Spis treści
Karta tytułowa Z Rzymu na kraniec świata Lisi demon i tokijska daruma Maiko
i ceremonia herbaciana Handlarz z Uji Na południe od chmur Szanghajska
narzeczona Powrót do źródeł Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu
Korespondencja Karta redakcyjna Okładka
Z Rzymu na kraniec świata
Przepraszam, signora, znajdzie się tu dla mnie miejsce? Nie, proszę nie
wstawać! Wie pani, to moja ulubiona kawiarnia… O tej porze trudno znaleźć
wolne krzesło, ale postanowiłem spróbować. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?
Bardzo się cieszę. Czuje się trochę samotny. Moja żona wyjechała z Rzymu i wraca
dopiero za tydzień. Nie wiem, co ze sobą zrobić, bo już dawno nie rozstawaliśmy
się na tak długo. Oczywiście dwa tygodnie to nie wieczność, ale jednak się dłużą…
Żeby jakoś zabić czas, wieczorami spaceruję po Rzymie, przypominam sobie lata
młodości. Nasze wspólne lata. Wie pani, jak to jest…
A signora, przepraszam, przyjechała na długo? Całe dwa tygodnie? Proszę…
Skąd pani pochodzi? Z Polski? Nie, nigdy tam nie byłem, ale oczywiście znam pani
kraj. W końcu w Watykanie mieszkał jeden z najsławniejszych Polaków. Czym się
pani zajmuje, jeśli oczywiście wolno spytać? A, książkami. Doskonale. Lubię
książki. Zawsze lubiłem, choć nie zawsze miałem czas na czytanie. Teraz to się
oczywiście zmieniło. Jestem na emeryturze, nadrabiam zaległości. Chociaż
najchętniej czytam książki o historii herbaty. Interesuję się tym od zawsze.
Odziedziczyłem niewielki sklep z herbatą. Pracowałem w nim przez długie
lata, a teraz przekazałem go wnuczce. Stopniowo wprowadzam ją we wszystko,
czego sam się nauczyłem. Solidne podstawy otrzymałem od dziadka, a potem
wyjechałem do Azji, gdzie zacząłem studia herbaciane. Znalazłem się tam
właściwie przypadkiem…
Chce pani posłuchać mojej opowieści? Jak już wspomniałem, mam czas
i lubię wracać pamięcią do tamtych dni. Możemy zacząć już dzisiaj, jeśli ma pani
ochotę… Tak? Znakomicie! W takim razie zamówmy porządne latte. Wprawdzie
opowieść będzie o herbacie, ale jesteśmy we Włoszech, a tutaj przecież króluje
kawa…
Nazywam się Marco Guarioli. Urodziłem się w Rzymie sześćdziesiąt jeden
lat temu. Rodzice mojej matki prowadzili niewielką aptekę w pobliżu Piazza
Colonna. Plac ten był swego czasu znany ze znakomitych kawiarni i lokali
rozrywkowych, ze sławną Ronzi&Singer na czele.
Apteka to niezły interes. Wprawdzie lata gospodarczej recesji minęły, ale
nasze państwo potrzebowało sporo czasu, by stanąć na nogi. Przejęcie apteki było
rozważną decyzją. Moi rodzice z góry założyli, że pójdę w ich ślady i zostanę
aptekarzem, więc zmuszali mnie do pomocy, gdy tylko skończyłem szesnaście lat.
Nie lubiłem specyficznego zapachu medykamentów, białych półek,
porcelanowych pojemników, stosów pudełek, brązowych słoików i cukierków
ślazowych wypełniających wielki słój stojący na ladzie. Valeria, moja siostra, była
inna. Dwa lata młodsza, mogła godzinami siedzieć w aptece i nigdy nie miała dość.
Podziwiałem ją. Sam chodziłem tam pod przymusem, ciągle szukając okazji do
ucieczki. Z ulgą porzucałem sterylne wnętrze, pospiesznie zatrzaskując za sobą
drzwi. Oddychałem pełną piersią, pędząc prosto na Via Tomacelli. Tam, w pobliżu
Ponte Cavour, mieścił się niewielki sklep mojego dziadka, ojca mojego ojca,
uchodzącego w rodzinie za dziwaka i straniero – obcego. Podobno miał szansę na
karierę wojskową, ale zmarnował okazję, odkupując od kogoś niewielki sklepik
z ziołami. I tak zaczęła się jego herbaciana kariera.
Za czasów młodości nonno Luigiego w Rzymie mieszkało wielu Anglików,
zamożnych i ustosunkowanych. Przenosili tu swoje zwyczaje i zamiast popijać
kawę, pili wyłącznie herbatę. Dziadek – już wtedy marzący o dalekich lądach –
robił wszystko, by jak najwięcej przebywać w ich towarzystwie. Zatrudnił się
nawet jako kelner w jednej z obleganych przez nich kawiarni i obserwował ich
zwyczaje. Tak właśnie odkrył w sobie nową pasję, której pozostał wierny aż do
śmierci.
Moi rodzice mawiali, że ten, kto pozbył się zakurzonego sklepu, zrobił
interes życia. Powtarzali to bardzo często. Bali się, że stanę się taki jak dziadek, ale
ja właściwie zawsze byłem do niego podobny. Nie interesowały mnie ani mnożenie
pieniędzy, ani apteka.
Jako dziecko sporo czasu spędzałem w sklepie dziadka. Rodzice trzymali
mnie z daleka od szacownej klienteli swojej apteki, a on zajmował się mną bardzo
chętnie. Siedziałem na krześle, przesypując między palcami herbaciane listki.
Lubiłem zapach suszu, a jeszcze bardziej zapach świeżo zaparzonej herbaty.
Lubiłem też słuchać opowieści dziadka: historii o dalekich krainach, o wielkich
połaciach herbacianych plantacji, o Chińczykach rozróżniających pięć rodzajów
herbacianych listków i niezwykłym kulcie herbaty w dalekiej Japonii. Lubiłem
mroczny sklep ze starymi, drewnianymi regałami, tak bardzo różny od sterylnej
apteki. Rodzice nie rozumieli mojej komitywy z dziadkiem, ale nie zabraniali mi
go odwiedzać.
W wakacje poprzedzające rozpoczęcie studiów farmaceutycznych dziadek
zaczął mnie wprowadzać w świat herbaty. Na zapleczu sklepu, gdzie spędzaliśmy
długie godziny, poznawałem zasady sporządzania mieszanek. To było moje
miejsce. Chciałem zamieszkać z dziadkiem, ale nie było o tym mowy. Rodzice
niechętnie się godzili nawet na to, bym nocował u niego podczas wakacji. Ale – jak
to mówią – co komu pisane, to go nie minie. Zakazy tylko podsycały moje
zainteresowanie. Nie chciałem być surowym aptekarzem w białym fartuchu.
Pragnąłem zostać kimś takim jak dziadek – potargany, z błyszczącymi oczami,
pełen pasji. Był osią, wokół której kręciło się moje życie, zwłaszcza wtedy, gdy
zmuszony przez rodziców w końcu rozpocząłem studia. Cóż, farmacja nie była dla
mnie. Wiedziałem to od pierwszej chwili, gdy zasiadłem w uniwersyteckiej auli.
Początkowo myślałem tylko o tym, by się zbuntować, ale zmieniłem zdanie. Bunt
nie służył nikomu i niczemu, dużo więcej możliwości dawała konformistyczna
postawa.
Na studiach radziłem sobie całkiem nieźle. Zaliczałem rok za rokiem.
Poświęcałem na naukę niewiele czasu, za to bardzo chętnie odwiedzałem dziadka –
podobnie jak wielu mieszkańców Rzymu, gdyż jego znakomite receptury
zyskiwały coraz większą popularność. Rzymianie, choć urodzeni kawosze,
zaczynali podążać za przybyłą zza morza nową modą, takie przynajmniej można
było odnieść wrażenie. Herbata szybko zyskiwała na znaczeniu jako napar
przywracający siły witalne, a popijanie jej stało się jednym ze sposobów dbania
o zdrowie. Równie ważna była oprawa: delikatne japońskie czarki i chińskie
filiżanki zamiast filiżaneczek do espresso. Sklepik dziadka doskonale wpisywał się
w nowy trend, który zdobywał coraz więcej zwolenników.
Nonno Luigi miał kilku pomocników, ścisłe grono zaufanych
współpracowników załatwiających interesy z handlarzami suszem. Nie znałem tych
ludzi. Znikali równie szybko, jak się pojawiali. Zapełniali magazyn na zapleczu
sklepu workami pełnymi suszonych liści i owoców, a potem odchodzili, nim
zdążyłem im się przyjrzeć. Nie zawracałem sobie nimi głowy. Pod czujnym okiem
dziadka układałem w magazynie herbatę: białą, zieloną, czerwoną, czarną… Każda
dzieliła się na różne rodzaje i podgatunki. Każda była cenna niczym złoto,
przynajmniej w oczach dziadka.
Nie, dziadek nie uprawiał działalności dobroczynnej. Sprawiedliwie
wyceniał swoją pracę, ale prawdziwych smakoszy i amatorów herbaty to nie
odstraszało. Za paczkę herbaty płacili sumę równą paczce dobrej kawy… Proszę
się nie dziwić, signora. Przecież dzisiaj wielu ludzi robi dokładnie tak samo.
Studia skończyłem o czasie, ku ogromnemu zadowoleniu rodziców. Niby
żadne osiągnięcie, ale farmacja nie jest kierunkiem łatwym i przyjemnym.
W pewnym momencie musiałem przysiąść nad skryptami i wbić sobie do głowy
sporo wiedzy. Pomogło mi w tym kilka koleżanek, co zaowocowało trzema
niezobowiązującymi związkami. Skończyły się równie szybko, jak zaczęły, bez
szkody dla żadnej ze stron. Szczerze mówiąc, nie zależało mi na dziewczynach.
Miałem dwadzieścia cztery lata i całe życie przed sobą. Studia nie przekonały mnie
do zawodu farmaceuty, ale zrobiłem to, czego ode mnie wymagano. Wywalczyłem
sobie w końcu dwa miesiące wakacji, po których miałem rozpocząć pracę
w aptece. – Dwa miesiące i ani dnia dłużej – rzekł ojciec. – Najwyższy czas zacząć
na siebie zarabiać, Marco.
Miał rację. Mnie również korciła finansowa niezależność, tyle że
niekoniecznie chciałem zarabiać w aptece.
– Mam dwa miesiące, dziadku – poinformowałem nonno Luigiego. –
Potem… zostanę aptekarzem.
– Nie martw się na zapas – odparł, starannie wycierając wielki szklany słój. –
Popracujemy solidnie, a czas pokaże, co będzie dalej. Chciałbym nauczyć cię
wszystkiego, co umiem.
Z ulgą opuściłem mieszkanie nad apteką i zająłem niewielki pokoik
w mieszkaniu dziadka, z oknem wychodzącym na ocienioną platanami ulicę.
Zwykle było tu dość ciemno, ale nie przeszkadzało mi to, bo mało tam
przebywałem. Dzieliłem czas między pracę w sklepie i pomoc na zapleczu.
W sklepie zajmowałem się przede wszystkim obsługą coraz liczniejszych
klientów. Dziadek powoli stawał się sławny, chyba trochę wbrew własnej woli, bo
był nieco mrukliwym starszym panem i ostatnie, czego potrzebował, to rozgłos.
Tymczasem wartość jego herbacianych mieszanek zdawała się ciągle rosnąć,
zwłaszcza że pomagały w rozmaitych dolegliwościach. Zmęczenie, otępienie, ból
głowy, ociężałość, bóle mięśni – niemal wszystkie przypadłości można było
złagodzić, pijąc odpowiednio dobraną herbatę.
Do magazynu napływały coraz to nowe dostawy suszu, dzwonek nad
drzwiami wejściowymi sklepu regularnie dźwięczał, zwiastując raz po raz nowego
klienta, a kasa napełniała się banknotami. Wyglądało na to, że nic nie mogło
przeszkodzić dziadkowi w zdobyciu fortuny.
Pewnego lipcowego wieczoru przed samym zamknięciem w sklepie pojawił
się sam Vittorio Montanari, właściciel jednej z największych ówczesnych
rzymskich kawiarni. Rodzina Montanarich była znana i szanowana, a trzy należące
do niej przybytki były stałym miejscem spotkań rzymskiej śmietanki towarzyskiej.
Każdy, kto chciał się pokazać, szedł na kawę do Montanarich. – Dzień dobry –
powiedział, podchodząc do lady. – Czy mógłbym porozmawiać z Luigim
Guariolim?
Długo nie mogłem wydusić słowa. Wpatrywałem się w niego tępym
wzrokiem, co mógł uznać za irytujące lub niegrzeczne. – Dziadek… –
wymamrotałem wreszcie, zastanawiając się, czy wypada go na chwilę zostawić, by
przywołać nonno z zaplecza.
Na szczęście problem rozwiązał się sam. Usłyszałem szybkie kroki i zza
kotary oddzielającej sklep od mieszkania wyszedł dziadek, jak zwykle z nieco
nieobecnym wzrokiem.
– Signor Montanari – powiedział spokojnie, otrzepując fartuch. – Buona
sera. Widzę, że wreszcie zawitał pan do mojego sklepu! Marco, zostaw nas, proszę.
Idź się przejść i wróć za godzinę.
Musiałem posłuchać, choć wcale nie miałem na to ochoty. Niechętnie
rozwiązałem tasiemki fartucha i poszedłem na zaplecze po kurtkę. Ubierałem się
powoli w nadziei, że uda mi się podsłuchać choć fragment rozmowy, ale oni
milczeli. Najwyraźniej czekali, aż sobie pójdę. Pożegnałem się więc i wyszedłem,
cicho zamykając za sobą drzwi.
Stanąłem na ulicy. Nie wiedziałem, dokąd iść. Po prawej stronie miałem
kamienne przęsła Ponte Cavour, jednego z wielu mostów spinających brzegi rzeki
Tevere. Mogłem się udać na przykład w kierunku Palazzo di Giustizia, a potem Via
della Conciliazione na Plac Świętego Piotra. Nie byłem zbyt religijny, ale często
chodziłem do Watykanu odetchnąć innym powietrzem. Teraz jednak postanowiłem
nie oddalać się od domu. Dziadek mógł mnie potrzebować.
Ruszyłem niespiesznie w kierunku Piazza di Spagna. Przychodziłem tu
w chwilach wytchnienia od nauki, zwykle z jakąś dziewczyną. Eleganckie lokale
robiły wrażenie. Podobnie jak ceny w miejscach przeznaczonych dla zamożnych
turystów. Lubiłem ich ukradkiem obserwować.
Marzyłem o podróżach. Chciałem poznać kraje, o których opowiadał mi
dziadek. Japonia, Chiny, Brazylia… Odległe, egzotyczne miejsca. Dla wielu
dostawców herbaty wszystkie były na wyciągnięcie ręki. Dla mnie stały się
marzeniem bez szans na realizację.
Oczywiście, byłem dorosły. Mogłem jechać, dokąd tylko chciałem.
Teoretycznie, bo w rzeczywistości wyglądało to zupełnie inaczej. Nie miałem ani
pieniędzy, ani żadnego stażu w zawodzie. Młody człowiek u progu dorosłego życia
musiał pokonać wiele przeciwności, zanim poznał smak zupełniej niezależności.
Ale tak jest zawsze. Nawet teraz, gdy czasy są tak bardzo niepewne. Założę się, że
sama pani tego doświadczyła, signora…
Wróciłem do sklepu godzinę później, ściskając w dłoni papierową torbę
z pszennymi bułeczkami. Drzwi były zamknięte, rolety opuszczone. Wszedłem
w wąską bramę, kierując się ku klatce schodowej. Mieszkanie znajdowało się na
parterze, tuż obok schodów. Zapukałem. Wkrótce po drugiej stronie drzwi rozległy
się charakterystyczne kroki. Zgrzytnęła zasuwa. Odetchnąłem z ulgą, gdy dziadek
cały i zdrowy pojawił się na progu.
– Buona sera, nonno – powiedziałem z uśmiechem. – Kupiłem na kolację
panini.
– Doskonale. Ja też coś przygotowałem. Siadajmy do stołu. Chciałbym
z tobą pomówić.
Potrafił gotować nie gorzej niż moja matka. Przygotowywał proste posiłki,
hojnie dosypując przypraw. Tego wieczoru jedliśmy pastę z oliwą i mozzarellą,
popijając ją delikatnym winem.
– Chciałbym potem ze dwie godziny popracować – powiedział, wycierając
oliwę z talerza kawałkiem panini. – Może wtedy spokojnie porozmawiamy…
Skinąłem głową, z trudem przełykając ślinę. Nie miałem wątpliwości, że
rozmowa ma związek z panem Montanarim i bardzo mi się to nie podobało.
