Sprawdź, za co czytelniczki pokochały wcześniejsze książki Renaty L. Górskiej
Cztery pory lata
„Cztery pory lata” pochłonęłam i czytałam z wielką przyjemnością.
Iza Sznajder
magiaksiazki.blogspot.com
*
Duża dawka humoru i śmiesznych sytuacji sprawiają, że czytanie tej powieści jest
prawdziwym relaksem. Uwielbiam taką literaturę. Wspaniała książka nie tylko na lato.
Magdalena Oszek
ogrodksiazekmad.blogspot.com
*
„Cztery pory lata” to piękna historia o miłości, przyjaźni, rodzinie, ale także interesująca
wycieczka po pięknych i niesamowitych zielonych zakątkach.
Sabina Tyrakowska
sabinkat1.blogspot.com
*
To wspaniała, pełna emocji powieść nie tylko na lato, lecz na każdą porę roku.
Krystyna Meszka
cyrysia.blogspot.com
*
Widać, że Renata L. Górska potrafi doskonale żonglować słowami, w wielu momentach
wywołując uśmiech na twarzy czytelnika.
Agnes A. Rose
wkrainieczytania.blogspot.com
*
Polecam tę barwną i niezwykłą opowieść. Ona zmotywuje was do walki o własne
szczęście oraz pokaże, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Joanna Szczurek
od-deski-do-deski.blogspot.com
*
Książka nie jest, broń Boże, jakimś „smętnym romansidłem” – wręcz przeciwnie, pełno
w niej zabawnych sytuacji (ach, ten Jerry, miejscowy Casanova), jest odrobina sensacji (z bombą
domowej roboty w roli głównej) i przede wszystkim jest przyjaźń, która zwalczy wszystkie
przeciwności.
Anna Nawrot
anek7.blogspot.com
Za plecami anioła
Bardzo podoba mi się kobiecość, jaką Renata L. Górska przemyciła w swojej prozie.
Agnieszka Biczyńska
mojaksiegarnia.blogspot.com
*
Nieczęsto trafia się na powieści tak kobiece – pełne delikatności, a jednocześnie
poruszające trudne i ważne tematy.
Anna Koprowska-Głowacka
koprowska-glowacka.blogspot.com
*
Plastyczny i żywy język pozwala wręcz zobaczyć i poczuć niezwykłość natury, a kipiące
emocje tworzą świetny klimat.
Kasandra_85
kasandra_85@blogspot.com
Stojąc w świetle, nie wiesz, ile oczu patrzy na ciebie z cienia…
Wstęp
Nadal mógł zawrócić. Ziarna niegodziwości żywiły się jego gniewem, lecz nie dojrzały do
zła bezwzględnego. Nie miał siebie za bestię, posiadał swoich wybrańców i tych omijał, niecne
czyny planując dla innych. Stopniował je bardzo powoli, z rozmysłem, nie wyzywając losu.
W dalszym ciągu miał wybór, jeszcze potrafił przestać, jednak nie chciał już tego.
Rozsmakował się w swojej władzy, adrenalina rozpalała go lepiej od alkoholu
i wynagradzała długi czas nudy. Poczuł, że żyje, jak zawsze chciał żyć. Niepotrzebnie tyle lat
zwlekał. Lęk ludzi podniecał go, dopingowały ich groźby. Bawiło zamieszanie, jakie wywołał.
Panował nad sobą i nad nimi.
Głupcy! Mogą sobie pomstować i spekulować! Przenigdy nie dojdą do tego, kim jest!
Bycie bezimiennym postrachem ujmowało jednak nieco z satysfakcji... Korciło go czasem, by
pozostawić swój znak, jak podpis twórcy pod dziełem. Być może kiedyś odważy się na to,
tymczasem działał przezornie. Metodą prób i błędów wprawiał się w swojej sztuce, odkrywał
zakurzone zdolności, na nowo uczył słuchać instynktów. Ćwiczenie rzekomo czyni mistrza.
Kasztelowo jest jedną z tych miejscowości z prawami miejskimi, do której najlepiej
pasuje określenie „miasteczko”. Być może wkrótce ulegnie to zmianie, ponieważ w nowym
milenium zbudziło się wreszcie z długiego letargu. Demokratycznie wybierane władze gospodarzą
Kasztelowem jak należy, nie bez pomocy środków unijnych. Miasteczko odżyło i wypiękniało,
a nowopowstała droga, łącząca je z autostradą, ułatwiła dojazd do niego.
Jego nieskażone przemysłem okolice oceniono jako idealne pod rekreację. Przez pola
pociągnięto trasy rowerowe; jedną z nich docierało się nad jezioro, inne zataczały koło przez
liczne w tych stronach lasy. Na obrzeżach miasteczka powstały prywatne kluby sportowe,
realizowano też dalsze projekty. Promocja Kasztelowa przynosiła owoce, po raz pierwszy od lat
liczba mieszkańców miała tendencję zwyżkową. Docierali też tutaj turyści; przygodni przyjezdni
z reguły kierowali się na zamek.
Widoczny z daleka, gdyż mieszczący się na jedynym tu wzgórzu, dodawał miastu
historycznej oprawy. Dzieje siedziby dawnych kasztelanów sięgały piętnastego wieku. Jej mury
naruszył najazd husycki, a także pożary i związane z tym przebudowy. W wyniku działań
ostatniej wojny zamek utracił trzy z czterech wież narożnych oraz poważną część budynków
mieszkalnych. Nie podzielił wprawdzie losu innych, które na trwałe zostały ruiną, lecz poza
niezbędnymi naprawami niewiele się przy nim robiło. Wreszcie doceniono zabytek. Zrodził się plan
odbudowy, a gdy znaleźli się inwestorzy, przystąpiono do pracy. Pełne przywrócenie dawnej
świetności nie było już dzisiaj możliwe, jednak efekt kosztownego i długotrwałego remontu
zadowolił nawet największych sceptyków. We wnętrzach budowli siedzibę znalazło lokalne
muzeum, Centrum Kultury oraz dwa lokale gastronomiczne. Zamek na powrót stał się dumą
Kasztelan.
Widać, jednak nie wszystkich, gdyż ostatnio dotknęły go akty wandalizmu. Na murach
pojawiły się obsceniczne napisy, a kamienną rzeźbę na dziedzińcu ktoś oblał farbą. Co gorsza,
podobne przykłady celowej dewastacji zauważono też w innych punktach miasteczka. Posądzano
o nie miejscową młodzież, lecz nikogo nie złapano na gorącym uczynku. Burmistrz wystosował
list do mieszkańców, w którym prosił ich o pomoc. Zapowiadał surowe sankcje wobec osób
winnych zniszczeń.
Nie dość tego, ktoś zaczął krzywdzić żyjące tu zwierzęta. Strzelał do nich śrutem, zastawiał
sidła, niszczył ptasie gniazda… Nie oszczędzał również zwierząt domowych, kalecząc je lub
podrzucając zatruty pokarm. Kasztelowo zatrzęsło się od gniewu, domagano się ujęcia sprawcy.
Czujność policji i obywateli nie zdały się na nic, złoczyńca nadal działał bezkarnie. Każda
rozmowa prędzej czy później kierowała się ku niemu. Wszyscy pytali: kim jest ten człowiek?
Koty wiedziały. Udomowione, a mimo to nieokiełznane, zachowały instynkt dzikiego
zwierzęcia, a przy tym rozeznawały się w świecie ludzkim. Przenikały go, bacznie obserwowały,
uczyły się rzeczy widzialnych i wyczuwalnych. Wdzięk miękkich ruchów i leniwa natura
stwarzały pozory obojętności. Nic jednak bardziej mylnego. Koty koegzystowały z człowiekiem
nigdy mu nie ufając – i na tym polegała ich mądrość.
Jako jedyne z oswojonych zwierząt nie pozwoliły na założenie sobie chomąta, obroży,
łańcucha, i zachowały przywilej chodzenia własnymi ścieżkami. Większość ludzi szanowała to lub
tolerowała, lecz co niektórych złościła ta sytuacja. Co udawało się z psem, nie sprawdzało się
z kotem, a brak posłuchu godził w ich zakompleksione ego. Inni zazdrościli kotom wolności,
której sami pozbawili się kiedyś mniej lub bardziej dobrowolnie. Z frustracji okazywali im
pogardę bądź nawet szczuli na nie psy. Najgorsi byli jednak ci, którzy w dręczeniu zwierząt
odnajdywali przyjemność. Zazwyczaj robili to cichaczem, świadomi, iż przekraczają prawo – karne
oraz moralne. Koty zwykle wyczuwały sadystów i omijały ich szerokim łukiem.
Od tego człowieka też trzymały się z dala. Drzemiące w nim zło było dla nich tak samo
czytelne, jak dla ludzi barwa czyichś oczu. Na wskroś nikczemny, potrafił się maskować, czaić
nawet całymi latami. Koty wiedziały, że prędzej czy później jego podłość wybuchnie i zapragnie
ujścia. Czyż nie zawsze tak się działo? I tym razem nie było inaczej.
Chociaż spodziewały się tego i poruszały się bardziej ostrożnie niż zwykle, nie były już
bezpieczne. Natura wyposażyła je w szereg pomocnych zmysłów, lecz nie przewidziała
konieczności pancerza. Dlatego – ranione śrutem i wnykami dręczyciela – nawet te najsprytniejsze
padały jego ofiarą.
Odwieczna równowaga pomiędzy dobrem a złem została zachwiana. Kasztelowo stało się
sceną tego dramatu. Zło zyskało tu przewagę nie w sensie ilości, lecz pod względem siły wpływu
na ludzi. Zatruwało ich myśli strachem i wzajemną nieufnością, ograniczało ruchy. Było niczym
niezlokalizowany nowotwór, który niszczy organizm, a nie sposób dobrać się do niego.
Na pozór miasteczko żyło dawnym życiem, lecz po zmroku jego puls dziwnie zwalniał.
Mieszkańcy teraz rzadziej opuszczali domy, chronili w nich siebie i swoje zwierzęta, a kiedy
musieli wyjść na zewnątrz, ich krokom towarzyszył lęk. Janina Gawron z ulicy Leśnej była jedną
z tych osób, które nie poddały się ogólnej psychozie. Ani myślała zmieniać swoich zwyczajów.
Złego diabeł nie weźmie. Kpiła z zagrożenia, gdy zarzucano jej lekkomyślność. Dopiero wypadek,
jakiemu uległa, uświadomił jej, że niestety to inni mieli rację.
Rankiem postanowiła udać się na zakupy. Jak zawsze dokładnie zamknęła drzwi domu, po
czym żwawo ruszyła przed siebie. Ledwo jednak wkroczyła na schodki przed gankiem, pośliznęła
się i upadła. Ból był ogromny; odgadła, że to złamanie i nie da rady podnieść się o własnych
siłach. Sąsiadka, która usłyszała wołanie o pomoc, wezwała pogotowie ratunkowe.
Zanim jeszcze karetka dotarła na Leśną, cierpiąca kobieta dokonała pewnej obserwacji.
Stopnie schodków przed domem pokrywała warstwa lodu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyż
na minioną noc zapowiadano mrozy. Osobliwe wydało jej się coś innego – otóż, poza tym jednym
miejscem, wszędzie było sucho i wcale niegładko. Uzmysłowiła sobie, że ktoś umyślnie polał te
schodki wodą. Janina Gawron nie należała do osób strachliwych, lecz w tamtym momencie
przelękła się nie na żarty.
Niepokój nie opuścił jej nawet w szpitalu. Była stara, samotna, a teraz jeszcze zdana na
czyjąś pomoc. Na domiar złego, z jakiejś niejasnej przyczyny stała się celem zamachu. Może
przestępca pragnie jej śmierci i nie poprzestanie na jednej próbie? Zamiast rozczulać się nad sobą,
Janina zaczęła intensywnie rozmyślać. Ta prosta kobieta odkryła to samo, na co dużo wcześniej
wpadł Platon. Mianowicie, że strach jest oczekiwaniem zła.
Wiedziała, że nie ma przed sobą już wielu lat, lecz w żadnym razie nie chciała przeżyć ich
w bojaźni. Zaczęła zatem układać plan. Nie było to łatwym zadaniem – plan musiał spełnić dwa
podstawowe warunki: po pierwsze, zapewnić jej bezpieczeństwo, po drugie, umożliwić powrót do
własnego domu, podsuwano jej bowiem pomysł z ośrodkiem opieki. Dla Janiny Gawron
rozwiązanie to nie wchodziło w rachubę. Jedyną przeprowadzkę, na jaką się godziła, była ta na
cmentarz. Dotąd myślała, że nastąpi to nagle, jednego dnia jeszcze zdrowa, następnego znajdzie się
w zaświatach. Wypadek zaskoczył ją i pokrzyżował szyki. Po raz pierwszy w dorosłym życiu
stała się zależna od innych.
Janina Gawron nie znała słowa „kompromis”. Była nieustępliwą, nieufną osobą, polegającą
wyłącznie na sobie. Teraz pojęła, że będzie musiała pójść ze złym losem na pewne ustępstwa
i zdecydowała się wyjść mu naprzeciw. Akceptując mniejsze zło.
I. Jako się rzekło
Znałam to porozumiewawcze spojrzenie. Komunikowały się wzrokiem na długo przed tym,
zanim nauczyły się mówić. Na przekór temu, co pisano o samoświadomości niemowląt, moje
bliźniaczki zawarły komitywę, nim skończyły pierwszy rok życia. Objawiało się to nie tylko
identycznym sposobem wyrażania emocji, co można by podciągnąć pod wzorowanie się jednej na
drugiej – one rozmyślnie dążyły do wspólnego celu. Zorientowałam się w tym, obserwując je
podczas karmienia. Jeżeli coś nie podeszło Mai, nie ruszyła tego też Wika, w odwrotnej kolejności
tak samo. Z latami osiągnęły perfekcję w przekazywaniu sobie bezsłownych sygnałów, jednak
i ja się wyrobiłam. Teraz też z miejsca odgadłam:
– Ustaliłyście już wszystko beze mnie, nieprawdaż?
Wiktoria zawahała się. Po chwili zabrała głos, wspomagana potakiwaniem siostry. Jak
zwykle były zgodne.
– Przedyskutowałyśmy wszystkie możliwe opcje – wykręciła się zręcznie. – Za tydzień
znowu jedziemy do babci, wybierz się z nami! Pomożesz nam ją przekonać.
– Pewnie! Może jeszcze mam ją prosić? – zapytałam z ironią.
– Mamuś, najwyższa pora zakopać topór wojenny!
„Po moim trupie!” – odparłam, w – jak dotąd – nadal żywym duchu. Od pamiętnej kłótni
z teściową, podczas której wykrzyczała mi, że mnie nie cierpi, a tuż potem wyprosiła ze swojego
domu, więcej tam nie wróciłam. Ona była uparta, nie zdobyła się na przeprosiny, a ja także miałam
swoją dumę. Nie umiałam zapomnieć afrontu. I tak rok mijał za rokiem. Szczerze powiedziawszy,
odpowiadał mi ten układ. Już dużo wcześniej pojęłam, że jej uprzedzenia do mnie nigdy nie znikną.
Starania, żeby spodobać się teściowej, spełzły na niczym. W końcu stało się, co się stać musiało –
przestało mi na tym zależeć.
– Ona wymaga pomocy! – naciskała Maja.
– Wcale tego nie kwestionuję.
– I właśnie dlatego trzeba działać! W takich momentach waśnie powinny iść na bok! –
Osąd w oczach drugiej z córek był jednoznaczny.
– Jeżeli myślicie, że wzbudzicie we mnie wyrzuty sumienia, to jesteście w dużym błędzie!
– Ściągnęłam brwi dla podkreślenia efektu.
– Nie wiesz, jakie to, co mówisz, jest dla nas przykre!
– Wierzcie mi, uszczęśliwianie kogoś na siłę z reguły źle się kończy!
– Oj, mamuś… – jęknęła znów Maja.
W odróżnieniu od swojej siostry, miała naturę pokojową i to nie tylko w kontekście
pacyfistycznym, toteż wszelkie niesnaski w rodzinie trafiały ją nader boleśnie. Nie mogłam jednak
ustąpić. Współczułam ich babci, lecz nie poczuwałam się do obowiązku opieki nad nią. Co
najwyżej mogłam pomóc ją zorganizować. Wspierać kogoś można również na odległość.
Córki nie rozumiały mojego oporu. Nie znały bliższych szczegółów naszego konfliktu,
składającego się zresztą z kropel goryczy, które w końcu przelały czarę. Nigdy też nie
nastawiałam ich przeciw babci, mając świadomość, że względem nich była inna, ciepła i pełna
troski. Przepadała za swoimi wnuczkami, jedynie ja zostałam tą obcą „gorolką”, która skradła jej
syna. Spłodzone w wyniku tego dzieci miała za krew ze swojej krwi, zapominając o domieszce
mojej.
Oczywiście, dziewczyny wiedziały, że byłyśmy poróżnione ze sobą, w końcu od lat jej nie
odwiedzałam. Początkowo namawiały mnie do tego, lecz argumentowałam zawsze tak samo:
– Ten, kto zawinił, powinien pierwszy wyciągnąć rękę do zgody!
Mogłam być spokojna; znałam upór teściowej i, jak się tego spodziewałam, żaden gest
pojednania z jej strony nie nadszedł. Po czasie nawet wyczułam, że córki chyba wolą nie mieszać
się w nasze sprawy. Wymagałoby to od nich zajęcia określonej pozycji, a że kochały i mnie,
i babcię, byłoby to dla nich kłopotliwe. Odkąd miałam spokój z teściową, do starych uraz nie
doszły już nowe. Gdyby nie Heniek, który nie tracił nadziei, że relacja między jego matką a żoną
ulegnie poprawie, rzadko przypominałabym sobie o niej….
I o zawodzie, jakim stałyśmy się wzajemnie dla siebie.
Teściowa nie zaakceptowała mnie i od pierwszych chwil dawała mi to odczuć. Na różne
sposoby, choć najczęściej jawnym lekceważeniem. Nawet moje imię wymawiała z największym
trudem, zazwyczaj mówiąc o mnie „ona”. Mściłam się za to, nazywając ją „wiedźminą”, choć
nigdy przy swoich bliskich.
Wiedziałam, że rozczarowała się mną jako synową, pragnęła innej – Ślązaczki i bardziej
zaradnej. Nasz układ nigdy nie stał się rodzinny, choć – co dostrzegłam w relacji do syna
i wnuczek – nie brakowało jej uczuć. Mnie jedynej nie dała szansy, nie pomogły nawet upływ
czasu ani moje zabiegi zyskania jej aprobaty. Zapewne gdybym miała za sobą inne przeżycia, nie
zachowywałabym się tak desperacko. Infantylnie sądziłam, że zastąpi mi matkę. Nic z tych rzeczy.
Im bardziej usiłowałam wkraść się w łaski teściowej, tym większą miała nade mną przewagę.
Zrozumiałam to o wiele za późno.
I zmieniłam się w stosunku do niej. Nie pozwalałam więcej na traktowanie mnie z góry.
Nie spodobało jej się to i kroczek po kroczku doprowadziła do tego, że przestałyśmy się całkiem
widywać. W Kasztelowie nie byłam od jakichś dziesięciu lat i wydawało się, że nam obojgu jest
to na rękę. Henryk miał o to pretensje, naturalnie, jedynie do mnie. Denerwowało mnie, że
zachowanie matki usprawiedliwiał jej wiekiem. Ta kobieta miała po prostu złośliwy charakter.
Dużo później, kiedy w moim małżeństwie zaczęło się psuć, spekulowałam, że i teściowa
przyczyniła się do tego. Mało to razy krytykowała mnie w obecności Henryka? Nie kryła też
swojej sympatii do Łucji z sąsiedztwa, którą chętnie widziałaby u jego boku. Na dodatek, kiedy
w ostatnich latach odwiedzał matkę beze mnie, mogłam przypuszczać, iż podburza go za moimi
plecami. Zwykle wracał od niej podrażniony i czepiał się o wszystko. Ironią losu nie zostawił
mnie ani dla matki, ani dla owej Łucji, od dawna zresztą mężatki – zakochał się w dziewczynie
niewiele starszej od własnych córek.
Mojego małżonka dopadł kryzys wieku średniego, z typowymi tego symptomami, włącznie
z ukrywaniem obrączki i przesadną dbałością o siebie. Równolegle nastąpił proces
oswobadzania się od rodziny. Najpierw tylko spóźniał się z pracy, potem zarywał wieczory, aż
nagle się wyprowadził. Zwodził mnie jeszcze, że separacja jest tylko przejściowa, że potrzebuje
czasu do namysłu. Niekiedy nadal wpadał na noc, co dawało mi nadzieję, że jeszcze nie wszystko
stracone. Szukałam winy w sobie, starałam się być dla niego bardziej atrakcyjna. Dopiero kiedy
Heniek wystąpił o rozwód, pojęłam, jaka byłam naiwna. Od dawna mieszkał z tamtą kobietą
i tylko sprytnie się asekurował na wypadek, gdyby im jednak nie wyszło. Załamałam się,
dowiedziawszy o jego oszustwie, straciłam siłę do walki. Nie utrudniałam rozwodu i rok później
nasze małżeństwo formalnie przestało istnieć.
