów Summit Ave-nue Tea and Garden Show. Zawsze podnosi mnie na duchu, kiedy ludzie zatrzymują się, wtykają głowy nad naszym płotem, pokazują coś sobie i komentują. Jeśli w ogóle mam jakieś magiczne zdolności, to właśnie w związku z roślinami. Z uśmiechem weszłam na schodki werandy. Już po dwóch stopniach poczułam zapach pieczonego ciasta. Och! Wpadłam biegiem do domu. - Hej, mamo, jestem! - Cholera! Powiesiłam plecak na wieszaku obok drzwi. Nadal rozlegały się jakieś trzaski i łoskoty. Ściągnęłam buty i postawiłam je przy ławie wbudowanej pod oknem wykuszu. Z kuchni dobiegało coraz więcej przekleństw. Zastanawiałam się, czy powinnam tam wchodzić. To znaczy, czy lepiej posiedzieć w korytarzu i udawać, że nie zauważyłam słodkiej niespodzianki, czy wkroczyć jak gdyby nigdy nic i zażartować, że pewnie jak zwykle tort jest kupny?

Chciałabym być osobą, która potrafi ludzi rozśmieszać, rozładowywać krępującą sytuację, ale nigdy nie wiem, co powiedzieć, ani nie mam w zapasie odpowiednich dowcipów. Tak czy inaczej, kiedy rozważałam te dwie możliwości, mama wyszła z kuchni, po czym zamknęła za sobą drzwi, czego prawie nigdy nie robi. Wygładziła letnią sukienkę na ramiączkach i potrząsnęła długimi, kręconymi siwo-blond włosami. - Wcześnie wróciłaś. - Bea mnie podwiozła - wyjaśniłam. Mama poprawiła okulary, przyglądając mi się, jakbym była jedną z jej studentek, która przyszła wyżebrać lepszą ocenę. - Cóż - stwierdziła rzeczowo - nie jestem jeszcze na ciebie gotowa. Będziesz musiała gdzieś się sobą zająć. - Och! - wykrztusiłam. Moja mama zawsze taka była - lodowata pragmatyczka - ale i tak za każdym razem mnie to dziwi. A swoją drogą, oczekiwała, że właściwie co zrobię? Miałam iść do kawiarni? Albo na spacer? Zerknęłam na wypolerowaną drewnianą balustradę schodów. - A mogę poczekać u siebie w pokoju? Zastanawiała się przez chwilę. - Tak. - Sztywno kiwnęła głową. - Tak będzie dobrze. Na to wygnanie zabrałam swój plecak. Mój pokój jest jedną z trzech sypialni na piętrze. Mama zajmuje największą, tuż u szczytu schodów. Moja jest kawałek dalej. Trzeciego pokoju używamy wspólnie do naszych robótek ręcznych. Mama szyje. A ja... cóż, zajmuję się mnóstwem różnych rzeczy. Trzymam tam materiały do robienia masek, farby olejne i akwarelowe, szkice węglem i bazgrały kredkami, cały śmietnik związany z pistoletem na gorący klej i pełno innych plastycznych szpargałów, które zgromadziłam przez lata. Wszyscy sądzą, że skończę w MCAD, College'u Sztuk Pięknych i Wzornictwa w Minneapolis. Prawdziwe Czarownice mają upodobanie do sztuki, a przynajmniej tak zawsze twierdzą uczestnicy Wewnętrznego Kręgu. Połowa zarządów różnych instytucji artystycznych jest obsadzona przez naszą Starszyznę. Co do mnie, nie byłabym wcale taka pewna. Pociąga mnie teatr, ale powiem wam w sekrecie, tak samo biologia i... matma. Nigdy nie przyznałabym się, że jestem pasjonatką nauk ścisłych i przyrodniczych. Nawet pod groźbą kary śmierci. To kolejna tajemnica, którą ukrywam. Cóż, mama mogła zauważyć, że dostaję dobre stopnie z tych przedmiotów i bezsprzecznie jestem w klasie z rozszerzoną matematyką, ale... lepiej rozumie te wszystkie rzeczy związane z teatrem. Bardziej jej pasują do ideału Prawdziwej Czarownicy. Rzuciłam plecak na łóżko. Mama zrobiła mi na nie kapę. Każdy kwadrat zawiera wizerunek jakiejś starożytnej bogini. Są tam dziwne kobiety węże, kobiety ptaki i spłaszczone do dwóch wymiarów lwiogłowe opiekunki starożytnego Egiptu. Szczerze? Uważam to za zbytnie ideologizowanie, ale materiał jest cudownie miękki i ciepły, więc ją zatrzymałam. Pod mansardowym oknem ustawiłam biurko. Popołudniami mam wspaniałe światło do odrabiania lekcji, chociaż czasem słoneczny blask jest do kitu ze względu na laptop. Razem z mamą zmontowałyśmy z pustaków i desek prymitywne regały, które mieszczą się idealnie w tej nieustawnej przestrzeni. Trzymam na nich wszystkie ulubione książki, mangi i powieści graficzne. Usiadłam przy biurku, rozmyślając, czy nie byłoby dobrze zabrać się do pracy domowej, zanim odegram zdumienie, kiedy mama zaprezentuje mi tort niespodziankę. Na ekraniku komórki błysnęła ikonka poczty. Odłączyłam ładowarkę i przeczytałam wiadomość: „Odrób

lekcje". W ten sposób Bea przypominała mi, że mam przećwiczyć zaklęcia. Zakończyła swoim zwykłym: „Pif-paf!" Przez chwilę wierciłam się na obrotowym krześle, obgryzając paznokcie. Wreszcie odpisałam: „A jeśli nie potrafię?" To pytanie zżerało mnie od środka. Przez chwilę wpatrywałam się w ekranik w oczekiwaniu na odpowiedź, jednak nic nie przyszło. Albo Bea nie odebrała esemesa (mało prawdopodobne), albo nie wiedziała, co napisać. Dobra, lepiej mieć to z głowy. Jeszcze raz, z uczuciem! Wstałam i odwróciłam się w stronę mniejszego regału. Na najwyższej półce mam osobisty ołtarzyk. Jest bardzo skromny. Rzecz w tym, że nie potrafiłam zmusić się, by zainwestować w kosztowny kandelabr albo aksamitny obrus, skoro czułam, że nikt nie słucha moich rozpacz- liwych modlitw. Jednak nasza Starszyzna właśnie za to mnie chwaliła. Prostota jest bliższa sercu bóstwa, twierdzili. Bea strasznie mi tego zazdrościła. Robiła uwagi, że może lenistwo też jest bliskie sercu bóstwa. To niesprawiedliwe. W końcu bez względu na to, co mogłam sobie myśleć o braku prawdziwej magii w moim życiu, włożyłam sporo wysiłku w upiększenie ołtarzyka. Z pleców starej koszuli z purpurowego jedwabiu uszyłam obrus. Ozdobiłam