Po kolacji zeszliśmy do pracowni na poziomie piwnicy. Tutaj także mieścił
się magazyn z torebkami, workami i słojami z herbatą. Pracownia była stosunkowo
nieduża. Jej dużą część zajmował stojący na środku drewniany stół, a na nim waga
i metalowe odważniki, pipety i łyżeczki o rozmaitej pojemności. Nie zabrakło
również brązowego zeszytu, jednego z wielu zawierających tajne receptury
dziadka. Jakiś czas temu przejąłem obowiązki asystenta. Moja praca polegała na
zapisywaniu jego kolejnych kart. Dziadek szybko dyktował, a ja nie miałem czasu
pytać o szczegóły. Musiałem być bardzo dokładny. W takich chwilach
błogosławiłem wyrobiony na studiach nawyk precyzji i podzielność uwagi. W ten
sposób przygotowywałem się do przejęcia schedy.
A jednak dziadek bardzo powoli wtajemniczał mnie w arkana swojego fachu.
Uczył mnie teorii, planował wdrożyć do trudniejszej pracy, ale na planach się
kończyło. A przecież czułem się gotowy! Chciałem samodzielnie przygotowywać
receptury, jednak gdy prosiłem, by pozwolił mi dotknąć cennych składników, on
odmawiał.
Tego wieczoru nie miałem szans na poruszenie interesującego mnie tematu.
Wizyta signora Montanariego była ważna, skoro dziadek postanowił ją ze mną
omówić.
– Widzisz, Marco, Vittorio Montanari zaproponował mi, bym mu sprzedał
kilkanaście najlepszych receptur – powiedział dziadek, gdy usiedliśmy przy stole –
Uważa, że nie potrafię odpowiednio spieniężyć mojej wiedzy i umiejętności.
– Jak to? Przecież masz wielu klientów. – Byłem naprawdę zdziwiony. –
Zostawiają w sklepie sporo pieniędzy.
– Owszem – pokiwał głową – ale Montanari to milioner. Inaczej rozumuje
i odmiennie widzi pewne sprawy. Dlatego chce odkupić ode mnie receptury
i zrobić z nich użytek we własnej kawiarni. Wspomniał nawet o otwarciu nowego
lokalu. Jest gotów mnie zatrudnić, wyobrażasz sobie? Twierdzi, że rynek… Jak on
to ujął…? Nasycił się kawą i ludzie chcą odmiany, a moje specjalne mieszanki to
strzał w dziesiątkę. Ponoć na światowych rynkach niektóre herbaty osiągają
zawrotne ceny. Sam o tym dobrze wiem, Marco. Montanari nie powiedział mi nic
nowego. Ale to wcale nie znaczy, że jestem gotów się sprzedać. Nawet jemu.
A może zwłaszcza jemu… Pewnie myśli, że jeśli będzie nachalny, uda mu się mnie
przekupić, ale nie ma na to szans. Jak się domyślasz, sklep chcę przekazać właśnie
tobie, zanim jednak to zrobię, muszę być pewien, że jesteś w stanie to udźwignąć,
Marco. Wiesz pewnie, że mój sklep ma pewną renomę, na którą pracowałem przez
lata. Musisz stać się prawdziwym herbaciarzem, a to wymaga czasu. Nie wystarczy
nauczyć się rodzajów i właściwości herbaty. Nie wystarczy zmieszać trochę tego
i tamtego… Musisz to poczuć całym sobą. Musisz zrozumieć drogę herbaty.
Musisz samodzielnie odkryć jej najcenniejsze właściwości. Na własnej skórze
musisz poczuć, jak dzięki herbacie zmienia się twoje życie. Montanari to dobry
człowiek, ale nie udało mu się wyjść poza zwykły herbaciany interes. A dla mnie
herbata to sens istnienia, czuję jej moc w ciele i duszy. I ty również poczujesz, jeśli
tylko będziesz miał odpowiednią motywację. Na razie ucz się pilnie. Życie pokaże,
co będzie dalej. Kiedy nadejdzie czas, zaczniesz wykorzystywać swoją wiedzę.
Cierpliwości, Marco.
Nie byłem cierpliwy, wprost przeciwnie. Ogarnęła mnie jakaś dziwna
gorączka, pęd do działania. Chciałem przekonać dziadka, że poważnie podchodzę
do tego, co mówił, więc znów zacząłem czytać i chłonąć wszystkie bezcenne
w pracy herbaciarza informacje.
Magazyn już nie miał dla mnie tajemnic. Czułem satysfakcję, bez trudu
odgadując rozmaite gatunki herbat. Wdychałem charakterystyczne, mniej lub
bardziej cierpkie aromaty. Lubiłem camellię assamicę przeznaczoną do produkcji
gorzkiej herbaty assam oraz czerwoną pu-erh o cytrynowym aromacie. Często
zaparzałem liście suszu czerwonokrzewu afrykańskiego z gór Cederberg, znanego
jako rooibos. Upodobałem sobie szczególnie właśnie ten napar o miodowym
zapachu i łagodnym smaku. Czas płynął, a ja podświadomie czekałem na coś, co
odmieniłoby moje życie. A raczej na kogoś, bo jak się pani domyśla, signora,
w końcu poznałem dziewczynę...
Lipiec już się kończył, ale turystów ciągle było wielu. Wyglądało na to, że
połowa świata postanowiła odwiedzić Rzym podczas sierpniowych upałów. Letnie
noce są długie i gwarne, miasto ożywa i nie chce iść spać.
Nocami często spacerowałem po Rzymie i zaglądałem w okna mijanych
lokali. W połowie lipca odwiedziłem z dziadkiem sławną kawiarnię Vittoria
Montanariego, który jeszcze dwa razy ponawiał swoją propozycję. Zaprosił
dziadka na herbatę we włas-nym lokalu, a nonno dla świętego spokoju się zgodził.
Chciał, bym mu towarzyszył, więc pewnego wieczoru usiedliśmy przy stole pod
kryształowym kandelabrem. Herbata była dobra i zapewne warta wysokiej ceny,
jednak nie mogła się równać z autorskimi mieszankami dziadka. Nic dziwnego, że
Montanari pragnął je mieć.
– Nigdy – oświadczył dziadek, płacąc za herbatę sumę, za którą
dostalibyśmy dużą pizzę w pobliskiej pizzerii. – Nie wszystko można kupić.
Dobrze to zapamiętaj, Marco.
Zapamiętałem. Myślałem o tym, spacerując po Rzymie, aż w końcu
doszedłem do Ponte Cavour. W ciemnościach nocy rzeka Tevere wydawała się stać
w miejscu. Stanąłem z zamkniętymi oczami, opierając dłonie o zimny kamień
balustrady. Wsłuchiwałem się w dalekie odgłosy miasta. Lubiłem te chwile
samotności. Szum rzeki przywodził mi na myśl dalekie podróże…
– Tylko nie skacz!
Odwróciłem się gwałtownie i zamrugałem, wpatrując się w wysoką, szczupłą
sylwetkę odcinająca się wyraźnie od ciemnego tła nieba.
– Żartowałam – powiedziała swobodnie dziewczyna, podchodząc bliżej.
Ubrana w wąskie spodnie i ciemną bluzkę, była jedną z najładniejszych kobiet,
jakie dane mi było spotkać. Miałem już pewne doświadczenie z dziewczynami,
a w tej wyczuwałem nadmierną pewność siebie. To nie ona należała do świata. To
świat należał do niej.
– Mam na imię Julia – powiedziała długowłosa dziewczyna. – A ty?
– Marco – powiedziałem. – Marco Guarioli.
Nie wymieniła swojego nazwiska, ale wtedy nie zwróciłem na to uwagi. Nie
interesowało mnie to. Spodobała mi się od pierwszej chwili, do tego stopnia, że
zapragnąłem kontynuować tę oryginalnie rozpoczętą znajomość.
Tego wieczoru rozstaliśmy się dosyć szybko. Podobno spieszyła się do
domu. Jej ojciec, jak wspomniała, był bardzo surowy i nie akceptował późnych
powrotów. Wydało mi się to dziwne, zwłaszcza w przypadku dwudziestodwuletniej
studentki, nie miałem jednak zamiaru podnosić tego tematu. Pozostało tylko
umówić się na kolejne spotkanie – jutro w tym samym miejscu. Miałem zamiar
dokładnie ją wypytać o studia i plany na przyszłość. Bardzo się cieszyłem, że już
definitywnie zakończyłem edukację – dzięki temu zyskałem kilka atutów,
szczególnie w oczach dziewczyny, w której tego wieczoru bez pamięci się
zadurzyłem. Myśli pani, że to niemożliwe, signora? Dzisiaj również wydaje mi się
to śmieszne, ale wtedy byłem pewien, że to właśnie ona zmieni moje życie.
I proszę mi wierzyć, że tak też się stało.
* * *
– Nie zrozum mnie źle, Marco, ale dosyć już się naczytałam drogich
Umberto i Moravii. I nic z tego dla mnie nie wynikło. Zazdroszczę ci, że masz za
sobą studia… Szczerze mówiąc, gdyby nie ojciec, nigdy nie przekroczyłabym
progu uniwersytetu. Ale on się uparł. Wiesz, koniecznie chciał, byśmy skończyli
studia. Oczywiście Francesco i Armando potulnie zrobili, co im kazał. Obaj poszli
na prawo, bo tak sobie wymyślił kochany babbo. Ale ja się nie dałam. Uznałam, że
literatura jest w miarę prosta, więc właśnie taki kierunek wybrałam, ale prochu
dzięki temu nie wymyślę… W życiu liczy się spryt, Marco. Jeśli masz szczęście
i trochę odwagi, to wiele możesz osiągnąć. Spójrz na swojego dziadka! Sam
mówiłeś, że nie skończył wielu szkół, a jednak osiągnął sukces. Musisz mnie z nim
poznać… Słyszysz, Marco? Ile jeszcze mam czekać?
Siedzieliśmy pod kolorową markizą jednej z przytulnych kawiarni na Piazza
di Spagna. W lokalu Montanarich naprzeciw kłębił się tłum. Wyglądało na to, że
właściciel znalazł jakiś inny sposób na przyciągnięcie klientów. Zerkałem w tamtą
stronę, nie mogąc powstrzymać ciekawości, ale Julia nie zwracała na otoczenie
najmniejszej uwagi.
Trzy tygodnie regularnych spotkań mocno pogłębiły moje uczucie do tej
dziewczyny. Nie potrafiłem bez niej normalnie funkcjonować. Była gadułą, ale –
w przeciwieństwie do innych znanych mi dziewczyn – nie trajkotała bez sensu
o gwiazdach kina czy modzie. Nie poświęcała też zbytniej uwagi studiom
z literatury włoskiej. Traktowała je raczej jako nudny dodatek do prawdziwego
życia. Z jakiegoś powodu fascynowała ją historia nonno Luigiego.
– A kiedy ja poznam twoją rodzinę?
– Wszystko po kolei – rzuciła, wzruszając ramionami. – Mój ojciec jest
surowy i lubi trzymać ludzi na dystans. Wolałabym najpierw poznać twoją
rodzinę… A przede wszystkim sławnego dziadka.
– Nie jest sławny – zaprzeczyłem, ale oczywiście ona miała na ten temat
własne zdanie.
– Jego herbaty są sławne! Myślę, że mógłby zbić na nich fortunę. Kupić
większy lokal, zatrudnić pracowników… A tymczasem czeka nie wiadomo na co.
Przepraszam cię, Marco, ale nie potrafię spokojnie patrzeć, gdy ktoś marnuje swój
potencjał.
Westchnąłem głęboko. Nie zamierzałem wtajemniczać Julii w propozycję
Vittoria Montanariego. Poza tym chyba byłem trochę zazdrosny. Czasem miałem
wrażenie, że interesuje się mną tylko dlatego, że moim dziadkiem był Luigi
Guarioli.
– Dobrze, porozmawiam z nim – obiecałem. – Umówimy się na kolację.
Dobrze?
– Doskonale – powiedziała i uśmiechnęła się promiennie. – Jestem pewna, że
miło spędzimy czas.
Nie podzielałem jej pewności, pierwszy raz bowiem miałem przyprowadzić
do domu dziewczynę i nie miałem pojęcia, jak dziadek zareaguje na ten pomysł.
Nigdy nie poruszał ze mną tematu kobiet.
– Twój dziadek spełnia marzenia – powiedziała Julia, gdy zapłaciłem
rachunek i szliśmy wolnym krokiem wzdłuż Piazza di Spagna. – Nie śmiej się,
Marco! Robi pieniądze na tym, co sprawia mu radość. Niewielu ludzi może tak
o sobie powiedzieć. Czy twoi rodzice są w aptece szczęśliwi? Nie sądzę. Nauczyli
się tego i robią, co do nich należy, ale nigdy nie będą mieli widoków na taką
fortunę jak twój dziadek. Gdyby oczywiście chciał z tego skorzystać…
Wzruszyłem ramionami. Obsesja Julii na punkcie pieniędzy była irytująca.
Czasem miałem wrażenie, że w jej głowie nie ma nic poza mityczną fortuną – czy
to dziadka, czy jej własną. Nie kryła swojego pociągu do bogactwa. Nie chciała
powiedzieć, czym zajmują się jej rodzice, poza tym, że ojciec jest „handlarzem”,
cokolwiek to miało znaczyć. Skoro jednak troje dzieci wysłał na studia, musiał
mieć jakieś pieniądze. Julii to jednak nie wystarczało.
– Chcę luksusu – wyznała – i ty, Marco, też powinieneś chcieć. Wiesz,
wszelkie ideologie są dobre, ale tylko wtedy, gdy masz wypchany portfel. Zamiast
bujać w obłokach, powinieneś pomyśleć o przyszłości. Jeśli twój dziadek przekaże
ci receptury, możesz je drogo sprzedać lub zmonopolizować rynek – będzie cały
twój! No, przynajmniej część rynku – dorzuciła, jakby w obawie, że uznam ją za
zbyt zachłanną.
– Nie obchodzi mnie to – powtarzałem, byle tylko skierować rozmowę na
inny temat.– Chcę żyć szczęśliwie, to wszystko.
– Nigdy nie będziesz szczęśliwy bez pieniędzy! Nie uda ci się. Ludzie mydlą
sobie oczy, gadając o szczęściu, o którym nie mają pojęcia. Zadowalają się byle
czym, zamiast sięgać wysoko. I nikt mnie nie przekona, że jest inaczej! W każdym
razie ja nie zamierzam tak żyć, Marco…
– Ciekawe, co zrobisz – powiedziałem bez przekonania. – Bogactwo nie
spada z nieba.
– Och, coś wymyślę. Mam głowę na karku. Tobie radzę to samo. Ale
przedtem poznaj mnie ze swoim dziadkiem. Obiecałeś… To nie była prawda.
Niczego jej nie obiecywałem. Ale postanowiłem zrobić wszystko, by spełnić jej
marzenie.
Dziadek bez zdziwienia przyjął fakt, że spotykam się z dziewczyną. Nie robił
najmniejszego problemu, gdy spytałem, czy mogę ją przyprowadzić na kolację.
Obiecał nawet przygotować coś smacznego, a na deser podać najciekawsze
mieszanki ze swojej pracowni. Nie wątpiłem, że Julia będzie zadowolona.
Zapukała do drzwi punktualnie o siódmej. Otworzyłem stremowany. Ten
wieczór miał być przełomowy w naszej relacji. Założyła zieloną sukienkę, a włosy
zaplotła w schludny warkocz. Najwyraźniej postanowiła zrobić na dziadku
wrażenie.
– Wejdź, proszę – powiedziałem i usunąłem się z przejścia. – Masz okazję
zobaczyć sklep dziadka. Jak widzisz, nie jest zbyt duży…
– Ładnie tu – stwierdziła, rozglądając się dookoła. – Tak właś-nie to sobie
wyobrażałam.
– Cieszę się, że ci się podoba – rzuciłem, biorąc ją za rękę. – Chodźmy.
Dziadek na nas czeka.
Zaprowadziłem ją na zaplecze przez niewielki korytarzyk dzielący sklep od
mieszkania. Stała tu jedynie wąska szafka wypchana książkami.
Dziadek wyszedł nam na spotkanie, powiewając białym fartuchem
ozdobionym tu i ówdzie niewielkimi plamami. Julia wystąpiła naprzód
i uśmiechnęła się. Odetchnąłem z ulgą. Wyglądało na to, że pierwsza wizyta
obejdzie się bez zgrzytów.
Kolację wyjątkowo zjedliśmy w jadalni. Pieczone bakłażany, świeża pasta
z sosem śmietanowym, sałatka z rukolą. Piliśmy czerwone wino z wodą.