Po jakimś czasie dotarło do mnie, że oznacza to także ostateczne zerwanie kontaktu
z matką Henryka. Ani mnie to ucieszyło, ani zmartwiło, miałam inne problemy na głowie.
Egzystencjalne – ponieważ zwolniono mnie z pracy, natury psychicznej – w reakcji na rozpad
związku. Co więcej, dziewczyny właśnie zbliżały się do dyplomów, więc było u nas mocno
stresowo.
Druga młodość Henryka nie dorównała młodości jego nowej wybranki i okazała się dla
niego zabójcza. W lutym tego roku nagle zmarł na zawał. Trudno orzec, co dokładnie zawiniło, czy
fałszywa ocena własnej kondycji, czy predyspozycje rodzinne – jego ojciec także nie przeżył ataku
serca, odeszli, mając tyle samo lat. Wiadomość o śmierci Henryka zaszokowała mnie i zasmuciła.
Chociaż ze zrozumiałych powodów nie umiałam cieszyć się jego nowym szczęściem, to na pewno
nie życzyłam mu źle. Płakałam na równi z córkami.
Pochowany został w swoim rodzinnym miasteczku, śląskim Kasztelowie. Zimny
i dżdżysty poranek sprawił, że ceremonia pogrzebowa odbyła się bez przeciągania. Ze względu na
okoliczności oddaliłam dawne żale do teściowej i poszłam przywitać się z nią. Nie pozwoliła mi
się uścisnąć i gwałtownie przerwała moje kondolencje. Nieopatrznie nazwałam ją „mamą”.
– Mamom to jo była ino do Hyniusia! – syknęła gwarą, gdyż inaczej nie potrafiła. – A tyś
już niy moja synowo, to i żodno wdowa po nim!
Ostentacyjnie odwróciła się ode mnie i uczepiła ramion wnuczek, podanych jej chętnie,
choć nieco bezmyślnie. Bliźniaczki, w swoim bólu po stracie ojca, na tamtą chwilę zapomniały
o moim istnieniu. Nikomu nie przyszło na myśl, by zaprosić mnie na stypę, zatem wsiadłam do
auta i wróciłam do Krakowa.
Wyjątkowo zgadzałam się z matką Henryka. Nie będąc więcej jego żoną, nie przysługiwały
mi także przywileje wdowy. Szczerze mówiąc, od porzucenia przez męża nie czułam się ani jedną,
ani drugą. Odpowiednio do tego moja żałoba po nim nie trwała długo i przebiegła bez
dramatyzmu. Nie dała się porównać do tamtej wcześniejszej, gdy Heniek zabił naszą miłość.
W istocie chyba już wtedy pożegnałam się z nim, a też pogodziłam z jego odejściem. Kiedy
naprawdę umarł, był ogromny żal, było opłakiwanie, lecz nie bezdenna rozpacz. Tę odczuwa się po
śmierci kochanej osoby, a ja przestałam go kochać.
Co innego dziewczynki: nie umiały pogodzić się ze stratą taty. Jedno musiałam mu
przyznać, do końca wspierał je finansowo i zabiegał o kontakt z nimi. Maja, typowo dla siebie,
szybko przebaczyła ojcu, choć nie usprawiedliwiała jego poczynań. Wika zdystansowała się do
niego, otwarcie biorąc moją stronę; zmiękła dopiero, gdy tatuś fundnął im mały samochód.
Za to bezwzględny albo – jak wolę myśleć – krótkowzroczny, Henryk okazał się już wobec
mojego losu. Wyszło bowiem na jaw, że jeszcze w trakcie naszego małżeństwa wykupione na
siebie mieszkanie obciążył hipoteką. Wysoki kredyt, który zaciągnął na potrzeby swojej firmy, nie
został spłacony nawet w połowie. Nie byłam w stanie go przejąć, a były wspólnik Henryka
umywał ręce. Wyrzucenie mnie z mieszkania stało się kwestią czasu, a wynajęcie podobnego
lokum w Krakowie przekraczało moje możliwości finansowe. Ze strachem czekałam na decyzję
banku.
Wiktoria i Marianna (lub po prostu Wiki i Maja) zaraz po uzyskaniu dyplomów,
rezygnując nawet z zasłużonych wakacji, przeniosły się do Warszawy. Obie dostały się tam na
roczną praktykę w renomowanej agencji reklamowej. Na razie zarabiały niewiele, lecz były dobrej
myśli, że zaczepią się tam na stałe. Ostro pracowały, więc nie widywałyśmy się często, dobrze, jeśli
raz w miesiącu. Nie chcąc ich obciążać kłopotami, ukrywałam powagę sytuacji. Wyniknął jednak
kolejny problem, tym razem z ich babcią.
Złamała sobie szyjkę kości udowej, pośliznąwszy się na schodkach ganku. Teściowa była
już po operacji, podczas której wszczepiono jej endoprotezę. Moje córki nie tylko rozmawiały
z lekarzami, ale i doinformowały się w Internecie i mocno obawiały się powikłań
pooperacyjnych. Zamartwiały się także na zapas, co będzie z babcią po opuszczeniu szpitala.
Nie byłam gotowa do poświęceń. Zapamiętałam teściową jako kobietę obrotną, szorstką
i zjadliwą. Spotkanie na cmentarzu zdawało się potwierdzać, że upływ czasu nie zmienił jej natury.
Od lat mieszkała sama i stan ten jej odpowiadał. Radziła sobie z domem, uprawiała ogródek,
wsiadała na rower, więc nie miałam jej za staruszkę.
– Mamo, gdybyś widziała ją teraz! – Maja sugerowała, że teściowa dogoniła metrykę.
– Bardzo cierpi, ale wcale nie narzeka. Mało się odzywa, to do niej niepodobne…
Córki posmutniały. Prosto z wizyty w gliwickim szpitalu przyjechały do mnie, mocno
przestraszone. Możliwe, iż bały się, że babcia umrze jak niedawno ich tata, a ze względu na swoją
pracę nie mogły prawdziwie się o nią zatroszczyć. Z ich spojrzeń oraz aluzji załapałam wreszcie,
że liczą na moje wsparcie. Wymyśliły sobie, że miałabym zabrać teściową do siebie!
– Co?! Jak wy to sobie wyobrażacie?
– Przecież to nie na zawsze… Jak tylko wydobrzeje, wróci do Kasztelowa.
– Zapomnijcie! – żachnęłam się na ten oczywisty absurd.
– Dlaczego? Teoretycznie jest to do zrobienia. Odkąd pracujesz w domu, rzadko z niego
wychodzisz. Twoje mieszkanie jest na parterze, więc nie będzie też kłopotu z wózkiem!
– Moje mieszkanie… – nie powstrzymałam westchnienia. – Chyba muszę wyjawić wam
wreszcie, jak się rzeczy naprawdę mają.
Dziewczyny zatkało; były pewne, że ich ojciec mnie zabezpieczył. Moje nowiny były dla
nich miażdżące… a przecież nie powiedziałam im wszystkiego. Skądinąd wiedziałam bowiem, że
wobec swojej kochanki Heniek był już bardziej wspaniałomyślny – nowe mieszkanie kupił na jej
nazwisko. Nawiasem mówiąc, nie pojawiła się na jego pogrzebie, czego nie rozumiałam, lecz ze
względu na córki byłam jej za to wdzięczna. Również dla mnie jej widok byłby niekomfortowy,
może nawet poniżający, podobnie jak fakt, że Henryk zostawił mnie z niczym.
Wyznawszy teraz córkom prawdę, nie poczułam więc ulgi, lecz coś w rodzaju
zawstydzenia. One znały ojca z innej strony, toteż mogły wysnuć z całej tej sytuacji fałszywe
wnioski. Kto bez powodu postępuje w ten sposób? Większość ludzi zapewne myślała, że sama
jestem sobie winna.
W kolejny weekend dziewczyny znów wyruszyły w podróż. Najpierw odwiedziły babcię
w szpitalu, a w sobotę wieczór wylądowały u mnie, jak wkrótce się okazało, z nowym
projektem w głowach. Skoro teściowa nie mogła zamieszkać u mnie, to ja miałam wprowadzić
się do niej! Kompletna paranoja!
Córki nie dały mi dojść do słowa, ucałowały mnie na dobranoc i poradziły:
– Prześpij się z tym, mamuś!
– Pogadamy o tym jutro.
Prześpij? Akurat! Niemalże do rana nie zmrużyłam oka! Wróciłyśmy do tematu po
niedzielnym śniadaniu, gdy dobudziłyśmy się wszystkie przy kawie.
– I co z naszym planem? – niby mimochodem spytała Maja.
– Nic z tego nie będzie – pozbawiłam je złudzeń. – Przecież znacie i mnie, i babcię.
– Nie bardzo rozumiem – córka zrobiła zdziwioną minę. – Myślałyśmy, że zobowiązałaś się
do pomocy.
– Owszem, ale nie takiej – położyłam nacisk na ostatnie słowo.
– Inaczej się nie da, babcia musi mieć opiekę! – dołączyła Wika.
– Ona plus ja pod jednym dachem równa się tragedii!
– Przesadzasz! – zaprotestowała ponownie Wiktoria.
– Babcia nie jest już tą samą osobą, co dawniej… – łagodziła jej siostra. – Jesteśmy jej
najbliższą rodziną. Kto ma zatroszczyć się o nią, jeżeli nie my?!
– Za kilka godzin wracamy do Warszawy, musimy coś postanowić! – druga z bliźniaczek
była bardziej konkretna.
– Macie rację, trzeba tym się zająć – przyznałam. – Zadzwonię jutro po poradę do ośrodka
pomocy społecznej, zorientuję się też gdzie indziej. Znajdziemy rozwiązanie. Są dochodzące
opiekunki albo specjalne miejsca dla samotnych seniorów.
– Sugerujesz dom starców?! – oburzyła się Maja. – To nie wchodzi w rachubę!
– Do siebie żadna z nas jej nie weźmie – przypomniałam.
– Dlatego optymalne jest wyjście z twoją przeprowadzką! O ciebie też się martwimy! Co
zrobisz, gdy dostaniesz nakaz eksmisji?
– Bez obaw, poradzę sobie, nie jestem kaleką. Wynajmę jakąś dziuplę. Może w Hucie, tam
dużo taniej, a przecież nie muszę codziennie dojeżdżać do pracy.
– No właśnie! Zlecenia możesz wykonywać w Kasztelowie i stamtąd raz na jakiś czas
dowozić je Krakowa. Nawet twoim tempem jazdy będziesz tu w dwie godziny!
Skarciłam córki wzrokiem. Ile można tłumaczyć to samo? Rozumiałam ich troskę o babcię,
lecz miałam się za życiowo mądrzejszą. Narzucanie komuś towarzystwa, zwłaszcza znienawidzonej
ekssynowej, było fatalnym pomysłem. Poza tym nigdy nie marzyłam o mieszkaniu na prowincji.
– Wybaczcie, moje drogie, ale nie jestem altruistką.
– Przynajmniej spróbuj!
– I tak nic z tego nie wyjdzie! Szkoda czasu i zachodu.
– Jakbyś miała zapełniony kalendarz! – przycięła mi Wiktoria.
– Macie mnie za starą babę, której nic już nie może spotkać?
– Poznałaś kogoś?! – córka stała się podejrzliwa.
– Ależ skąd! Ja o czymś innym… – uśmiechnęłam się gorzko. – Teraz, kiedy jesteście
daleko, planowałam trochę bardziej skupić się na sobie. Róża już od dawna mnie do tego namawia,
ciągle powtarza, że powinnam zamknąć stary rozdział, więcej wychodzić do ludzi, otworzyć się na
nowe. Nie sądzicie, że ma rację?
Najpewniej gdyby nie problem z babcią, poparłyby sugestie mojej przyjaciółki.
Okoliczności uległy jednak zmianie.
– Parę miesięcy nie czyni chyba dużej różnicy? O więcej cię nie prosimy… A potem
zastanowimy się, co dalej.
– Nadal nie rozumiem, czemu to muszę być ja?
Ku mojemu zdumieniu, dopiero teraz wytoczyły najcięższe działo.
– Dobra – westchnęła Wika, po czym porozumiała się z siostrą wiadomym spojrzeniem. –
Może przekona cię coś innego i dojrzysz wreszcie korzyści. Wczoraj długo rozmawiałyśmy
z babcią. Przez ten tydzień od naszej poprzedniej wizyty przemyślała sobie wszystko. I nie
powiem, trochę nas zaskoczyła…
– O czym wy mówicie? – zaintrygowały mnie nie tyle słowa, co niewyraźne miny
bliźniaczek.
– Babcia zapowiedziała, że przepisze dom na tego, kto będzie o nią dbać do jej śmierci.
Ma też jeszcze jakieś grunty, więc i one dojdą.
– Co?! – oburzyłam się. – Ale to wam się należy! Jesteście jedynymi spadkobierczyniami!
– Jeśli nie zrobi testamentu, to owszem. Ma jednak prawo zadysponować swoim majątkiem
inaczej i wszystko wskazuje na to, że zamierza to zrobić. Wnuczki wnuczkami, ale skoro my nie
możemy się nią zaopiekować…
– Wystraszyła się tym wypadkiem i boi się mieszkać sama – uzasadniała Maja ten krok.
– Zaraz, zaraz! – irytowałam się. – To znaczy, że pierwszy lepszy pozbawi was schedy po
ojcu?
– Są już nawet chętni! – Wika dobijała mnie kolejną informacją.
– Kto?! Dała ogłoszenie, czy jak?!
– Pamiętasz siostrę babci, Szołtyskową?
– O ile wiem, umarła.
– Tak, ale w Kasztelowie żyją jej dzieci, kuzyni taty. Syn jednego z nich niedawno się
ożenił i młodzi nie bardzo mają gdzie mieszkać. Odwiedzili ją nawet w szpitalu. Podobno byliby
skłonni od razu wprowadzić się do babci.
– Proszę, jacy dobrzy! Za dom to każdy by chciał! – prychnęłam gniewnie. – Kombinują
sobie, że staruszka długo nie pożyje, a wtedy oni zyskają wszystko! Takie wyłudzanie zapisu na
pewno nie jest legalne!
– To nie jest wyłudzanie, babcia sama to wymyśliła. I że jeśli ci młodzi się nie sprawdzą, to
poprosi proboszcza, by znalazł jej kogoś innego.
– Aha, może jeszcze przepisze wszystko na Kościół?!
– Mamuś, ty się nie złość, a zastanów raz jeszcze! Prosimy!
– Jeśli nie z naszego powodu, to pomyśl o swojej przyszłości! – wtrąciła druga z córek. –
Wyobraź to sobie tak: pomieszkasz z babcią, a później sprzedasz jej dom. Będziesz miała na ten
swój nowy start.
– Wika, ty mnie nie denerwuj, bo zaraz naprawdę wybuchnę! – ostrzegłam. – Miałabym
okradać własne dzieci?!
– My niczego nie chcemy!
– Jesteśmy wykształcone, dorobimy się.
– Nie wiecie, co mówicie! – zgromiłam je wzrokiem. – To wasza ojcowizna, nie tylko
w sensie wartości materialnej. W tym domu wychował się wasz tata, tam są wasze korzenie!
Przypomnijcie sobie, jak chętnie bywałyście tam dawniej, każdego lata chciałyście do babci! Może
teraz, z perspektywy stolicy, Kasztelowo wydaje się wam mało atrakcyjne… Wierzcie mi jednak,
najdalej gdy urodzą się wam dzieci, pożałujecie, że tak łatwo pozbyłyście się dziedzictwa!
– Widzisz jakieś inne wyjście?
– Przekonajcie babcię, że źle robi!
– I że ma pójść do domu opieki?
– Czasem nie ma się wyboru.
– Babcia ma wybór!
Co prawda, to prawda. Zamilkłam, co nie było równoznaczne z odzyskaniem spokoju.
Serce waliło mi jak po wypiciu za mocnej kawy, a czoło zrosił pot. Znalazłam się w ślepym
zaułku, byłam w kropce… czy jakby jeszcze nazwać moje położenie. Wszystko we mnie
wzbraniało się przed zamieszkaniem z eksteściową, ale jeszcze bardziej nieznośna była myśl, że
moje córki miałyby utracić to, co im się prawnie należy. Owszem, były zdrowe, inteligentne
i najpewniej czekała je kariera zawodowa, lecz w życiu bywa różnie; dobrze mieć coś własnego.
Swoje miejsce na ziemi, do którego zawsze można powrócić.
Sama będąc tego pozbawioną, wiedziałam, o czym mówię. Wychowywała mnie babcia
Teresa. Byłam niczym kukułcze jajo, bez nazwiska ojca, które matka zataiła, oraz bez powiązania
z nią samą, gdyż nie interesowała się moim losem. Znerwicowana, głośna i chaotyczna babka nie
zapewniła mi bezpieczeństwa, jakie powinno czuć każde dziecko. Jakże czekałam na swoją
dorosłość i jak zawodziła mnie na starcie – biednym, pełnym obaw i problemów! A gdy uwiłam
wreszcie własne gniazdo i po wielu latach zapomniałam o niedobrych początkach, stabilizacja
znów okazała się utopią.
Wika i Maja nie miały pojęcia, ile kosztowało mnie zatajanie swojego strachu przed
życiem, aby one weszły we własne bez lęku. Dzisiaj na powrót nie czułam się pewnie w tym
świecie i miałam ogromną nadzieję, że moje córki nigdy nie poznają tego uczucia. Nie umiałam im
dać wiele ponad swoją miłość. Mogłam jednak postarać się, aby nie utraciły prawa do spadku po
ojcu.
– Załóżmy, że… – zaczęłam.
– Babcia zgodziła się na ciebie – weszła mi w słowo Wika, jakby odgadła tok moich myśli.
Teściowa była gotowa przyjąć moją opiekę? Nie do wiary! Jeszcze przez chwilę nie
umiałam ochłonąć. Naturalnie, miała swoje powody. Zapewne i jej zależało, by dom odziedziczyły
wnuczki, a nie dalecy krewniacy czy obcy. Po co jednak ten cały szantaż? Demonstrowała mi
swoją wolną i nadal silną wolę? Uprzedzała, że nic za darmo?
– Czy ona wie o sprawie z mieszkaniem?
– Nic nie mówiłyśmy – zapewniła mnie Maja.
Przynajmniej tyle, będę mogła postawić własne warunki. Tym niemniej, wizja
przeprowadzki zawierała masę minusów. Wielkomiejskie tętno pokrywało się z moim, nie lubiłam
zmian, zaś zmienić miało się wszystko. Czy poradzę sobie, czy zdołam się dostosować? Jak zniosę
stałe towarzystwo teściowej? Plusem byłaby świadomość, że robię to dla córek. Nie podjęłabym się
tego dla nikogo innego.
– Dobrze, zajmę się waszą babcią! – powiedziałam szybko, by się nie rozmyślić.
– Wiedziałyśmy! Na ciebie zawsze można liczyć!
– Powoli… tylko przez rok! Potem wracam do Krakowa!
– W porządku, mamuś! Po roku coś wymyślimy.
– Jesteś kochana!
W spojrzeniu, jakim wymieniły się dziewczyny, było więcej radości niż poczucia
zwycięstwa. Jeżeli natomiast mój własny wzrok coś wyrażał, to chyba tylko przerażenie własną
decyzją. Docierał do mnie jej wymiar; już nie było odwrotu, zrobiło się poważnie. Starałam się
zawsze dotrzymywać słowa i wpajałam tę zasadę córkom. A zatem, jako się rzekło…
***
Zmierzch spowił miasto mgiełkami i szybko zapadającą ciemnością. Kasztelowo mogłoby
dzisiaj posłużyć za scenerię horroru – skulone w sobie domy, wymarłe uliczki i ledwo widoczne
kontury podświetlonego zamku na wzgórzu. Dopiero mijany bokiem rynek ujawnił snujących się
po nim ludzi i sztuczną radość migocących dekoracji świątecznych. Były też ślady witania nowego
roku, które uprzątnie się dopiero nazajutrz.
Na wszelki wypadek zwolniłam. Złapanie gumy w tych warunkach idealnie pasowałoby do
dreszczowca, lecz nie miałam ambicji odgrywać w nim roli ofiary. Wystarczy, że czułam się
życiową. Nie dosyć, że na rozwodzie wyszłam jak Zabłocki na mydle, ani oszczędności, ani
mieszkania, to teraz zsyłka na zadupie. Dwanaście miesięcy i ani dnia dłużej! Moje postanowienie
– a tak się złożyło, że noworoczne – zawierało tylko jeden, jedyny punkt. Przetrwać.
Róża z chichotem spuentowała moje położenie:
– Goła i wesoła, za to z teściową na karku!
– Z byłą, jeśli chodzi o ścisłość…
– Nie możesz powiedzieć, że Henryk nic ci nie zostawił! – kpiła.
– Jeszcze słowo i strzelę sobie w łeb! – ostrzegłam, przystawiając sobie do skroni
nieotwartą butelkę szampana.
Sylwestra spędziłam w domu przyjaciółki, co zawdzięczałam jej wykręconej kostce.