go złotą farbą do malowania na tkaninach. W jednej z książek mamy znalazłam rysunek celtyckiego węzła. Starannie wycięłam szablon i odmalowałam kontury wzoru. Obrus wygląda super, pomijając postrzępione miejsca, gdzie nie najlepiej wyszło mi obrębianie. Jedyne rzeczy, które trzymam na ołtarzyku, to trzy świece, kadzielnica i mały posążek Bastet, egipskiej bogini kocicy, Bea kupiła mi go, kiedy zdechł nasz kot Pan Sapuś. Wlepiłam wytężony wzrok w knoty świec - tak jak widziałam, że robi to mama - i pstryknęłam palcami. W pokoju panował półmrok, świece nie zapłonęły. Cóż, nadal nie potrafiłam wykonać tego triku. Prawdę mówiąc, krzesanie ognia to zaawansowane zaklęcie. Nawet Bei nie zawsze się udaje. Sięgnęłam na półkę, do skrytki za ubraniami, wyciągnęłam zapałki i zapaliłam świece w tradycyjny sposób. Zapłonęły ciepłym blaskiem. Głęboko odetchnęłam i spróbowałam odnaleźć swoją wewnętrzną ciszę. Musiałam się skoncentrować, powstrzymać od poruszania palcami nóg i nerwowego przebierania palcami rąk. Tyle potrafiłam zrobić, chociaż wymagało to prawdziwego wysiłku. Wreszcie spłynął na mnie spokój, jak ciepłe okrycie. Ten moment zawsze budził we mnie nadzieję. Poczułam się odprężona, ale czujna. W czakrach, ośrodkach energetycznych mojego ciała, buzowała moc. Magia wydawała się już bliska. Mogłam ją w sobie wyczuć. Powoli, jakbym nie chciała spłoszyć lękliwego zwierzęcia, uniosłam prawą rękę. Wszystko, co miałam zrobić dzisiejszej nocy, to posłużyć się energią powietrza - jednym z elementów formujących krąg. Musiałam jedynie wywołać choćby zefirek albo zmianę ciśnienia atmosfe- rycznego. Twarz napięła mi się z wysiłku, kiedy próbowałam przetworzyć mój tak dobrze rokujący wewnętrzny spokój na jakiekolwiek oznaki wiatru. - No, dalej - szeptałam. Okno było otwarte. Kilka minut wcześniej lekki wietrzyk swawolnie poruszał firankami. A teraz... teraz, kiedy potrzebowałam znaku - nic. Zwisały sztywne jak drut, nawet nie drgnęły. Było to niemal śmieszne. Słowo daję, czegokolwiek chciałam, świat dawał mi coś odwrotnego. Potrzebowałam odrobiny powietrza, a dostałam idealne nic.

Pełna nadziei, przeczekałam jeszcze kilka uderzeń serca. Wreszcie zrezygnowałam i padłam na wznak na łóżko. - Cholera - mruknęłam. Dokładnie w tej sekundzie, kiedy dałam za wygraną, świece zamigotały i firanki leciutko się wydęły. - Robisz sobie ze mnie żarty - powiedziałam wiatrowi, który musnął mi policzek chłodnym, wilgotnym całusem. Przetoczywszy się na brzuch, popatrzyłam w okno. Niebo widoczne przez powykrzywiane konary potężnej starej sosny przygasło do barwy zakurzonej purpury. Mo-drosójka sfrunęła na gałąź, wyskrzeczała pełną narzekań pieśń, po czym znowu odleciała. Jakiś duży niewyraźny kształt przekradał się przez porośnięte zielenią ogrodzenie. Chwileczkę, co to? Przyjrzałam się uważniej. Nie było widać niczego oprócz cedrowych desek i obfitych, rozłożystych liści chmielu, który wymknąwszy się spod kontroli, rozpościerał długie wijące się pnącza wzdłuż całej ściany. Nie, to na pewno wyobraźnia płatała mi figle. Nikt nie mógł czaić się obok naszego domu. Nie miałyśmy nic wartego kradzieży. A poza tym to przecież St. Paul. St. Paul może oficjalnie uchodzić za duże miasto i stolicę stanu Minnesota, ale naprawdę nie jest niczym więcej niż spokojną senną mieściną... zwłaszcza po zmroku. A może to Matt Thompson zakradł się, żeby spasku-dzić mi drzewa albo coś w tym stylu? - Hej! - wrzasnęłam przez okno. - Jeśli to ty, Thompson, to cię widzę! Ale przecież on nie wiedział, gdzie mieszkam, prawda? Nie miałam czasu dłużej się nad tym zastanawiać, bo mama zawołała wesoło z dołu: - Obiad! - Idę! - odkrzyknęłam. Wlokłam się po schodach krok za krokiem jak więzień maszerujący na ostatni posiłek przed egzekucją. Moje długie, umalowane na czarno paznokcie zostawiały ślad na wiśniowym drewnie balustrady. Oczywiście, nasz dom został wybudowany dobrze ponad sto lat temu, więc zgodnie ze swoim podeszłym wiekiem nieustannie skrzypi i stęka. Przemknąć się dyskretnie po trzeszczącej podłodze jest prawie niemożliwością. Nie żebym tak robiła; w każdym razie niezbyt często. Po prostu to miłe, rozumiecie, od czasu do czasu móc się wyśliznąć tylnym wyjściem tak, żeby nikt nie słyszał pisku zawiasów, trzaśnięcia drzwiami i w ogóle tego wszystkiego. Na przykład teraz byłoby fantastycznie mieć białą, mięciutką niczym gąbka wykładzinę od ściany do ściany, jak u Bei. I któreś z tych oszklonych drzwi otwierających się cicho na sosnowy taras i dalej na zarośnięte tylne podwórko. I na wolność. - Pytałam, czy jesteś przejęta dzisiejszym sabatem? -powtórzyła mama, tym razem głośniej. Stała oparta o poręcz schodów, z drewnianą łyżką w dłoni. - Co? Przepraszam, byłam myślami daleko stąd -przyznałam się. Na przykład, w stanie Iowa. Wszędzie, byle nie tutaj. - Och, myślisz o wieczorze - powiedziała z uśmiechem. Oczy rozbłysły jej za szkłami okularów. - Nie musisz się denerwować. Jestem pewna, że świetnie sobie poradzisz. Jak wszystkie dziewczyny z rodu Parkerów. Masz to we krwi. Ile razy musiałam tego wysłuchiwać? Przeznaczenie! - Nie wywracaj oczami - skarciła mnie, ale nadal z uśmiechem, jakby chciała pokazać, że trochę się przekomarza. - Chodź, obiad na stole. Zrobiłam twoje ulubione danie. Pikantny zapach curry sprawił, że ślinka napłynęła mi do ust. - Nawet dodałam jabłka na samym końcu. Dzięki temu będą kruche, tak jak lubisz.