– Później pójdziemy do pracowni. Będziesz miała okazję spróbować kilku
dobrych herbat. Marco mówił, że bardzo się tym interesujesz – powiedział dziadek,
dolewając Julii wody do opróżnionego w połowie kieliszka.
Po kolacji zaprowadziliśmy Julię do pracowni. Wskazałem jej miejsce za
stołem. W oczekiwaniu na herbatę, rozmawialiśmy o studiach, których szczerze nie
znosiła i wcale się z tym nie kryła. Niestety, nie potrafiłem jej pocieszyć. Aż za
dobrze pamiętałem studia farmaceutyczne.
W końcu dziadek postawił przed nią cztery chińskie czarki z porcelanowymi
przykrywkami. Odkrył pierwszą z nich. Buchnęła mlecznobiała para.
– Yin zhen, chińska biała herbata – wyjaśnił. – Białe należą do
najrzadszych… Właściwie zaliczamy je do grupy herbat zielonych, ponieważ
podobnie jak tamte nie są poddawane fermentacji. To rzadki napar, bo liście są
zbierane tylko dwa razy do roku. A tutaj mamy coś innego – powiedział,
podsuwając kolejną czarkę. – Gyokuro, czyli „cudowna kropla rosy”. Powinna ci
smakować, moja droga.
Julia chętnie spróbowała gyokuro oraz kilku innych naparów: chińskiej
półfermentowanej oolong, japońskiej genmaichy, czarnej z chińskiej prowincji
Yunnan. Po czarkach przyszła kolej na filiżanki. Niczym wytrawny koneser
smakowała długo i w skupieniu. Nie wyglądała jak nowicjuszka oszołomiona
bogactwem herbat, co kładłem na karb tego, że często wyciągała ode mnie
informacje o dziadku. Wiedziała, czego się spodziewać w pracowni herbaciarza.
– Podobno pierwsze krzewy herbaciane wyrosły z powiek mnicha, który
odciął je i rzucił na ziemię – oznajmiła, na co dziadek oczywiście musiał
zareagować.
– Podobno tak było – powiedział. – To bardzo stara opowieść. Bodhidharma,
wyznawca buddyzmu, przybył z Indii do Chin w piątym wieku naszej ery.
Zamierzał oczywiście głosić nauki Buddy. Przewędrował cały kraj, opowiadając
o czterech szlachetnych prawdach, które… eee… nie będę się zagłębiać
w szczegóły. W każdym razie po wielu latach zakończył swą misję, usiadł pod
wysokim krzewem i zaczął medytować. Niestety, był tylko człowiekiem i nie mógł
opanować senności, więc odciął powieki i rzucił je na ziemię. Dzięki temu miał
pewność, że nie zaśnie. W miejscu odciętych powiek wyrósł krzew herbaciany
o liściach podobnych do powiek. Oto cała historia.
Julia siedziała zasłuchana. Dziadek potrafił opowiadać. Byłby niezłym
gawędziarzem, gdyby nie odsunął się od ludzi.
– Fascynujące – powiedziała w końcu, obracając w dłoniach pustą czarkę. –
Zazdroszczę panu, signor. Oddał pan życie swojej pasji. Niewielu ludzi może się
tym pochwalić.
I tym podbiła dziadkowe serce. Nawet nie sądziłem, że dziadek może czuć
potrzebę uznania. Jeszcze nie zdążyłem tego przetrawić, a już czekała mnie nowa
niespodzianka. Z zakamarków stojącego w kącie kredensu dziadek wydobył cztery
brązowe zeszyty zawierające jego receptury herbat o specjalnych leczniczych
właściwościach. Dwa ostatnie zawierały zapiski prowadzone moją ręką, więc
traktowałem je szczególnie osobiście.
– Może chcesz zerknąć, moja droga?
Z błyszczącymi oczami przewracała zabazgrane, poplamione kartki.
Gdzieniegdzie między stronami znajdowała zasuszony liść, czasem pomarszczone
płatki kwiatów – hibiskusa, róży czy jaśminu, tak chętnie dodawanego przez
dziadka do delikatnych naparów.
– Następnym razem wypróbujesz kilka moich specjalnych mieszanek –
powiedział dziadek, zerkając na nią spod oka. – Wydaje mi się, że będą ci
smakowały.
– Z przyjemnością, proszę pana. – Julia uśmiechnęła się promiennie. – Jeśli
pan pozwoli, chętnie przyjdę raz jeszcze.
Jak się pani domyśla, signora, po drugim razie nastąpiły kolejne. Julia stała
się częstym gościem w pracowni dziadka, a nasza znajomość zaczęła się rozwijać.
Przynajmniej tak to wyglądało z mojej strony, bo ona nigdy nie zrewanżowała się
zaproszeniem na kolację.
W połowie sierpnia nasza relacja była już bardzo zażyła. Przychodziła do nas
codziennie po zamknięciu sklepu. Zostawała na kolacji, po której najczęściej
szliśmy do pracowni dziadka. Byłem zdumiony, bo dość łatwo zdobyła jego
zaufanie. Nie byłem zazdrosny, nic z tych rzeczy, ale coś mi jednak nie pasowało.
Nie powinien tak szybko wprowadzać obcej osoby do swojej pracowni. Jak się
okazało, Julia była bardzo dobrym psychologiem. Doskonale wiedziała, jak grać na
ludzkich uczuciach i wykorzystywać rozmaite słabostki. Teraz wiem, że nie miała
skrupułów.
– Czemu sam nie spróbujesz? – spytała pewnego sierpniowego popołudnia,
gdy siedzieliśmy w kuchni, popijając yerba mate, najnowszy nabytek dziadka
sprowadzony z Brazylii.
– Nie wiem – wzruszyłem ramionami, opierając się o ścianę. – Dziadek nie
chce, żebym robił mieszanki. Uważa, że jeszcze nie nadszedł odpowiedni moment.
– Myli się – powiedziała z dziwnym uśmiechem. – Przedwczoraj mówił, jak
ważne jest stawanie się herbaciarzem, samodzielne robienie mieszanek, jak długa
droga do tego prowadzi. Im wcześniej zaczniesz, tym lepiej dla ciebie, nie sądzisz?
Mówię poważnie, Marco. Musisz wreszcie spróbować.
Kiedy taka osoba mówi „musisz”, to wiesz, że nie masz innego wyjścia. Jej
wiara wzmacniała moje poczucie pewności siebie.
– Za tydzień mam urodziny. Wreszcie skończę dwadzieścia trzy lata. Zrób
mi prezent. Niezwykły prezent tylko dla mnie. Wymyśl herbatę, która podbije
świat.
Zaśmiała się niczym z dobrego żartu, ale nie miałem wątpliwości, że mówi
serio. Nie grzeszyła skromnością. Brakło mi odwagi, by jej uświadomić, że tydzień
to za mało na takie wyzwanie. Tym bardziej, że zadeklarowała rezygnację ze
spotkań, bym miał więcej czasu na dopracowanie swojej receptury.
– Dziadek nie będzie zadowolony… – zacząłem, sięgając po ostateczny
argument, ale prychnęła rozzłoszczona.
– Dziadek i dziadek! Marco, weź się w garść! Jesteś dorosły. Czas, żebyś
sam wziął za siebie odpowiedzialność! Nie możesz przez całe życie zasłaniać się
dziadkiem. Nie staniesz się herbaciarzem, póki czegoś nie zrobisz. Zacznij od
mojej urodzinowej herbaty. Na pewno nie pożałujesz.
Byłem niczym wosk w jej dłoniach. Nie miałem innego wyjścia, niż zakasać
rękawy i zabrać się do pracy. Musiałem to zrobić w tajemnicy przed dziadkiem.
Miałem sporo szczęścia, bo w tym czasie postanowił zrobić sobie przerwę
w opracowywaniu nowych receptur. Zamiast tego studiował wielką księgę herbaty,
zapisując jej marginesy nieczytelnymi dla mnie uwagami. Cieszyłem się, że ma
zajęcie i nie będzie mi przeszkadzał. Aby oddalić wszelkie podejrzenia,
zaproponowałem, że zrobię w pracowni wielkie porządki.
Przez kolejny tydzień co wieczór po kolacji zamykałem za sobą drzwi,
odgradzając się od świata. Pobieżnie układałem pudła i worki, symulując
sprzątanie, a potem zabierałem się do pracy. Było ciężko, muszę to przyznać,
signora. Setki razy widywałem dziadka przy pracy. Wydawała się prosta. Jednak
kiedy sam spróbowałem zrobić coś sensownego, zadanie to stało się absolutnie
niewykonalne. Dopiero teraz mogłem docenić jego zdolności – potrafił wyczuć
najsubtelniejsze różnice w naparze. Szybko się przekonałem, że nie wystarczy
wrzucić do menzurki trochę tego i tamtego, a potem zamieszać lub wstrząsnąć. Tu
potrzeba jednak niemal alchemicznej wiedzy. Praca herbaciarza była żmudna
i ciężka. Wymagała skupienia i wyostrzenia zmysłów. Już po pierwszym dniu
chciałem wywiesić białą flagę i może bym to zrobił, ale nie istniały telefony
komórkowe i kontakt z Julią był utrudniony. Tymczasem ona zapadła się pod
ziemię.
Coraz trudniej mi było panować nad zniecierpliwieniem. Dosypywałem,
odmierzałem, dosypywałem, dolewałem wody, brudziłem kolejne filiżanki…
Zapisywałem niezliczone kartki, ale żadna z receptur nie nadawała się do
zaprezentowania Julii. Nie mogłem osiągnąć nawet minimalnego poziomu, którego
nie musiałbym się wstydzić.
Nadszedł wreszcie ostatni dzień prób i błędów. Następnego wieczoru miałem
zaprezentować Julii mieszankę, a byłem w tym samym miejscu, w którym tydzień
wcześniej rozpocząłem pracę. Z trudem pokonałem zniechęcenie i usiadłem za
stołem. Bezmyślnie odmierzałem kolejne łyżeczki herbacianego suszu, machinalnie
notując rodzaj i ilość zużytych produktów. Doszedłem do wniosku, że i tak nic
wyjątkowego nie wymyślę, więc przestałem się ograniczać. Zamiast tego
dobierałem na chybił trafił kolejne składniki. Przymykałem oczy, wyobrażając
sobie kolor kolejnych naparów. Obracałem je na języku, próbując przeniknąć
zielonkawą słodycz jaśminu, czerwień zdecydowanego hibiskusa, pomarańczowe
orzeźwienie bergamotki, przenikliwą cierpkość mięty pieprzowej oraz wielu innych
składników, które akurat wpadły mi w ręce. Szukałem kontrastowego dopełnienia
smaków i zapachów: na tym opierała się przecież egzotyka dalekowschodniej
kuchni, znanej jako najbardziej wykwintna i intrygująca na świecie. Myślałem
o marzeniach Julii, która dzień i noc śniła o dalekich podróżach. Chciała jechać do
Azji. Według niej tam właśnie biło serce świata.
Była pierwsza w nocy, gdy skończyłem pracę. Recepturę, a raczej dziwny
zestaw składników, zapisałem na obwolucie jakiejś starej broszury o rzymskich
kawiarniach, która leżała na kredensie. Dziadek znosił do pracowni najdziwniejsze
rzeczy, zależnie od tego, jaki temat w danym momencie najbardziej go interesował.
Miałem nadzieję, że nie zaczął rozważać na serio propozycji signora
Montanariego… To byłby koniec świata! Musiałbym założyć biały fartuch i do
końca życia sprzedawać rzymianom aspirynę i syrop wykrztuśny.
Wsunąłem broszurę do kieszeni, uporządkowałem bałagan na stole,
pochowałem składniki. Była druga, gdy naciągałem kołdrę na głowę. Zasypiając,
zdałem sobie sprawę, że nawet nie spróbowałem naparu sporządzonego według tej
ostatniej, przypadkowej receptury. Teraz już było na to za późno. Mogłem tylko
mieć nadzieję, że Julia zdoła go przełknąć bez wstrętu. Zasypiałem pełen złych
przeczuć.
– Julia przyjdzie wieczorem – poinformowałem dziadka przy śniadaniu. –
Nie masz nic przeciwko temu?
– Skądże – uśmiechnął się. – Zastanawiałem się nawet, gdzie ona się
podziewa. Myślałem, że się pokłóciliście. Tym bardziej, że rzuciłeś się w wir
pracy, a to znaczy, że bardzo chcesz o czymś zapomnieć.
Poczułem gorąco. Miałem wyrzuty sumienia. Mimo najszczerszych chęci nie
udało mi się porządnie wysprzątać pracowni. Poświęciłem tej czynności minimum
czasu i uwagi, zajmując się czymś, czego dziadek zapewne by nie pochwalił.
– Nie jesteśmy pokłóceni – zapewniłem z pośpiechem. – Nie widywaliśmy
się przez tydzień, bo… tak wyszło. Za to dzisiaj przyjdzie na pewno.
– W takim razie musisz ją ode mnie pozdrowić – powiedział. – Wychodzę na
cały wieczór i pewnie wrócę późno. Zebranie naszego klubu brydżowego.
Francesco zaprosił kilku starych przyjaciół.
Pokiwałem głową. Czułem, że zepsułem urodzinową recepturę, a myśl o tym
wytrąciła mnie z równowagi.
Julia pojawiła chwilę po wyjściu dziadka. Założyła sukienkę z chińskiego
jedwabiu ozdobioną charakterystyczną stójką. Z powodzeniem mogła uchodzić za
Azjatkę.
– Wyglądasz wspaniale – powiedziałem z zachwytem. – Mogłabyś być
modelką.
– Albo hostessą w nocnym klubie w Hongkongu – roześmiała się, rzucając
na krzesło wypchaną czarną torebkę. – Mam nadzieję, że herbata gotowa?
Zaprosiłem ją do pracowni. Wprawdzie najpierw planowałem podać herbatę
w moim pokoju, jednak później zmieniłem zdanie.
– Siadaj, proszę – powiedziałem i podsunąłem jej krzesło. – Dziadek wróci
późno. Dziś wieczorem gra w brydża. Przesyła pozdrowienia – dodałem,
dostrzegając jej dziwnie triumfalne spojrzenie. Najwyraźniej wcale nie żałowała, że
go nie ma.
– Twój prezent urodzinowy – powiedziałem, kiedy już wygodnie siedziała,
patrząc na mnie z oczekiwaniem, a potem wsypałem czubatą łyżeczkę mieszanki
do filiżanki i zalałem wodą. Uniosła się aromatyczna para.
Zerknęła na mnie przelotnie, przenosząc całą uwagę na filiżankę. Pierwszy
łyk był ostrożny. Właściwie ledwie zamoczyła usta. Zrobiła kolejny, skrzywiła się
nieznacznie i odstawiła naczynie.
– Cóż, Marco…– powiedziała przeciągle, najwyraźniej bawiąc się moją
niepewnością. – Miałam rację, prosząc cię o zrobienie herbaty. Widzisz, twój
dziadek zupełnie bez sensu tłumaczyłby ci przez lata, na czym polega sens życia
i pracy dobrego herbaciarza. Jeszcze sporo takich mieszanek wylejesz do zlewu,
zanim nauczysz się tworzyć małe arcydzieła. Ale nie myśl, że nie doceniam twojej
pracy. Chciałabym ci podziękować, ale nie tutaj. W twoim pokoju. No chodź, nie
stój jak słup, carino. Aha, możesz zabrać ten zeszyt? Chciałabym przejrzeć go
w spokoju.
Byłem rozczarowany. Nie sądziłem, że jest w stanie tak otwarcie
skrytykować moją pracę. Zrobiłem, co kazała – poszedłem za nią do sypialni,
ściskając pod pachą gruby zeszyt z autorskimi recepturami dziadka Luigiego. Do
kieszeni dżinsów wsunąłem bezmyślnie starą broszurę z moim własnym
nieudanym przepisem. Gdzieś w głębi umysłu pojawiła się ostrzegawcza myśl:
dziadek nie pozwalał wynosić zeszytów z pracowni. Ale ostatecznie… Cóż mogło
się zdarzyć? Uznałem, że w obliczu własnej klęski muszę ratować honor rodziny
recepturami dziadka.
– Napijesz się wody? Albo wina? – zaproponowałem, gdy już siedziała
wygodnie na łóżku, oparta plecami o ścianę.
– Może być wino – mruknęła, przeglądając gruby zeszyt. Bardzo wątpiłem,
by cokolwiek z tego rozumiała. Dziadek często używał skrótów.
Wciąż czując gorycz klęski, ruszyłem do kuchni po resztkę czerwonego
wina. Zabrałem dwa kieliszki i talerzyk z oliwkami.
– Mam wino – rzuciłem, wchodząc do pokoju. – Może odłóż ten zeszyt…
Lepiej byłoby go nie poplamić.
Odłożyła go z wyraźną niechęcią i westchnęła głęboko, marszcząc brwi.