Wykręcił się także aktualny partner Róży – ten już od roli pielęgniarza. Mieszkała blisko mnie, na
Zwierzyńcu, toteż po krótkim wahaniu skorzystałam z jej zaproszenia. Bardziej nie chcąc niż
chcąc, bojąc się trochę, że popadniemy w nastroje dalekie od zabawowych, jeśli nawet nie
kasandryczne. Ona zawiedziona nielojalnym facetem, ja – przybita posępnymi perspektywami.
Jakby przewidując również i to, Róża ściągnęła kogoś jeszcze: swojego młodszego brata.
– Zatańczysz sobie dziś za mnie! – westchnęła ciężko na myśl o balu, który ją ominął.
Nie miałam chęci na pląsy, a już na pewno nie z Rafałem, z którym lepiej było nie
spoufalać się zbytnio. W moim mniemaniu był lekkoduchem i mitomanem, acz niepozbawionym
osobistego uroku. Potrafił go wykorzystać. Co rusz zmieniał pracę i pomysły na życie, wciąż
znajdując kogoś, kto by go wsparł lub mu zaufał. Na ogół rozczarowywał ich wszystkich. Był
dwukrotnie żonaty, jeszcze częściej zaręczony i choć to kobiety z nim zrywały, zdawał się tym nie
przejmować. Róża twierdziła, że jej brat jest urodzonym optymistą i nawet w najgorszej sytuacji
znajdzie jakiś pozytyw. Mnie takie nastawienie do życia kojarzyło się z samooszukiwaniem,
niemniej, w wieczór sylwestrowy lepiej było mieć przy sobie Rafała niż malkontenta.
Nie zawiodłam się; jedyny mężczyzna w naszym gronie szybko przyprawił nas w dobry
humor. Sypał żartami i anegdotami ze swojego nader burzliwego życia, rozbawiał nas talentem
aktorskim. Może tylko pił odrobinę za dużo, co obserwowałyśmy z pewnym niepokojem, gdyż
miał skłonności do wpadania w ciągi alkoholowe. Nachodził wtedy ludzi, opróżniając domowe
barki lub pożyczając pieniądze. Rafał znał mój adres, więc groziło mi jego najście.
– Skreśl mnie ze swojej bazy danych! – uprzedziłam go przezornie. – Wyprowadzam się na
trochę!
– Tak słyszałem, biedaczko. A kiedy?
– Już jutro, niestety.
– To załapię się jeszcze na śniadanie! – drażnił mnie, nieprzejęty moim dramatem.
Róża podjęła się ostatniej próby zatrzymania mnie w Krakowie, choć obie wiedziałyśmy,
że nie było już odwrotu.
– Będziemy się odwiedzać! – pocieszałam ją i zarazem samą siebie. – Nie wyjeżdżam ani
daleko, ani na zawsze!
– Nie łudź się! Wsiąkniesz tam na amen! – prorokowała czarno. – Już ta wiedźma postara
się o to!
– Umowa jest tylko na rok – przypomniałam, siląc się na uśmiech.
– Umowa między tobą a córkami, o której stara nie ma pojęcia! Jak się dowie, że chcesz ją
zostawić, to znów postraszy zmianą zapisu!
– Nie kracz! Po roku teściowa dojdzie do zdrowia… I będzie mnie miała serdecznie dosyć!
A na razie trzeba polubić, czego nie da się zmienić!
Poparł mnie Rafał, który moją przyszłość na prowincji widział wyłącznie w różowych
kolorach. Szczytem jego nadziei było, że poznam bogatego wdowca z koneksjami w kręgach
łowieckich, przez co i jemu otworzy się dojście do nich. Rafał uważał bowiem, że byłby świetnym
myśliwym… gdyby dać mu ku temu szansę. Słysząc o rozległych lasach wokół Kasztelowa, już
widział siebie na polowaniu.
– To obwód łowiecki, więc na pewno są też odstrzały grubego zwierza. Wyobraźcie sobie,
dziewczyny, jakie trofea mogłyby zawisnąć na moich ścianach! – Oddalił się w swoje fantazje
z rozmarzonym wzrokiem.
– Odpiłuj sobie własne rogi! – dokuczała mu siostra.
Lubiłam ich przekomarzanie, bo choć czasem napięcie niebezpiecznie wzrastało, to
wszystko zawsze kończyło się śmiechem. Wreszcie jednak nadmiar bąbelków wprowadził Różę
w rzewny nastrój. Przypomniała sobie jakąś starą piosenkę Grechuty i w koło nuciła jej
fragment:
Bo wolność – to nie cel lecz szansa by
Spełnić najpiękniejsze sny, marzenia
Wolność – to ta najjaśniejsza z gwiazd
Promyk słońca w gęsty las, nadzieja…
W założeniu miało mnie to podnieść mnie na duchu, w praktyce tylko mnie dobiło.
Teoretycznie byłam wolna, ale… jaka szansa? Jakie spełnianie marzeń i snów? Moja bajka
przewidywała chatę z dobrze mi znaną wiedźmą, co równało się raczej koszmarowi.
Namiastkę tego, co mnie czekało, dostarczyły mi odwiedziny teściowej w szpitalu.
Ponieważ pewne rzeczy wymagały omówienia, w końcu się tam wybrałam. Towarzyszyła mi
Maja, jak domyślałam się, obarczona przez siostrę zadaniem uśmierzania w zarodku wszelkich
negatywnych emocji. Dla pewności zażyłam tabletkę uspokajającą, co okazało się posunięciem
bardzo rozsądnym. Teściowa, owszem, mocno zmizerniała, ale jej kąśliwy języczek nadal miał się
dobrze. Powitała mnie przytykiem, że nie jestem w żałobie, jakby zapominając, że sama odebrała
mi prawo do wdowieństwa. Przy okazji zrozumiałam, że przewaga czerni w ubiorze córki nie była
tego dnia przypadkowa i nie kryło się za nią wyrachowanie. Maja już taka była – uważała na
uczucia innych i starała się je uszanować.
Na jej babci nie zrobiło to wrażenia; skora do nagan, nie chwaliła nigdy. Przyjmując
łaskawie całusy wnuczki, od razu zarządziła:
– Przyniyś mi cosik do picia, nojlepi herbata! A łona niech sie tu siednie i nic niy godo!
To ostatnie, z nakazem milczenia, było już do mnie. Ledwo dosunęłam krzesło w pobliże
jej łóżka, teściowa zaczęła swoją tyradę. Wyliczyła, co mi wolno, a czego nie mogę, odnosiłam
przy tym wrażenie, że „wolno” w jej ujęciu oznacza „trzeba”, gdyż sprowadzało się to do
obowiązków. „Wolno” mi było zatem gruntownie wysprzątać dom i przygotować go na jej powrót,
a w przyszłości załatwiać dla niej zakupy, gotować, wozić do lekarza, na rehabilitację
i oczywiście do kościoła. W ramach tejże wolności miałam też przywilej pielenia grządek
w ogrodzie, zaś zimą – odśnieżania chodnika. A również zadbania o kota, choć o jego istnieniu
nie miałam dotąd pojęcia.
Nie mogłam natomiast bez jej wiedzy sprowadzać nikogo do domu, a już na pewno
żadnych chłopów. Nie miałam się szwendać po nocach ani wyjeżdżać z Kasztelowa. Nie wiedząc,
że dawno rozstałam się z papierosami, zabroniła mi też palenia.
– To na razie tyla. Reszta potym, jak przyjada ze szpitala.
Odchrząknęłam i zapytałam, dziwiąc się własnemu opanowaniu:
– Mogę się już odezwać? Bo miałabym pytanie.
– Pytej.
– Jak chcecie, abym teraz do was mówiła?
Po ślubie odzywałam się do teściowej: „niech mama to i to” bądź na „wy” ale nigdy
bezpośrednio „mamo”. Ona do mnie po imieniu.
Zmarszczyła brwi, może na wspomnienie sceny z cmentarza. Właśnie z uwagi na tamto
wolałam wyjaśnić tę kwestię.
– Godej mi Janina!
W porządku… Po tym, co usłyszałam wcześniej, nie zdumiałabym się, gdyby zażądała
„jaśnie pani”! Teściowa rzeczywiście musiała mieć pietra, skoro wymyśliła sobie całodobową
opiekę, jednak ani myślałam robić u niej za służącą. Ha! Będziemy negocjować!
Kiedy wróciła Maja, powtórzyłam w skrócie żądania jej babci. Następnie, zwracając się
znów do tamtej, postawiłam własne warunki:
– Chętnie zaopiekuję się wami, Janino, lecz nie zamierzam być waszą niewolnicą. Domem
się zajmę, a wszystko inne będziemy omawiać. Nie zapominajcie, że potrzebuję też czasu dla
siebie. Muszę przecież zarabiać i niekiedy odetchnąć!
– Po co zarobiać? – weszła mi w słowo. – Jedzynie jo zapłaca, a miyszkanie tyż mosz za
darmo.
– W Krakowie nadal mam rachunki do płacenia. Trzeba też się ubrać, ubezpieczyć,
utrzymać auto – tłumaczyłam jak dziecku. – Nastawcie się na to, że przynajmniej raz w miesiącu
będę wracać do siebie i najpewniej zostanę tam wtedy na noc.
– A dyć! Żeby sie szlajać! – jej wzrok zaprzeczał żartom.
– Babciu!
Janina wzruszyła ramionami, lecz nie powiedziała nic więcej, co pozwoliło mi przejść do
następnej sprawy.
– Chcę zająć pokój na piętrze! – wyrzuciłam szybko, a w rewanżu za jej złośliwość
dodałam: – I ma być zamykany na klucz. Żadnego myszkowania w moich rzeczach!
Chyba dotknęłam jej czułego punktu, bo odpyskowała natychmiast:
– Niy grzebia w tym, co niy moje!
– Ani wtrącania się do mojego życia!
– Phi! – rzuciła mi pogardliwe spojrzenie. – Jak sie pościelisz, tak sie wyśpisz!
Janina zgodziła się, abym wprowadziła się na piętro. Dom nie był duży, kuchnia i dwa
pokoje na dole, jeden pod dachem. Przed kilku laty Henryk pomagał tam jednak przy jakimś
remoncie. Czy aby nie chodziło o łazienkę?
– Tak – potwierdziła córka. – Wykorzystał część strychu. Jest mała, tylko z kabiną
natryskową, jednak nam wystarczyła. Nie musiałyśmy z Wiką schodzić do tej na dole.
– Zbulili tyż piece na wyngiel i mom teroz gaz. I kaloryfery! – dodała nie bez dumy jej
babcia.
Informacja o ogrzewaniu gazowym ociepliła moje nastawienie do starego domostwa,
w którym dawniej czasem marzłam.
– Kiedy wypiszą was ze szpitala? – zapytałam Janinę.
– Doktor godoł, że dopiyro po Nowym Roku.
– Ojej, to babcia spędzi tu święta? – zmartwiła się Maja.
Kobieta pokiwała ze smutkiem głową.
– Może i lepi, bo co to za Wilijo bez Hyniusia… – jej oczy zaszkliły się niebezpiecznie,
lecz szybko zamrugała.
Maja przyrzekła, że wraz z siostrą odwiedzą ją w Boże Narodzenie. Janina przyjęła to
jako oczywistość, choć dla nich oznaczało to trzy godziny podróży. Drżałam, ilekroć ruszały
w trasę swoim małym punto. Wprawdzie ja jeździłam dużo starszą toyotą, lecz miałam się za
bardziej doświadczoną za kółkiem. Dziewczyny były przeciwnego zdania, kpiły, że prowadzę jak
niedzielny kierowca. Może byłam ciut za ostrożna, lecz to nie moja karoseria miała wgniecenia
i rysy!
Kiedy Maja wypytywała babcię o warunki szpitalne i lekarzy, myślami byłam na powrót
w Krakowie. Przeprowadzić miałam się za trzy tygodnie, a pomiędzy były jeszcze święta! Czy
podołam wszystkiemu?
Wystraszyłam się, kiedy otrzymałam nakaz zwolnienia mieszkania. Polecony adwokat,
u którego naprędce szukałam porady, uspokoił mnie, że eksmisja sądowa to długotrwały proces.
Na razie napisał odwołanie od egzekucji i twierdził, że można to poprzeciągać czasowo. Jako że
jednak nie byłam w stanie odciążyć hipoteki, zachęcał mnie do starań o lokal zastępczy.
Tłumaczył, że córki i ja nie utracimy wtedy zameldowania w Krakowie. Natychmiast złożyłam
odpowiednie podanie, nie chciałam wylądować na bruku. W urzędzie uprzedzono mnie jednak, że
jeśli nawet dostanę mieszkanie socjalne, to nie z obecnym metrażem, o lokalizacji nie
wspominając. A tak lubiłam naszą dzielnicę!
Drugi problem dotyczył odbiorców moich wyrobów. Trzeba było umówić się z każdym
oddzielnie, że dostarczałabym im je teraz rzadziej, za to w większych ilościach. Wątpiłam, czy
wszyscy zgodzą się na moją propozycję, pewne punkty sprzedaży były małe, nawet już teraz nie
zawsze przyjmowały mój towar. Dochodziły też inne sprawy, które musiałam koniecznie zamknąć
przed wyjazdem. Prawdę mówiąc, to wszystko trochę mnie przerastało.
Zanim pożegnałam się z Janiną, wykorzystałam moment, gdy zostałyśmy znów same,
i bardziej stwierdziłam, niż zapytałam:
– Chyba wiecie, dlaczego to robię?
Nasze spojrzenia skrzyżowały się i nie trzeba było dalszych wyjaśnień.
– Wiym.
Uśmiechnęła się drwiąco. Ja też wiedziałam, na co się piszę. I w przeciwieństwie do niej,
nie było mi do śmiechu.
Janina nie nawiązała ani słowem do zdarzeń sprzed lat, lecz obydwie miałyśmy
świadomość, że to ja musiałam ustąpić. Co tak długo było dla mnie niewyobrażalne, ostatecznie
zrobiłam dla córek.
Henryk nie chciał zrozumieć moich nalegań o przeprosiny, a ja – uporu teściowej. „Mama
nigdy tego nie zrobi, u nas nie ma takiego zwyczaju”, przekonywał. A dla mnie ta jej
nieustępliwość była ciągiem dalszym poniżania mnie, niechcianej synowej. Obawiałam się teraz, że
poprzez mój obecny kompromis znów poczuła, że jest górą.
W następnych tygodniach stawałam na głowie, aby pozałatwiać wszystko, co było
konieczne. Opróżniałam mieszkanie ze zbędnych sprzętów i mebli, w myślach przestawiając się
już na mniejszy metraż. Część rzeczy zabrały dziewczyny, co nieco chciałam przewieźć do
Kasztelowa. Pomiędzy tymi przygotowaniami kolejno umawiałam się z kontrahentami na nowe
warunki dostawy, niektórzy z nich faktycznie wykorzystali okazję i zrezygnowali z moich
wytworów. Zmartwiło mnie to.
O planach wyjazdu z miasta uprzedziłam znajomych, to znaczy tę resztkę, która ostała się
po rozstaniu z Henrykiem. Proponowałam im, żeby się spotkać, lecz wymawiali się zabieganiem
przedświątecznym. Nie zawiodła tylko Róża.
– Wyjaśnię ci coś, skoro już mam dłuższy staż jako rozwódka – odparła, gdy skarżyłam się
na tamtych. – To normalne, że mężatki dmuchają na zimne i wolą nie zapraszać do siebie kobiet
wolnych. Zwłaszcza tak atrakcyjnych, jak my!
– Mów za siebie! – Daleko mi było do jej wysokiego mniemania o sobie.
Ale podzielałam jej obserwację. Rzadko które pary pamiętały teraz o mnie, czy to planując
jakąś imprezę domową, czy wybierając się dokądś. Dlatego pomimo tego, że wcześniej nie
widywałyśmy się z Różą regularnie, to w ostatnich trzech latach nasze stosunki nabrały
intensywności. Szczerze powiedziawszy, więcej różniło nas od siebie niż łączyło, lecz kiedy opuścił
mnie mąż, była dla mnie dużym wsparciem. Ze względu na tamtą pomoc przymykałam oczy na
rzeczy, które wcześniej mocno mnie u niej drażniły. Róża była szpanerką i materialistką,
kurczowo trzymała się młodości, nie szczędząc kosztów i wysiłków na utrzymanie jej pozorów.
Nie podzielała mojej miłości do książek, za to chętnie czytała pisma plotkarskie. Mocno różniło się
też nasze podejście do życia oraz do naszych, odchowanych już, dzieci. A jednak tylko ona okazała
mi swoją przyjaźń, gdy inni schowali głowę w piasek. Zdałam sobie sprawę, że ze wszystkich
moich krakowskich znajomych tęsknić będę tylko za Różą.
Kraków opuściłam pierwszego stycznia około czternastej. Termometr pokazywał kilka
stopni na plusie, co ucieszyło mnie ze względu na warunki drogowe. Planowałam wyruszyć
wcześniej, lecz nie udało mi się, za długo spałam. Do Kasztelowa dotarłam o zmroku. Miałam
w aucie nawigację, więc obeszło się bez błądzenia.
Jednak… O mały włos nie przejechałam człowieka!
Minęłam centrum miasteczka i kierowałam się ku jego wschodnim obrzeżom. Tam mogłam
znów dodać gazu, co zamierzałam właśnie uczynić, gdy na drogę wyszedł jakiś mężczyzna. To cud,
że udało mi się zahamować! Przechodniowi nic się nie stało, lecz zezłościł się i wściekle rąbnął
ręką w maskę auta. Na szczęście, nie wdał się ze mną w dyskusję. Patrzyłam za nim, jak
zachwianym krokiem oddala się w ciemność. Cholerny stary pijak, zaklęłam, mogłam mieć cię na
sumieniu! Ruszyłam dalej, trzęsąc się ze zdenerwowania.
Zabudowa rozpierzchła się w domy oddalone od siebie, głównie piętrowe, otynkowane,
lecz zdarzały się też z cegły. Pozostawiłam za sobą kilka przecznic, aż padła informacja, by skręcić
w następną. Ulica zasadnie nosiła nazwę „Leśna”; prowadziła do lasu za miastem, mimo że na jej
początkowym odcinku nic na to nie wskazywało. Biegła między klockowatymi willami, typowymi
dla lat siedemdziesiątych.
Kiedy znak drogowy ostrzegł o łuku na prawo, zwolniłam i weszłam ostrożnie w zakręt.
Za nim mijało się staw i dalej znów zaczynały się domy. Dawniej stanowiły oddzielną „osadę”.
Nawet dzisiaj ta część miasteczka miała podobny charakter – domki stały w różnej odległości od
siebie, były dość stare, architekturą przypominały wiejskie. Otaczały je niewielkie ogródki.
Moim celem był ostatnia posesja po lewej. Zaparkowałam auto na poboczu drogi, pod
drewnianym płotem. Furtka była zamknięta; otworzyłam ją kluczem i wkroczyłam na żwirową
dróżkę. Kiedy zbliżyłam się do domu, lampa przy wejściu włączyła się, rzucając snop światła na
schodki. To właśnie na nich pośliznęła się Janina. Zatrzymałam się przed nimi, nie tylko
z przezorności. Precyzując – stanęłam jak wryta. Coś, co wzięłam za cień na ganku,
nieoczekiwanie ożyło!
Tuż potem ruszyło w moją stronę…
***
Nigdy wcześniej nie widziałam tak pięknego kota! Wszedł w smugę światła
majestatycznie, bez najmniejszej dzikości w ruchach. Był olbrzymi, prawie jak drapieżnik, lecz
z jego spojrzenia biły spokój i niemalże ludzka mądrość. Zdawało się mówić: „Gdzie byłaś tak
długo? Czekałem na ciebie!”. Miękko otarł się o moje nogi, czym roztopił resztki mojego strachu.
Kompletnie zapomniałam o kocie Janiny! Podobno opiekowała się nim któraś z sąsiadek.
Może jej zwiał, skoro zastałam go tutaj? Spodziewałam się pospolitego dachowca, ale tenże
zwierzak z całą pewnością był rasowy. Półdługie, gęste futro musiało dobrze chronić przed
wilgocią i chłodem, jednak takich stworzeń nie widywało się puszczonych samopas.
– No to chodźmy! – rzuciłam mu hasło i spokojnie ruszyłam ku drzwiom.
Kiedy je otworzyłam, kot wśliznął się do domu. Natychmiast zniknął w jego czeluściach,
choć ja zawahałam się przed przekroczeniem progu. Poczułam się jak intruz, nie gość, choć
naprawdę nie byłam żadnym z nich lub też byłam każdym po części. Jednak na pewno nie
domownikiem.
Zapaliłam światło w holu i zabrałam się do wnoszenia rzeczy z auta. Poświata latarni nie
rozjaśniała dostatecznie ulicy. U sąsiadów z przeciwka wszystkie okna były ciemne. Oznaki życia
dojrzałam w innych domach, stojących już trochę dalej. Lata nieobecności sprawiły, że
zapomniałam, jak pusto i cicho jest tutaj po zmroku.
Wtem gdzieś w dali rozszczekały się psy, wkrótce dołączył do nich odgłos pojazdu.