Cóż, mama przynajmniej się starała. To było naprawdę słodkie. Wiedziona impulsem, mocno ją uściskałam. - Kocham cię - szepnęłam z uczuciem, chociaż naprawdę chciałam powiedzieć: „Przepraszam za dzisiejszy wieczór". - Też cię kocham, koteczku - odparła, ale sprawiała wrażenie odrobinę zbitej z tropu moim nagłym wybuchem. Mogłam tylko mieć nadzieję, że będzie czuta do mnie to samo po katastrofie Inicjacji. - Dostanę całusa, jak ci powiem, że na deser upiekłam tort czekoladowy? - Niespodzianka?! - Tak. - Uśmiechnęła się znacząco. - Niespodzianka. Przed obiadem mama przebrała się w koszulkę z napisem: „Czarownice robią to obnażone", co było najgłupszym dowcipem „tylko dla wtajemniczonych", jaki w życiu słyszałam. To jakby powiedzieć, że czarownice robią to nago, co słowo „obnażone" właśnie oznacza. Ale czy wszyscy inni nie „robią tego" nago? Nie powiem, żebym miała jakieś doświadczenia w tej sprawie, ponieważ, no cóż... opinia dziwaczki, mola książkowego i czarownicy nie przysparza dziewczynie nadmiernej popularności w szkole pełnej czirliderek. Zajęłam swoje tradycyjne miejsce przy stole w jadalni. Zawsze czuję się trochę głupio, siedząc w tym olbrzymim pokoju. Wzdłuż odległej ściany ciągnie się tu gigantyczny, lustrzany, rzeźbiony kredens. Rzadko włączamy górne oświetlenie. Ogromny żyrandol z niesamowitą ilością żarówek świetnie by się nadawał na te przyjęcia, które nigdy się u nas nie odbywają, jednak do kameralnego obiadu jest o wiele za jasny. Więc jadamy przy lampie stojącej, która rzuca krąg światła na róg stołu. Nałożyłam sobie wielką porcję ryżu i oblałam ją curry z kurczaka. - Więc... no, co do dzisiejszego wieczoru - zaczęłam, ale zamilkłam niepewnie. Czy byłam gotowa powiedzieć prawdę? Zabrzęczał dzwonek u drzwi. Uratowana przez dzwonek? Popatrzyłam na mamę. Miała zdezorientowaną minę. - To chyba nie może być Bea - zgadywała, spoglądając na ścienny zegar. - Ona wie, o której jedziemy. Ta jej matka ciągle panikuje. Pójdziesz powiedzieć, że właśnie jemy obiad? - Jasne - odparłam, ciekawa, kto naprawdę przyszedł. Kiedy byłam w połowie drogi, dzwonek znowu zabrzęczał. Taka natarczywość zupełnie mi do Bei nie pasowała. - Już idę! - krzyknęłam. Gwałtownie otworzyłam drzwi, żeby nagadać przyjaciółce do słuchu. Jednak to nie była ona. Na progu stał - albo, dokładniej mówiąc, kołysał się - mężczyzna, którego nigdy przedtem nie widziałam. Miał bladą cerę i niesamowite oczy, które wędrowały po mojej twarzy, jakby czegoś w niej szukając. Był przystojny na posępny, surowy sposób, ale sprawiał wrażenie chorego. Jedną rękę przyciskał do boku, drugą trzymał się kurczowo framugi, aż bielały mu kłykcie palców. Miałam wrażenie, że utrzymanie pionowej pozycji jest niemalże ponad jego siły. - Anastasija? - zapytał. W jego ustach moje pełne imię zabrzmiało płynnie i elegancko niczym muzyka. Nie tak, jak kiedy inni próbowali je wymawiać. - Owszem - odparłam. - Czy ja pana znam? - Pozwolisz mi wejść? Nazywam się Alexander Ram-ses. Jak mniemam, jestem twoim ojcem. Rozdział 4 moim ojcem?! Na drugie imię mam Ramses, ale...

Mrugając z niedowierzaniem, wlepiałam wzrok w chwiejącą się na naszym progu bladą postać. Włosy nieznajomego były tak ciemne, jakby padał na nie najczarniejszy cień. Prawie, pomyślałam, jak moje. Oczy, które wpatrywały się we mnie pytająco, miały ten sam lodowato błękitny kolor, co moja lewa tęczówka. A jednak... To po prostu nie mógł być tata. - Przepraszam, ale ja nie mam ojca - wyjaśniłam tonem, który nawet w moich uszach zabrzmiał nieszczerą uprzejmością. Jakbym cierpliwie próbowała zniechęcić domokrążcę namawiającego mnie do kupna encyklopedii. - Nie wątpię, że wychowano cię w takim przeświadczeniu. - Usta wygiął mu uśmiech, który jednak szybko zmienił się w grymas, gdy Ramses mocniej przycisnął dłoń do boku. Jego głos stał się napięty, natarczywy. -Powiedz mi, że nie przeszłaś jeszcze Inicjacji. Powiedz, że nie przybyłem za późno. - Za późno na co? Intensywnie niebieskie oczy ogarnęły mnie spojrzeniem. - Nie masz pojęcia, prawda? Ona nic ci nie powiedziała. - Pokręcił głową, jakby sam coś sobie perswadował. Po chwili rysy twarzy mu stwardniały. - Dobrze, teraz nie mamy czasu. Będę musiał wytłumaczyć ci po drodze. Złapał mnie, jakby miał zamiar wyciągnąć za drzwi. Szarpnęłam się do tyłu. - Nigdzie z panem nie pójdę. Nawet nie wiem, kim pan jest. - Przez ramię zawołałam o pomoc: - Mamo! - Twoja matka? Amelia? O nie! - jęknął, ściskając mi rękę tak mocno, że aż cicho krzyknęłam: - Hej, niech mnie pan zostawi w spokoju! - Spojrzawszy w dół na dłoń wczepioną w moje przedramię, zauważyłam ciemne plamy pomiędzy palcami. - O Boże, pan jest ranny? Popatrzył na krwawy ślad, który zostawił na mojej skórze, i szybko cofnął rękę. - Tak - powiedział, znowu zerkając w mrok poza otwartymi drzwiami. - Nasi wrogowie się gromadzą. Zostałaś odkryta. Nie możesz jechać na sabat. Powstrzymywałem ich tak długo, jak tylko mogłem. Ale tracimy cenny czas. Musimy iść, księżniczko. Księżniczko? Co to miało znaczyć? Jakaś nieporadna próba okazania czułości? - Dokąd? Zresztą ja się nigdzie nie wybieram. Mam jutro szkołę. Z jadalni dobiegło wołanie mamy: - Kto to?! Kto przyszedł?! - Słyszałam, jak nadchodzi korytarzem. 44 Nieznajomy - Ramses? - na dźwięk jej głosu wyraźnie się cofnął, jednak nie ustępował. - Ano, dzisiaj są twoje urodziny, prawda? Bez słowa skinęłam głową, zastanawiając się, skąd ten facet o tym wie. Czyżby naprawdę był moim ojcem? - Szesnaste - ciągnął, a w jego głosie pojawiło się lekkie napięcie. - Musisz zapomnieć o szkole, zapomnieć o tym życiu. Chodź ze mną. Lukę, jestem twoim ojcem. Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, takie to wszystko było absurdalne. - Nabiera mnie pan. Głos mamy zabrzmiał teraz bliżej. - Ana? Kto to? Ignorując ją jeszcze przez chwilę, zdumiona gapiłam się na nieznajomego. - Iść z panem? Człowieku, przecież my się w ogóle nie znamy - żachnęłam się. - To wielka tragedia - przyznał. Przyłożył dłoń do serca i lekko skłonił głowę. - I wierz mi, nie z mojego wyboru. Ale byłem z tobą od początku, moje dziecko. Jestem twoją najbliższą rodziną.