Znów poczułem palący wstyd. Nie potrafiłem spełnić jej prośby… Pewnie myśli
pani, signora, że przesadzam. Proszę jednak postawić się w mojej sytuacji. Porażka
w temacie herbaty była dla mnie prawdziwą klęską, a Julia nawet nie starała się
ukryć rozczarowania.
– Przygotujesz jeszcze dobrą recepturę, Marco. Jestem pewna – powiedziała
tonem, który sugerował coś zupełnie innego. – Dobrze… Nie ma sensu rozmawiać
o tym przez cały wieczór. Siadaj.
Usiadłem obok niej, starając się odegnać ponure myśli. Bez powodzenia. Nie
byłem w stanie skupić się na rozmowie o studiach i planach na życie. Tym
bardziej, że nie pierwszy raz słyszałem narzekania Julii, a jej azjatycka obsesja
również była mi dobrze znana.
– Najpierw Chiny… Potem Japonia – mówiła z zaangażowaniem. – Jak
możesz myśleć o siedzeniu w Rzymie? Świat jest pełen tajemnic do odkrycia.
– Jasne – mruknąłem, nie siląc się na miły ton. – Też chciałbym zwiedzać
świat, ale muszę myśleć o przyszłości, Julio.
Byłem oschły, ale nie potrafiłem inaczej. Nie tak wyobrażałem sobie ten
wieczór. Pierwszy wieczór tylko we dwoje.
– Ja też myślę o przyszłości, mój drogi – powiedziała z dziwnym
uśmiechem. – Może nawet bardziej niż ty.
Zanim zdołałem dociec, co ma na myśli, złapała mnie za koszulę i trochę
zbyt mocno pocałowała. Zdziwiłem się, ale nie zaprotestowałem. W końcu niczego
innego nie pragnąłem.
– Wiesz, Marco, w sumie dałeś mi bardzo oryginalny prezent. Chciałabym
za niego odpowiednio podziękować.
Wiem, co sobie pani myśli, signora… I może ma pani rację. Sam nieraz się
zastanawiałem, czy kupiłem jej ciało tym przeklętym przepisem. Julia nie była ani
moją pierwszą, ani jedyną dziewczyną, ale tylko w niej byłem zadurzony. Bez
wzajemności, ale w tamtym momencie mnie to nie interesowało. Liczyło się tu
i teraz.
Obudziłem się w pogniecionej pościeli. Odruchowo sięgnąłem po zegarek.
Była trzecia. Księżyc jasno świecił. W jednej chwili przypomniałem sobie, co się
wydarzyło. Odwróciłem się ostrożnie. Spodziewałem się widoku pogrążonej we
śnie Julii, ale jej nie było.
Zerwałem się na równe nogi, w pośpiechu narzucając koszulę i spodnie.
Zapaliłem lampę. Zalała pokój pomarańczowym blaskiem. Nie wiedziałem, co
robić. Rozejrzałem się wokół. Byłem bezradny. Chciałem znaleźć jakieś
wytłumaczenie na ucieczkę Julii. Bez pożegnania, bez słowa i bez powodu – jak mi
się wtedy naiwnie wydawało.
Poprawiłem pościel i przez przypadek kopnąłem zapomnianą butelkę po
winie. Niepokój narastał, czułem, że coś było nie tak. Nie tylko Julia ulotniła się
jak kamfora. Czegoś jeszcze brakowało…
Zeszyt! Zeszyt z recepturami, który oglądała! Odłożyła go na stolik, tak mi
się przynajmniej wydawało. Przerzuciłem wszystkie papiery i porzucone na krześle
ubrania. Nigdzie go nie było. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że posłużyła
się mną, by ukraść cenne receptury.
Opadłem na łóżko. Obawiałem się reakcji dziadka na wieść o zniknięciu
jednego z zeszytu. Zwłaszcza że sam wepchnąłem go w ręce złodziejki… Bo tak
właśnie należało ją nazwać. Nie miałem ochoty przyznawać się do winy. Chciałem
wybiec na pustą ulicę i pędzić przed siebie, dopóki nie natrafię na jej ślad.
Do rana spacerowałem po pokoju. Nie mogłem usiedzieć w miejscu.
Czekałem na nadejście poranka, a co za tym idzie, na rozmowę z dziadkiem. Nie
wiedziałem, czego się mogę spodziewać, ale liczyłem na najgorsze. Miał prawo
wyrzucić mnie z domu. Mogłem też zapomnieć o sklepie. Kariera aptekarska nagle
stała się bardzo realna.
Ta niezbyt budująca myśl ciągle mi towarzyszyła, gdy o siódmej wszedłem
do kuchni. Dziadek powinien pojawić się lada chwila, zgodnie z codziennym
rytuałem. Zakrzątnąłem się koło śniadania, chociaż nie byłem głodny. Ustawiłem
na stole filiżanki, talerzyki i pleciony wiklinowy koszyk z biscotii, które lubiliśmy
maczać w porannej kawie.
O wpół do ósmej siedziałem przy stole w kuchni wypełnionej aromatem
świeżo zaparzonej kawy i co chwila spoglądałem na zegar. Minęło dziesięć minut,
a dziadka nadal nie było. Sklep otwieraliśmy o ósmej, a on lubił niespiesznie zjeść
śniadanie i wypić w spokoju kawę. Jeżeli do tej pory się nie zjawił, musiało się
wydarzyć coś złego.
W jednej chwili oblał mnie zimny pot. Skojarzenie z wyczynem Julii
nasuwało się samo, aczkolwiek wątpliwe, by dziadek sam zorientował się
w sytuacji. Wyglądało na to, że obaj mieliśmy pecha. Bezczelna złodziejka
najwyraźniej dopięła swego.
Zacisnąłem pięści i ruszyłem do sypialni dziadka. Nigdy nie pojawiałem się
tam bez szczególnej przyczyny, teraz jednak musiałem sprawdzić, czy nic mu się
nie stało. Tylko on miał klucze, którymi otwierał sklep dla klientów, więc miałem
pretekst. Na szczęście drzwi dzielące część mieszkalną od sklepowej zawsze były
otwarte.
Zapukałem do drzwi sypialni, ale odpowiedziała mi głucha cisza.
Nacisnąłem klamkę. Sypialnia była pusta. Skromne, porządnie zaścielone łóżko,
małe biurko, wąska szafka na ubrania. Dziadek był zwolennikiem prostoty.
Ostrożnie wszedłem do środka. Dziadka nie było. Najprawdopodobniej w ogóle nie
wrócił na noc.
Opuściłem pokój, cicho zamykając za sobą drzwi. Na wszelki wypadek
zajrzałem do pracowni. Była pusta, ciemna i ponura. Pośpiesznie wróciłem do
kuchni. Posprzątałem stół po nietkniętym śniadaniu, postanawiając mimo wszystko
pójść do sklepu. Choćby po to, by zachować pozory.
Dziwnie było w sklepie bez dziadka. Miałem wrażenie, że śledzą mnie
dziesiątki oczu. Zabrałem się do pracy, aby czymś wypełnić czas. Przetarłem
kredens, ladę i witrynę z kolekcją czarek i filiżanek flanelową szmatką. Porządnie
zamiotłem podłogę. Postanowiłem lekko podnieść rolety, by wpuścić trochę
światła, jednak zanim zdążyłem to zrobić, usłyszałem swoje imię.
– Marco, nie ruszaj tego…
Odwróciłem się w jednej chwili.
Dziadek stał koło przejścia oddzielającego sklep od mieszkania. Wyglądał
okropnie. Musiał być bardzo zmęczony.
– Dziadku! Co się stało? – Natychmiast znalazłem się przy nim. Pomogłem
mu zdjąć marynarkę, podsunąłem krzesło. Z ulgą stwierdziłem, że nie jest ranny.
– Daj mi złapać oddech, Marco – sapnął, rozpinając górne guziki koszuli. –
Zaraz porozmawiamy…
Po chwili doszedł do siebie i zdołał wyjaśnić, co się wydarzyło.
– Nastąpiło chwilowe załamanie na giełdzie w Hongkongu i ceny surowca
spadły – wyjaśnił. – Pewien człowiek przyniósł wczoraj tę wiadomość do
Francesca, gdy siedzieliśmy przy kartach. Wygląda na to, że mogę wykorzystać
sytuację i tanio kupić sporą część herbaty z Chin i Tajlandii. Za chwilę będzie
u mnie zaufany człowiek. Ma kontakty w Azji… Kiedyś był marynarzem, a teraz
trudni się handlem morskim. Marco, idź do kuchni i zaparz herbatę. Może znajdą
się jakieś herbatniki. Przynieś to wszystko tutaj, bo tu się umówiliśmy. Proszę,
żebyś nam nie przeszkadzał.
Poczułem ulgę. Teraz po prostu nie mogłem poinformować dziadka
o kradzieży zeszytu. Postanowiłem zostawić to na inny moment, a tymczasem
zrobiłem to, o co prosił – zaniosłem tacę z filiżankami do sklepu. Dziadek nie
podniósł żaluzji. Widocznie sprawa herbacianego krachu miała pozostać tajemnicą.
Nie miałem okazji zobaczyć tajemniczego mężczyzny. Siedziałem w kuchni,
a z oddali dobiegały mnie przytłumione głosy dziadka i pana X, jak nazwałem
handlarza. Odrywałem kawałki bułki i bezmyślnie rzucałem okruchy na ceratę.
Rozmyślałem. Chciałem odzyskać skradziony zeszyt, ale to było praktycznie
niewykonalne. Nie znałem nazwiska Julii. Nie wiedziałem, gdzie mieszka. Na
dobrą sprawę nie wiedziałem o niej nic.
Przez kolejny tydzień miałem ręce pełne roboty. Dziadek zrobił dobry
interes, kupując sporą partię herbaty z ładowni w Hongkongu. Załatwienie
związanych z tym formalności wygoniło go z domu na długie godziny, więc
zostawił sklep na mojej głowie. Sprawa zeszytu pozostała niewyjaśniona do dnia
sfinalizowania wszelkich umów przewozowych. Dziadek był zachwycony
pomyślnym obrotem spraw i w ramach wdzięczności zaprosił pana X na kolację.
W mojej obecności zwracał się do niego bezosobowo. Niewątpliwie wcześniej to
ustalili.
Pan X okazał się bardzo sympatycznym „piratem”. Ogorzały, czarnowłosy,
z potarganą brodą i lekko skośnymi oczami wyglądał, jakby dużo już przeżył.
Zapewne wiódł życie ryzykanta, aby w wieku dojrzałym osiąść w spokoju
w Rzymie i czerpać profity z wypracowanych w dawnych latach znajomości.
– Nie ma o czym mówić, Luigi – mówił do dziadka. – To nie było specjalnie
skomplikowane. Przynajmniej zyskasz trochę porządnego towaru i będziesz mógł
rozwijać talent. Marco, słyszałem, że planujesz pójść w ślady dziadka… W takim
razie czeka cię sporo pracy, zanim będziesz się mógł pochwalić taką sławą.
– Gdzie tam zaraz sławą! – żachnął się dziadek, dolewając gościowi
czerwonego wina. – Robię to, co lubię. W tym tkwi tajemnica.
– I w doświadczeniu także – powiedział poważnie pan X. – Pamiętam twoje
początki, Luigi. Ciężko było, prawda? Rzymianie nie mogli się przekonać do
herbaty. A teraz… Twój sklep jest sławniejszy niż kawiarnia Montanariego,
chociaż to jemu zależy na popularności. Wiem, że próbował cię podkupić. Skąd?
Sam mi się przyznał. Wiesz przecież, że od czasu do czasu załatwiam mu coś
w Singapurze. Nie mógł się pogodzić z twoją odmową i planował kolejny szturm.
Ale nie martw się – dodał – Montanari ma teraz większy problem. Informacja jest
poufna, przynajmniej na razie, więc... – Podniósł ostrzegawczo palec wskazujący. –
Ani pary z ust. Jego córka dwa dni temu uciekła z domu. No, może nie tyle uciekła,
bo jest pełnoletnia, ale ślad po niej zaginął. Vittorio nie chce zawiadamiać policji,
bo obawia się skandalu. Próbuje znaleźć ją na własną rękę. Dał mi zdjęcia do
przekazania paru osobom na granicy. Obawia się, że będzie chciała wyjechać.
Zawsze miał z nią problem. Najmłodsza, ale ma diabła za skórą. Widziałem ją ze
dwa razy. Robiła wrażenie bardzo inteligentnej. Ma dwadzieścia trzy lata
i najwyraźniej wie, czego chce.
Już miałem zamiar wzruszyć ramionami, bo przecież miałem inne sprawy na
głowie, ale dziadek objawił nieoczekiwana ciekawość.
– Masz przy sobie te zdjęcia?
– Mam. – Pan X otarł usta serwetką i sięgnął do wewnętrznej kieszeni
marynarki. – Oto ona.
Dziadek w milczeniu studiował fotografię, a potem spojrzał na mnie
i przygryzł wargę. Wyglądał na zafrasowanego.
– To ci się nie spodoba, Marco… – powiedział w końcu.
Sztywnymi rękami sięgnąłem po zdjęcie. Z czarno-białej fotografii
spoglądała znajoma twarz. Zdjęcie musiało być zrobione niedawno. Córka
Montanarich była ubrana w sukienkę i uczesana w porządny warkocz.
To była Julia.
* * *
Czekał na mnie w eleganckim gabinecie na zapleczu swojego lokalu. Na mój
widok wstał z obitego skórą fotela i wyciągnął rękę. Jego uścisk był twardy
i mocny. On sam też pewnie był taki w tych chwilach, w których nie przygniatało
go poczucie zawodu i cierpienie.
– Dziękuję, że przyszedłeś, Marco Guarioli. – Wymówił moje nazwisko
powoli i z namysłem, a przecież pan X dokładnie mu wytłumaczył, kim jestem.
– Nie ma za co – mruknąłem bez sensu.
– Siadaj – powiedział i wskazał fotel stojący naprzeciw. – Napijesz się
czegoś?
– Nie, dziękuję – powiedziałem szybko. – Zaraz muszę wracać. Skoro mam
się… spakować.
– Dziękuję ci za pomoc – powiedział, podając mi grubą szarą kopertę. – To
na początek. Resztę doślę za pośrednictwem naszego wspólnego znajomego. –
Zgrabnie obszedł temat nazwiska pana X. – W porządku?
Skinąłem głową. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Po raz pierwszy w życiu
trzymałem w ręku taką sumę pieniędzy.
– Gdy już ją znajdziesz i skłonisz do powrotu, dostaniesz drugie tyle –
usłyszałem jego zmęczony głos. – Jeżeli nie, odbędziesz interesującą podróż na
mój koszt. Myślę, że to uczciwa propozycja. Zgadzasz się, Marco Guarioli?
Pokiwałem głową.
Dziesięć minut później wyszedłem na tonącą w mroku ulicę. Pan X czekał na
mnie w samochodzie. Miał mnie odwieźć do mieszkania dziadka.
– W porządku, Marco? – spytał, gdy pędziliśmy w kierunku centrum. –
Myślisz, że sobie poradzisz?
– Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Zrobię wszystko, by ją odnaleźć.
Spojrzał na mnie przeciągle, po czym odwrócił wzrok.
– Wykorzystaj okazję i zrób wszystko, co w twojej mocy, by się nauczyć
fachu – powiedział powoli. – Marco, to Azja! Ojczyzna herbaty! Możesz zdobyć
ogromne doświadczenie, jeśli tylko będziesz wystarczająco sprytny. Luigi tego po
sobie nie pokazuje, ale wierz mi, znam go, jest zachwycony. Dla ciebie to dziadek,
dla mnie dawny kompan rozmaitych przygód… Zdziwiłbyś się, Marco, gdybyś
wiedział, jaka była jego herbaciana droga… Długa i zawiła. Jesteśmy już na
miejscu... Nie, nie wysiądę z tobą, mam coś do załatwienia. Od Vittoria
Montanariego dostałeś pieniądze, a ode mnie przyjmij to – rzucił i podał mi dużą
białą kopertę. – Listy polecające do moich azjatyckich znajomych. Na każdej małej
kopercie jest adres, który może ci się przydać. Gdy znajdziesz się w kłopotach,
możesz odnaleźć adresata i oddać mu list, a on ci na pewno pomoże. To
sprawdzeni ludzie, na żadnym z nich się nie zawiedziesz. A teraz idź.
Otworzyłem drzwi, ale coś nie pozwalało mi wysiąść.
– Julia Montanari ukradła zeszyt z recepturami dziadka… Najlepszymi
recepturami. Bardziej zależy mi na tym, by znaleźć te receptury, niż ją samą.
Myślałem, że się oburzy, ale tak się nie stało.