Nadjeżdżał dość szybko, lecz mijając mnie, zwolnił, po czym znów się rozpędził. Wycieczka do
lasu o tej godzinie? Dziwne… Jednak nie mógł jechać gdzie indziej. Posesja teściowej była
ostatnią przy tej ulicy, nawet asfalt kończył się niewiele dalej.
Mimo woli zaczęłam spekulować. Być może ten ktoś celowo czekał do zmroku, na przykład
po to, by pozbyć się śmieci albo…? Po plecach przeszły mi ciarki. Oczyma wyobraźni ujrzałam
bowiem ludzkie zwłoki, ciągnięte ku ustronnym chaszczom lasu. Mogło być jeszcze gorzej – ofiara
zmuszona do wykopania własnego grobu! Oby tylko w drodze powrotnej nie chciano usunąć
świadka, którym nieopatrznie się stałam! Zbrodniarz czy zbrodniarze mogą mi nie uwierzyć, że nie
widziałam, kto był w środku ich wozu! Przy tym, oślepiona reflektorami, nie dostrzegłam ani
numerów, ani nawet, co to był za pojazd! Mocna terenówka, lecz jakiej marki, jakiego koloru?
W nocy wszystkie koty są czarne.
Kiedy uporałam się z bagażami i rozgrzałam filiżanką herbaty, uznałam, że poniosła mnie
fantazja. Drogą od lasu nikt nie wracał, a takim jeepem mógł jeździć leśniczy bądź jakiś amator
nocnych łowów.
Zadźwięczał mój telefon komórkowy; to dziewczyny chciały wiedzieć, czy dotarłam
bezpiecznie. Porozmawiałyśmy chwilę i już miałam się rozłączyć, gdy kot przypomniał o swoim
istnieniu. Pojawił się w kuchni, chyba po obchodzie wszystkich kątów domostwa, gdyż teraz
czyścił sobie futro z kurzu. Zapytałam córki o imię zwierzaka.
– Kocik? Kicia? Babcia różnie go woła – odparła Wika. – Czasami też Powsinoga, bo lubi
się wałęsać!
– To wyjaśnia, dlaczego siedział pod drzwiami. Muszę się dowiedzieć, która z sąsiadek
miała mieć na niego oko. Będzie się martwić, że zniknął.
– Zobaczy twoje auto po domem i domyśli się, że wrócił do domu. To nie miasto, ludzie
mają tam inny stosunek do zwierząt.
Było w tym coś na rzeczy. Janina pozwalała włóczyć się kotu i choć rasowy, nie nadała
mu nawet imienia!
– A jak ja mam mówić do ciebie, przystojniaku? – zastanawiałam się na głos.
„Kicia” pasowała do niego jak „Burek” do dobermana. Nawet biorąc poprawkę na jego
bujną sierść, był silnie zbudowanym okazem. Budzącą respekt, masywną sylwetkę łagodziły
przyjemny pyszczek i przepiękne, jasnozielone oczy. W wielobarwnym futrze doszukałam się
rudości, odcieni brązów, od kremowej po bardzo ciemną, a nawet bieli. Imponujący był również
gęsty ogon. Im dłużej przyglądałam się kotu, tym bardziej mnie zachwycał. Uznałam, że najpewniej
dostał się w ręce teściowej przypadkiem. Zwierzę musiało być nietanie, a ona miała naturę
oszczędnej.
Zrobiłam się senna. Uzmysłowiłam sobie, że po raz pierwszy przenocuję w tym miejscu
sama. Osobliwa sytuacja, lecz sama chciałam oswoić się ze wszystkim przed powrotem Janiny.
Właściwie ten dom od zawsze mi się podobał, przerażało jedynie dzielenie go z teściową. Kiedy
byłam dużo młodsza, jej cięty języczek potrafił zranić mnie do łez. Obecnie miałam już grubszą
skórę – pytanie, czy wystarczająco?
– Przynajmniej ty mi tu sprzyjasz! – wyraziłam wdzięczność kotu.
Chodził za mną jak piesek, gdy gasiłam wszędzie lampy, przy okazji sprawdzając, czy okna
są dobrze zamknięte. Nie należał chyba do samotników; może ta rasa tak miała, a może –
wmawiałam sobie – zwierzak mnie polubił.
Układ domu był prosty. Do wnętrza wkraczało się od południa, przez zadaszony ganek. Za
wejściem był nieszeroki korytarz, który rozdzielał parter na dwie połowy. Pierwszymi drzwiami na
lewo wchodziło się do sporej kuchni. Za nią znajdowała się jeszcze wąska, ślepa spiżarka.
Prowadziły tam drzwiczki z makatką, na której wyhaftowany był napis: „Czyj chleb jem, tego
piosnkę śpiewam!”. Lepszego ostrzeżenia Janina nie mogła zawiesić. Żadne tam „czym chata
bogata…”, „gość w dom…”. Cała ona. Oprócz zapasów, głównie w słoikach, odkryłam tam
również kocią karmę.
– Sucha, ale lepsza taka niż żadna! – powiedziałam do kota, napełniając mu miskę.
Na razie zignorował ją, więc znów w jego asyście wyszłam na korytarz. Na końcu, też po
lewej, mieściła się niemała łazienka. Okno było tu wąskie i miało mleczną szybę. Jedyne drzwi po
prawej, tak samo szerokie jak kuchenne, prowadziły do „wielkiej izby”. Tak Janina określała duży
pokój, który inni zwali stołowym lub salonem. Był przechodni. Za nim znajdował się drugi, już
mniejszy, zwany „izdebką”. Przeznaczono go na sypialnię. Stało w nim podwójne łóżko
małżeńskie, przykryte ręcznie robioną narzutą. Anioł na obrazie powyżej strzegł pary dzieci idących
przez mostek. Z uwagi na gabaryty łoża, w sypialni zmieściło się niewiele mebli. Moją uwagę
przyciągnęła stara maszyna do szycia marki Singer. Ustawiono ją pod oknem, które wychodziło na
ogródek za domem. Za nim rozciągały się pola, teraz niewidoczne. Dopiero niedawno
dowiedziałam się, że część z nich nadal należała do Gawronów. Od lat dzierżawił je ktoś
z sąsiedztwa.
Janina lubowała się w szydełkowanych serwetkach i obrusach, jej oczkiem w głowie
były też firany. Powinny być zawsze idealnie czyste, zawieszone w identycznie szerokich fałdach.
Wszędzie panował charakterystyczny dla śląskich domów porządek. Lekka warstwa kurzu na
podłodze i meblach podczas obecności gospodyni nie miałaby tu szansy bytu. Zdawałam sobie
sprawę, że przy moim, powiedzmy: artystycznym, stosunku do ładu nie będzie mi łatwo spełnić jej
oczekiwań.
Dokładnie naprzeciw wejścia do domu wznosiły się proste, dość strome schody na piętro.
Pod nimi było zejście do piwnicy. Górę domu znałam dobrze, natomiast to, co poniżej parteru, nie
ciekawiło mnie wcale. Dawniej schodziło się tam po węgiel, na szczęście obecnie już nie trzeba
było.
Uspokajało mnie, że chociaż na piętrze mogę rządzić się po swojemu i mieszkać
swobodnie. Teściowa jeszcze długo nie będzie w stanie korzystać ze schodów. Za przemeblowanie
pokoju dla mnie wzięłam się jeszcze przed świętami. Pomogły mi córki, Wiktoria bez żadnych
zahamowań, Maja pełna obaw o reakcję babci.
– Przecież niczego nie wyrzucamy, odstawiamy tylko na strych! – uzasadniałam. – Muszę
poczuć się tutaj dobrze, a też stworzyć sobie warunki do pracy! Nie przyjeżdżam tu na wakacje!
Zdecydowałam się wynieść jedno z łóżek, w których dawniej sypiały dziewczyny.
Zajmowało mi miejsce, a na dole była jeszcze rozkładana wersalka. Usunęłam też kilka dalszych
gratów, rozklejone fotele i ławę, skrzynie z maskotkami, do których od lat nikt nie zaglądał,
toaletkę z pociemniałym od starości lustrem oraz wszystkie ozdoby ze ścian. Bliźniaczkom
zleciłam opróżnienie szafy i regałów, by móc zapełnić je moimi rzeczami. Na strychu znalazłam
duży stół, był brudny, lecz poza tym w porządku. Podstawiłam krzesło, doniosłam lampę stołową
i stanowisko pracy było gotowe. O miłą dla oka atmosferę pokoju chciałam zadbać już później.
Rzeczy osobiste przywiozłam dzisiaj, jednak na rozpakowanie wszystkich toreb zabrakło mi
sił. Po szybkiej toalecie przebrałam się w piżamę i z ulgą wskoczyłam pod kołdrę. Wtem
poczułam coś ciężkiego na nogach. Kot! Umościł sobie miejsce w zagłębieniu moich kolan, jak
gdyby robił to od zawsze. Nieprzywykła do takiej poufałości, bałam się poruszyć. Niebawem
pozbyłam się strachu, a kocia mruczanka, nie wiedzieć kiedy, wprowadziła mnie w sen.
Noc przespałam jak zabita. Do świata żywych przywróciło mnie miauczenie przy uchu. Za
oknami ledwo się przejaśniało, czegóż ten zwierzak mógł chcieć ode mnie? Jego ogromne ślepia
świdrowały mnie ni to żądaniem, ni prośbą.
Narzuciłam na piżamę pierwszy lepszy sweter, poszurałam do łazienki i potem zeszłam na
dół, za mocno już niecierpliwym kotem. Zbiegłszy po schodach, marudził przy drzwiach
wyjściowych. O, co to, to nie!
– Odpowiadam za ciebie i dopóki nie wróci twoja pani, masz areszt domowy! –
zapowiedziałam.
Zamiauczał głośniej, tym razem w tonie desperacji. Załapałam, iż nieborak chce za
potrzebą. Przypomniałam sobie, że znajomi posiadacze kotów mieli w łazienkach kuwety ze
żwirkiem. Tutaj takiej nie widziałam, z czego wynikało, że albo kuweta była u sąsiadki, albo
zwierzak korzystał z natury. Może nawet w końcu wypuściłabym go na dwór, gdyby nie ryk
silnika na drodze.
Zanim dotarłam do okna, nie było już śladu po pojeździe. Czyżby znów ten terenowy? Jaki
by nie był, stanowił zagrożenie dla kota. Nie mogłam ryzykować.
Pomyślałam, że od biedy kocią toaletę można zrobić samemu. Kartonów i pudeł Janina nie
miała, ale – jako że potrzeba matką wynalazków – przypomniałam sobie o wiekowej szafie na
strychu. Spód jednej z szuflad wyłożyłam grubą warstwą starych gazet. Brakowało jeszcze tylko
piasku. Chcąc nie chcąc, przyszło mi poszukać go na zewnątrz. Na ten czas zamknęłam kota
w łazience teściowej.
Zaopatrzyłam się w szuflę i pustą reklamówkę, nasunęłam na nogi kozaki i wyszłam na
dwór. Było dużo zimniej, niż zakładałam, ale już całkiem jasno. Niestety, nigdzie nie odkryłam
piachu. Zdecydowałam się ukraść trochę żwirku ze ścieżki.
– Dzień dobry! Z samego rana porządki przy domu?
Przy furtce stała dziewczyna, mniej więcej w wieku moich córek. Jej twarz wydała mi się
znajoma i właśnie ją rozpoznałam, gdy przedstawiła się sama:
– Jestem Kasia z przeciwka. Nie pamięta mnie pani?
– Kasia! – uśmiechnęłam się do niej i rzuciłam oklepaną formułką: – Ależ ty się zmieniłaś!
Dawny chudzielec z cienkimi warkoczykami przemienił się w młodą kobietę noszącą się
nowocześnie, a nawet prowokująco. Zafarbowane na czerwono włosy ścięła krótko przy czaszce,
w uszach miała po kilka kolczyków, ubrana zaś była w wojskową kurtkę i glany.
– Co u ciebie? – spytałam, podchodząc bliżej furtki.
– W porządku. Skończyłam studia, ale nadal mieszkam z rodzicami, nie to, co pani córki!
– Jesteście ze sobą w kontakcie?
Potwierdziła. Komunikowały się poprzez „fejsbuka” i też nadal spotykały się, gdy
dziewczyny odwiedzały tu babcię. Kasia zadzwoniła kluczykami auta, wyjaśniła, że jedzie do
sklepu.
– Przywiozę i pani świeże pieczywo. Kupić chlebek czy bułki?
– Nie trzeba, ale dziękuję ci za chęci.
– Pani chyba już marznie… – zaniepokoiła się nagle.
– Owszem – potwierdziłam oczywistość.
Zdałam sobie sprawę, że w swoich rozczochranych kudłach i wychodzącej spod swetra
piżamie mogłam konkurować ze strachem na wróble. Kasi to raczej nie przeszkadzało, lecz
pomyślałam, że nie zaszkodzi pokazać się od innej strony.
– Wiesz, co? Może wpadniesz do mnie później na kawę? – zaproponowałam. – Pogadamy
sobie w ciepłym!
– Dzisiaj nie dam rady, w południe muszę do pracy, a wieczorami spotykam się z moim
chłopakiem. Chętnie jednak przyjdę w sobotę, najbliższą mam wolną! Chyba że wcześniej pani
zajrzy na zamek?
– Na zamek?
– Tam właśnie pracuję, w świetlicy środowiskowej. Zamek po remoncie zmienił się nie do
poznania, sama pani zobaczy! Otwarto dobrą restaurację, jest też fajna kawiarnia… A tak
w ogóle, to wszystkiego dobrego w nowym roku!
Odwzajemniłam się życzeniami, teraz już naprawdę szczękając zębami. Dziewczyna poszła,
na szczęście, nie dopytując, czemu dewastuję dróżkę w ogrodzie Janiny. Z torbą zdobycznego
żwirku czym prędzej wróciłam do domu. Niestety, cokolwiek za późno, kot zdążył już narobić do
brodzika pod natryskiem! Nie jego wina, lecz pokrzyczałam na niego, po czym pouczyłam, gdzie
powinien się załatwiać. Miałam nadzieję, że zwierzak załapie. Nawet człowiekowi nie byłoby łatwo
zrozumieć, że pod natryskiem nie wolno, a do szuflady już owszem.
Wreszcie mogłam pozwolić sobie na spokojne wypicie kawy. Kot chyba obraził się na mnie,
ponieważ gdzieś sobie poszedł. Jakiś czas później odkryłam go śpiącego w mojej pościeli. Może
powinnam zemścić się za poranną, przedwczesną pobudkę, ale… drzeć koty z kotem?
Zniosłam z góry radio, które przywiozłam tu sobie z Krakowa. Znalazłam w kuchni
odpowiednie miejsce dla odbiornika i nastawiłam go na moją ulubioną stację. Znajomy głos
prowadzącego audycję i przyjemna dla ucha muzyka sprawiły, że poczułam się trochę jak we
własnym mieszkaniu. Aczkolwiek musiałabym jeszcze zamknąć oczy.
Moja własna kuchnia była znacznie mniejsza, za to bardziej przytulna. I lepiej wyposażona.
W tej tutaj, oprócz nowego pieca gazowego, cała reszta od lat pozostała niezmieniona. Lodówka
wydawała z siebie dziwne dźwięki, sapała, bulgotała, by potem znów na trochę zamilknąć.
Wielokrotnie malowany kredens prosił się o renowację. Szafki z okleiną imitującą sosnę nie
pasowały do reszty, podobnie jak plastikowy abażur lampy pod sufitem. Podłogę przykrywało
wytarte miejscami linoleum. Dopatrzyłam się także kilku ładnych rzeczy, takich jak ozdobne
dzbanki na kredensie, mosiężne baterie przy staromodnym zlewozmywaku czy solidny stół pod
oknem, w komplecie z dwoma krzesłami. Podobał mi się też haftowany obrus na stole.
Odsunęłam gęsto tkaną zazdrostkę, by mieć lepszy widok na drogę i dom sąsiadów
z przeciwka. Dawniej mieszkały w nim trzy pokolenia, w tym mama Kasi, ulubienica mojej
teściowej. W każdym razie ta ostatnia często i z lubością wytykała mi zaradność kobiety, do
której zwracała się per „Luca”. Dla mnie pozostała panią Labus, gdyż chociaż mówiłyśmy sobie
„dzień dobry”, to praktycznie nie znałyśmy się wcale. Trochę mogło to dziwić, zważywszy, że
nasze córki się przyjaźniły. Z reguły przyjeżdżałam tu jednak na krótko i ograniczałam się do
towarzystwa męża i dzieci.
Po śniadaniu na bazie resztek zabranych z domu nie miałam już żadnej wymówki, by nie
zabrać się do rozpakowania toreb. A jednak, kierując się na piętro, pokusiło mnie, aby przedtem
zajrzeć do „wielkiej izby”. W jasności dnia prezentowała się dużo lepiej niż przy skąpym świetle
żarówek. Rozejrzałam się po pokoju. Tutaj też niewiele się zmieniło, ta sama meblościanka, na
środku okrągły stół i cztery krzesła, kącik wypoczynkowy w jednym z rogów. Nowszy był tylko
telewizor, a na ścianie pojawiła się galeria fotografii. Podeszłam w to miejsce.
Zdjęcia przedstawiały głównie Henryka, lecz było też kilka z naszymi córkami, z różnych
okresów ich życia. Większość z nich znałam, ale nie fotkę w powiększonym formacie, na której
były z babcią. Proszę, proszę, Janina potrafi się uśmiechać! Zdarzało się to na tyle rzadko, że aż mi
do niej nie pasowało. Dziewczyny spoglądały na nią wzrokiem, w którym było ciepło i chyba
nawet miłość. Poczułam irracjonalne ukłucie zazdrości, nie o uczucie, jakim darzyły babcię, co
o czas, który spędzały beze mnie. Janina stopniowo wykluczała mnie z tej wspólnoty, aż pozbyła
się mojej osoby na dobre. Potem było już jak w tej galerii na ścianie: tylko ona, jej syn i obie
wnuczki. Ciekawa rzecz, że brakowało też zdjęcia jej dawno zmarłego męża.
Fotki z Henrykiem pochodziły tak z lat jego młodości, jak i późniejszych. Ostatnia była
z jakiegoś egzotycznego urlopu. Prężył się dumnie, chwaląc nie tylko opalenizną i nie trudno było
się domyślić, kto stał za obiektywem. Dobrze zbudowany blondyn podobał się kobietom, jednak
nigdy nie przyszło mi na myśl, że mógłby mnie zdradzić. Prostodusznie mierzyłam go własną
miarą.
Córki odziedziczyły po nim urodę, choć tylko o Wiktorii mówiło się, że jest uderzająco
podobna do taty. Bliźniaczki były dwujajowe, można było je rozróżnić, ale wiele cech miały niemal
identycznych. Wysoki wzrost, kolor oczu i włosów bezsprzecznie po Heńku. Podczas gdy nie tylko
rysy twarzy Wiki, ale i jej mimika były wypisz wymaluj rysami i mimiką jej ojca, Maja wyraźnie
skradła też trochę moich genów. Dla mnie nie robiło to żadnej różnicy, kochałam je i traktowałam
tak samo, natomiast Henryk odrobinę wyróżniał Wikę.
Niepotrzebnie oglądałam te fotki, skarciłam się w duchu. Obudziły we mnie masę
wspomnień, czego starałam się unikać. Nie umiałam pocieszać się latami dobrymi, gdy nasza
rodzina była jeszcze kompletna, bo wiedziałam, co nastąpiło po nich. A to łączyło się z bólem.
Pobraliśmy się bardzo młodo i – jak powiadało się wtedy – musieliśmy. Więcej niż
skromne wesele odbyło się w gronie kilkorga naszych przyjaciół. Matka Henryka zbojkotowała
ślub, że cywilny, nie kościelny, natomiast ja nie miałam własnej rodziny. Babcia Teresa zmarła rok
wcześniej. Cwany urzędnik wmówił mi wtenczas, że jako niepełnoletnia nie mam prawa do jej
mieszkania. Chociaż do osiemnastki brakowało mi trzech miesięcy, zmuszono mnie do
przeprowadzki. Przydzielona mi kawalerka była do remontu, a że Heniek dorabiał sobie przy
takich robotach, przy tej okazji się poznaliśmy. Niewiele później zakochaliśmy się w sobie.
Zamieszkaliśmy razem i niemalże od razu zaszłam w ciążę. Heniek przerwał wtedy studia
dzienne i podjął się stałej pracy. Urodziły się dziewczynki, a gdy poszły do przedszkola, to i ja
zaczęłam zarabiać. Udało się nam zamienić mieszkanie na większe, a później kupić pierwszy
samochód – stare, wciąż psujące się polo. Pomimo wielu wyrzeczeń, właśnie ten okres naszego
małżeństwa uznałabym za najszczęśliwszy. Mieliśmy swoje małe marzenia, realizowaliśmy je krok
po kroku, cieszyliśmy się sobą nawzajem i dziećmi.
Kiedy właściwie zaczęło się psuć między nami? Czy wtedy, gdy Henryk, skończywszy po
latach studia zaocznie, założył własną firmę? A może, jak mi to później zarzucał, kiedy ja
nadmiernie skupiłam się na córkach, wożąc je do dobrej szkoły i na różne dodatkowe zajęcia?