Wreszcie nadeszła mama. Zobaczyła gościa i wrzasnęła: - Precz stąd, demonie! Ramses wyprostował się najlepiej jak mógł, zważywszy, że broczył krwią na wykładzinę w holu, i powiedział: - Amelio, odmawiasz naszej córce prawa pierwo-rództwa. To pogwałcenie umowy. Anastasija powinna znać prawdę. Tak, cała ta sprzeczka była mocno tajemnicza. Jakieś niewielkie wyjaśnienie wiele by załatwiło. Już miałam to powiedzieć mamie, kiedy poczułam, że atmosfera się zmienia. Działała magia. - Proszę, zaczekaj! - zawołałam, lecz mama mi przerwała. - Wschód, zachód, północ, południe, pajęczyna spęta go cudnie - zaintonowała. Poczułam wir mocy. Pisma i listy złożone w stertę na stole we frontowym holu załopotały niecierpliwie. Światło na werandzie wydobyło z mroku kłaki kurzu - pajęczynę? - kręcące się w powietrzu. No i dlaczego ja nie umiem takich rzeczy? Ramses zrobił krok w stronę domu, ale podniósł ręce, jakby się poddawał. Jego oczy nerwowo śledziły kłąb kłaków, kiedy zaczęła go otaczać wysnuwająca się z nich cienka biała nić, coraz dłuższa za każdym okrążeniem. - Chwileczkę, nie musisz tego robić - powiedział. -Pozwól mi tylko zabrać Anę. - Zabrać ją? Nigdy! Nie masz prawa zgłaszać żadnych roszczeń, nie po tym czasie. - Mama przerwała rzucanie zaklęcia i spiorunowała go wzrokiem. Sieć pajęczyny zadygotała, jakby w każdej chwili mogła zostać porwana przez wiatr. - Ależ mam, dobrze o tym wiesz. - Ton Ramsesa był mocny, wyraźny i nawet odrobinę groźny. - Nadszedł już czas. Księżniczka musi powrócić do swego królestwa. Czy naprawdę to powiedział? Facet musiał być wariatem. Poczułam się trochę niewyraźnie. Jednak wyglądało na to, że mama traktuje sprawę serio. Uniosła ręce, dłońmi na zewnątrz. 46 - Wschód, zachód, północ, południe, zwiąż mu kończyny, zaknebluj paskudnie. Zaczekajcie, czyżby mama rzeczywiście wygłaszała rymowane zaklęcia? I one działały? Zawsze myślałam, że to jeszcze jeden z tych środowiskowych żarcików czarownic, żeby nabrać niewtajemniczonych. Może ja naprawdę rzuciłam na Thompsona zły urok tą rymowanką o czarach-marach. Nagły podmuch wiatru przemknął przez hol. Pocztę ze stołu wywiało na podwórko, a moje włosy dziko załopotały. Pajęczna wirowała jak szalona, wypluwając nić, która otaczała Ramsesa coraz szybciej i szybciej. Walczył z nią, ale zaciskała mu się na rękach i nogach. Im bardziej się miotał, tym bardziej się zaplątywał. Jego oczy odszukały mnie. Błagalne spojrzenie prosiło o ratunek. Tylko co ja mogłam zrobić? Wcale nie byłam pewna, czy chcę mu pomóc, a nawet gdybym chciała, nie potrafiłabym sobie poradzić z magią mamy. Bo nie miałam własnej. Zresztą... to był tylko stuknięty nieznajomy... prawda? Skupiając znowu uwagę na mamie, stwierdził: - Amelio, tym postępkiem okazałaś lekceważenie dla obu naszych klanów. Jeśli będę musiał, przyślę swoją armię. Odwróciłam się w nadziei, że uzyskam jakąś wskazówkę, ale twarz mamy stała się tak ponura, jak nigdy dotąd. To już nie były żarty. Zabrzęczały szyby w oknach i pęd powietrza szarpnął mnie za włosy. Rozległ się ogłuszający ryk wichru i chociaż Ramses próbował jeszcze coś powiedzieć, nie mogłam dosłyszeć ani słowa. Prawdę mówiąc, musiałam z całej siły wczepić się we framugę drzwi, żeby mnie nie wywiało. Jakimś cudem Ramses utrzymał się na nogach, stawiając czoło nawałnicy. Tyle że coraz bardziej przypominał owiniętą w jedwab mumię.