– Julia jest przebiegła. Zapewne chce je spieniężyć i odpowiednio się
w życiu ustawić – dodałem bez sensu. – Przygotowałem jej własną mieszankę,
a ona powiedziała, że jest beznadziejna i muszę się jeszcze sporo nauczyć...
– I miała rację – odparł beznamiętnie. – Trafia ci się życiowa okazja. Nie
zmarnuj jej, Marco.
Na dzisiaj chyba wystarczy, signora… Już późno, a mam jeszcze coś
ważnego do załatwienia. Jest pani zmęczona? Na pewno. Proszę pójść na spacer na
Plac Świętego Piotra. Zawsze tam chodziłem, kiedy chciałem przemyśleć ważne
sprawy lub zapomnieć o problemach i po prostu być… Jeśli ma pani ochotę się
dowiedzieć, co było dalej, możemy się spotkać jutro w tym samym miejscu. Ale
trochę wcześniej, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Powiedzmy, koło piątej...
Co pani na to? Zgoda? Wspaniale! W takim razie zobaczymy się jutro. Buona
notte, signora. Muszę uciekać.
Spis treści Karta tytułowa Z Rzymu na kraniec świata Lisi demon i tokijska daruma Maiko i ceremonia herbaciana Handlarz z Uji Na południe od chmur Szanghajska narzeczona Powrót do źródeł Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu Korespondencja Karta redakcyjna Okładka
Z Rzymu na kraniec świata Przepraszam, signora, znajdzie się tu dla mnie miejsce? Nie, proszę nie wstawać! Wie pani, to moja ulubiona kawiarnia… O tej porze trudno znaleźć wolne krzesło, ale postanowiłem spróbować. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? Bardzo się cieszę. Czuje się trochę samotny. Moja żona wyjechała z Rzymu i wraca dopiero za tydzień. Nie wiem, co ze sobą zrobić, bo już dawno nie rozstawaliśmy się na tak długo. Oczywiście dwa tygodnie to nie wieczność, ale jednak się dłużą… Żeby jakoś zabić czas, wieczorami spaceruję po Rzymie, przypominam sobie lata młodości. Nasze wspólne lata. Wie pani, jak to jest… A signora, przepraszam, przyjechała na długo? Całe dwa tygodnie? Proszę… Skąd pani pochodzi? Z Polski? Nie, nigdy tam nie byłem, ale oczywiście znam pani kraj. W końcu w Watykanie mieszkał jeden z najsławniejszych Polaków. Czym się pani zajmuje, jeśli oczywiście wolno spytać? A, książkami. Doskonale. Lubię książki. Zawsze lubiłem, choć nie zawsze miałem czas na czytanie. Teraz to się oczywiście zmieniło. Jestem na emeryturze, nadrabiam zaległości. Chociaż najchętniej czytam książki o historii herbaty. Interesuję się tym od zawsze. Odziedziczyłem niewielki sklep z herbatą. Pracowałem w nim przez długie lata, a teraz przekazałem go wnuczce. Stopniowo wprowadzam ją we wszystko, czego sam się nauczyłem. Solidne podstawy otrzymałem od dziadka, a potem wyjechałem do Azji, gdzie zacząłem studia herbaciane. Znalazłem się tam właściwie przypadkiem… Chce pani posłuchać mojej opowieści? Jak już wspomniałem, mam czas i lubię wracać pamięcią do tamtych dni. Możemy zacząć już dzisiaj, jeśli ma pani ochotę… Tak? Znakomicie! W takim razie zamówmy porządne latte. Wprawdzie opowieść będzie o herbacie, ale jesteśmy we Włoszech, a tutaj przecież króluje kawa… Nazywam się Marco Guarioli. Urodziłem się w Rzymie sześćdziesiąt jeden lat temu. Rodzice mojej matki prowadzili niewielką aptekę w pobliżu Piazza Colonna. Plac ten był swego czasu znany ze znakomitych kawiarni i lokali rozrywkowych, ze sławną Ronzi&Singer na czele. Apteka to niezły interes. Wprawdzie lata gospodarczej recesji minęły, ale nasze państwo potrzebowało sporo czasu, by stanąć na nogi. Przejęcie apteki było rozważną decyzją. Moi rodzice z góry założyli, że pójdę w ich ślady i zostanę aptekarzem, więc zmuszali mnie do pomocy, gdy tylko skończyłem szesnaście lat. Nie lubiłem specyficznego zapachu medykamentów, białych półek, porcelanowych pojemników, stosów pudełek, brązowych słoików i cukierków ślazowych wypełniających wielki słój stojący na ladzie. Valeria, moja siostra, była
inna. Dwa lata młodsza, mogła godzinami siedzieć w aptece i nigdy nie miała dość. Podziwiałem ją. Sam chodziłem tam pod przymusem, ciągle szukając okazji do ucieczki. Z ulgą porzucałem sterylne wnętrze, pospiesznie zatrzaskując za sobą drzwi. Oddychałem pełną piersią, pędząc prosto na Via Tomacelli. Tam, w pobliżu Ponte Cavour, mieścił się niewielki sklep mojego dziadka, ojca mojego ojca, uchodzącego w rodzinie za dziwaka i straniero – obcego. Podobno miał szansę na karierę wojskową, ale zmarnował okazję, odkupując od kogoś niewielki sklepik z ziołami. I tak zaczęła się jego herbaciana kariera. Za czasów młodości nonno Luigiego w Rzymie mieszkało wielu Anglików, zamożnych i ustosunkowanych. Przenosili tu swoje zwyczaje i zamiast popijać kawę, pili wyłącznie herbatę. Dziadek – już wtedy marzący o dalekich lądach – robił wszystko, by jak najwięcej przebywać w ich towarzystwie. Zatrudnił się nawet jako kelner w jednej z obleganych przez nich kawiarni i obserwował ich zwyczaje. Tak właśnie odkrył w sobie nową pasję, której pozostał wierny aż do śmierci. Moi rodzice mawiali, że ten, kto pozbył się zakurzonego sklepu, zrobił interes życia. Powtarzali to bardzo często. Bali się, że stanę się taki jak dziadek, ale ja właściwie zawsze byłem do niego podobny. Nie interesowały mnie ani mnożenie pieniędzy, ani apteka. Jako dziecko sporo czasu spędzałem w sklepie dziadka. Rodzice trzymali mnie z daleka od szacownej klienteli swojej apteki, a on zajmował się mną bardzo chętnie. Siedziałem na krześle, przesypując między palcami herbaciane listki. Lubiłem zapach suszu, a jeszcze bardziej zapach świeżo zaparzonej herbaty. Lubiłem też słuchać opowieści dziadka: historii o dalekich krainach, o wielkich połaciach herbacianych plantacji, o Chińczykach rozróżniających pięć rodzajów herbacianych listków i niezwykłym kulcie herbaty w dalekiej Japonii. Lubiłem mroczny sklep ze starymi, drewnianymi regałami, tak bardzo różny od sterylnej apteki. Rodzice nie rozumieli mojej komitywy z dziadkiem, ale nie zabraniali mi go odwiedzać. W wakacje poprzedzające rozpoczęcie studiów farmaceutycznych dziadek zaczął mnie wprowadzać w świat herbaty. Na zapleczu sklepu, gdzie spędzaliśmy długie godziny, poznawałem zasady sporządzania mieszanek. To było moje miejsce. Chciałem zamieszkać z dziadkiem, ale nie było o tym mowy. Rodzice niechętnie się godzili nawet na to, bym nocował u niego podczas wakacji. Ale – jak to mówią – co komu pisane, to go nie minie. Zakazy tylko podsycały moje zainteresowanie. Nie chciałem być surowym aptekarzem w białym fartuchu. Pragnąłem zostać kimś takim jak dziadek – potargany, z błyszczącymi oczami, pełen pasji. Był osią, wokół której kręciło się moje życie, zwłaszcza wtedy, gdy zmuszony przez rodziców w końcu rozpocząłem studia. Cóż, farmacja nie była dla mnie. Wiedziałem to od pierwszej chwili, gdy zasiadłem w uniwersyteckiej auli.
Początkowo myślałem tylko o tym, by się zbuntować, ale zmieniłem zdanie. Bunt nie służył nikomu i niczemu, dużo więcej możliwości dawała konformistyczna postawa. Na studiach radziłem sobie całkiem nieźle. Zaliczałem rok za rokiem. Poświęcałem na naukę niewiele czasu, za to bardzo chętnie odwiedzałem dziadka – podobnie jak wielu mieszkańców Rzymu, gdyż jego znakomite receptury zyskiwały coraz większą popularność. Rzymianie, choć urodzeni kawosze, zaczynali podążać za przybyłą zza morza nową modą, takie przynajmniej można było odnieść wrażenie. Herbata szybko zyskiwała na znaczeniu jako napar przywracający siły witalne, a popijanie jej stało się jednym ze sposobów dbania o zdrowie. Równie ważna była oprawa: delikatne japońskie czarki i chińskie filiżanki zamiast filiżaneczek do espresso. Sklepik dziadka doskonale wpisywał się w nowy trend, który zdobywał coraz więcej zwolenników. Nonno Luigi miał kilku pomocników, ścisłe grono zaufanych współpracowników załatwiających interesy z handlarzami suszem. Nie znałem tych ludzi. Znikali równie szybko, jak się pojawiali. Zapełniali magazyn na zapleczu sklepu workami pełnymi suszonych liści i owoców, a potem odchodzili, nim zdążyłem im się przyjrzeć. Nie zawracałem sobie nimi głowy. Pod czujnym okiem dziadka układałem w magazynie herbatę: białą, zieloną, czerwoną, czarną… Każda dzieliła się na różne rodzaje i podgatunki. Każda była cenna niczym złoto, przynajmniej w oczach dziadka. Nie, dziadek nie uprawiał działalności dobroczynnej. Sprawiedliwie wyceniał swoją pracę, ale prawdziwych smakoszy i amatorów herbaty to nie odstraszało. Za paczkę herbaty płacili sumę równą paczce dobrej kawy… Proszę się nie dziwić, signora. Przecież dzisiaj wielu ludzi robi dokładnie tak samo. Studia skończyłem o czasie, ku ogromnemu zadowoleniu rodziców. Niby żadne osiągnięcie, ale farmacja nie jest kierunkiem łatwym i przyjemnym. W pewnym momencie musiałem przysiąść nad skryptami i wbić sobie do głowy sporo wiedzy. Pomogło mi w tym kilka koleżanek, co zaowocowało trzema niezobowiązującymi związkami. Skończyły się równie szybko, jak zaczęły, bez szkody dla żadnej ze stron. Szczerze mówiąc, nie zależało mi na dziewczynach. Miałem dwadzieścia cztery lata i całe życie przed sobą. Studia nie przekonały mnie do zawodu farmaceuty, ale zrobiłem to, czego ode mnie wymagano. Wywalczyłem sobie w końcu dwa miesiące wakacji, po których miałem rozpocząć pracę w aptece. – Dwa miesiące i ani dnia dłużej – rzekł ojciec. – Najwyższy czas zacząć na siebie zarabiać, Marco. Miał rację. Mnie również korciła finansowa niezależność, tyle że niekoniecznie chciałem zarabiać w aptece. – Mam dwa miesiące, dziadku – poinformowałem nonno Luigiego. – Potem… zostanę aptekarzem.
– Nie martw się na zapas – odparł, starannie wycierając wielki szklany słój. – Popracujemy solidnie, a czas pokaże, co będzie dalej. Chciałbym nauczyć cię wszystkiego, co umiem. Z ulgą opuściłem mieszkanie nad apteką i zająłem niewielki pokoik w mieszkaniu dziadka, z oknem wychodzącym na ocienioną platanami ulicę. Zwykle było tu dość ciemno, ale nie przeszkadzało mi to, bo mało tam przebywałem. Dzieliłem czas między pracę w sklepie i pomoc na zapleczu. W sklepie zajmowałem się przede wszystkim obsługą coraz liczniejszych klientów. Dziadek powoli stawał się sławny, chyba trochę wbrew własnej woli, bo był nieco mrukliwym starszym panem i ostatnie, czego potrzebował, to rozgłos. Tymczasem wartość jego herbacianych mieszanek zdawała się ciągle rosnąć, zwłaszcza że pomagały w rozmaitych dolegliwościach. Zmęczenie, otępienie, ból głowy, ociężałość, bóle mięśni – niemal wszystkie przypadłości można było złagodzić, pijąc odpowiednio dobraną herbatę. Do magazynu napływały coraz to nowe dostawy suszu, dzwonek nad drzwiami wejściowymi sklepu regularnie dźwięczał, zwiastując raz po raz nowego klienta, a kasa napełniała się banknotami. Wyglądało na to, że nic nie mogło przeszkodzić dziadkowi w zdobyciu fortuny. Pewnego lipcowego wieczoru przed samym zamknięciem w sklepie pojawił się sam Vittorio Montanari, właściciel jednej z największych ówczesnych rzymskich kawiarni. Rodzina Montanarich była znana i szanowana, a trzy należące do niej przybytki były stałym miejscem spotkań rzymskiej śmietanki towarzyskiej. Każdy, kto chciał się pokazać, szedł na kawę do Montanarich. – Dzień dobry – powiedział, podchodząc do lady. – Czy mógłbym porozmawiać z Luigim Guariolim? Długo nie mogłem wydusić słowa. Wpatrywałem się w niego tępym wzrokiem, co mógł uznać za irytujące lub niegrzeczne. – Dziadek… – wymamrotałem wreszcie, zastanawiając się, czy wypada go na chwilę zostawić, by przywołać nonno z zaplecza. Na szczęście problem rozwiązał się sam. Usłyszałem szybkie kroki i zza kotary oddzielającej sklep od mieszkania wyszedł dziadek, jak zwykle z nieco nieobecnym wzrokiem. – Signor Montanari – powiedział spokojnie, otrzepując fartuch. – Buona sera. Widzę, że wreszcie zawitał pan do mojego sklepu! Marco, zostaw nas, proszę. Idź się przejść i wróć za godzinę. Musiałem posłuchać, choć wcale nie miałem na to ochoty. Niechętnie rozwiązałem tasiemki fartucha i poszedłem na zaplecze po kurtkę. Ubierałem się powoli w nadziei, że uda mi się podsłuchać choć fragment rozmowy, ale oni milczeli. Najwyraźniej czekali, aż sobie pójdę. Pożegnałem się więc i wyszedłem, cicho zamykając za sobą drzwi.