Faktem jest, że narzucaliśmy sobie coraz więcej, zakompleksieni minionym ubóstwem, nienasyceni
posiadaniem tego, co teraz było możliwe, pragnący lepszego bytu. Wszystko ładnie, pięknie, ale za
jaką cenę? Oddalenia od siebie, małżeńskiej rutyny, mijania się, nie tylko fizycznego? Obudziła
mnie dopiero zmiana w Henryku, ale wówczas było już za późno. Wobec jego dużo młodszej,
atrakcyjnej samiczki nie miałam żadnych szans. Wpierw opuścił nasze gniazdo, a potem – na
dobre – i mnie.
Nieocenioną pomocą była mi wtedy Róża. Przy córkach starałam się trzymać, przy niej już
nie musiałam. Przeszła ze mną najgorsze, nie udzielając przemądrzałych rad, nie oceniając, lecz
zwyczajnie będąc ze mną. Miała do mnie wiele cierpliwości, zjawiając się na każdy mój telefon
i próbując przywrócić mi wiarę w siebie.
Szczerze mówiąc, nadal jej nie odzyskałam. Chyba podobnie czują się ludzie, pod którymi
kiedyś zatrzęsła się ziemia. W moim życiu również zachwiały się posady tego, co brałam za
nienaruszalne. Gorzej, że z dystansu czasu winiłam już nie tylko Henryka. Żałowałam, że nie
mieliśmy okazji porozmawiać ze sobą otwarcie, już bez moich pretensji i jego uników, jak miało to
miejsce w ostatnich latach.
Tak, miałam wyrzuty sumienia. Być może i dlatego zgodziłam się zaopiekować teściową.
Heńkowi zależało na tym, bym pogodziła się z jego matką. Wielokrotnie prosił mnie o to
i radził, by machnąć ręką na jej zagrywki. Czy patrzył teraz na mnie z góry z uśmieszkiem
zadowolenia? A może groził mi palcem? Wprawdzie przybyłam do domu Janiny, lecz z zadrą
w sercu, której nie umiałam się wyzbyć. Współczucie współczuciem, a pamięć pamięcią.
***
Wieczór przechodził tu w noc bezobjawowo, niepostrzeżenie. Spojrzawszy na zegarek,
zdumiałam się późną godziną. Pora iść spać, pomyślałam, lecz nadal zwlekałam z wyłączeniem
telewizora. Wreszcie złapałam za pilota, a gdy ekran wygasł, podniosłam się z kanapy.
Wtem zdało mi się, że słyszę coś za oknami. Dochodziły stamtąd posuwiste szmery, jakby
odgłos powolnych kroków. Ktoś kręcił się przy domu! Potwierdzała to reakcja kota. Stężał i zaczął
wydawać z siebie gardłowe dźwięki, przypominające warczenie. Obleciał mnie strach, choć okna
parteru były pozamykane i szczelnie zaciągnięte. Starając się nie wywołać żadnego szelestu,
przeszłam na palcach do kuchni. Nie zapalając światła, zerknęłam na zewnątrz. Nic się nie działo,
tak w przedniej części ogródka, jak na ulicy. Cisza, mrok i bezruch. Spoza chmur prześwitywał
dysk księżyca, gałęzi drzew nie kołysał najmniejszy podmuch wiatru. Odczekałam trochę
i w końcu orzekłam, że nieproszonym gościem musiało być jakieś zwierzę. Logiczne wyjaśnienie
miało się nijak do moich odczuć. Mój spokój prysnął, zagnieździł się we mnie lęk. Obawiałam się,
że zamiast spać, będę nadsłuchiwać dalszych odgłosów. Przypomniałam sobie wtedy o butelce
wina…
Znieczulenie pomogło, lecz w jego następstwie nazajutrz późno zwlekłam się z łóżka.
Zmiana pozycji na pionową kosztowała mnie sporo wysiłku. Punkt ciężkości w moim ciele
wyraźnie przesunął się ku głowie, ważyła chyba tonę. Suchość w ustach nie ustąpiła nawet po
napiciu się mineralnej. Zbierałam się właśnie pod natrysk, gdy u wejścia domu zadźwięczał
dzwonek. Był na tyle natrętny, że zmusił mnie do zejścia na dół.
Kiedy otworzyłam drzwi, zastąpiły go inne brzmienia. Wywoływały je chromowe
dzwoneczki, którymi machano mi przed nosem. Wykonawcami tego koncertu było dwóch
szczeniaków w sukienkach. Podobnie długą, z narzuconą nań kurtką, miał na sobie stojący za
nimi mężczyzna. Zaskoczenie było wzajemne i na dobrych kilka sekund zapadło milczenie.
Chłopcy gapili się na mnie z opadłą szczęką, a ich starszy towarzysz chwilowo zamienił się
w słup soli. Wreszcie chrząknął, a wówczas ci przed nim ryknęli chórem mało anielskim –
zakładając, że anioły omija mutacja.
Przybieżeli do Betlejem pasterze
Grając skocznie Dzieciąteczku na lirze…
Moja budząca się właśnie percepcja poskładała wszystkie dane. Równocześnie pojęłam, po
cóż tych troje przybieżało właśnie tutaj. O, zgrozo!
Chwała na wysokości, chwała na wysokości,
A pokój na ziemi!
Opanowałam zmieszanie na tyle, żeby zdobyć się na słaby uśmiech. Usprawiedliwiłam się:
– Bardzo przepraszam, ale nic nie wiedziałam o kolędzie. Nie jestem przygotowana!
Przejęci swoją rolą ministranci popatrzyli na mnie z naganą. Natomiast ksiądz, ku mojemu
zdumieniu, roześmiał się i powiedział:
– To akurat widać!
Zasłoniłam się drzwiami, przynajmniej na tyle, na ile się dało.
– Pani Janina Gawron, tak? – spoważniał i zerknął do swoich notatek.
– Niestety nie. Właścicielka domu przebywa w szpitalu.
– Naprawdę? – ponownie spojrzał w notatnik. – Przykra sprawa. Pod tym adresem nie
mam innej osoby w rejestrze… Pani tutaj nie mieszka?
– Nie – przestępowałam z nogi na nogę, gdyż chciało mi się siusiu i było mi bardzo
zimno. – To znaczy tak, na jakiś czas. Jestem synową. A właściwie byłą synową.
Twarz kapłana wyrażała niezrozumienie, dodałam więc, że przyjechałam z Krakowa. Po
cichu liczyłam na to, że po tej informacji odpuści sobie owieczkę spoza parafialnej trzody.
– Chłopcy, idźcie już do domu naprzeciw! – zarządził, a gdy ministranci ruszyli, pogrzebał
moje nadzieje: – Wrócimy za jakiś kwadrans… zdąży się pani ubrać.
Wydało mi się, że dostrzegłam uśmieszek pod jego nosem. Chyba rzadko oglądał kobiety
w piżamie, szczególnie podczas wizyt duszpasterskich!
Poszedł, a ja dopiero teraz wpadłam w panikę. Co zrobić najpierw, napić się kawy, by
dobudzić zmysły, czy doprowadzić się do porządku? Jeszcze i kocur domagał się śniadania!
Zdecydowałam, że zacznę od tego, co zostało mi przerwane, i podążyłam do łazienki. Piętnaście
minut później wyglądałam jak człowiek i parzyłam sobie usta pospiesznymi łykami kawy. Po co
w ogóle otwierałam te drzwi? Mogłam udać, że nikogo nie ma!
W Krakowie nie wpuszczałam, a raczej nie zamawiałam kolędy, gdyż w mojej lokalnej
parafii księża nie wpraszali się do nikogo. Posunęli się nawet dalej; idąc z duchem czasu,
korzystali z nowych technologii. Zwyczajowe odwiedziny duchownego można było ustawić,
wysyłając mu maila, lub telefonicznie czy esemesem. Nie przyjmowali też kopert, anonimowe datki
wrzucało się do specjalnej skarbonki w kościele lub słało przelewem na założone w tym celu
konto bankowe. Zdawałam sobie sprawę, że nie wszędzie było to regułą. Najpewniej im mniejsza
miejscowość, tym większa presja środowiska, by przyjąć u siebie kolędę.
Janina musiała gdzieś trzymać potrzebne akcesoria, ale gdzie? Na szybko nie umiałam ich
znaleźć. Trudno, pomyślałam, ksiądz będzie musiał obejść się bez nich! Miałam zresztą przeczucie,
że po tym, co już zobaczył, nie spodziewa się typowego przyjęcia.
Za drugim razem ministranci pojawili się w asyście kościelnego. Wrzuciłam drobne do
podsuniętej mi skarbonki i mrukowaty mężczyzna pomazał drzwi wejściowe kredą. Poszli sobie,
lecz przy furtce spotkali się z nadchodzącym z przeciwka kapłanem. Dał im jakieś wytyczne
i skierowali się Leśną na prawo. Wywnioskowałam, że kolędowanie zaczęto od lasu i będą
posuwać się ku miasteczku. Zatem najpierw przyszli do mnie. Co dla Janiny byłoby może
zaszczytem, stało się moją żenadą.
Zaczekałam na księdza i powitałam go w progach, przedstawiając się wreszcie z imienia
i nazwiska. Odwzajemnił się, mówiąc:
– Bogdan Bytkowski, wikary przy kościele Świętej Trójcy.
Poprowadziłam go do pokoju. Rozejrzał się po nim, zignorował brak wiadomego zestawu na
stole i podszedł pod drzwi sypialni z wiszącym powyżej krzyżem. Zapomniałam o nim! Ksiądz
przeżegnał się i zmówił krótką modlitwę, błogosławiąc dom Janiny i jego mieszkańców. Z uwagi
na tych ostatnich, do których teraz i ja się zaliczałam, dołączyłam do „Amen!”.
Myślałam, że sobie pójdzie, jednak sprawiał wrażenie, że chce jeszcze zostać.
Grzecznościowo zaproponowałam mu kawę. Był chętny napić się jej ze mną, nie zraził go nawet
komunikat, że kawa nie będzie z ekspresu.
– Byleby nie była za mocna! – poprosił. – Wypiję dzisiaj jeszcze niejedną!
W ramach poczęstunku otworzyłam czekoladki, lecz nie cieszyły się powodzeniem. Mnie
mdliło na sam ich widok, a mój gość wyjawił, iż stara się unikać słodyczy.
– Przestrogą jest mi nasz proboszcz – ciągnął. – Ma zaawansowaną cukrzycę i czuje się
coraz gorzej. Tego roku po raz pierwszy zrezygnował z kolędy, jest za słaby na wizyty domowe.
Wielu parafian będzie zawiedzionych!
– Ja nie jestem – uśmiechnęłam się filuternie, myśląc o incydencie z piżamą.
Przypuszczałam, że sędziwego proboszcza mój wygląd prędzej by zgorszył, niż rozbawił.
Wikary wydał mi się liberalny, co udowodnił również podczas naszej rozmowy. Oczywiście, nie
krył ciekawości, co sprowadziło mnie do Kasztelowa. Po mojej odpowiedzi pozwolił sobie
zażartować:
– Dobrowolnie do teściowej? Chce pani zostać świętą?
– Takich aspiracji nie mam… Zresztą jako rozwódka chyba nie mam na to szans.
Konsternacja w jego spojrzeniu zmusiła mnie do dalszych wynurzeń. Naturalnie, w formie
skrótowej, okrojonej z emocji. Opowiedziałam mu o rozpadzie mojego małżeństwa i późniejszej
śmierci Henryka.
– Jeśli powtórnie nie wyszła pani za mąż, to w moich oczach jest pani wdową –
podsumował mój wywód, nie dociekając, czy może pomiędzy nie związałam się z kimś
nieformalnie.
– Moja teściowa jest innego zdania – westchnęłam, a żeby nie robić z siebie ofiary,
prychnęłam lekceważąco: – Ale nie zależy mi na tym!
– Na jej opinii?
– Na jej szacunku, ponieważ i tak go nie zdobędę. No cóż, nie pałamy do siebie miłością.
– Niech pani tak nie mówi! – upomniał mnie z nieoczekiwaną powagą. – Ona straciła syna,
pani zaś męża. Nieszczęście powinno zbliżać, a nie oddalać.
Musiałbyś znać wiedźminę! – zakpiłam w myślach. Obawiając się, że nie powstrzymam się
od nadawania na nią, czym prędzej zmieniłam temat. Pochwaliłam się, jak praktykuje się kolędę
w Krakowie, lecz nie zaskoczyłam tym wikarego.
– Znam to i popieram. Wcześniej służyłem w jednej z warszawskich parafii…
– A teraz w takiej dziurze? – ze zdziwieniem weszłam mu w słowo. – Za karę albo… ktoś
chce tu zostać świętym?
Zakłopotanie zataił śmiechem i odpowiedział mi wieloznacznie:
– Nie jestem panem siebie.
– Bogu wszędzie można służyć – podsunęłam mu wyjście z opresji.
W moim mniemaniu był zbyt inteligentny, żeby bez przymusu wylądować w tak małej
mieścinie. Na swoją niekorzyść posiadał też tak zwaną prezencję, z wrodzoną dumą w rysach
twarzy. Żaden Ralph de Bricassart, lecz też nie pierwszy lepszy duchowny po seminarium. W jego
sposobie wysławiania się – niegłośnym, przemyślanym – wyczuwało się klasę.
– To prawda, nieważne, gdzie służymy Bogu – zgodził się ze mną. – Dobrze jednak móc
w pełni wykorzystać dane nam talenty.
Końcowa refleksja przepojona była smutkiem, może nawet zawodem. Czy sugerował, że
jego dary marnują się tutaj? Co zatem kryło się za jego przyjazdem do Kasztelowa? Podpadł
zwierzchnikom brakiem pokory? Naraził się podejściem do sztywnych reguł Kościoła albo może
nadmierną ambicją? Cokolwiek by to nie było, poczułam do niego sympatię – jak do brata
w niedoli. Możliwe, że oboje byliśmy tutaj na zsyłce.
– Wiara zakłada zaufanie – przypomniałam.
– Chwileczkę… to chyba ja powinienem to powiedzieć! – zaśmiał się.
– Istotnie, bo u mnie to czysta teoria! – przyznałam. – Proszę mi wybaczyć….
– Nie ma czego! Cieszę się, że poznałem panią, Ado… jeśli mogę zwracać się po imieniu.
– Oczywiście, bardzo proszę!
Rozluźniłam się, uspokoiłam, co nader rzadko zdarzało się po stresowym starcie dnia.
Dobrze nam się ze sobą rozmawiało. Chyba polubiłam Bogdana Bytkowskiego, pomimo iż był
duchownym.
Za sprawą niewiernego małżonka nosiłam w sobie urazę do mężczyzn. Faceci
w sutannach byli na małym plusie, ponieważ odbierałam ich płciowo neutralnie, jakby z rodem
męskim mieli niewiele wspólnego. Z jakiegoś niejasnego powodu dotyczyło to również lekarzy,
zwłaszcza ginekologów i psychologów. Ciekawa rzecz, że podobnie reagowałam na małe dzieci.