Niespodziewanie mama zwróciła swój gniew przeciwko mnie. Najwyraźniej była zdenerwowana, że jej magiczny podmuch nie okazał się skuteczniejszy. - Zaprosiłaś go do środka? Ja? Nie wydawało mi się, żebym to zrobiła, jednak nie mogłam sobie przypomnieć. Tak czy owak, miałam zdecydowane wrażenie, że nie należało tego robić. - Och, nie wiem. Ale przecież on nie jest wampirem czy kimś w tym rodzaju. Skrzywiła się tylko, pozostawiając mnie zbitą z tropu. Jeszcze raz popatrzyłam na nieznajomego o kruczoczarnych włosach i bladej twarzy, jak opierał się potężnej wichurze. - Nie jest, prawda? Mama albo nie słyszała, albo postanowiła nie odpowiadać. Wampir?! To jakaś bajka? A jeśli nie, czy powinnam potraktować na serio wszystko, co powiedział? Czy naprawdę jestem księżniczką wampirów? - Nie mogę uwierzyć, że zaprosiłaś go do domu. Teraz będę musiała działać z większą siłą! - krzyknęła mama. Mogło być jeszcze gorzej? Nigdy nie widziałam zaklęcia o takiej mocy, i to użytego do napadu na inną istotę ludzką. Która, w dodatku, mogła być moim zaginionym ojcem. Nie byłam pewna, jak się w związku z tym czuję. 48 To znaczy, czy nie powinnam chociaż poznać faceta, zanim mu dołożymy? Moc mamy wzbierała, wrząc jak lawa i kipiąc w powietrzu, które aż od niej skwierczało. - Nie, zaczekaj. - Mój protest zginął w hałasie wiru. Coś we mnie zadrżało. Poczułam, że trzepocze i gaśnie jak płomień świecy migoczący na wietrze. Mama potrząsnęła swoją burzą loków i znowu uniosła ręce, by kontynuować rzucanie zaklęcia. - Zamknij mu oczy, zdław oddech w piersi, spętaj go mocno sznurami śmierci. I - bęc! - dokładnie tak, Ramses poleciał za próg, w wieczorny mrok. Mama, całkiem dosłownie, sprowadziła faceta do parteru. Po prostu mnie zatkało. Nigdy jej przedtem nie widziałam w roli czarownicy ninja. Zawsze uważałam zaklęcia związane z przemocą za czarną magię, od której dobre czarownice trzymają się z daleka. Tymczasem Ramses leżał w alejce sąsiadów, bezwładnie, bez ruchu, całkowicie omotany pajęczyną. Wyglądał jak gigantyczny bawełniany kokon. Czy nic mu się nie stało? Pewnie nie powinno było mnie to obchodzić, ale... Jakby kierowane własną wolą, moje stopy ruszyły na zewnątrz. Mama chwyciła mnie za ramię i gwałtownie zatrzymała. - Ale on jest ranny - zaprotestowałam, zerkając nerwowo na mumiowaty, niewyraźny kształt. A jeśli to rzeczywiście mój tata? Usiłowałam wyrwać się z mami-nego uchwytu. Niestety, zacisnął się jak imadło. - Twoje zaklęcie mogło go zabić! - Mam nadzieję. - Ton mamy był lodowato zimny. Poprawiła okulary, jakby chciała lepiej ocenić rezultat swoich rękoczynów. - Co?! -Wyrwałam się z przytrzymującej mnie ręki. Mama nie mogła naprawdę tak uważać! Chrzanić to, pomyślałam. Facet wcale nie wyglądał groźnie. W porządku, chciał mnie ze sobą zabrać, ale czy naprawdę zasłużył, żeby zostać oblepionym od stóp do głów jak jeden ze złoczyńców z filmu o przygodach Spidermana? Zamierzałam mu pomóc. Mama wyminęła mnie i zatrzasnęła drzwi ze złowieszczym hukiem. - Narobiłaś dosyć szkód, moja panno.

- Ale ja go nie zaprosiłam do środka, przysięgam. -Teraz już nie miałam wątpliwości, że to prawda. - Musiałaś. Zmarszczyłam czoło, bo wyglądała na całkiem pewną, że go wpuściłam, a ja byłam coraz bardziej przekonana, że nie. Właściwie i tak nie miało to znaczenia. Ważne, „ czy nic mu się nie stało. Spróbowałam otworzyć drzwi, choć wiedziałam, że to beznadziejne. Już wcześniej czułam, że mama użyła magii, by zablokować zamek. - Dlaczego nie mogę mu pomóc? - Bo to niebezpieczne - odparła wprost i stanowczo. Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale przerwała mi: - Jego ... naprawdę trudno skrzywdzić. Musisz mi w tej sprawie zaufać. Zaufać? Pani Nie Pisnę Ani Słowa? Och, tyle mogłam na ten temat powiedzieć, tylko nie wiedziałam, od czego zacząć, a zważywszy na jej nastrój, obawiałam się 50 nieco, że mogłabym również skończyć w kokonie. Jednak, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wszystko po prostu ze mnie wykipiało. - Co się tu dzieje? Ten facet powiedział, że jest moim ojcem i że niby jestem jakąś księżniczką. Mówił serio? - Nadal nie mogę uwierzyć, że wpuściłaś go za próg. Teraz musimy wzmocnić zabezpieczenia - ciągnęła mama, kompletnie ignorując moje pytania. Przyłożyła dłonie do drewna drzwi. - Zabezpieczenia? Poważnie? - Czy rzeczywiście miała na myśli to, co zdawała się sugerować? Zaproszenie naprawdę coś znaczyło? - Zepsułaś je. Teraz pomóż mi naprawić, - Czekała niecierpliwie, aż do niej dołączę. Zamknęła oczy, a ja próbowałam wywołać wewnętrzny spokój, jednak było to znacznie trudniejsze niż zwykle, z tymi wszystkimi pytaniami przelatującymi mi przez głowę. Bo co, do diabła? Jeśli Ramses nie był moim ojcem, dlaczego mi zwyczajnie tego nie powiedziała. Prawdę mówiąc, sterczenie przy drzwiach i wzmacnianie zabezpieczeń, jakby stanowił jakieś zagrożenie... cóż, to czyniło całą tę zwariowaną historię znacznie bardziej wiarygodną. Ukradkiem zerknęłam na mamę. Oczy miała zamknięte, jak to bywało, kiedy koncentrowała się na magii, ale zauważyłam też zmarszczki napięcia w kącikach jej ust. Czary przelewały się przez drzwi. Szybko otoczyły cały dom ochronną bańką. Z zazdrością wyczuwałam ich konsystencję i siłę. Tym razem nie był to wiatr. Energia wydawała się bardziej stała, niczym ziemia. Czułam zapach czegoś jak glina albo mech, czegoś pradawnego i intensywnego. Mama szeptała po łacinie, w języku, który zachowuje tylko na najpotężniejsze zaklęcia. Wreszcie wyrwała się z transu i poprawiła na sobie koszulkę. - Dobra robota! - Poklepała mnie po ramieniu, jakbym faktycznie pomogła. - Cóż, chyba musimy skończyć obiad, zanim całkiem wystygnie. Obiad? Kto mógłby teraz myśleć o jedzeniu? Popatrzyłam na nią jak na osobę niespełna rozumu. A ona całkiem swobodnie, udając, że nic się nie wydarzyło, skierowała się do kuchni. Stałam w drzwiach, kompletnie ogłuszona. Dwie minuty później moje usta znowu zaczęły działać. - To rzeczywiście był tata? Naprawdę zapakowałaś go w pajęczynę i zostawiłaś na chodniku jak odpady do utylizacji? Brzęk naczyń. Wreszcie mama odparła: - Nie chcę o tym rozmawiać. Nic nowego pod słońcem.