Stanąłem na ulicy. Nie wiedziałem, dokąd iść. Po prawej stronie miałem kamienne przęsła Ponte Cavour, jednego z wielu mostów spinających brzegi rzeki Tevere. Mogłem się udać na przykład w kierunku Palazzo di Giustizia, a potem Via della Conciliazione na Plac Świętego Piotra. Nie byłem zbyt religijny, ale często chodziłem do Watykanu odetchnąć innym powietrzem. Teraz jednak postanowiłem nie oddalać się od domu. Dziadek mógł mnie potrzebować. Ruszyłem niespiesznie w kierunku Piazza di Spagna. Przychodziłem tu w chwilach wytchnienia od nauki, zwykle z jakąś dziewczyną. Eleganckie lokale robiły wrażenie. Podobnie jak ceny w miejscach przeznaczonych dla zamożnych turystów. Lubiłem ich ukradkiem obserwować. Marzyłem o podróżach. Chciałem poznać kraje, o których opowiadał mi dziadek. Japonia, Chiny, Brazylia… Odległe, egzotyczne miejsca. Dla wielu dostawców herbaty wszystkie były na wyciągnięcie ręki. Dla mnie stały się marzeniem bez szans na realizację. Oczywiście, byłem dorosły. Mogłem jechać, dokąd tylko chciałem. Teoretycznie, bo w rzeczywistości wyglądało to zupełnie inaczej. Nie miałem ani pieniędzy, ani żadnego stażu w zawodzie. Młody człowiek u progu dorosłego życia musiał pokonać wiele przeciwności, zanim poznał smak zupełniej niezależności. Ale tak jest zawsze. Nawet teraz, gdy czasy są tak bardzo niepewne. Założę się, że sama pani tego doświadczyła, signora… Wróciłem do sklepu godzinę później, ściskając w dłoni papierową torbę z pszennymi bułeczkami. Drzwi były zamknięte, rolety opuszczone. Wszedłem w wąską bramę, kierując się ku klatce schodowej. Mieszkanie znajdowało się na parterze, tuż obok schodów. Zapukałem. Wkrótce po drugiej stronie drzwi rozległy się charakterystyczne kroki. Zgrzytnęła zasuwa. Odetchnąłem z ulgą, gdy dziadek cały i zdrowy pojawił się na progu. – Buona sera, nonno – powiedziałem z uśmiechem. – Kupiłem na kolację panini. – Doskonale. Ja też coś przygotowałem. Siadajmy do stołu. Chciałbym z tobą pomówić. Potrafił gotować nie gorzej niż moja matka. Przygotowywał proste posiłki, hojnie dosypując przypraw. Tego wieczoru jedliśmy pastę z oliwą i mozzarellą, popijając ją delikatnym winem. – Chciałbym potem ze dwie godziny popracować – powiedział, wycierając oliwę z talerza kawałkiem panini. – Może wtedy spokojnie porozmawiamy… Skinąłem głową, z trudem przełykając ślinę. Nie miałem wątpliwości, że rozmowa ma związek z panem Montanarim i bardzo mi się to nie podobało. Po kolacji zeszliśmy do pracowni na poziomie piwnicy. Tutaj także mieścił się magazyn z torebkami, workami i słojami z herbatą. Pracownia była stosunkowo nieduża. Jej dużą część zajmował stojący na środku drewniany stół, a na nim waga
i metalowe odważniki, pipety i łyżeczki o rozmaitej pojemności. Nie zabrakło również brązowego zeszytu, jednego z wielu zawierających tajne receptury dziadka. Jakiś czas temu przejąłem obowiązki asystenta. Moja praca polegała na zapisywaniu jego kolejnych kart. Dziadek szybko dyktował, a ja nie miałem czasu pytać o szczegóły. Musiałem być bardzo dokładny. W takich chwilach błogosławiłem wyrobiony na studiach nawyk precyzji i podzielność uwagi. W ten sposób przygotowywałem się do przejęcia schedy. A jednak dziadek bardzo powoli wtajemniczał mnie w arkana swojego fachu. Uczył mnie teorii, planował wdrożyć do trudniejszej pracy, ale na planach się kończyło. A przecież czułem się gotowy! Chciałem samodzielnie przygotowywać receptury, jednak gdy prosiłem, by pozwolił mi dotknąć cennych składników, on odmawiał. Tego wieczoru nie miałem szans na poruszenie interesującego mnie tematu. Wizyta signora Montanariego była ważna, skoro dziadek postanowił ją ze mną omówić. – Widzisz, Marco, Vittorio Montanari zaproponował mi, bym mu sprzedał kilkanaście najlepszych receptur – powiedział dziadek, gdy usiedliśmy przy stole – Uważa, że nie potrafię odpowiednio spieniężyć mojej wiedzy i umiejętności. – Jak to? Przecież masz wielu klientów. – Byłem naprawdę zdziwiony. – Zostawiają w sklepie sporo pieniędzy. – Owszem – pokiwał głową – ale Montanari to milioner. Inaczej rozumuje i odmiennie widzi pewne sprawy. Dlatego chce odkupić ode mnie receptury i zrobić z nich użytek we własnej kawiarni. Wspomniał nawet o otwarciu nowego lokalu. Jest gotów mnie zatrudnić, wyobrażasz sobie? Twierdzi, że rynek… Jak on to ujął…? Nasycił się kawą i ludzie chcą odmiany, a moje specjalne mieszanki to strzał w dziesiątkę. Ponoć na światowych rynkach niektóre herbaty osiągają zawrotne ceny. Sam o tym dobrze wiem, Marco. Montanari nie powiedział mi nic nowego. Ale to wcale nie znaczy, że jestem gotów się sprzedać. Nawet jemu. A może zwłaszcza jemu… Pewnie myśli, że jeśli będzie nachalny, uda mu się mnie przekupić, ale nie ma na to szans. Jak się domyślasz, sklep chcę przekazać właśnie tobie, zanim jednak to zrobię, muszę być pewien, że jesteś w stanie to udźwignąć, Marco. Wiesz pewnie, że mój sklep ma pewną renomę, na którą pracowałem przez lata. Musisz stać się prawdziwym herbaciarzem, a to wymaga czasu. Nie wystarczy nauczyć się rodzajów i właściwości herbaty. Nie wystarczy zmieszać trochę tego i tamtego… Musisz to poczuć całym sobą. Musisz zrozumieć drogę herbaty. Musisz samodzielnie odkryć jej najcenniejsze właściwości. Na własnej skórze musisz poczuć, jak dzięki herbacie zmienia się twoje życie. Montanari to dobry człowiek, ale nie udało mu się wyjść poza zwykły herbaciany interes. A dla mnie herbata to sens istnienia, czuję jej moc w ciele i duszy. I ty również poczujesz, jeśli tylko będziesz miał odpowiednią motywację. Na razie ucz się pilnie. Życie pokaże,
co będzie dalej. Kiedy nadejdzie czas, zaczniesz wykorzystywać swoją wiedzę. Cierpliwości, Marco. Nie byłem cierpliwy, wprost przeciwnie. Ogarnęła mnie jakaś dziwna gorączka, pęd do działania. Chciałem przekonać dziadka, że poważnie podchodzę do tego, co mówił, więc znów zacząłem czytać i chłonąć wszystkie bezcenne w pracy herbaciarza informacje. Magazyn już nie miał dla mnie tajemnic. Czułem satysfakcję, bez trudu odgadując rozmaite gatunki herbat. Wdychałem charakterystyczne, mniej lub bardziej cierpkie aromaty. Lubiłem camellię assamicę przeznaczoną do produkcji gorzkiej herbaty assam oraz czerwoną pu-erh o cytrynowym aromacie. Często zaparzałem liście suszu czerwonokrzewu afrykańskiego z gór Cederberg, znanego jako rooibos. Upodobałem sobie szczególnie właśnie ten napar o miodowym zapachu i łagodnym smaku. Czas płynął, a ja podświadomie czekałem na coś, co odmieniłoby moje życie. A raczej na kogoś, bo jak się pani domyśla, signora, w końcu poznałem dziewczynę... Lipiec już się kończył, ale turystów ciągle było wielu. Wyglądało na to, że połowa świata postanowiła odwiedzić Rzym podczas sierpniowych upałów. Letnie noce są długie i gwarne, miasto ożywa i nie chce iść spać. Nocami często spacerowałem po Rzymie i zaglądałem w okna mijanych lokali. W połowie lipca odwiedziłem z dziadkiem sławną kawiarnię Vittoria Montanariego, który jeszcze dwa razy ponawiał swoją propozycję. Zaprosił dziadka na herbatę we włas-nym lokalu, a nonno dla świętego spokoju się zgodził. Chciał, bym mu towarzyszył, więc pewnego wieczoru usiedliśmy przy stole pod kryształowym kandelabrem. Herbata była dobra i zapewne warta wysokiej ceny, jednak nie mogła się równać z autorskimi mieszankami dziadka. Nic dziwnego, że Montanari pragnął je mieć. – Nigdy – oświadczył dziadek, płacąc za herbatę sumę, za którą dostalibyśmy dużą pizzę w pobliskiej pizzerii. – Nie wszystko można kupić. Dobrze to zapamiętaj, Marco. Zapamiętałem. Myślałem o tym, spacerując po Rzymie, aż w końcu doszedłem do Ponte Cavour. W ciemnościach nocy rzeka Tevere wydawała się stać w miejscu. Stanąłem z zamkniętymi oczami, opierając dłonie o zimny kamień balustrady. Wsłuchiwałem się w dalekie odgłosy miasta. Lubiłem te chwile samotności. Szum rzeki przywodził mi na myśl dalekie podróże… – Tylko nie skacz! Odwróciłem się gwałtownie i zamrugałem, wpatrując się w wysoką, szczupłą sylwetkę odcinająca się wyraźnie od ciemnego tła nieba. – Żartowałam – powiedziała swobodnie dziewczyna, podchodząc bliżej. Ubrana w wąskie spodnie i ciemną bluzkę, była jedną z najładniejszych kobiet, jakie dane mi było spotkać. Miałem już pewne doświadczenie z dziewczynami,
a w tej wyczuwałem nadmierną pewność siebie. To nie ona należała do świata. To świat należał do niej. – Mam na imię Julia – powiedziała długowłosa dziewczyna. – A ty? – Marco – powiedziałem. – Marco Guarioli. Nie wymieniła swojego nazwiska, ale wtedy nie zwróciłem na to uwagi. Nie interesowało mnie to. Spodobała mi się od pierwszej chwili, do tego stopnia, że zapragnąłem kontynuować tę oryginalnie rozpoczętą znajomość. Tego wieczoru rozstaliśmy się dosyć szybko. Podobno spieszyła się do domu. Jej ojciec, jak wspomniała, był bardzo surowy i nie akceptował późnych powrotów. Wydało mi się to dziwne, zwłaszcza w przypadku dwudziestodwuletniej studentki, nie miałem jednak zamiaru podnosić tego tematu. Pozostało tylko umówić się na kolejne spotkanie – jutro w tym samym miejscu. Miałem zamiar dokładnie ją wypytać o studia i plany na przyszłość. Bardzo się cieszyłem, że już definitywnie zakończyłem edukację – dzięki temu zyskałem kilka atutów, szczególnie w oczach dziewczyny, w której tego wieczoru bez pamięci się zadurzyłem. Myśli pani, że to niemożliwe, signora? Dzisiaj również wydaje mi się to śmieszne, ale wtedy byłem pewien, że to właśnie ona zmieni moje życie. I proszę mi wierzyć, że tak też się stało. * * * – Nie zrozum mnie źle, Marco, ale dosyć już się naczytałam drogich Umberto i Moravii. I nic z tego dla mnie nie wynikło. Zazdroszczę ci, że masz za sobą studia… Szczerze mówiąc, gdyby nie ojciec, nigdy nie przekroczyłabym progu uniwersytetu. Ale on się uparł. Wiesz, koniecznie chciał, byśmy skończyli studia. Oczywiście Francesco i Armando potulnie zrobili, co im kazał. Obaj poszli na prawo, bo tak sobie wymyślił kochany babbo. Ale ja się nie dałam. Uznałam, że literatura jest w miarę prosta, więc właśnie taki kierunek wybrałam, ale prochu dzięki temu nie wymyślę… W życiu liczy się spryt, Marco. Jeśli masz szczęście i trochę odwagi, to wiele możesz osiągnąć. Spójrz na swojego dziadka! Sam mówiłeś, że nie skończył wielu szkół, a jednak osiągnął sukces. Musisz mnie z nim poznać… Słyszysz, Marco? Ile jeszcze mam czekać? Siedzieliśmy pod kolorową markizą jednej z przytulnych kawiarni na Piazza di Spagna. W lokalu Montanarich naprzeciw kłębił się tłum. Wyglądało na to, że właściciel znalazł jakiś inny sposób na przyciągnięcie klientów. Zerkałem w tamtą stronę, nie mogąc powstrzymać ciekawości, ale Julia nie zwracała na otoczenie najmniejszej uwagi. Trzy tygodnie regularnych spotkań mocno pogłębiły moje uczucie do tej dziewczyny. Nie potrafiłem bez niej normalnie funkcjonować. Była gadułą, ale – w przeciwieństwie do innych znanych mi dziewczyn – nie trajkotała bez sensu o gwiazdach kina czy modzie. Nie poświęcała też zbytniej uwagi studiom
z literatury włoskiej. Traktowała je raczej jako nudny dodatek do prawdziwego życia. Z jakiegoś powodu fascynowała ją historia nonno Luigiego. – A kiedy ja poznam twoją rodzinę? – Wszystko po kolei – rzuciła, wzruszając ramionami. – Mój ojciec jest surowy i lubi trzymać ludzi na dystans. Wolałabym najpierw poznać twoją rodzinę… A przede wszystkim sławnego dziadka. – Nie jest sławny – zaprzeczyłem, ale oczywiście ona miała na ten temat własne zdanie. – Jego herbaty są sławne! Myślę, że mógłby zbić na nich fortunę. Kupić większy lokal, zatrudnić pracowników… A tymczasem czeka nie wiadomo na co. Przepraszam cię, Marco, ale nie potrafię spokojnie patrzeć, gdy ktoś marnuje swój potencjał. Westchnąłem głęboko. Nie zamierzałem wtajemniczać Julii w propozycję Vittoria Montanariego. Poza tym chyba byłem trochę zazdrosny. Czasem miałem wrażenie, że interesuje się mną tylko dlatego, że moim dziadkiem był Luigi Guarioli. – Dobrze, porozmawiam z nim – obiecałem. – Umówimy się na kolację. Dobrze? – Doskonale – powiedziała i uśmiechnęła się promiennie. – Jestem pewna, że miło spędzimy czas. Nie podzielałem jej pewności, pierwszy raz bowiem miałem przyprowadzić do domu dziewczynę i nie miałem pojęcia, jak dziadek zareaguje na ten pomysł. Nigdy nie poruszał ze mną tematu kobiet. – Twój dziadek spełnia marzenia – powiedziała Julia, gdy zapłaciłem rachunek i szliśmy wolnym krokiem wzdłuż Piazza di Spagna. – Nie śmiej się, Marco! Robi pieniądze na tym, co sprawia mu radość. Niewielu ludzi może tak o sobie powiedzieć. Czy twoi rodzice są w aptece szczęśliwi? Nie sądzę. Nauczyli się tego i robią, co do nich należy, ale nigdy nie będą mieli widoków na taką fortunę jak twój dziadek. Gdyby oczywiście chciał z tego skorzystać… Wzruszyłem ramionami. Obsesja Julii na punkcie pieniędzy była irytująca. Czasem miałem wrażenie, że w jej głowie nie ma nic poza mityczną fortuną – czy to dziadka, czy jej własną. Nie kryła swojego pociągu do bogactwa. Nie chciała powiedzieć, czym zajmują się jej rodzice, poza tym, że ojciec jest „handlarzem”, cokolwiek to miało znaczyć. Skoro jednak troje dzieci wysłał na studia, musiał mieć jakieś pieniądze. Julii to jednak nie wystarczało. – Chcę luksusu – wyznała – i ty, Marco, też powinieneś chcieć. Wiesz, wszelkie ideologie są dobre, ale tylko wtedy, gdy masz wypchany portfel. Zamiast bujać w obłokach, powinieneś pomyśleć o przyszłości. Jeśli twój dziadek przekaże ci receptury, możesz je drogo sprzedać lub zmonopolizować rynek – będzie cały twój! No, przynajmniej część rynku – dorzuciła, jakby w obawie, że uznam ją za
zbyt zachłanną. – Nie obchodzi mnie to – powtarzałem, byle tylko skierować rozmowę na inny temat.– Chcę żyć szczęśliwie, to wszystko. – Nigdy nie będziesz szczęśliwy bez pieniędzy! Nie uda ci się. Ludzie mydlą sobie oczy, gadając o szczęściu, o którym nie mają pojęcia. Zadowalają się byle czym, zamiast sięgać wysoko. I nikt mnie nie przekona, że jest inaczej! W każdym razie ja nie zamierzam tak żyć, Marco… – Ciekawe, co zrobisz – powiedziałem bez przekonania. – Bogactwo nie spada z nieba. – Och, coś wymyślę. Mam głowę na karku. Tobie radzę to samo. Ale przedtem poznaj mnie ze swoim dziadkiem. Obiecałeś… To nie była prawda. Niczego jej nie obiecywałem. Ale postanowiłem zrobić wszystko, by spełnić jej marzenie. Dziadek bez zdziwienia przyjął fakt, że spotykam się z dziewczyną. Nie robił najmniejszego problemu, gdy spytałem, czy mogę ją przyprowadzić na kolację. Obiecał nawet przygotować coś smacznego, a na deser podać najciekawsze mieszanki ze swojej pracowni. Nie wątpiłem, że Julia będzie zadowolona. Zapukała do drzwi punktualnie o siódmej. Otworzyłem stremowany. Ten wieczór miał być przełomowy w naszej relacji. Założyła zieloną sukienkę, a włosy zaplotła w schludny warkocz. Najwyraźniej postanowiła zrobić na dziadku wrażenie. – Wejdź, proszę – powiedziałem i usunąłem się z przejścia. – Masz okazję zobaczyć sklep dziadka. Jak widzisz, nie jest zbyt duży… – Ładnie tu – stwierdziła, rozglądając się dookoła. – Tak właś-nie to sobie wyobrażałam. – Cieszę się, że ci się podoba – rzuciłem, biorąc ją za rękę. – Chodźmy. Dziadek na nas czeka. Zaprowadziłem ją na zaplecze przez niewielki korytarzyk dzielący sklep od mieszkania. Stała tu jedynie wąska szafka wypchana książkami. Dziadek wyszedł nam na spotkanie, powiewając białym fartuchem ozdobionym tu i ówdzie niewielkimi plamami. Julia wystąpiła naprzód i uśmiechnęła się. Odetchnąłem z ulgą. Wyglądało na to, że pierwsza wizyta obejdzie się bez zgrzytów. Kolację wyjątkowo zjedliśmy w jadalni. Pieczone bakłażany, świeża pasta z sosem śmietanowym, sałatka z rukolą. Piliśmy czerwone wino z wodą. – Później pójdziemy do pracowni. Będziesz miała okazję spróbować kilku dobrych herbat. Marco mówił, że bardzo się tym interesujesz – powiedział dziadek, dolewając Julii wody do opróżnionego w połowie kieliszka. Po kolacji zaprowadziliśmy Julię do pracowni. Wskazałem jej miejsce za stołem. W oczekiwaniu na herbatę, rozmawialiśmy o studiach, których szczerze nie
znosiła i wcale się z tym nie kryła. Niestety, nie potrafiłem jej pocieszyć. Aż za dobrze pamiętałem studia farmaceutyczne. W końcu dziadek postawił przed nią cztery chińskie czarki z porcelanowymi przykrywkami. Odkrył pierwszą z nich. Buchnęła mlecznobiała para. – Yin zhen, chińska biała herbata – wyjaśnił. – Białe należą do najrzadszych… Właściwie zaliczamy je do grupy herbat zielonych, ponieważ podobnie jak tamte nie są poddawane fermentacji. To rzadki napar, bo liście są zbierane tylko dwa razy do roku. A tutaj mamy coś innego – powiedział, podsuwając kolejną czarkę. – Gyokuro, czyli „cudowna kropla rosy”. Powinna ci smakować, moja droga. Julia chętnie spróbowała gyokuro oraz kilku innych naparów: chińskiej półfermentowanej oolong, japońskiej genmaichy, czarnej z chińskiej prowincji Yunnan. Po czarkach przyszła kolej na filiżanki. Niczym wytrawny koneser smakowała długo i w skupieniu. Nie wyglądała jak nowicjuszka oszołomiona bogactwem herbat, co kładłem na karb tego, że często wyciągała ode mnie informacje o dziadku. Wiedziała, czego się spodziewać w pracowni herbaciarza. – Podobno pierwsze krzewy herbaciane wyrosły z powiek mnicha, który odciął je i rzucił na ziemię – oznajmiła, na co dziadek oczywiście musiał zareagować. – Podobno tak było – powiedział. – To bardzo stara opowieść. Bodhidharma, wyznawca buddyzmu, przybył z Indii do Chin w piątym wieku naszej ery. Zamierzał oczywiście głosić nauki Buddy. Przewędrował cały kraj, opowiadając o czterech szlachetnych prawdach, które… eee… nie będę się zagłębiać w szczegóły. W każdym razie po wielu latach zakończył swą misję, usiadł pod wysokim krzewem i zaczął medytować. Niestety, był tylko człowiekiem i nie mógł opanować senności, więc odciął powieki i rzucił je na ziemię. Dzięki temu miał pewność, że nie zaśnie. W miejscu odciętych powiek wyrósł krzew herbaciany o liściach podobnych do powiek. Oto cała historia. Julia siedziała zasłuchana. Dziadek potrafił opowiadać. Byłby niezłym gawędziarzem, gdyby nie odsunął się od ludzi. – Fascynujące – powiedziała w końcu, obracając w dłoniach pustą czarkę. – Zazdroszczę panu, signor. Oddał pan życie swojej pasji. Niewielu ludzi może się tym pochwalić. I tym podbiła dziadkowe serce. Nawet nie sądziłem, że dziadek może czuć potrzebę uznania. Jeszcze nie zdążyłem tego przetrawić, a już czekała mnie nowa niespodzianka. Z zakamarków stojącego w kącie kredensu dziadek wydobył cztery brązowe zeszyty zawierające jego receptury herbat o specjalnych leczniczych właściwościach. Dwa ostatnie zawierały zapiski prowadzone moją ręką, więc traktowałem je szczególnie osobiście. – Może chcesz zerknąć, moja droga?