Nieważne, czy chłopiec, czy dziewczynka, dziecko było zwyczajnie dzieckiem. Niewinnym
dzieckiem. Nasuwała się logiczna konkluzja, że moje postrzeganie księży i medyków nie
zawierało ani krzty erotyki. Freud pewnie by wiedział, co się za tym kryło, moja domorosła
psychoanaliza typowała samoobronę. Obnażanie przed kimś obcym ciała lub duszy krępowało mnie
Sprawdź, za co czytelniczki pokochały wcześniejsze książki Renaty L. Górskiej Cztery pory lata „Cztery pory lata” pochłonęłam i czytałam z wielką przyjemnością. Iza Sznajder magiaksiazki.blogspot.com * Duża dawka humoru i śmiesznych sytuacji sprawiają, że czytanie tej powieści jest prawdziwym relaksem. Uwielbiam taką literaturę. Wspaniała książka nie tylko na lato. Magdalena Oszek ogrodksiazekmad.blogspot.com * „Cztery pory lata” to piękna historia o miłości, przyjaźni, rodzinie, ale także interesująca wycieczka po pięknych i niesamowitych zielonych zakątkach. Sabina Tyrakowska sabinkat1.blogspot.com * To wspaniała, pełna emocji powieść nie tylko na lato, lecz na każdą porę roku. Krystyna Meszka cyrysia.blogspot.com * Widać, że Renata L. Górska potrafi doskonale żonglować słowami, w wielu momentach wywołując uśmiech na twarzy czytelnika. Agnes A. Rose wkrainieczytania.blogspot.com * Polecam tę barwną i niezwykłą opowieść. Ona zmotywuje was do walki o własne szczęście oraz pokaże, że nie ma rzeczy niemożliwych. Joanna Szczurek od-deski-do-deski.blogspot.com
* Książka nie jest, broń Boże, jakimś „smętnym romansidłem” – wręcz przeciwnie, pełno w niej zabawnych sytuacji (ach, ten Jerry, miejscowy Casanova), jest odrobina sensacji (z bombą domowej roboty w roli głównej) i przede wszystkim jest przyjaźń, która zwalczy wszystkie przeciwności. Anna Nawrot anek7.blogspot.com Za plecami anioła Bardzo podoba mi się kobiecość, jaką Renata L. Górska przemyciła w swojej prozie. Agnieszka Biczyńska mojaksiegarnia.blogspot.com * Nieczęsto trafia się na powieści tak kobiece – pełne delikatności, a jednocześnie poruszające trudne i ważne tematy. Anna Koprowska-Głowacka koprowska-glowacka.blogspot.com * Plastyczny i żywy język pozwala wręcz zobaczyć i poczuć niezwykłość natury, a kipiące emocje tworzą świetny klimat. Kasandra_85 kasandra_85@blogspot.com
Stojąc w świetle, nie wiesz, ile oczu patrzy na ciebie z cienia… Wstęp Nadal mógł zawrócić. Ziarna niegodziwości żywiły się jego gniewem, lecz nie dojrzały do zła bezwzględnego. Nie miał siebie za bestię, posiadał swoich wybrańców i tych omijał, niecne czyny planując dla innych. Stopniował je bardzo powoli, z rozmysłem, nie wyzywając losu. W dalszym ciągu miał wybór, jeszcze potrafił przestać, jednak nie chciał już tego. Rozsmakował się w swojej władzy, adrenalina rozpalała go lepiej od alkoholu i wynagradzała długi czas nudy. Poczuł, że żyje, jak zawsze chciał żyć. Niepotrzebnie tyle lat zwlekał. Lęk ludzi podniecał go, dopingowały ich groźby. Bawiło zamieszanie, jakie wywołał. Panował nad sobą i nad nimi. Głupcy! Mogą sobie pomstować i spekulować! Przenigdy nie dojdą do tego, kim jest! Bycie bezimiennym postrachem ujmowało jednak nieco z satysfakcji... Korciło go czasem, by pozostawić swój znak, jak podpis twórcy pod dziełem. Być może kiedyś odważy się na to, tymczasem działał przezornie. Metodą prób i błędów wprawiał się w swojej sztuce, odkrywał zakurzone zdolności, na nowo uczył słuchać instynktów. Ćwiczenie rzekomo czyni mistrza. Kasztelowo jest jedną z tych miejscowości z prawami miejskimi, do której najlepiej pasuje określenie „miasteczko”. Być może wkrótce ulegnie to zmianie, ponieważ w nowym milenium zbudziło się wreszcie z długiego letargu. Demokratycznie wybierane władze gospodarzą Kasztelowem jak należy, nie bez pomocy środków unijnych. Miasteczko odżyło i wypiękniało, a nowopowstała droga, łącząca je z autostradą, ułatwiła dojazd do niego. Jego nieskażone przemysłem okolice oceniono jako idealne pod rekreację. Przez pola pociągnięto trasy rowerowe; jedną z nich docierało się nad jezioro, inne zataczały koło przez liczne w tych stronach lasy. Na obrzeżach miasteczka powstały prywatne kluby sportowe, realizowano też dalsze projekty. Promocja Kasztelowa przynosiła owoce, po raz pierwszy od lat liczba mieszkańców miała tendencję zwyżkową. Docierali też tutaj turyści; przygodni przyjezdni z reguły kierowali się na zamek. Widoczny z daleka, gdyż mieszczący się na jedynym tu wzgórzu, dodawał miastu historycznej oprawy. Dzieje siedziby dawnych kasztelanów sięgały piętnastego wieku. Jej mury naruszył najazd husycki, a także pożary i związane z tym przebudowy. W wyniku działań ostatniej wojny zamek utracił trzy z czterech wież narożnych oraz poważną część budynków mieszkalnych. Nie podzielił wprawdzie losu innych, które na trwałe zostały ruiną, lecz poza niezbędnymi naprawami niewiele się przy nim robiło. Wreszcie doceniono zabytek. Zrodził się plan odbudowy, a gdy znaleźli się inwestorzy, przystąpiono do pracy. Pełne przywrócenie dawnej świetności nie było już dzisiaj możliwe, jednak efekt kosztownego i długotrwałego remontu zadowolił nawet największych sceptyków. We wnętrzach budowli siedzibę znalazło lokalne muzeum, Centrum Kultury oraz dwa lokale gastronomiczne. Zamek na powrót stał się dumą Kasztelan. Widać, jednak nie wszystkich, gdyż ostatnio dotknęły go akty wandalizmu. Na murach pojawiły się obsceniczne napisy, a kamienną rzeźbę na dziedzińcu ktoś oblał farbą. Co gorsza, podobne przykłady celowej dewastacji zauważono też w innych punktach miasteczka. Posądzano o nie miejscową młodzież, lecz nikogo nie złapano na gorącym uczynku. Burmistrz wystosował list do mieszkańców, w którym prosił ich o pomoc. Zapowiadał surowe sankcje wobec osób winnych zniszczeń. Nie dość tego, ktoś zaczął krzywdzić żyjące tu zwierzęta. Strzelał do nich śrutem, zastawiał sidła, niszczył ptasie gniazda… Nie oszczędzał również zwierząt domowych, kalecząc je lub podrzucając zatruty pokarm. Kasztelowo zatrzęsło się od gniewu, domagano się ujęcia sprawcy. Czujność policji i obywateli nie zdały się na nic, złoczyńca nadal działał bezkarnie. Każda
rozmowa prędzej czy później kierowała się ku niemu. Wszyscy pytali: kim jest ten człowiek? Koty wiedziały. Udomowione, a mimo to nieokiełznane, zachowały instynkt dzikiego zwierzęcia, a przy tym rozeznawały się w świecie ludzkim. Przenikały go, bacznie obserwowały, uczyły się rzeczy widzialnych i wyczuwalnych. Wdzięk miękkich ruchów i leniwa natura stwarzały pozory obojętności. Nic jednak bardziej mylnego. Koty koegzystowały z człowiekiem nigdy mu nie ufając – i na tym polegała ich mądrość. Jako jedyne z oswojonych zwierząt nie pozwoliły na założenie sobie chomąta, obroży, łańcucha, i zachowały przywilej chodzenia własnymi ścieżkami. Większość ludzi szanowała to lub tolerowała, lecz co niektórych złościła ta sytuacja. Co udawało się z psem, nie sprawdzało się z kotem, a brak posłuchu godził w ich zakompleksione ego. Inni zazdrościli kotom wolności, której sami pozbawili się kiedyś mniej lub bardziej dobrowolnie. Z frustracji okazywali im pogardę bądź nawet szczuli na nie psy. Najgorsi byli jednak ci, którzy w dręczeniu zwierząt odnajdywali przyjemność. Zazwyczaj robili to cichaczem, świadomi, iż przekraczają prawo – karne oraz moralne. Koty zwykle wyczuwały sadystów i omijały ich szerokim łukiem. Od tego człowieka też trzymały się z dala. Drzemiące w nim zło było dla nich tak samo czytelne, jak dla ludzi barwa czyichś oczu. Na wskroś nikczemny, potrafił się maskować, czaić nawet całymi latami. Koty wiedziały, że prędzej czy później jego podłość wybuchnie i zapragnie ujścia. Czyż nie zawsze tak się działo? I tym razem nie było inaczej. Chociaż spodziewały się tego i poruszały się bardziej ostrożnie niż zwykle, nie były już bezpieczne. Natura wyposażyła je w szereg pomocnych zmysłów, lecz nie przewidziała konieczności pancerza. Dlatego – ranione śrutem i wnykami dręczyciela – nawet te najsprytniejsze padały jego ofiarą. Odwieczna równowaga pomiędzy dobrem a złem została zachwiana. Kasztelowo stało się sceną tego dramatu. Zło zyskało tu przewagę nie w sensie ilości, lecz pod względem siły wpływu na ludzi. Zatruwało ich myśli strachem i wzajemną nieufnością, ograniczało ruchy. Było niczym niezlokalizowany nowotwór, który niszczy organizm, a nie sposób dobrać się do niego. Na pozór miasteczko żyło dawnym życiem, lecz po zmroku jego puls dziwnie zwalniał. Mieszkańcy teraz rzadziej opuszczali domy, chronili w nich siebie i swoje zwierzęta, a kiedy musieli wyjść na zewnątrz, ich krokom towarzyszył lęk. Janina Gawron z ulicy Leśnej była jedną z tych osób, które nie poddały się ogólnej psychozie. Ani myślała zmieniać swoich zwyczajów. Złego diabeł nie weźmie. Kpiła z zagrożenia, gdy zarzucano jej lekkomyślność. Dopiero wypadek, jakiemu uległa, uświadomił jej, że niestety to inni mieli rację. Rankiem postanowiła udać się na zakupy. Jak zawsze dokładnie zamknęła drzwi domu, po czym żwawo ruszyła przed siebie. Ledwo jednak wkroczyła na schodki przed gankiem, pośliznęła się i upadła. Ból był ogromny; odgadła, że to złamanie i nie da rady podnieść się o własnych siłach. Sąsiadka, która usłyszała wołanie o pomoc, wezwała pogotowie ratunkowe. Zanim jeszcze karetka dotarła na Leśną, cierpiąca kobieta dokonała pewnej obserwacji. Stopnie schodków przed domem pokrywała warstwa lodu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyż na minioną noc zapowiadano mrozy. Osobliwe wydało jej się coś innego – otóż, poza tym jednym miejscem, wszędzie było sucho i wcale niegładko. Uzmysłowiła sobie, że ktoś umyślnie polał te schodki wodą. Janina Gawron nie należała do osób strachliwych, lecz w tamtym momencie przelękła się nie na żarty. Niepokój nie opuścił jej nawet w szpitalu. Była stara, samotna, a teraz jeszcze zdana na czyjąś pomoc. Na domiar złego, z jakiejś niejasnej przyczyny stała się celem zamachu. Może przestępca pragnie jej śmierci i nie poprzestanie na jednej próbie? Zamiast rozczulać się nad sobą, Janina zaczęła intensywnie rozmyślać. Ta prosta kobieta odkryła to samo, na co dużo wcześniej wpadł Platon. Mianowicie, że strach jest oczekiwaniem zła. Wiedziała, że nie ma przed sobą już wielu lat, lecz w żadnym razie nie chciała przeżyć ich w bojaźni. Zaczęła zatem układać plan. Nie było to łatwym zadaniem – plan musiał spełnić dwa podstawowe warunki: po pierwsze, zapewnić jej bezpieczeństwo, po drugie, umożliwić powrót do własnego domu, podsuwano jej bowiem pomysł z ośrodkiem opieki. Dla Janiny Gawron rozwiązanie to nie wchodziło w rachubę. Jedyną przeprowadzkę, na jaką się godziła, była ta na
cmentarz. Dotąd myślała, że nastąpi to nagle, jednego dnia jeszcze zdrowa, następnego znajdzie się w zaświatach. Wypadek zaskoczył ją i pokrzyżował szyki. Po raz pierwszy w dorosłym życiu stała się zależna od innych. Janina Gawron nie znała słowa „kompromis”. Była nieustępliwą, nieufną osobą, polegającą wyłącznie na sobie. Teraz pojęła, że będzie musiała pójść ze złym losem na pewne ustępstwa i zdecydowała się wyjść mu naprzeciw. Akceptując mniejsze zło.
I. Jako się rzekło Znałam to porozumiewawcze spojrzenie. Komunikowały się wzrokiem na długo przed tym, zanim nauczyły się mówić. Na przekór temu, co pisano o samoświadomości niemowląt, moje bliźniaczki zawarły komitywę, nim skończyły pierwszy rok życia. Objawiało się to nie tylko identycznym sposobem wyrażania emocji, co można by podciągnąć pod wzorowanie się jednej na drugiej – one rozmyślnie dążyły do wspólnego celu. Zorientowałam się w tym, obserwując je podczas karmienia. Jeżeli coś nie podeszło Mai, nie ruszyła tego też Wika, w odwrotnej kolejności tak samo. Z latami osiągnęły perfekcję w przekazywaniu sobie bezsłownych sygnałów, jednak i ja się wyrobiłam. Teraz też z miejsca odgadłam: – Ustaliłyście już wszystko beze mnie, nieprawdaż? Wiktoria zawahała się. Po chwili zabrała głos, wspomagana potakiwaniem siostry. Jak zwykle były zgodne. – Przedyskutowałyśmy wszystkie możliwe opcje – wykręciła się zręcznie. – Za tydzień znowu jedziemy do babci, wybierz się z nami! Pomożesz nam ją przekonać. – Pewnie! Może jeszcze mam ją prosić? – zapytałam z ironią. – Mamuś, najwyższa pora zakopać topór wojenny! „Po moim trupie!” – odparłam, w – jak dotąd – nadal żywym duchu. Od pamiętnej kłótni z teściową, podczas której wykrzyczała mi, że mnie nie cierpi, a tuż potem wyprosiła ze swojego domu, więcej tam nie wróciłam. Ona była uparta, nie zdobyła się na przeprosiny, a ja także miałam swoją dumę. Nie umiałam zapomnieć afrontu. I tak rok mijał za rokiem. Szczerze powiedziawszy, odpowiadał mi ten układ. Już dużo wcześniej pojęłam, że jej uprzedzenia do mnie nigdy nie znikną. Starania, żeby spodobać się teściowej, spełzły na niczym. W końcu stało się, co się stać musiało – przestało mi na tym zależeć. – Ona wymaga pomocy! – naciskała Maja. – Wcale tego nie kwestionuję. – I właśnie dlatego trzeba działać! W takich momentach waśnie powinny iść na bok! – Osąd w oczach drugiej z córek był jednoznaczny. – Jeżeli myślicie, że wzbudzicie we mnie wyrzuty sumienia, to jesteście w dużym błędzie! – Ściągnęłam brwi dla podkreślenia efektu. – Nie wiesz, jakie to, co mówisz, jest dla nas przykre! – Wierzcie mi, uszczęśliwianie kogoś na siłę z reguły źle się kończy! – Oj, mamuś… – jęknęła znów Maja. W odróżnieniu od swojej siostry, miała naturę pokojową i to nie tylko w kontekście pacyfistycznym, toteż wszelkie niesnaski w rodzinie trafiały ją nader boleśnie. Nie mogłam jednak ustąpić. Współczułam ich babci, lecz nie poczuwałam się do obowiązku opieki nad nią. Co najwyżej mogłam pomóc ją zorganizować. Wspierać kogoś można również na odległość. Córki nie rozumiały mojego oporu. Nie znały bliższych szczegółów naszego konfliktu, składającego się zresztą z kropel goryczy, które w końcu przelały czarę. Nigdy też nie nastawiałam ich przeciw babci, mając świadomość, że względem nich była inna, ciepła i pełna troski. Przepadała za swoimi wnuczkami, jedynie ja zostałam tą obcą „gorolką”, która skradła jej syna. Spłodzone w wyniku tego dzieci miała za krew ze swojej krwi, zapominając o domieszce mojej. Oczywiście, dziewczyny wiedziały, że byłyśmy poróżnione ze sobą, w końcu od lat jej nie odwiedzałam. Początkowo namawiały mnie do tego, lecz argumentowałam zawsze tak samo: – Ten, kto zawinił, powinien pierwszy wyciągnąć rękę do zgody! Mogłam być spokojna; znałam upór teściowej i, jak się tego spodziewałam, żaden gest
pojednania z jej strony nie nadszedł. Po czasie nawet wyczułam, że córki chyba wolą nie mieszać się w nasze sprawy. Wymagałoby to od nich zajęcia określonej pozycji, a że kochały i mnie, i babcię, byłoby to dla nich kłopotliwe. Odkąd miałam spokój z teściową, do starych uraz nie doszły już nowe. Gdyby nie Heniek, który nie tracił nadziei, że relacja między jego matką a żoną ulegnie poprawie, rzadko przypominałabym sobie o niej…. I o zawodzie, jakim stałyśmy się wzajemnie dla siebie. Teściowa nie zaakceptowała mnie i od pierwszych chwil dawała mi to odczuć. Na różne sposoby, choć najczęściej jawnym lekceważeniem. Nawet moje imię wymawiała z największym trudem, zazwyczaj mówiąc o mnie „ona”. Mściłam się za to, nazywając ją „wiedźminą”, choć nigdy przy swoich bliskich. Wiedziałam, że rozczarowała się mną jako synową, pragnęła innej – Ślązaczki i bardziej zaradnej. Nasz układ nigdy nie stał się rodzinny, choć – co dostrzegłam w relacji do syna i wnuczek – nie brakowało jej uczuć. Mnie jedynej nie dała szansy, nie pomogły nawet upływ czasu ani moje zabiegi zyskania jej aprobaty. Zapewne gdybym miała za sobą inne przeżycia, nie zachowywałabym się tak desperacko. Infantylnie sądziłam, że zastąpi mi matkę. Nic z tych rzeczy. Im bardziej usiłowałam wkraść się w łaski teściowej, tym większą miała nade mną przewagę. Zrozumiałam to o wiele za późno. I zmieniłam się w stosunku do niej. Nie pozwalałam więcej na traktowanie mnie z góry. Nie spodobało jej się to i kroczek po kroczku doprowadziła do tego, że przestałyśmy się całkiem widywać. W Kasztelowie nie byłam od jakichś dziesięciu lat i wydawało się, że nam obojgu jest to na rękę. Henryk miał o to pretensje, naturalnie, jedynie do mnie. Denerwowało mnie, że zachowanie matki usprawiedliwiał jej wiekiem. Ta kobieta miała po prostu złośliwy charakter. Dużo później, kiedy w moim małżeństwie zaczęło się psuć, spekulowałam, że i teściowa przyczyniła się do tego. Mało to razy krytykowała mnie w obecności Henryka? Nie kryła też swojej sympatii do Łucji z sąsiedztwa, którą chętnie widziałaby u jego boku. Na dodatek, kiedy w ostatnich latach odwiedzał matkę beze mnie, mogłam przypuszczać, iż podburza go za moimi plecami. Zwykle wracał od niej podrażniony i czepiał się o wszystko. Ironią losu nie zostawił mnie ani dla matki, ani dla owej Łucji, od dawna zresztą mężatki – zakochał się w dziewczynie niewiele starszej od własnych córek. Mojego małżonka dopadł kryzys wieku średniego, z typowymi tego symptomami, włącznie z ukrywaniem obrączki i przesadną dbałością o siebie. Równolegle nastąpił proces oswobadzania się od rodziny. Najpierw tylko spóźniał się z pracy, potem zarywał wieczory, aż nagle się wyprowadził. Zwodził mnie jeszcze, że separacja jest tylko przejściowa, że potrzebuje czasu do namysłu. Niekiedy nadal wpadał na noc, co dawało mi nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. Szukałam winy w sobie, starałam się być dla niego bardziej atrakcyjna. Dopiero kiedy Heniek wystąpił o rozwód, pojęłam, jaka byłam naiwna. Od dawna mieszkał z tamtą kobietą i tylko sprytnie się asekurował na wypadek, gdyby im jednak nie wyszło. Załamałam się, dowiedziawszy o jego oszustwie, straciłam siłę do walki. Nie utrudniałam rozwodu i rok później nasze małżeństwo formalnie przestało istnieć. Po jakimś czasie dotarło do mnie, że oznacza to także ostateczne zerwanie kontaktu z matką Henryka. Ani mnie to ucieszyło, ani zmartwiło, miałam inne problemy na głowie. Egzystencjalne – ponieważ zwolniono mnie z pracy, natury psychicznej – w reakcji na rozpad związku. Co więcej, dziewczyny właśnie zbliżały się do dyplomów, więc było u nas mocno stresowo. Druga młodość Henryka nie dorównała młodości jego nowej wybranki i okazała się dla niego zabójcza. W lutym tego roku nagle zmarł na zawał. Trudno orzec, co dokładnie zawiniło, czy fałszywa ocena własnej kondycji, czy predyspozycje rodzinne – jego ojciec także nie przeżył ataku serca, odeszli, mając tyle samo lat. Wiadomość o śmierci Henryka zaszokowała mnie i zasmuciła. Chociaż ze zrozumiałych powodów nie umiałam cieszyć się jego nowym szczęściem, to na pewno nie życzyłam mu źle. Płakałam na równi z córkami. Pochowany został w swoim rodzinnym miasteczku, śląskim Kasztelowie. Zimny i dżdżysty poranek sprawił, że ceremonia pogrzebowa odbyła się bez przeciągania. Ze względu na
okoliczności oddaliłam dawne żale do teściowej i poszłam przywitać się z nią. Nie pozwoliła mi się uścisnąć i gwałtownie przerwała moje kondolencje. Nieopatrznie nazwałam ją „mamą”. – Mamom to jo była ino do Hyniusia! – syknęła gwarą, gdyż inaczej nie potrafiła. – A tyś już niy moja synowo, to i żodno wdowa po nim! Ostentacyjnie odwróciła się ode mnie i uczepiła ramion wnuczek, podanych jej chętnie, choć nieco bezmyślnie. Bliźniaczki, w swoim bólu po stracie ojca, na tamtą chwilę zapomniały o moim istnieniu. Nikomu nie przyszło na myśl, by zaprosić mnie na stypę, zatem wsiadłam do auta i wróciłam do Krakowa. Wyjątkowo zgadzałam się z matką Henryka. Nie będąc więcej jego żoną, nie przysługiwały mi także przywileje wdowy. Szczerze mówiąc, od porzucenia przez męża nie czułam się ani jedną, ani drugą. Odpowiednio do tego moja żałoba po nim nie trwała długo i przebiegła bez dramatyzmu. Nie dała się porównać do tamtej wcześniejszej, gdy Heniek zabił naszą miłość. W istocie chyba już wtedy pożegnałam się z nim, a też pogodziłam z jego odejściem. Kiedy naprawdę umarł, był ogromny żal, było opłakiwanie, lecz nie bezdenna rozpacz. Tę odczuwa się po śmierci kochanej osoby, a ja przestałam go kochać. Co innego dziewczynki: nie umiały pogodzić się ze stratą taty. Jedno musiałam mu przyznać, do końca wspierał je finansowo i zabiegał o kontakt z nimi. Maja, typowo dla siebie, szybko przebaczyła ojcu, choć nie usprawiedliwiała jego poczynań. Wika zdystansowała się do niego, otwarcie biorąc moją stronę; zmiękła dopiero, gdy tatuś fundnął im mały samochód. Za to bezwzględny albo – jak wolę myśleć – krótkowzroczny, Henryk okazał się już wobec mojego losu. Wyszło bowiem na jaw, że jeszcze w trakcie naszego małżeństwa wykupione na siebie mieszkanie obciążył hipoteką. Wysoki kredyt, który zaciągnął na potrzeby swojej firmy, nie został spłacony nawet w połowie. Nie byłam w stanie go przejąć, a były wspólnik Henryka umywał ręce. Wyrzucenie mnie z mieszkania stało się kwestią czasu, a wynajęcie podobnego lokum w Krakowie przekraczało moje możliwości finansowe. Ze strachem czekałam na decyzję banku. Wiktoria i Marianna (lub po prostu Wiki i Maja) zaraz po uzyskaniu dyplomów, rezygnując nawet z zasłużonych wakacji, przeniosły się do Warszawy. Obie dostały się tam na roczną praktykę w renomowanej agencji reklamowej. Na razie zarabiały niewiele, lecz były dobrej myśli, że zaczepią się tam na stałe. Ostro pracowały, więc nie widywałyśmy się często, dobrze, jeśli raz w miesiącu. Nie chcąc ich obciążać kłopotami, ukrywałam powagę sytuacji. Wyniknął jednak kolejny problem, tym razem z ich babcią. Złamała sobie szyjkę kości udowej, pośliznąwszy się na schodkach ganku. Teściowa była już po operacji, podczas której wszczepiono jej endoprotezę. Moje córki nie tylko rozmawiały z lekarzami, ale i doinformowały się w Internecie i mocno obawiały się powikłań pooperacyjnych. Zamartwiały się także na zapas, co będzie z babcią po opuszczeniu szpitala. Nie byłam gotowa do poświęceń. Zapamiętałam teściową jako kobietę obrotną, szorstką i zjadliwą. Spotkanie na cmentarzu zdawało się potwierdzać, że upływ czasu nie zmienił jej natury. Od lat mieszkała sama i stan ten jej odpowiadał. Radziła sobie z domem, uprawiała ogródek, wsiadała na rower, więc nie miałam jej za staruszkę. – Mamo, gdybyś widziała ją teraz! – Maja sugerowała, że teściowa dogoniła metrykę. – Bardzo cierpi, ale wcale nie narzeka. Mało się odzywa, to do niej niepodobne… Córki posmutniały. Prosto z wizyty w gliwickim szpitalu przyjechały do mnie, mocno przestraszone. Możliwe, iż bały się, że babcia umrze jak niedawno ich tata, a ze względu na swoją pracę nie mogły prawdziwie się o nią zatroszczyć. Z ich spojrzeń oraz aluzji załapałam wreszcie, że liczą na moje wsparcie. Wymyśliły sobie, że miałabym zabrać teściową do siebie! – Co?! Jak wy to sobie wyobrażacie? – Przecież to nie na zawsze… Jak tylko wydobrzeje, wróci do Kasztelowa. – Zapomnijcie! – żachnęłam się na ten oczywisty absurd. – Dlaczego? Teoretycznie jest to do zrobienia. Odkąd pracujesz w domu, rzadko z niego wychodzisz. Twoje mieszkanie jest na parterze, więc nie będzie też kłopotu z wózkiem! – Moje mieszkanie… – nie powstrzymałam westchnienia. – Chyba muszę wyjawić wam
wreszcie, jak się rzeczy naprawdę mają. Dziewczyny zatkało; były pewne, że ich ojciec mnie zabezpieczył. Moje nowiny były dla nich miażdżące… a przecież nie powiedziałam im wszystkiego. Skądinąd wiedziałam bowiem, że wobec swojej kochanki Heniek był już bardziej wspaniałomyślny – nowe mieszkanie kupił na jej nazwisko. Nawiasem mówiąc, nie pojawiła się na jego pogrzebie, czego nie rozumiałam, lecz ze względu na córki byłam jej za to wdzięczna. Również dla mnie jej widok byłby niekomfortowy, może nawet poniżający, podobnie jak fakt, że Henryk zostawił mnie z niczym. Wyznawszy teraz córkom prawdę, nie poczułam więc ulgi, lecz coś w rodzaju zawstydzenia. One znały ojca z innej strony, toteż mogły wysnuć z całej tej sytuacji fałszywe wnioski. Kto bez powodu postępuje w ten sposób? Większość ludzi zapewne myślała, że sama jestem sobie winna. W kolejny weekend dziewczyny znów wyruszyły w podróż. Najpierw odwiedziły babcię w szpitalu, a w sobotę wieczór wylądowały u mnie, jak wkrótce się okazało, z nowym projektem w głowach. Skoro teściowa nie mogła zamieszkać u mnie, to ja miałam wprowadzić się do niej! Kompletna paranoja! Córki nie dały mi dojść do słowa, ucałowały mnie na dobranoc i poradziły: – Prześpij się z tym, mamuś! – Pogadamy o tym jutro. Prześpij? Akurat! Niemalże do rana nie zmrużyłam oka! Wróciłyśmy do tematu po niedzielnym śniadaniu, gdy dobudziłyśmy się wszystkie przy kawie. – I co z naszym planem? – niby mimochodem spytała Maja. – Nic z tego nie będzie – pozbawiłam je złudzeń. – Przecież znacie i mnie, i babcię. – Nie bardzo rozumiem – córka zrobiła zdziwioną minę. – Myślałyśmy, że zobowiązałaś się do pomocy. – Owszem, ale nie takiej – położyłam nacisk na ostatnie słowo. – Inaczej się nie da, babcia musi mieć opiekę! – dołączyła Wika. – Ona plus ja pod jednym dachem równa się tragedii! – Przesadzasz! – zaprotestowała ponownie Wiktoria. – Babcia nie jest już tą samą osobą, co dawniej… – łagodziła jej siostra. – Jesteśmy jej najbliższą rodziną. Kto ma zatroszczyć się o nią, jeżeli nie my?! – Za kilka godzin wracamy do Warszawy, musimy coś postanowić! – druga z bliźniaczek była bardziej konkretna. – Macie rację, trzeba tym się zająć – przyznałam. – Zadzwonię jutro po poradę do ośrodka pomocy społecznej, zorientuję się też gdzie indziej. Znajdziemy rozwiązanie. Są dochodzące opiekunki albo specjalne miejsca dla samotnych seniorów. – Sugerujesz dom starców?! – oburzyła się Maja. – To nie wchodzi w rachubę! – Do siebie żadna z nas jej nie weźmie – przypomniałam. – Dlatego optymalne jest wyjście z twoją przeprowadzką! O ciebie też się martwimy! Co zrobisz, gdy dostaniesz nakaz eksmisji? – Bez obaw, poradzę sobie, nie jestem kaleką. Wynajmę jakąś dziuplę. Może w Hucie, tam dużo taniej, a przecież nie muszę codziennie dojeżdżać do pracy. – No właśnie! Zlecenia możesz wykonywać w Kasztelowie i stamtąd raz na jakiś czas dowozić je Krakowa. Nawet twoim tempem jazdy będziesz tu w dwie godziny! Skarciłam córki wzrokiem. Ile można tłumaczyć to samo? Rozumiałam ich troskę o babcię, lecz miałam się za życiowo mądrzejszą. Narzucanie komuś towarzystwa, zwłaszcza znienawidzonej ekssynowej, było fatalnym pomysłem. Poza tym nigdy nie marzyłam o mieszkaniu na prowincji. – Wybaczcie, moje drogie, ale nie jestem altruistką. – Przynajmniej spróbuj! – I tak nic z tego nie wyjdzie! Szkoda czasu i zachodu. – Jakbyś miała zapełniony kalendarz! – przycięła mi Wiktoria. – Macie mnie za starą babę, której nic już nie może spotkać? – Poznałaś kogoś?! – córka stała się podejrzliwa.