Ostrożnie odsunęłam ciężką koronkową firankę, która zasłania okno przy drzwiach wyjściowych. Chociaż nadal było ciemno, staroświecka latarnia oświetlała alejkę sąsiadów. Na schludnie przystrzyżonym trawniku walały się białe strzępy. I ani śladu... Nie byłam pewna, jak mam o nim mówić. Wyglądało na to, że jest kimś więcej niż nieznajomym, któremu zdarzyło się pojawić akurat w dniu moich urodzin. Z drugiej strony, nie znałam człowieka wystarczająco dobrze, żeby nazywać go tatą. Zdecydowałam się na Ramsesa. W końcu to nasze wspólne miano. 52 Cisza. Widok strzępów bawełnianego puchu uspokoił moje nerwy. Może mimo wszystko nic się nie stało? Jednak po chwili znowu się spięłam, bo przecież Ramses wspominał, że napadli na niego jacyś ludzie? Czy mogli go dokądś porwać? - Jak myślisz, kto ściga tatę? - Postanowiłam, że w rozmowach z mamą będę nazywać Ramsesa ojcem. To ją na pewno zirytuje. - I o co mu chodziło, kiedy powiedział, że nie mogę przystąpić do Inicjacji? Myślisz, że ktoś spróbuje dokonać sabotażu, czy coś w tym rodzaju? Przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Już ośmieliłam się żywić nadzieję, że mama naprawdę zastanawia się nad odpowiedzią, zamiast nad kolejnymi zmianami tematu. Ale jedyne, co usłyszałam, to: - Twoje curry stygnie. - A twoje uniki się starzeją - odcięłam się, zbierając siły do walki. W holu było ciemno, jaśniało tylko światło padające z kuchni. Najpierw pomyślałam, że mama w ogóle nie usłyszała tego, co powiedziałam, ale potem dobiegł mnie cichy szloch. To mama? Na ten dźwięk uczucie buntu momentalnie we mnie oklapło. Mama nigdy nie płacze. Z pewnością był to jeden z siedmiu znaków apokalipsy. Rzuciłam się pędem do kuchni. Siedziała z łokciami ciężko opartymi o blat i twarzą ukrytą w dłoniach. Jej ramiona drgały. Niepewnym, niezdarnym ruchem wyciągnęłam rękę i dotknęłam mami-nych pleców. Chciałam powiedzieć coś, co powstrzyma ten żałosny płacz, ale do głowy przychodziły mi jedynie pytania, które, czego byłam pewna, mogły ją tylko bardziej przygnębić. Mama mocno pociągnęła nosem. Przesunęła do góry okulary i otarła twarz, usuwając ślady łez. - Co za okropny wieczór. Źródłem zapachu, który bił z piecyka, mogła być tylko moja urodzinowa niespodzianka. Podbiegłam, żeby go wyłączyć. Zaczął brzęczeć alarm przeciwpożarowy. Włożyłam rękawice kuchenne i jednym szarpnięciem otworzyłam piekarnik. - Och, nie - chlipnęła znowu mama, patrząc na poczerniały kopczyk, który wydobyłam ze środka. - Twój tort. Rozdział J niespodzianka! - powiedziałam z bladym uśmiechem, kładąc spalone ciasto na kuchence. - Przepraszam. - Zaszlochała. - Za wszystko. Zabrzmiało to piekielnie znacząco, więc czekałam na ciąg dalszy. Mama jednak nadal siedziała osowiała na pobliskim stołku i milczała. Oparłam się o blat. W kuchni zrobiło się gorąco i śmierdząco. Otarłam czoło pikowaną bawełnianą rękawicą. - Możemy odpuścić sobie Inicjację - zaproponowałam. I tak zapowiadała się kompletna klapa. - Znaczy, jeśli nie masz ochoty. Tata powiedział... Gwałtownie otrząsnęła się, wyprostowała i popatrzyła na mnie srogo, jakby miała ochotę zaprzeczyć, że ten mężczyzna pod drzwiami faktycznie był moim ojcem.

Wstrzymałam oddech. Może wreszcie czegoś się dowiem. Jednak zamiast odpowiedzi gniewnie prychnęła: - Nie bądź śmieszna. Teraz twoja Inicjacja jest ważniejsza niż kiedykolwiek. Powinnaś coś zjeść. Nie możesz uprawiać magii z pustym żołądkiem. - Posłuchaj, mamo. Ja w ogóle nie mogę uprawiać magii. - Nie czułam się już głodna, ale wiedziałam, że lepiej się z mamą nie spierać, kiedy jest w takim nastroju. Wróciłam za nią do jadalni i usiadłam. - Nie jestem pewna, czy jedzenie wiele tu zmieni. - Nie pleć głupstw. Twoi nauczyciele twierdzą, że świetnie sobie poradzisz, jeśli się przyłożysz. - Bardzo się przykładam - odparłam. Chciałam rozmawiać o tym, co się właśnie wydarzyło, a nie o Inicjacji. Zsunęłam krzepnący sos curry na brzeg talerza. - Naprawdę, ciężko pracuję, mamo. Po prostu, jestem do... - Nie używaj takiego języka. I przestań się zamartwiać. Masz teraz lekką tremę. To całkiem naturalne -ucięła. Po czym, łagodniejąc, uśmiechnęła się. - Nigdy nie jest tak źle, jak się człowiekowi wydaje. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy musiałam publicznie użyć magii... Bezczelnie się wyłączyłam. Mama czyniła wysiłki, żeby odbudować pomiędzy nami mosty i tak dalej, ale słyszałam tę historię więcej razy, niż potrafiłabym zliczyć, i szczerze mówiąc, nie wydawała mi się teraz szczególnie pomocna. Naprawdę chciałam rozmawiać o Ramsesie. Zerknęłam w okno z cichą nadzieją, że zobaczę go, jak skrada się koło domu. Niestety, w szybie dojrzałam jedynie odbicie wnętrza pokoju i mojej smętnej miny. Patrząc na siebie, pomyślałam, że może jednak istniało pewne podobieństwo w naszych rysach. Poza tym mama łatwo się opala. A ja mam twarz tak samo widmowo bladą jak... tata. Kim on jest? I co chciał powiedzieć przez tę „księżniczkę"? Zabrzmiało to dość romantycznie, niczym jakieś szczególne dziedzictwo. Czy może to była metafora? Przecież nie mógł na serio sugerować, że jestem osobą 56 królewskiej krwi, jak ci z zamkami i służbą, prawda? I z armią? To wariat, a może... no, właśnie - kto? Wampir. Czy wampiry miewają dzieci? To w ogóle możliwe? Rozpaczliwie chciałam zapytać o to mamę, jednak wiedziałam, że natrafię na kamienny mur. Więc przez chwilę zadowoliłam się jedzeniem curry. Okazało się całkiem dobre. Jabłka odrobinę rozmiękły i sos wystygł, ale przyprawy były pysznie słodko-ostre. Idealne! Po trzech kęsach włączył się mój nos. - Czy ty w ogóle mnie słuchasz? - zapytała mama, kiedy nie doceniłam kolejnego dowcipu. - Nie całkiem - przyznałam z lekkim uśmiechem, żeby złagodzić prawdę. - Myślałam o tym facecie. Ramsesie? Moim tacie? Wiesz, o tym, któremu dałaś wycisk pod naszymi drzwiami. Że nie powinnam była go wpuszczać do środka. Ale dlaczego? - Kiedy go zaprosiłaś, wszystkie nasze zabezpieczenia zostały anulowane. Dom rozpoznał w nim „przyjaciela", anie „wroga". To nie był prawdziwy powód. Czułam to. Zabezpieczenia należą do podrzędnej magii, każdy o tym wie. „Ochronny tygiel" nie na wiele się zda, jeśli ktoś naprawdę chce przekroczyć próg. Zresztą nikt nie zakłada zbyt mocnych zabezpieczeń. Gdybyście tak zrobili, nie mógłby was znaleźć listonosz, a przyjaciele przejeżdżaliby obok, bo dom praktycznie by zniknął albo w najlepszym razie wyglądał na opuszczony. W żaden sposób moje małe zaproszonko nie mogło tyle znaczyć, nawet gdybym faktycznie poprosiła Ramsesa, żeby wszedł do środka. Zwłaszcza że zabezpieczenia są tak niekonsekwentne.