Z błyszczącymi oczami przewracała zabazgrane, poplamione kartki. Gdzieniegdzie między stronami znajdowała zasuszony liść, czasem pomarszczone płatki kwiatów – hibiskusa, róży czy jaśminu, tak chętnie dodawanego przez dziadka do delikatnych naparów. – Następnym razem wypróbujesz kilka moich specjalnych mieszanek – powiedział dziadek, zerkając na nią spod oka. – Wydaje mi się, że będą ci smakowały. – Z przyjemnością, proszę pana. – Julia uśmiechnęła się promiennie. – Jeśli pan pozwoli, chętnie przyjdę raz jeszcze. Jak się pani domyśla, signora, po drugim razie nastąpiły kolejne. Julia stała się częstym gościem w pracowni dziadka, a nasza znajomość zaczęła się rozwijać. Przynajmniej tak to wyglądało z mojej strony, bo ona nigdy nie zrewanżowała się zaproszeniem na kolację. W połowie sierpnia nasza relacja była już bardzo zażyła. Przychodziła do nas codziennie po zamknięciu sklepu. Zostawała na kolacji, po której najczęściej szliśmy do pracowni dziadka. Byłem zdumiony, bo dość łatwo zdobyła jego zaufanie. Nie byłem zazdrosny, nic z tych rzeczy, ale coś mi jednak nie pasowało. Nie powinien tak szybko wprowadzać obcej osoby do swojej pracowni. Jak się okazało, Julia była bardzo dobrym psychologiem. Doskonale wiedziała, jak grać na ludzkich uczuciach i wykorzystywać rozmaite słabostki. Teraz wiem, że nie miała skrupułów. – Czemu sam nie spróbujesz? – spytała pewnego sierpniowego popołudnia, gdy siedzieliśmy w kuchni, popijając yerba mate, najnowszy nabytek dziadka sprowadzony z Brazylii. – Nie wiem – wzruszyłem ramionami, opierając się o ścianę. – Dziadek nie chce, żebym robił mieszanki. Uważa, że jeszcze nie nadszedł odpowiedni moment. – Myli się – powiedziała z dziwnym uśmiechem. – Przedwczoraj mówił, jak ważne jest stawanie się herbaciarzem, samodzielne robienie mieszanek, jak długa droga do tego prowadzi. Im wcześniej zaczniesz, tym lepiej dla ciebie, nie sądzisz? Mówię poważnie, Marco. Musisz wreszcie spróbować. Kiedy taka osoba mówi „musisz”, to wiesz, że nie masz innego wyjścia. Jej wiara wzmacniała moje poczucie pewności siebie. – Za tydzień mam urodziny. Wreszcie skończę dwadzieścia trzy lata. Zrób mi prezent. Niezwykły prezent tylko dla mnie. Wymyśl herbatę, która podbije świat. Zaśmiała się niczym z dobrego żartu, ale nie miałem wątpliwości, że mówi serio. Nie grzeszyła skromnością. Brakło mi odwagi, by jej uświadomić, że tydzień to za mało na takie wyzwanie. Tym bardziej, że zadeklarowała rezygnację ze spotkań, bym miał więcej czasu na dopracowanie swojej receptury. – Dziadek nie będzie zadowolony… – zacząłem, sięgając po ostateczny
argument, ale prychnęła rozzłoszczona. – Dziadek i dziadek! Marco, weź się w garść! Jesteś dorosły. Czas, żebyś sam wziął za siebie odpowiedzialność! Nie możesz przez całe życie zasłaniać się dziadkiem. Nie staniesz się herbaciarzem, póki czegoś nie zrobisz. Zacznij od mojej urodzinowej herbaty. Na pewno nie pożałujesz. Byłem niczym wosk w jej dłoniach. Nie miałem innego wyjścia, niż zakasać rękawy i zabrać się do pracy. Musiałem to zrobić w tajemnicy przed dziadkiem. Miałem sporo szczęścia, bo w tym czasie postanowił zrobić sobie przerwę w opracowywaniu nowych receptur. Zamiast tego studiował wielką księgę herbaty, zapisując jej marginesy nieczytelnymi dla mnie uwagami. Cieszyłem się, że ma zajęcie i nie będzie mi przeszkadzał. Aby oddalić wszelkie podejrzenia, zaproponowałem, że zrobię w pracowni wielkie porządki. Przez kolejny tydzień co wieczór po kolacji zamykałem za sobą drzwi, odgradzając się od świata. Pobieżnie układałem pudła i worki, symulując sprzątanie, a potem zabierałem się do pracy. Było ciężko, muszę to przyznać, signora. Setki razy widywałem dziadka przy pracy. Wydawała się prosta. Jednak kiedy sam spróbowałem zrobić coś sensownego, zadanie to stało się absolutnie niewykonalne. Dopiero teraz mogłem docenić jego zdolności – potrafił wyczuć najsubtelniejsze różnice w naparze. Szybko się przekonałem, że nie wystarczy wrzucić do menzurki trochę tego i tamtego, a potem zamieszać lub wstrząsnąć. Tu potrzeba jednak niemal alchemicznej wiedzy. Praca herbaciarza była żmudna i ciężka. Wymagała skupienia i wyostrzenia zmysłów. Już po pierwszym dniu chciałem wywiesić białą flagę i może bym to zrobił, ale nie istniały telefony komórkowe i kontakt z Julią był utrudniony. Tymczasem ona zapadła się pod ziemię. Coraz trudniej mi było panować nad zniecierpliwieniem. Dosypywałem, odmierzałem, dosypywałem, dolewałem wody, brudziłem kolejne filiżanki… Zapisywałem niezliczone kartki, ale żadna z receptur nie nadawała się do zaprezentowania Julii. Nie mogłem osiągnąć nawet minimalnego poziomu, którego nie musiałbym się wstydzić. Nadszedł wreszcie ostatni dzień prób i błędów. Następnego wieczoru miałem zaprezentować Julii mieszankę, a byłem w tym samym miejscu, w którym tydzień wcześniej rozpocząłem pracę. Z trudem pokonałem zniechęcenie i usiadłem za stołem. Bezmyślnie odmierzałem kolejne łyżeczki herbacianego suszu, machinalnie notując rodzaj i ilość zużytych produktów. Doszedłem do wniosku, że i tak nic wyjątkowego nie wymyślę, więc przestałem się ograniczać. Zamiast tego dobierałem na chybił trafił kolejne składniki. Przymykałem oczy, wyobrażając sobie kolor kolejnych naparów. Obracałem je na języku, próbując przeniknąć zielonkawą słodycz jaśminu, czerwień zdecydowanego hibiskusa, pomarańczowe orzeźwienie bergamotki, przenikliwą cierpkość mięty pieprzowej oraz wielu innych
składników, które akurat wpadły mi w ręce. Szukałem kontrastowego dopełnienia smaków i zapachów: na tym opierała się przecież egzotyka dalekowschodniej kuchni, znanej jako najbardziej wykwintna i intrygująca na świecie. Myślałem o marzeniach Julii, która dzień i noc śniła o dalekich podróżach. Chciała jechać do Azji. Według niej tam właśnie biło serce świata. Była pierwsza w nocy, gdy skończyłem pracę. Recepturę, a raczej dziwny zestaw składników, zapisałem na obwolucie jakiejś starej broszury o rzymskich kawiarniach, która leżała na kredensie. Dziadek znosił do pracowni najdziwniejsze rzeczy, zależnie od tego, jaki temat w danym momencie najbardziej go interesował. Miałem nadzieję, że nie zaczął rozważać na serio propozycji signora Montanariego… To byłby koniec świata! Musiałbym założyć biały fartuch i do końca życia sprzedawać rzymianom aspirynę i syrop wykrztuśny. Wsunąłem broszurę do kieszeni, uporządkowałem bałagan na stole, pochowałem składniki. Była druga, gdy naciągałem kołdrę na głowę. Zasypiając, zdałem sobie sprawę, że nawet nie spróbowałem naparu sporządzonego według tej ostatniej, przypadkowej receptury. Teraz już było na to za późno. Mogłem tylko mieć nadzieję, że Julia zdoła go przełknąć bez wstrętu. Zasypiałem pełen złych przeczuć. – Julia przyjdzie wieczorem – poinformowałem dziadka przy śniadaniu. – Nie masz nic przeciwko temu? – Skądże – uśmiechnął się. – Zastanawiałem się nawet, gdzie ona się podziewa. Myślałem, że się pokłóciliście. Tym bardziej, że rzuciłeś się w wir pracy, a to znaczy, że bardzo chcesz o czymś zapomnieć. Poczułem gorąco. Miałem wyrzuty sumienia. Mimo najszczerszych chęci nie udało mi się porządnie wysprzątać pracowni. Poświęciłem tej czynności minimum czasu i uwagi, zajmując się czymś, czego dziadek zapewne by nie pochwalił. – Nie jesteśmy pokłóceni – zapewniłem z pośpiechem. – Nie widywaliśmy się przez tydzień, bo… tak wyszło. Za to dzisiaj przyjdzie na pewno. – W takim razie musisz ją ode mnie pozdrowić – powiedział. – Wychodzę na cały wieczór i pewnie wrócę późno. Zebranie naszego klubu brydżowego. Francesco zaprosił kilku starych przyjaciół. Pokiwałem głową. Czułem, że zepsułem urodzinową recepturę, a myśl o tym wytrąciła mnie z równowagi. Julia pojawiła chwilę po wyjściu dziadka. Założyła sukienkę z chińskiego jedwabiu ozdobioną charakterystyczną stójką. Z powodzeniem mogła uchodzić za Azjatkę. – Wyglądasz wspaniale – powiedziałem z zachwytem. – Mogłabyś być modelką. – Albo hostessą w nocnym klubie w Hongkongu – roześmiała się, rzucając na krzesło wypchaną czarną torebkę. – Mam nadzieję, że herbata gotowa?