– Ależ skąd! Ja o czymś innym… – uśmiechnęłam się gorzko. – Teraz, kiedy jesteście daleko, planowałam trochę bardziej skupić się na sobie. Róża już od dawna mnie do tego namawia, ciągle powtarza, że powinnam zamknąć stary rozdział, więcej wychodzić do ludzi, otworzyć się na nowe. Nie sądzicie, że ma rację? Najpewniej gdyby nie problem z babcią, poparłyby sugestie mojej przyjaciółki. Okoliczności uległy jednak zmianie. – Parę miesięcy nie czyni chyba dużej różnicy? O więcej cię nie prosimy… A potem zastanowimy się, co dalej. – Nadal nie rozumiem, czemu to muszę być ja? Ku mojemu zdumieniu, dopiero teraz wytoczyły najcięższe działo. – Dobra – westchnęła Wika, po czym porozumiała się z siostrą wiadomym spojrzeniem. – Może przekona cię coś innego i dojrzysz wreszcie korzyści. Wczoraj długo rozmawiałyśmy z babcią. Przez ten tydzień od naszej poprzedniej wizyty przemyślała sobie wszystko. I nie powiem, trochę nas zaskoczyła… – O czym wy mówicie? – zaintrygowały mnie nie tyle słowa, co niewyraźne miny bliźniaczek. – Babcia zapowiedziała, że przepisze dom na tego, kto będzie o nią dbać do jej śmierci. Ma też jeszcze jakieś grunty, więc i one dojdą. – Co?! – oburzyłam się. – Ale to wam się należy! Jesteście jedynymi spadkobierczyniami! – Jeśli nie zrobi testamentu, to owszem. Ma jednak prawo zadysponować swoim majątkiem inaczej i wszystko wskazuje na to, że zamierza to zrobić. Wnuczki wnuczkami, ale skoro my nie możemy się nią zaopiekować… – Wystraszyła się tym wypadkiem i boi się mieszkać sama – uzasadniała Maja ten krok. – Zaraz, zaraz! – irytowałam się. – To znaczy, że pierwszy lepszy pozbawi was schedy po ojcu? – Są już nawet chętni! – Wika dobijała mnie kolejną informacją. – Kto?! Dała ogłoszenie, czy jak?! – Pamiętasz siostrę babci, Szołtyskową? – O ile wiem, umarła. – Tak, ale w Kasztelowie żyją jej dzieci, kuzyni taty. Syn jednego z nich niedawno się ożenił i młodzi nie bardzo mają gdzie mieszkać. Odwiedzili ją nawet w szpitalu. Podobno byliby skłonni od razu wprowadzić się do babci. – Proszę, jacy dobrzy! Za dom to każdy by chciał! – prychnęłam gniewnie. – Kombinują sobie, że staruszka długo nie pożyje, a wtedy oni zyskają wszystko! Takie wyłudzanie zapisu na pewno nie jest legalne! – To nie jest wyłudzanie, babcia sama to wymyśliła. I że jeśli ci młodzi się nie sprawdzą, to poprosi proboszcza, by znalazł jej kogoś innego. – Aha, może jeszcze przepisze wszystko na Kościół?! – Mamuś, ty się nie złość, a zastanów raz jeszcze! Prosimy! – Jeśli nie z naszego powodu, to pomyśl o swojej przyszłości! – wtrąciła druga z córek. – Wyobraź to sobie tak: pomieszkasz z babcią, a później sprzedasz jej dom. Będziesz miała na ten swój nowy start. – Wika, ty mnie nie denerwuj, bo zaraz naprawdę wybuchnę! – ostrzegłam. – Miałabym okradać własne dzieci?! – My niczego nie chcemy! – Jesteśmy wykształcone, dorobimy się. – Nie wiecie, co mówicie! – zgromiłam je wzrokiem. – To wasza ojcowizna, nie tylko w sensie wartości materialnej. W tym domu wychował się wasz tata, tam są wasze korzenie! Przypomnijcie sobie, jak chętnie bywałyście tam dawniej, każdego lata chciałyście do babci! Może teraz, z perspektywy stolicy, Kasztelowo wydaje się wam mało atrakcyjne… Wierzcie mi jednak, najdalej gdy urodzą się wam dzieci, pożałujecie, że tak łatwo pozbyłyście się dziedzictwa! – Widzisz jakieś inne wyjście?
– Przekonajcie babcię, że źle robi! – I że ma pójść do domu opieki? – Czasem nie ma się wyboru. – Babcia ma wybór! Co prawda, to prawda. Zamilkłam, co nie było równoznaczne z odzyskaniem spokoju. Serce waliło mi jak po wypiciu za mocnej kawy, a czoło zrosił pot. Znalazłam się w ślepym zaułku, byłam w kropce… czy jakby jeszcze nazwać moje położenie. Wszystko we mnie wzbraniało się przed zamieszkaniem z eksteściową, ale jeszcze bardziej nieznośna była myśl, że moje córki miałyby utracić to, co im się prawnie należy. Owszem, były zdrowe, inteligentne i najpewniej czekała je kariera zawodowa, lecz w życiu bywa różnie; dobrze mieć coś własnego. Swoje miejsce na ziemi, do którego zawsze można powrócić. Sama będąc tego pozbawioną, wiedziałam, o czym mówię. Wychowywała mnie babcia Teresa. Byłam niczym kukułcze jajo, bez nazwiska ojca, które matka zataiła, oraz bez powiązania z nią samą, gdyż nie interesowała się moim losem. Znerwicowana, głośna i chaotyczna babka nie zapewniła mi bezpieczeństwa, jakie powinno czuć każde dziecko. Jakże czekałam na swoją dorosłość i jak zawodziła mnie na starcie – biednym, pełnym obaw i problemów! A gdy uwiłam wreszcie własne gniazdo i po wielu latach zapomniałam o niedobrych początkach, stabilizacja znów okazała się utopią. Wika i Maja nie miały pojęcia, ile kosztowało mnie zatajanie swojego strachu przed życiem, aby one weszły we własne bez lęku. Dzisiaj na powrót nie czułam się pewnie w tym świecie i miałam ogromną nadzieję, że moje córki nigdy nie poznają tego uczucia. Nie umiałam im dać wiele ponad swoją miłość. Mogłam jednak postarać się, aby nie utraciły prawa do spadku po ojcu. – Załóżmy, że… – zaczęłam. – Babcia zgodziła się na ciebie – weszła mi w słowo Wika, jakby odgadła tok moich myśli. Teściowa była gotowa przyjąć moją opiekę? Nie do wiary! Jeszcze przez chwilę nie umiałam ochłonąć. Naturalnie, miała swoje powody. Zapewne i jej zależało, by dom odziedziczyły wnuczki, a nie dalecy krewniacy czy obcy. Po co jednak ten cały szantaż? Demonstrowała mi swoją wolną i nadal silną wolę? Uprzedzała, że nic za darmo? – Czy ona wie o sprawie z mieszkaniem? – Nic nie mówiłyśmy – zapewniła mnie Maja. Przynajmniej tyle, będę mogła postawić własne warunki. Tym niemniej, wizja przeprowadzki zawierała masę minusów. Wielkomiejskie tętno pokrywało się z moim, nie lubiłam zmian, zaś zmienić miało się wszystko. Czy poradzę sobie, czy zdołam się dostosować? Jak zniosę stałe towarzystwo teściowej? Plusem byłaby świadomość, że robię to dla córek. Nie podjęłabym się tego dla nikogo innego. – Dobrze, zajmę się waszą babcią! – powiedziałam szybko, by się nie rozmyślić. – Wiedziałyśmy! Na ciebie zawsze można liczyć! – Powoli… tylko przez rok! Potem wracam do Krakowa! – W porządku, mamuś! Po roku coś wymyślimy. – Jesteś kochana! W spojrzeniu, jakim wymieniły się dziewczyny, było więcej radości niż poczucia zwycięstwa. Jeżeli natomiast mój własny wzrok coś wyrażał, to chyba tylko przerażenie własną decyzją. Docierał do mnie jej wymiar; już nie było odwrotu, zrobiło się poważnie. Starałam się zawsze dotrzymywać słowa i wpajałam tę zasadę córkom. A zatem, jako się rzekło… *** Zmierzch spowił miasto mgiełkami i szybko zapadającą ciemnością. Kasztelowo mogłoby dzisiaj posłużyć za scenerię horroru – skulone w sobie domy, wymarłe uliczki i ledwo widoczne kontury podświetlonego zamku na wzgórzu. Dopiero mijany bokiem rynek ujawnił snujących się po nim ludzi i sztuczną radość migocących dekoracji świątecznych. Były też ślady witania nowego roku, które uprzątnie się dopiero nazajutrz.
Na wszelki wypadek zwolniłam. Złapanie gumy w tych warunkach idealnie pasowałoby do dreszczowca, lecz nie miałam ambicji odgrywać w nim roli ofiary. Wystarczy, że czułam się życiową. Nie dosyć, że na rozwodzie wyszłam jak Zabłocki na mydle, ani oszczędności, ani mieszkania, to teraz zsyłka na zadupie. Dwanaście miesięcy i ani dnia dłużej! Moje postanowienie – a tak się złożyło, że noworoczne – zawierało tylko jeden, jedyny punkt. Przetrwać. Róża z chichotem spuentowała moje położenie: – Goła i wesoła, za to z teściową na karku! – Z byłą, jeśli chodzi o ścisłość… – Nie możesz powiedzieć, że Henryk nic ci nie zostawił! – kpiła. – Jeszcze słowo i strzelę sobie w łeb! – ostrzegłam, przystawiając sobie do skroni nieotwartą butelkę szampana. Sylwestra spędziłam w domu przyjaciółki, co zawdzięczałam jej wykręconej kostce. Wykręcił się także aktualny partner Róży – ten już od roli pielęgniarza. Mieszkała blisko mnie, na Zwierzyńcu, toteż po krótkim wahaniu skorzystałam z jej zaproszenia. Bardziej nie chcąc niż chcąc, bojąc się trochę, że popadniemy w nastroje dalekie od zabawowych, jeśli nawet nie kasandryczne. Ona zawiedziona nielojalnym facetem, ja – przybita posępnymi perspektywami. Jakby przewidując również i to, Róża ściągnęła kogoś jeszcze: swojego młodszego brata. – Zatańczysz sobie dziś za mnie! – westchnęła ciężko na myśl o balu, który ją ominął. Nie miałam chęci na pląsy, a już na pewno nie z Rafałem, z którym lepiej było nie spoufalać się zbytnio. W moim mniemaniu był lekkoduchem i mitomanem, acz niepozbawionym osobistego uroku. Potrafił go wykorzystać. Co rusz zmieniał pracę i pomysły na życie, wciąż znajdując kogoś, kto by go wsparł lub mu zaufał. Na ogół rozczarowywał ich wszystkich. Był dwukrotnie żonaty, jeszcze częściej zaręczony i choć to kobiety z nim zrywały, zdawał się tym nie przejmować. Róża twierdziła, że jej brat jest urodzonym optymistą i nawet w najgorszej sytuacji znajdzie jakiś pozytyw. Mnie takie nastawienie do życia kojarzyło się z samooszukiwaniem, niemniej, w wieczór sylwestrowy lepiej było mieć przy sobie Rafała niż malkontenta. Nie zawiodłam się; jedyny mężczyzna w naszym gronie szybko przyprawił nas w dobry humor. Sypał żartami i anegdotami ze swojego nader burzliwego życia, rozbawiał nas talentem aktorskim. Może tylko pił odrobinę za dużo, co obserwowałyśmy z pewnym niepokojem, gdyż miał skłonności do wpadania w ciągi alkoholowe. Nachodził wtedy ludzi, opróżniając domowe barki lub pożyczając pieniądze. Rafał znał mój adres, więc groziło mi jego najście. – Skreśl mnie ze swojej bazy danych! – uprzedziłam go przezornie. – Wyprowadzam się na trochę! – Tak słyszałem, biedaczko. A kiedy? – Już jutro, niestety. – To załapię się jeszcze na śniadanie! – drażnił mnie, nieprzejęty moim dramatem. Róża podjęła się ostatniej próby zatrzymania mnie w Krakowie, choć obie wiedziałyśmy, że nie było już odwrotu. – Będziemy się odwiedzać! – pocieszałam ją i zarazem samą siebie. – Nie wyjeżdżam ani daleko, ani na zawsze! – Nie łudź się! Wsiąkniesz tam na amen! – prorokowała czarno. – Już ta wiedźma postara się o to! – Umowa jest tylko na rok – przypomniałam, siląc się na uśmiech. – Umowa między tobą a córkami, o której stara nie ma pojęcia! Jak się dowie, że chcesz ją zostawić, to znów postraszy zmianą zapisu! – Nie kracz! Po roku teściowa dojdzie do zdrowia… I będzie mnie miała serdecznie dosyć! A na razie trzeba polubić, czego nie da się zmienić! Poparł mnie Rafał, który moją przyszłość na prowincji widział wyłącznie w różowych kolorach. Szczytem jego nadziei było, że poznam bogatego wdowca z koneksjami w kręgach łowieckich, przez co i jemu otworzy się dojście do nich. Rafał uważał bowiem, że byłby świetnym myśliwym… gdyby dać mu ku temu szansę. Słysząc o rozległych lasach wokół Kasztelowa, już widział siebie na polowaniu.