- To był mój ojciec? - Chyba powinnyśmy wstawić naczynia do zlewu i już się szykować. Bea będzie tu lada chwila. Wpatrzyłam się ostentacyjnie w uśmiechniętą twarz mamy i ciągnęłam: - Jest inny, niż się spodziewałam. Nigdy o nim nie mówiłaś, więc wyobrażałam sobie, że może umarł, wiesz, albo coś równie tragicznego. - Jego śmierć nie byłaby szczególnie tragiczna - odparła, sięgając po mój talerz, żeby położyć go na swoim. - A poza tym on jest martwy. Co takiego? Czy miała na myśli...? - Dla mnie - dodała szybko. - Dla świata. Nie powinno go tu być. Wstrzymałam oddech. Po raz pierwszy usłyszałam potwierdzenie, że mój tata istnieje. Ale co naprawdę oznaczały słowa mamy? - Dla świata? Co przez to rozumiesz? - Nie chcę o nim rozmawiać - powtórzyła, odwracając się do mnie plecami, by zanieść naczynia do zlewu. Dźwięk dzwonka sprawił, że obie aż podskoczyłyśmy. Zerwałam się na równe nogi. - Może to znowu on? - Ja sprawdzę - oznajmiła mama stanowczym tonem, ale i tak ruszyłam w ślad za nią. Razem podeszłyśmy chyłkiem do frontowych drzwi. Mama przesunęła się niepostrzeżenie w stronę okna i odchyliła firankę. Zerknęłam jej przez ramię. W świetle lampy na werandzie stała Bea. Wpatrywała się w nasz dom ze zmarszczonym czołem. Nadal miała włosy związane 58 w kucyki, ale przebrała się w „poważny" strój czarownicy: golf, dżinsy i skórzaną kurtkę. - To tylko Bea - powiedziała mama i usłyszałam, jak oddycha z ulgą. Kiedy drzwi zostały otwarte i uściski wymienione, moja przyjaciółka wskazała na sufit i zapytała: - Co to za historia z tymi ekstrazabezpieczenia-mi? Mama podwoziła mnie i o mało nie minęła waszego domu. I jakiś pająk wyraźnie eksplodował wam na ganku. - Przepraszam - odparła mama. - Ale miałyśmy niespodziewanego gościa. ■ - Mojego tatę - uzupełniłam. - Poważnie?! - zapiszczała Bea, chwytając mnie za ręce. -1 jaki on jest? - No... znacznie młodszy niż mogłabym się spodziewać. - Przeniosłam spojrzenie na mamę, która spochmur-niała tak bardzo, że zmarszczki pobruździły jej twarz. Uśmiech Bei był szeroki i figlarny. - Jest starszy, niż wygląda - rzuciła mama szorstko. Więcej potwierdzeń? Czułam, jak blednę; to był naprawdę mój tata! Mama zorientowała się, że popełniła błąd taktyczny, i zirytowanym gestem skinęła w stronę schodów. - Powinnaś iść się przebrać, Ano. Bo się spóźnimy. Popędziłyśmy na górę, zanim zdołała zatrzymać Beę i przeszkodzić nam w plotkowaniu. Kiedy już znalazłyśmy się w moim pokoju, szybko zatrzasnęłam drzwi. Bea włączyła lampkę nocną, po czym dramatycznie padła na pikowaną kapę. - A teraz wszystko mi opowiedz! Otworzywszy szafę, zaczęłam przetrząsać jej zawartość. Wyciągnęłam sukienkę i pokazałam Bei, która tylko pokręciła głową. - Okej. - Wzruszyłam ramionami. - To było niesamowite. Wiesz, zawsze myślałam, że on nie żyje. Nigdy się do nas nie odzywał. A teraz, w moje urodziny, tak po prostu się pojawił. I...