Zaprosiłem ją do pracowni. Wprawdzie najpierw planowałem podać herbatę w moim pokoju, jednak później zmieniłem zdanie. – Siadaj, proszę – powiedziałem i podsunąłem jej krzesło. – Dziadek wróci późno. Dziś wieczorem gra w brydża. Przesyła pozdrowienia – dodałem, dostrzegając jej dziwnie triumfalne spojrzenie. Najwyraźniej wcale nie żałowała, że go nie ma. – Twój prezent urodzinowy – powiedziałem, kiedy już wygodnie siedziała, patrząc na mnie z oczekiwaniem, a potem wsypałem czubatą łyżeczkę mieszanki do filiżanki i zalałem wodą. Uniosła się aromatyczna para. Zerknęła na mnie przelotnie, przenosząc całą uwagę na filiżankę. Pierwszy łyk był ostrożny. Właściwie ledwie zamoczyła usta. Zrobiła kolejny, skrzywiła się nieznacznie i odstawiła naczynie. – Cóż, Marco…– powiedziała przeciągle, najwyraźniej bawiąc się moją niepewnością. – Miałam rację, prosząc cię o zrobienie herbaty. Widzisz, twój dziadek zupełnie bez sensu tłumaczyłby ci przez lata, na czym polega sens życia i pracy dobrego herbaciarza. Jeszcze sporo takich mieszanek wylejesz do zlewu, zanim nauczysz się tworzyć małe arcydzieła. Ale nie myśl, że nie doceniam twojej pracy. Chciałabym ci podziękować, ale nie tutaj. W twoim pokoju. No chodź, nie stój jak słup, carino. Aha, możesz zabrać ten zeszyt? Chciałabym przejrzeć go w spokoju. Byłem rozczarowany. Nie sądziłem, że jest w stanie tak otwarcie skrytykować moją pracę. Zrobiłem, co kazała – poszedłem za nią do sypialni, ściskając pod pachą gruby zeszyt z autorskimi recepturami dziadka Luigiego. Do kieszeni dżinsów wsunąłem bezmyślnie starą broszurę z moim własnym nieudanym przepisem. Gdzieś w głębi umysłu pojawiła się ostrzegawcza myśl: dziadek nie pozwalał wynosić zeszytów z pracowni. Ale ostatecznie… Cóż mogło się zdarzyć? Uznałem, że w obliczu własnej klęski muszę ratować honor rodziny recepturami dziadka. – Napijesz się wody? Albo wina? – zaproponowałem, gdy już siedziała wygodnie na łóżku, oparta plecami o ścianę. – Może być wino – mruknęła, przeglądając gruby zeszyt. Bardzo wątpiłem, by cokolwiek z tego rozumiała. Dziadek często używał skrótów. Wciąż czując gorycz klęski, ruszyłem do kuchni po resztkę czerwonego wina. Zabrałem dwa kieliszki i talerzyk z oliwkami. – Mam wino – rzuciłem, wchodząc do pokoju. – Może odłóż ten zeszyt… Lepiej byłoby go nie poplamić. Odłożyła go z wyraźną niechęcią i westchnęła głęboko, marszcząc brwi. Znów poczułem palący wstyd. Nie potrafiłem spełnić jej prośby… Pewnie myśli pani, signora, że przesadzam. Proszę jednak postawić się w mojej sytuacji. Porażka w temacie herbaty była dla mnie prawdziwą klęską, a Julia nawet nie starała się
ukryć rozczarowania. – Przygotujesz jeszcze dobrą recepturę, Marco. Jestem pewna – powiedziała tonem, który sugerował coś zupełnie innego. – Dobrze… Nie ma sensu rozmawiać o tym przez cały wieczór. Siadaj. Usiadłem obok niej, starając się odegnać ponure myśli. Bez powodzenia. Nie byłem w stanie skupić się na rozmowie o studiach i planach na życie. Tym bardziej, że nie pierwszy raz słyszałem narzekania Julii, a jej azjatycka obsesja również była mi dobrze znana. – Najpierw Chiny… Potem Japonia – mówiła z zaangażowaniem. – Jak możesz myśleć o siedzeniu w Rzymie? Świat jest pełen tajemnic do odkrycia. – Jasne – mruknąłem, nie siląc się na miły ton. – Też chciałbym zwiedzać świat, ale muszę myśleć o przyszłości, Julio. Byłem oschły, ale nie potrafiłem inaczej. Nie tak wyobrażałem sobie ten wieczór. Pierwszy wieczór tylko we dwoje. – Ja też myślę o przyszłości, mój drogi – powiedziała z dziwnym uśmiechem. – Może nawet bardziej niż ty. Zanim zdołałem dociec, co ma na myśli, złapała mnie za koszulę i trochę zbyt mocno pocałowała. Zdziwiłem się, ale nie zaprotestowałem. W końcu niczego innego nie pragnąłem. – Wiesz, Marco, w sumie dałeś mi bardzo oryginalny prezent. Chciałabym za niego odpowiednio podziękować. Wiem, co sobie pani myśli, signora… I może ma pani rację. Sam nieraz się zastanawiałem, czy kupiłem jej ciało tym przeklętym przepisem. Julia nie była ani moją pierwszą, ani jedyną dziewczyną, ale tylko w niej byłem zadurzony. Bez wzajemności, ale w tamtym momencie mnie to nie interesowało. Liczyło się tu i teraz. Obudziłem się w pogniecionej pościeli. Odruchowo sięgnąłem po zegarek. Była trzecia. Księżyc jasno świecił. W jednej chwili przypomniałem sobie, co się wydarzyło. Odwróciłem się ostrożnie. Spodziewałem się widoku pogrążonej we śnie Julii, ale jej nie było. Zerwałem się na równe nogi, w pośpiechu narzucając koszulę i spodnie. Zapaliłem lampę. Zalała pokój pomarańczowym blaskiem. Nie wiedziałem, co robić. Rozejrzałem się wokół. Byłem bezradny. Chciałem znaleźć jakieś wytłumaczenie na ucieczkę Julii. Bez pożegnania, bez słowa i bez powodu – jak mi się wtedy naiwnie wydawało. Poprawiłem pościel i przez przypadek kopnąłem zapomnianą butelkę po winie. Niepokój narastał, czułem, że coś było nie tak. Nie tylko Julia ulotniła się jak kamfora. Czegoś jeszcze brakowało… Zeszyt! Zeszyt z recepturami, który oglądała! Odłożyła go na stolik, tak mi się przynajmniej wydawało. Przerzuciłem wszystkie papiery i porzucone na krześle
ubrania. Nigdzie go nie było. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że posłużyła się mną, by ukraść cenne receptury. Opadłem na łóżko. Obawiałem się reakcji dziadka na wieść o zniknięciu jednego z zeszytu. Zwłaszcza że sam wepchnąłem go w ręce złodziejki… Bo tak właśnie należało ją nazwać. Nie miałem ochoty przyznawać się do winy. Chciałem wybiec na pustą ulicę i pędzić przed siebie, dopóki nie natrafię na jej ślad. Do rana spacerowałem po pokoju. Nie mogłem usiedzieć w miejscu. Czekałem na nadejście poranka, a co za tym idzie, na rozmowę z dziadkiem. Nie wiedziałem, czego się mogę spodziewać, ale liczyłem na najgorsze. Miał prawo wyrzucić mnie z domu. Mogłem też zapomnieć o sklepie. Kariera aptekarska nagle stała się bardzo realna. Ta niezbyt budująca myśl ciągle mi towarzyszyła, gdy o siódmej wszedłem do kuchni. Dziadek powinien pojawić się lada chwila, zgodnie z codziennym rytuałem. Zakrzątnąłem się koło śniadania, chociaż nie byłem głodny. Ustawiłem na stole filiżanki, talerzyki i pleciony wiklinowy koszyk z biscotii, które lubiliśmy maczać w porannej kawie. O wpół do ósmej siedziałem przy stole w kuchni wypełnionej aromatem świeżo zaparzonej kawy i co chwila spoglądałem na zegar. Minęło dziesięć minut, a dziadka nadal nie było. Sklep otwieraliśmy o ósmej, a on lubił niespiesznie zjeść śniadanie i wypić w spokoju kawę. Jeżeli do tej pory się nie zjawił, musiało się wydarzyć coś złego. W jednej chwili oblał mnie zimny pot. Skojarzenie z wyczynem Julii nasuwało się samo, aczkolwiek wątpliwe, by dziadek sam zorientował się w sytuacji. Wyglądało na to, że obaj mieliśmy pecha. Bezczelna złodziejka najwyraźniej dopięła swego. Zacisnąłem pięści i ruszyłem do sypialni dziadka. Nigdy nie pojawiałem się tam bez szczególnej przyczyny, teraz jednak musiałem sprawdzić, czy nic mu się nie stało. Tylko on miał klucze, którymi otwierał sklep dla klientów, więc miałem pretekst. Na szczęście drzwi dzielące część mieszkalną od sklepowej zawsze były otwarte. Zapukałem do drzwi sypialni, ale odpowiedziała mi głucha cisza. Nacisnąłem klamkę. Sypialnia była pusta. Skromne, porządnie zaścielone łóżko, małe biurko, wąska szafka na ubrania. Dziadek był zwolennikiem prostoty. Ostrożnie wszedłem do środka. Dziadka nie było. Najprawdopodobniej w ogóle nie wrócił na noc. Opuściłem pokój, cicho zamykając za sobą drzwi. Na wszelki wypadek zajrzałem do pracowni. Była pusta, ciemna i ponura. Pośpiesznie wróciłem do kuchni. Posprzątałem stół po nietkniętym śniadaniu, postanawiając mimo wszystko pójść do sklepu. Choćby po to, by zachować pozory. Dziwnie było w sklepie bez dziadka. Miałem wrażenie, że śledzą mnie
dziesiątki oczu. Zabrałem się do pracy, aby czymś wypełnić czas. Przetarłem kredens, ladę i witrynę z kolekcją czarek i filiżanek flanelową szmatką. Porządnie zamiotłem podłogę. Postanowiłem lekko podnieść rolety, by wpuścić trochę światła, jednak zanim zdążyłem to zrobić, usłyszałem swoje imię. – Marco, nie ruszaj tego… Odwróciłem się w jednej chwili. Dziadek stał koło przejścia oddzielającego sklep od mieszkania. Wyglądał okropnie. Musiał być bardzo zmęczony. – Dziadku! Co się stało? – Natychmiast znalazłem się przy nim. Pomogłem mu zdjąć marynarkę, podsunąłem krzesło. Z ulgą stwierdziłem, że nie jest ranny. – Daj mi złapać oddech, Marco – sapnął, rozpinając górne guziki koszuli. – Zaraz porozmawiamy… Po chwili doszedł do siebie i zdołał wyjaśnić, co się wydarzyło. – Nastąpiło chwilowe załamanie na giełdzie w Hongkongu i ceny surowca spadły – wyjaśnił. – Pewien człowiek przyniósł wczoraj tę wiadomość do Francesca, gdy siedzieliśmy przy kartach. Wygląda na to, że mogę wykorzystać sytuację i tanio kupić sporą część herbaty z Chin i Tajlandii. Za chwilę będzie u mnie zaufany człowiek. Ma kontakty w Azji… Kiedyś był marynarzem, a teraz trudni się handlem morskim. Marco, idź do kuchni i zaparz herbatę. Może znajdą się jakieś herbatniki. Przynieś to wszystko tutaj, bo tu się umówiliśmy. Proszę, żebyś nam nie przeszkadzał. Poczułem ulgę. Teraz po prostu nie mogłem poinformować dziadka o kradzieży zeszytu. Postanowiłem zostawić to na inny moment, a tymczasem zrobiłem to, o co prosił – zaniosłem tacę z filiżankami do sklepu. Dziadek nie podniósł żaluzji. Widocznie sprawa herbacianego krachu miała pozostać tajemnicą. Nie miałem okazji zobaczyć tajemniczego mężczyzny. Siedziałem w kuchni, a z oddali dobiegały mnie przytłumione głosy dziadka i pana X, jak nazwałem handlarza. Odrywałem kawałki bułki i bezmyślnie rzucałem okruchy na ceratę. Rozmyślałem. Chciałem odzyskać skradziony zeszyt, ale to było praktycznie niewykonalne. Nie znałem nazwiska Julii. Nie wiedziałem, gdzie mieszka. Na dobrą sprawę nie wiedziałem o niej nic. Przez kolejny tydzień miałem ręce pełne roboty. Dziadek zrobił dobry interes, kupując sporą partię herbaty z ładowni w Hongkongu. Załatwienie związanych z tym formalności wygoniło go z domu na długie godziny, więc zostawił sklep na mojej głowie. Sprawa zeszytu pozostała niewyjaśniona do dnia sfinalizowania wszelkich umów przewozowych. Dziadek był zachwycony pomyślnym obrotem spraw i w ramach wdzięczności zaprosił pana X na kolację. W mojej obecności zwracał się do niego bezosobowo. Niewątpliwie wcześniej to ustalili. Pan X okazał się bardzo sympatycznym „piratem”. Ogorzały, czarnowłosy,
z potarganą brodą i lekko skośnymi oczami wyglądał, jakby dużo już przeżył. Zapewne wiódł życie ryzykanta, aby w wieku dojrzałym osiąść w spokoju w Rzymie i czerpać profity z wypracowanych w dawnych latach znajomości. – Nie ma o czym mówić, Luigi – mówił do dziadka. – To nie było specjalnie skomplikowane. Przynajmniej zyskasz trochę porządnego towaru i będziesz mógł rozwijać talent. Marco, słyszałem, że planujesz pójść w ślady dziadka… W takim razie czeka cię sporo pracy, zanim będziesz się mógł pochwalić taką sławą. – Gdzie tam zaraz sławą! – żachnął się dziadek, dolewając gościowi czerwonego wina. – Robię to, co lubię. W tym tkwi tajemnica. – I w doświadczeniu także – powiedział poważnie pan X. – Pamiętam twoje początki, Luigi. Ciężko było, prawda? Rzymianie nie mogli się przekonać do herbaty. A teraz… Twój sklep jest sławniejszy niż kawiarnia Montanariego, chociaż to jemu zależy na popularności. Wiem, że próbował cię podkupić. Skąd? Sam mi się przyznał. Wiesz przecież, że od czasu do czasu załatwiam mu coś w Singapurze. Nie mógł się pogodzić z twoją odmową i planował kolejny szturm. Ale nie martw się – dodał – Montanari ma teraz większy problem. Informacja jest poufna, przynajmniej na razie, więc... – Podniósł ostrzegawczo palec wskazujący. – Ani pary z ust. Jego córka dwa dni temu uciekła z domu. No, może nie tyle uciekła, bo jest pełnoletnia, ale ślad po niej zaginął. Vittorio nie chce zawiadamiać policji, bo obawia się skandalu. Próbuje znaleźć ją na własną rękę. Dał mi zdjęcia do przekazania paru osobom na granicy. Obawia się, że będzie chciała wyjechać. Zawsze miał z nią problem. Najmłodsza, ale ma diabła za skórą. Widziałem ją ze dwa razy. Robiła wrażenie bardzo inteligentnej. Ma dwadzieścia trzy lata i najwyraźniej wie, czego chce. Już miałem zamiar wzruszyć ramionami, bo przecież miałem inne sprawy na głowie, ale dziadek objawił nieoczekiwana ciekawość. – Masz przy sobie te zdjęcia? – Mam. – Pan X otarł usta serwetką i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Oto ona. Dziadek w milczeniu studiował fotografię, a potem spojrzał na mnie i przygryzł wargę. Wyglądał na zafrasowanego. – To ci się nie spodoba, Marco… – powiedział w końcu. Sztywnymi rękami sięgnąłem po zdjęcie. Z czarno-białej fotografii spoglądała znajoma twarz. Zdjęcie musiało być zrobione niedawno. Córka Montanarich była ubrana w sukienkę i uczesana w porządny warkocz. To była Julia. * * * Czekał na mnie w eleganckim gabinecie na zapleczu swojego lokalu. Na mój widok wstał z obitego skórą fotela i wyciągnął rękę. Jego uścisk był twardy
i mocny. On sam też pewnie był taki w tych chwilach, w których nie przygniatało go poczucie zawodu i cierpienie. – Dziękuję, że przyszedłeś, Marco Guarioli. – Wymówił moje nazwisko powoli i z namysłem, a przecież pan X dokładnie mu wytłumaczył, kim jestem. – Nie ma za co – mruknąłem bez sensu. – Siadaj – powiedział i wskazał fotel stojący naprzeciw. – Napijesz się czegoś? – Nie, dziękuję – powiedziałem szybko. – Zaraz muszę wracać. Skoro mam się… spakować. – Dziękuję ci za pomoc – powiedział, podając mi grubą szarą kopertę. – To na początek. Resztę doślę za pośrednictwem naszego wspólnego znajomego. – Zgrabnie obszedł temat nazwiska pana X. – W porządku? Skinąłem głową. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Po raz pierwszy w życiu trzymałem w ręku taką sumę pieniędzy. – Gdy już ją znajdziesz i skłonisz do powrotu, dostaniesz drugie tyle – usłyszałem jego zmęczony głos. – Jeżeli nie, odbędziesz interesującą podróż na mój koszt. Myślę, że to uczciwa propozycja. Zgadzasz się, Marco Guarioli? Pokiwałem głową. Dziesięć minut później wyszedłem na tonącą w mroku ulicę. Pan X czekał na mnie w samochodzie. Miał mnie odwieźć do mieszkania dziadka. – W porządku, Marco? – spytał, gdy pędziliśmy w kierunku centrum. – Myślisz, że sobie poradzisz? – Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Zrobię wszystko, by ją odnaleźć. Spojrzał na mnie przeciągle, po czym odwrócił wzrok. – Wykorzystaj okazję i zrób wszystko, co w twojej mocy, by się nauczyć fachu – powiedział powoli. – Marco, to Azja! Ojczyzna herbaty! Możesz zdobyć ogromne doświadczenie, jeśli tylko będziesz wystarczająco sprytny. Luigi tego po sobie nie pokazuje, ale wierz mi, znam go, jest zachwycony. Dla ciebie to dziadek, dla mnie dawny kompan rozmaitych przygód… Zdziwiłbyś się, Marco, gdybyś wiedział, jaka była jego herbaciana droga… Długa i zawiła. Jesteśmy już na miejscu... Nie, nie wysiądę z tobą, mam coś do załatwienia. Od Vittoria Montanariego dostałeś pieniądze, a ode mnie przyjmij to – rzucił i podał mi dużą białą kopertę. – Listy polecające do moich azjatyckich znajomych. Na każdej małej kopercie jest adres, który może ci się przydać. Gdy znajdziesz się w kłopotach, możesz odnaleźć adresata i oddać mu list, a on ci na pewno pomoże. To sprawdzeni ludzie, na żadnym z nich się nie zawiedziesz. A teraz idź. Otworzyłem drzwi, ale coś nie pozwalało mi wysiąść. – Julia Montanari ukradła zeszyt z recepturami dziadka… Najlepszymi recepturami. Bardziej zależy mi na tym, by znaleźć te receptury, niż ją samą. Myślałem, że się oburzy, ale tak się nie stało.
– Julia jest przebiegła. Zapewne chce je spieniężyć i odpowiednio się w życiu ustawić – dodałem bez sensu. – Przygotowałem jej własną mieszankę, a ona powiedziała, że jest beznadziejna i muszę się jeszcze sporo nauczyć... – I miała rację – odparł beznamiętnie. – Trafia ci się życiowa okazja. Nie zmarnuj jej, Marco. Na dzisiaj chyba wystarczy, signora… Już późno, a mam jeszcze coś ważnego do załatwienia. Jest pani zmęczona? Na pewno. Proszę pójść na spacer na Plac Świętego Piotra. Zawsze tam chodziłem, kiedy chciałem przemyśleć ważne sprawy lub zapomnieć o problemach i po prostu być… Jeśli ma pani ochotę się dowiedzieć, co było dalej, możemy się spotkać jutro w tym samym miejscu. Ale trochę wcześniej, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Powiedzmy, koło piątej... Co pani na to? Zgoda? Wspaniale! W takim razie zobaczymy się jutro. Buona notte, signora. Muszę uciekać.