myślę, że jest ranny. Nie chciał, żebym jechała na Inicjację. Mama na niego nawrzeszczała i zapakowała go w pajęczynę. - Co? Poważnie? - No. - Przerwałam i oparłam się o drzwi szafy. - Użyła zaklęcia, którego nigdy dotąd nie słyszałam, i nagle Ramses - hm, to właśnie tata - został kompletnie zmumifikowany. Nie miał szansy nawet pisnąć. To znaczy... w zasadzie zdołał powiedzieć różne głupstwa, ale to wszystko nie miało sensu. Mówił dziwne rzeczy o wrogach, armiach i prawach krwi. Nie wiem. Szczerze mówiąc, trudno to ogarnąć. - Sądzisz, no wiesz, że był naćpany, czy coś w tym rodzaju? Takie rozwiązanie nie przyszło mi na myśl. Jednak nie wyglądało zbyt prawdopodobnie. Pokręciłam głową. - Był ranny. Krwawił ze skaleczenia w boku. - Podniosłam rękę, żeby pokazać jej ślady na przedramieniu. Bea wydała stłumiony okrzyk i poderwała się z łóżka, żeby dokładniej mnie obejrzeć. - Musimy to natychmiast zmyć! - Do jej głosu zakradła się nuta grozy. Powlokła mnie do łazienki. Kiedy powtórnie namydlała i opłukiwała moją rękę, dotarło do mnie, że chyba powinnam bardziej się prze- 60 razić. Obcy mężczyzna pobrudził mnie krwią. To nie było fajne. Tyle że teraz zaprzątało mnie rozwikłanie tajemnicy, u nie tak przyziemne sprawy jak zabezpieczanie się przed chorobami zakaźnymi. Kręciło mi się w głowie. Nadal do końca nie wiedziałam, kim jest ten facet. Moim tatą? Naprawdę? I mój ojciec jest wampirem? A może wariatem? Albo i tym, i tym? Bea spojrzała na mnie badawczo. - Jakiego rodzaju osoba pojawia się w czyimś domu, krwawiąc? Ktoś nienormalny. Sugestia w jej tonie była oczywista. Taak. Nie mogłam z tym nawet dyskutować. Wampir czy nie wampir, facet był dziwny. Złapałam ręcznik i starannie się wytarłam. Przyjaciółka przyglądała mi się smutno, jakby ze współczuciem. Czy to dlatego, że jej zdaniem mój tata to jakiś obłąkany bezdomny, czy... Nie, nigdy w życiu nie ukrywałaby przede mną takiego sekretu. A może? - Więc jak on wygląda? Kiedy wracałyśmy z łazienki, zastanawiałam się, co odpowiedzieć. W pokoju najpierw zajęłam się odwieszaniem sukienki na miejsce, a potem wyborem czarnej, jedwabnej bluzki. Przyłożyłam ją do siebie i popatrzyłam w duże lustro na drzwiach szafy. Moje odbicie było blade i chude, ale koszula układała się w taki sposób, że przynajmniej uwydatniała te nieliczne wypukłości, które mam. Jednak wyglądało to trochę abnegacko. Więc wyciągnęłam jeszcze błyszczący top z odkrytymi plecami. - Jest blady. - Pod wpływem tego wspomnienia dotknęłam własnej twarzy. Pfuj, moglibyście niemal dostrzec żyły na moich skroniach. Przyczesałam grzywkę, żeby je zakryć. Wskazując na błękitną tęczówkę, dodałam: - Ma oczy takie jak ta. - Jest wysoki? Przystojny? W odpowiedzi zrobiłam minę z serii „przyprawiasz--mnie-o-mdłości". - Nie zauważyłam takich rzeczy. Przecież to może być mój ojciec, chyba rozumiesz? - Nie jesteś pewna, czy to twój tata? Wzruszyłam ramionami. - Jestem całkiem pewna, ale widzisz, mama nie chce potwierdzić ani zaprzeczyć... To co powinnam myśleć? -Rozebrałam się i wsunęłam w top. Kiedy włożyłam na wierzch jedwabną

koszulę, wyszedł zestaw wystarczająco elegancki na dzisiejszy rytuał, chociaż może troszkę zbyt seksowny. - Wyglądasz super - zachwyciła się szczerze Bea, która ma skłonność do zmysłowości, a poza tym zawsze podziwia moją patykowatą sylwetkę. Tymczasem ja żałuję, że nie jestem bardziej kształtna, jak ona. Przyjaciółka wstała, zarzuciła mi ramiona na szyję i uśmiechnęła się do naszego odbicia. - Jak czarownica bez kapelusza. - Jeśli mowa o idealnych akcesoriach, o mało nie zapomniałam tego. - Złapałam zrobiony przez nią naszyjnik, który zwisał z lustra toaletki. Od dotyku paciorków poczułam na skórze ciepłe mrowienie. Figurynka bogini zsunęła mi się w zagłębienie pomiędzy piersiami. - Perfekcyjnie - uznała Bea. Przez chwilę podziwiałyśmy się nawzajem, aż zepsułam nastrój pytaniem: 62 - Wiesz, że to będzie kompletna klapa, prawda? - Wcale nie, mówię ci. Ciotka Dianę miała sen. Dzisiejszy wieczór zapowiada się na pamiętny. - Ciotka Bei, Dianę, jest znaną w naszym kowenie jasnowidzką. Rzadko się zdarzało, żeby jej sny się nie sprawdziły. - To wcale nie znaczy, że wszystko pójdzie dobrze -zwróciłam uwagę Bei. - Wieczór może być pamiętny jako najokropniejszy w dziejach. - Wiesz, twoja mama chyba ma rację. Naprawdę potrzebny ci zastrzyk wiary w siebie. Musisz pamiętać, Ano: jesteś jedną z nas. Z rodziny. Bogini nie opuszcza swoich. A co z moją drugą połową - tą, która pochodzi od taty? Ale zmilczałam i tylko pokiwałam głową. - No tak, przypuszczam, że cud może się zdarzyć. - Nareszcie mówisz do rzeczy - pochwaliła mnie. Na szczęście Bea nieustannie trajkotała z tylnego siedzenia, bo inaczej jazda na sabat byłaby co najmniej krępująca. Mama przebrała się w śliczną długą suknię, której nigdy przedtem nie widziałam. Była ze szmaragdowozielonego aksamitu. Miała długie, opadające rękawy i złoty haft jak jakaś średniowieczna szata. Spróbowałam pochwalić jej strój, ale najprostsze słowa od razu obróciła w dyskusję na temat ubrania. Narzekała, że na tak poważną okazję powinnam była wybrać coś stosowniejszego. Myślałam, że właśnie to zrobiłam. Więc odburknęłam, że niby jakie to ma znaczenie, skoro wszystko i tak diabli wezmą. Nie wiadomo dlaczego, wzmianka o diabłach naprawdę ją wkurzyła. Od tej chwili już się nie odzywała. Może Ramses to książę piekieł? - A przy okazji, moja mama przesyła pozdrowienia -odezwała się z tylnego siedzenia Bea. Zważywszy na sytuację, trafiła jak kulą w płot albo raczej w samochód. Mama Bei nie należy do Wewnętrznego Kręgu, bo oblała Inicjację. Dokładnie tak, jak mnie się to mogło zdarzyć. - Żałuję, że przepisy nie pozwoliły jej przyjść - powiedziałam serdecznie. Jak ona musi się czuć? Wszyscy członkowie tej rodziny to w naszym kowenie wielkie fisze. Oprócz niej. Nawet ojciec Bei miał być na sabacie jako członek Starszyzny i arcykapłan. * - Dzisiejsza noc jest tylko dla Prawdziwych Czarowników - oświadczyła mama. Spojrzałam na nią ostro. Ten przytyk nie był konieczny. Ciekawe, czy będzie równie nieuprzejma, kiedy jej rodzona córka zostanie relegowana na Peryferie? - Mama przygotowała na naszą imprezę fantastyczne przysmaki - rzuciła Bea, kompletnie ignorując zarówno okrucieństwo, jak i litość. - Tata zawiózł je, kiedy pojechał organizować dzisiejszy wieczór.