– To obwód łowiecki, więc na pewno są też odstrzały grubego zwierza. Wyobraźcie sobie, dziewczyny, jakie trofea mogłyby zawisnąć na moich ścianach! – Oddalił się w swoje fantazje z rozmarzonym wzrokiem. – Odpiłuj sobie własne rogi! – dokuczała mu siostra. Lubiłam ich przekomarzanie, bo choć czasem napięcie niebezpiecznie wzrastało, to wszystko zawsze kończyło się śmiechem. Wreszcie jednak nadmiar bąbelków wprowadził Różę w rzewny nastrój. Przypomniała sobie jakąś starą piosenkę Grechuty i w koło nuciła jej fragment: Bo wolność – to nie cel lecz szansa by Spełnić najpiękniejsze sny, marzenia Wolność – to ta najjaśniejsza z gwiazd Promyk słońca w gęsty las, nadzieja… W założeniu miało mnie to podnieść mnie na duchu, w praktyce tylko mnie dobiło. Teoretycznie byłam wolna, ale… jaka szansa? Jakie spełnianie marzeń i snów? Moja bajka przewidywała chatę z dobrze mi znaną wiedźmą, co równało się raczej koszmarowi. Namiastkę tego, co mnie czekało, dostarczyły mi odwiedziny teściowej w szpitalu. Ponieważ pewne rzeczy wymagały omówienia, w końcu się tam wybrałam. Towarzyszyła mi Maja, jak domyślałam się, obarczona przez siostrę zadaniem uśmierzania w zarodku wszelkich negatywnych emocji. Dla pewności zażyłam tabletkę uspokajającą, co okazało się posunięciem bardzo rozsądnym. Teściowa, owszem, mocno zmizerniała, ale jej kąśliwy języczek nadal miał się dobrze. Powitała mnie przytykiem, że nie jestem w żałobie, jakby zapominając, że sama odebrała mi prawo do wdowieństwa. Przy okazji zrozumiałam, że przewaga czerni w ubiorze córki nie była tego dnia przypadkowa i nie kryło się za nią wyrachowanie. Maja już taka była – uważała na uczucia innych i starała się je uszanować. Na jej babci nie zrobiło to wrażenia; skora do nagan, nie chwaliła nigdy. Przyjmując łaskawie całusy wnuczki, od razu zarządziła: – Przyniyś mi cosik do picia, nojlepi herbata! A łona niech sie tu siednie i nic niy godo! To ostatnie, z nakazem milczenia, było już do mnie. Ledwo dosunęłam krzesło w pobliże jej łóżka, teściowa zaczęła swoją tyradę. Wyliczyła, co mi wolno, a czego nie mogę, odnosiłam przy tym wrażenie, że „wolno” w jej ujęciu oznacza „trzeba”, gdyż sprowadzało się to do obowiązków. „Wolno” mi było zatem gruntownie wysprzątać dom i przygotować go na jej powrót, a w przyszłości załatwiać dla niej zakupy, gotować, wozić do lekarza, na rehabilitację i oczywiście do kościoła. W ramach tejże wolności miałam też przywilej pielenia grządek w ogrodzie, zaś zimą – odśnieżania chodnika. A również zadbania o kota, choć o jego istnieniu nie miałam dotąd pojęcia. Nie mogłam natomiast bez jej wiedzy sprowadzać nikogo do domu, a już na pewno żadnych chłopów. Nie miałam się szwendać po nocach ani wyjeżdżać z Kasztelowa. Nie wiedząc, że dawno rozstałam się z papierosami, zabroniła mi też palenia. – To na razie tyla. Reszta potym, jak przyjada ze szpitala. Odchrząknęłam i zapytałam, dziwiąc się własnemu opanowaniu: – Mogę się już odezwać? Bo miałabym pytanie. – Pytej. – Jak chcecie, abym teraz do was mówiła? Po ślubie odzywałam się do teściowej: „niech mama to i to” bądź na „wy” ale nigdy bezpośrednio „mamo”. Ona do mnie po imieniu. Zmarszczyła brwi, może na wspomnienie sceny z cmentarza. Właśnie z uwagi na tamto wolałam wyjaśnić tę kwestię. – Godej mi Janina! W porządku… Po tym, co usłyszałam wcześniej, nie zdumiałabym się, gdyby zażądała „jaśnie pani”! Teściowa rzeczywiście musiała mieć pietra, skoro wymyśliła sobie całodobową opiekę, jednak ani myślałam robić u niej za służącą. Ha! Będziemy negocjować! Kiedy wróciła Maja, powtórzyłam w skrócie żądania jej babci. Następnie, zwracając się
znów do tamtej, postawiłam własne warunki: – Chętnie zaopiekuję się wami, Janino, lecz nie zamierzam być waszą niewolnicą. Domem się zajmę, a wszystko inne będziemy omawiać. Nie zapominajcie, że potrzebuję też czasu dla siebie. Muszę przecież zarabiać i niekiedy odetchnąć! – Po co zarobiać? – weszła mi w słowo. – Jedzynie jo zapłaca, a miyszkanie tyż mosz za darmo. – W Krakowie nadal mam rachunki do płacenia. Trzeba też się ubrać, ubezpieczyć, utrzymać auto – tłumaczyłam jak dziecku. – Nastawcie się na to, że przynajmniej raz w miesiącu będę wracać do siebie i najpewniej zostanę tam wtedy na noc. – A dyć! Żeby sie szlajać! – jej wzrok zaprzeczał żartom. – Babciu! Janina wzruszyła ramionami, lecz nie powiedziała nic więcej, co pozwoliło mi przejść do następnej sprawy. – Chcę zająć pokój na piętrze! – wyrzuciłam szybko, a w rewanżu za jej złośliwość dodałam: – I ma być zamykany na klucz. Żadnego myszkowania w moich rzeczach! Chyba dotknęłam jej czułego punktu, bo odpyskowała natychmiast: – Niy grzebia w tym, co niy moje! – Ani wtrącania się do mojego życia! – Phi! – rzuciła mi pogardliwe spojrzenie. – Jak sie pościelisz, tak sie wyśpisz! Janina zgodziła się, abym wprowadziła się na piętro. Dom nie był duży, kuchnia i dwa pokoje na dole, jeden pod dachem. Przed kilku laty Henryk pomagał tam jednak przy jakimś remoncie. Czy aby nie chodziło o łazienkę? – Tak – potwierdziła córka. – Wykorzystał część strychu. Jest mała, tylko z kabiną natryskową, jednak nam wystarczyła. Nie musiałyśmy z Wiką schodzić do tej na dole. – Zbulili tyż piece na wyngiel i mom teroz gaz. I kaloryfery! – dodała nie bez dumy jej babcia. Informacja o ogrzewaniu gazowym ociepliła moje nastawienie do starego domostwa, w którym dawniej czasem marzłam. – Kiedy wypiszą was ze szpitala? – zapytałam Janinę. – Doktor godoł, że dopiyro po Nowym Roku. – Ojej, to babcia spędzi tu święta? – zmartwiła się Maja. Kobieta pokiwała ze smutkiem głową. – Może i lepi, bo co to za Wilijo bez Hyniusia… – jej oczy zaszkliły się niebezpiecznie, lecz szybko zamrugała. Maja przyrzekła, że wraz z siostrą odwiedzą ją w Boże Narodzenie. Janina przyjęła to jako oczywistość, choć dla nich oznaczało to trzy godziny podróży. Drżałam, ilekroć ruszały w trasę swoim małym punto. Wprawdzie ja jeździłam dużo starszą toyotą, lecz miałam się za bardziej doświadczoną za kółkiem. Dziewczyny były przeciwnego zdania, kpiły, że prowadzę jak niedzielny kierowca. Może byłam ciut za ostrożna, lecz to nie moja karoseria miała wgniecenia i rysy! Kiedy Maja wypytywała babcię o warunki szpitalne i lekarzy, myślami byłam na powrót w Krakowie. Przeprowadzić miałam się za trzy tygodnie, a pomiędzy były jeszcze święta! Czy podołam wszystkiemu? Wystraszyłam się, kiedy otrzymałam nakaz zwolnienia mieszkania. Polecony adwokat, u którego naprędce szukałam porady, uspokoił mnie, że eksmisja sądowa to długotrwały proces. Na razie napisał odwołanie od egzekucji i twierdził, że można to poprzeciągać czasowo. Jako że jednak nie byłam w stanie odciążyć hipoteki, zachęcał mnie do starań o lokal zastępczy. Tłumaczył, że córki i ja nie utracimy wtedy zameldowania w Krakowie. Natychmiast złożyłam odpowiednie podanie, nie chciałam wylądować na bruku. W urzędzie uprzedzono mnie jednak, że jeśli nawet dostanę mieszkanie socjalne, to nie z obecnym metrażem, o lokalizacji nie wspominając. A tak lubiłam naszą dzielnicę! Drugi problem dotyczył odbiorców moich wyrobów. Trzeba było umówić się z każdym
oddzielnie, że dostarczałabym im je teraz rzadziej, za to w większych ilościach. Wątpiłam, czy wszyscy zgodzą się na moją propozycję, pewne punkty sprzedaży były małe, nawet już teraz nie zawsze przyjmowały mój towar. Dochodziły też inne sprawy, które musiałam koniecznie zamknąć przed wyjazdem. Prawdę mówiąc, to wszystko trochę mnie przerastało. Zanim pożegnałam się z Janiną, wykorzystałam moment, gdy zostałyśmy znów same, i bardziej stwierdziłam, niż zapytałam: – Chyba wiecie, dlaczego to robię? Nasze spojrzenia skrzyżowały się i nie trzeba było dalszych wyjaśnień. – Wiym. Uśmiechnęła się drwiąco. Ja też wiedziałam, na co się piszę. I w przeciwieństwie do niej, nie było mi do śmiechu. Janina nie nawiązała ani słowem do zdarzeń sprzed lat, lecz obydwie miałyśmy świadomość, że to ja musiałam ustąpić. Co tak długo było dla mnie niewyobrażalne, ostatecznie zrobiłam dla córek. Henryk nie chciał zrozumieć moich nalegań o przeprosiny, a ja – uporu teściowej. „Mama nigdy tego nie zrobi, u nas nie ma takiego zwyczaju”, przekonywał. A dla mnie ta jej nieustępliwość była ciągiem dalszym poniżania mnie, niechcianej synowej. Obawiałam się teraz, że poprzez mój obecny kompromis znów poczuła, że jest górą. W następnych tygodniach stawałam na głowie, aby pozałatwiać wszystko, co było konieczne. Opróżniałam mieszkanie ze zbędnych sprzętów i mebli, w myślach przestawiając się już na mniejszy metraż. Część rzeczy zabrały dziewczyny, co nieco chciałam przewieźć do Kasztelowa. Pomiędzy tymi przygotowaniami kolejno umawiałam się z kontrahentami na nowe warunki dostawy, niektórzy z nich faktycznie wykorzystali okazję i zrezygnowali z moich wytworów. Zmartwiło mnie to. O planach wyjazdu z miasta uprzedziłam znajomych, to znaczy tę resztkę, która ostała się po rozstaniu z Henrykiem. Proponowałam im, żeby się spotkać, lecz wymawiali się zabieganiem przedświątecznym. Nie zawiodła tylko Róża. – Wyjaśnię ci coś, skoro już mam dłuższy staż jako rozwódka – odparła, gdy skarżyłam się na tamtych. – To normalne, że mężatki dmuchają na zimne i wolą nie zapraszać do siebie kobiet wolnych. Zwłaszcza tak atrakcyjnych, jak my! – Mów za siebie! – Daleko mi było do jej wysokiego mniemania o sobie. Ale podzielałam jej obserwację. Rzadko które pary pamiętały teraz o mnie, czy to planując jakąś imprezę domową, czy wybierając się dokądś. Dlatego pomimo tego, że wcześniej nie widywałyśmy się z Różą regularnie, to w ostatnich trzech latach nasze stosunki nabrały intensywności. Szczerze powiedziawszy, więcej różniło nas od siebie niż łączyło, lecz kiedy opuścił mnie mąż, była dla mnie dużym wsparciem. Ze względu na tamtą pomoc przymykałam oczy na rzeczy, które wcześniej mocno mnie u niej drażniły. Róża była szpanerką i materialistką, kurczowo trzymała się młodości, nie szczędząc kosztów i wysiłków na utrzymanie jej pozorów. Nie podzielała mojej miłości do książek, za to chętnie czytała pisma plotkarskie. Mocno różniło się też nasze podejście do życia oraz do naszych, odchowanych już, dzieci. A jednak tylko ona okazała mi swoją przyjaźń, gdy inni schowali głowę w piasek. Zdałam sobie sprawę, że ze wszystkich moich krakowskich znajomych tęsknić będę tylko za Różą. Kraków opuściłam pierwszego stycznia około czternastej. Termometr pokazywał kilka stopni na plusie, co ucieszyło mnie ze względu na warunki drogowe. Planowałam wyruszyć wcześniej, lecz nie udało mi się, za długo spałam. Do Kasztelowa dotarłam o zmroku. Miałam w aucie nawigację, więc obeszło się bez błądzenia. Jednak… O mały włos nie przejechałam człowieka! Minęłam centrum miasteczka i kierowałam się ku jego wschodnim obrzeżom. Tam mogłam znów dodać gazu, co zamierzałam właśnie uczynić, gdy na drogę wyszedł jakiś mężczyzna. To cud, że udało mi się zahamować! Przechodniowi nic się nie stało, lecz zezłościł się i wściekle rąbnął ręką w maskę auta. Na szczęście, nie wdał się ze mną w dyskusję. Patrzyłam za nim, jak zachwianym krokiem oddala się w ciemność. Cholerny stary pijak, zaklęłam, mogłam mieć cię na
sumieniu! Ruszyłam dalej, trzęsąc się ze zdenerwowania. Zabudowa rozpierzchła się w domy oddalone od siebie, głównie piętrowe, otynkowane, lecz zdarzały się też z cegły. Pozostawiłam za sobą kilka przecznic, aż padła informacja, by skręcić w następną. Ulica zasadnie nosiła nazwę „Leśna”; prowadziła do lasu za miastem, mimo że na jej początkowym odcinku nic na to nie wskazywało. Biegła między klockowatymi willami, typowymi dla lat siedemdziesiątych. Kiedy znak drogowy ostrzegł o łuku na prawo, zwolniłam i weszłam ostrożnie w zakręt. Za nim mijało się staw i dalej znów zaczynały się domy. Dawniej stanowiły oddzielną „osadę”. Nawet dzisiaj ta część miasteczka miała podobny charakter – domki stały w różnej odległości od siebie, były dość stare, architekturą przypominały wiejskie. Otaczały je niewielkie ogródki. Moim celem był ostatnia posesja po lewej. Zaparkowałam auto na poboczu drogi, pod drewnianym płotem. Furtka była zamknięta; otworzyłam ją kluczem i wkroczyłam na żwirową dróżkę. Kiedy zbliżyłam się do domu, lampa przy wejściu włączyła się, rzucając snop światła na schodki. To właśnie na nich pośliznęła się Janina. Zatrzymałam się przed nimi, nie tylko z przezorności. Precyzując – stanęłam jak wryta. Coś, co wzięłam za cień na ganku, nieoczekiwanie ożyło! Tuż potem ruszyło w moją stronę… *** Nigdy wcześniej nie widziałam tak pięknego kota! Wszedł w smugę światła majestatycznie, bez najmniejszej dzikości w ruchach. Był olbrzymi, prawie jak drapieżnik, lecz z jego spojrzenia biły spokój i niemalże ludzka mądrość. Zdawało się mówić: „Gdzie byłaś tak długo? Czekałem na ciebie!”. Miękko otarł się o moje nogi, czym roztopił resztki mojego strachu. Kompletnie zapomniałam o kocie Janiny! Podobno opiekowała się nim któraś z sąsiadek. Może jej zwiał, skoro zastałam go tutaj? Spodziewałam się pospolitego dachowca, ale tenże zwierzak z całą pewnością był rasowy. Półdługie, gęste futro musiało dobrze chronić przed wilgocią i chłodem, jednak takich stworzeń nie widywało się puszczonych samopas. – No to chodźmy! – rzuciłam mu hasło i spokojnie ruszyłam ku drzwiom. Kiedy je otworzyłam, kot wśliznął się do domu. Natychmiast zniknął w jego czeluściach, choć ja zawahałam się przed przekroczeniem progu. Poczułam się jak intruz, nie gość, choć naprawdę nie byłam żadnym z nich lub też byłam każdym po części. Jednak na pewno nie domownikiem. Zapaliłam światło w holu i zabrałam się do wnoszenia rzeczy z auta. Poświata latarni nie rozjaśniała dostatecznie ulicy. U sąsiadów z przeciwka wszystkie okna były ciemne. Oznaki życia dojrzałam w innych domach, stojących już trochę dalej. Lata nieobecności sprawiły, że zapomniałam, jak pusto i cicho jest tutaj po zmroku. Wtem gdzieś w dali rozszczekały się psy, wkrótce dołączył do nich odgłos pojazdu. Nadjeżdżał dość szybko, lecz mijając mnie, zwolnił, po czym znów się rozpędził. Wycieczka do lasu o tej godzinie? Dziwne… Jednak nie mógł jechać gdzie indziej. Posesja teściowej była ostatnią przy tej ulicy, nawet asfalt kończył się niewiele dalej. Mimo woli zaczęłam spekulować. Być może ten ktoś celowo czekał do zmroku, na przykład po to, by pozbyć się śmieci albo…? Po plecach przeszły mi ciarki. Oczyma wyobraźni ujrzałam bowiem ludzkie zwłoki, ciągnięte ku ustronnym chaszczom lasu. Mogło być jeszcze gorzej – ofiara zmuszona do wykopania własnego grobu! Oby tylko w drodze powrotnej nie chciano usunąć świadka, którym nieopatrznie się stałam! Zbrodniarz czy zbrodniarze mogą mi nie uwierzyć, że nie widziałam, kto był w środku ich wozu! Przy tym, oślepiona reflektorami, nie dostrzegłam ani numerów, ani nawet, co to był za pojazd! Mocna terenówka, lecz jakiej marki, jakiego koloru? W nocy wszystkie koty są czarne. Kiedy uporałam się z bagażami i rozgrzałam filiżanką herbaty, uznałam, że poniosła mnie fantazja. Drogą od lasu nikt nie wracał, a takim jeepem mógł jeździć leśniczy bądź jakiś amator nocnych łowów. Zadźwięczał mój telefon komórkowy; to dziewczyny chciały wiedzieć, czy dotarłam
bezpiecznie. Porozmawiałyśmy chwilę i już miałam się rozłączyć, gdy kot przypomniał o swoim istnieniu. Pojawił się w kuchni, chyba po obchodzie wszystkich kątów domostwa, gdyż teraz czyścił sobie futro z kurzu. Zapytałam córki o imię zwierzaka. – Kocik? Kicia? Babcia różnie go woła – odparła Wika. – Czasami też Powsinoga, bo lubi się wałęsać! – To wyjaśnia, dlaczego siedział pod drzwiami. Muszę się dowiedzieć, która z sąsiadek miała mieć na niego oko. Będzie się martwić, że zniknął. – Zobaczy twoje auto po domem i domyśli się, że wrócił do domu. To nie miasto, ludzie mają tam inny stosunek do zwierząt. Było w tym coś na rzeczy. Janina pozwalała włóczyć się kotu i choć rasowy, nie nadała mu nawet imienia! – A jak ja mam mówić do ciebie, przystojniaku? – zastanawiałam się na głos. „Kicia” pasowała do niego jak „Burek” do dobermana. Nawet biorąc poprawkę na jego bujną sierść, był silnie zbudowanym okazem. Budzącą respekt, masywną sylwetkę łagodziły przyjemny pyszczek i przepiękne, jasnozielone oczy. W wielobarwnym futrze doszukałam się rudości, odcieni brązów, od kremowej po bardzo ciemną, a nawet bieli. Imponujący był również gęsty ogon. Im dłużej przyglądałam się kotu, tym bardziej mnie zachwycał. Uznałam, że najpewniej dostał się w ręce teściowej przypadkiem. Zwierzę musiało być nietanie, a ona miała naturę oszczędnej. Zrobiłam się senna. Uzmysłowiłam sobie, że po raz pierwszy przenocuję w tym miejscu sama. Osobliwa sytuacja, lecz sama chciałam oswoić się ze wszystkim przed powrotem Janiny. Właściwie ten dom od zawsze mi się podobał, przerażało jedynie dzielenie go z teściową. Kiedy byłam dużo młodsza, jej cięty języczek potrafił zranić mnie do łez. Obecnie miałam już grubszą skórę – pytanie, czy wystarczająco? – Przynajmniej ty mi tu sprzyjasz! – wyraziłam wdzięczność kotu. Chodził za mną jak piesek, gdy gasiłam wszędzie lampy, przy okazji sprawdzając, czy okna są dobrze zamknięte. Nie należał chyba do samotników; może ta rasa tak miała, a może – wmawiałam sobie – zwierzak mnie polubił. Układ domu był prosty. Do wnętrza wkraczało się od południa, przez zadaszony ganek. Za wejściem był nieszeroki korytarz, który rozdzielał parter na dwie połowy. Pierwszymi drzwiami na lewo wchodziło się do sporej kuchni. Za nią znajdowała się jeszcze wąska, ślepa spiżarka. Prowadziły tam drzwiczki z makatką, na której wyhaftowany był napis: „Czyj chleb jem, tego piosnkę śpiewam!”. Lepszego ostrzeżenia Janina nie mogła zawiesić. Żadne tam „czym chata bogata…”, „gość w dom…”. Cała ona. Oprócz zapasów, głównie w słoikach, odkryłam tam również kocią karmę. – Sucha, ale lepsza taka niż żadna! – powiedziałam do kota, napełniając mu miskę. Na razie zignorował ją, więc znów w jego asyście wyszłam na korytarz. Na końcu, też po lewej, mieściła się niemała łazienka. Okno było tu wąskie i miało mleczną szybę. Jedyne drzwi po prawej, tak samo szerokie jak kuchenne, prowadziły do „wielkiej izby”. Tak Janina określała duży pokój, który inni zwali stołowym lub salonem. Był przechodni. Za nim znajdował się drugi, już mniejszy, zwany „izdebką”. Przeznaczono go na sypialnię. Stało w nim podwójne łóżko małżeńskie, przykryte ręcznie robioną narzutą. Anioł na obrazie powyżej strzegł pary dzieci idących przez mostek. Z uwagi na gabaryty łoża, w sypialni zmieściło się niewiele mebli. Moją uwagę przyciągnęła stara maszyna do szycia marki Singer. Ustawiono ją pod oknem, które wychodziło na ogródek za domem. Za nim rozciągały się pola, teraz niewidoczne. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że część z nich nadal należała do Gawronów. Od lat dzierżawił je ktoś z sąsiedztwa. Janina lubowała się w szydełkowanych serwetkach i obrusach, jej oczkiem w głowie były też firany. Powinny być zawsze idealnie czyste, zawieszone w identycznie szerokich fałdach. Wszędzie panował charakterystyczny dla śląskich domów porządek. Lekka warstwa kurzu na podłodze i meblach podczas obecności gospodyni nie miałaby tu szansy bytu. Zdawałam sobie sprawę, że przy moim, powiedzmy: artystycznym, stosunku do ładu nie będzie mi łatwo spełnić jej
oczekiwań. Dokładnie naprzeciw wejścia do domu wznosiły się proste, dość strome schody na piętro. Pod nimi było zejście do piwnicy. Górę domu znałam dobrze, natomiast to, co poniżej parteru, nie ciekawiło mnie wcale. Dawniej schodziło się tam po węgiel, na szczęście obecnie już nie trzeba było. Uspokajało mnie, że chociaż na piętrze mogę rządzić się po swojemu i mieszkać swobodnie. Teściowa jeszcze długo nie będzie w stanie korzystać ze schodów. Za przemeblowanie pokoju dla mnie wzięłam się jeszcze przed świętami. Pomogły mi córki, Wiktoria bez żadnych zahamowań, Maja pełna obaw o reakcję babci. – Przecież niczego nie wyrzucamy, odstawiamy tylko na strych! – uzasadniałam. – Muszę poczuć się tutaj dobrze, a też stworzyć sobie warunki do pracy! Nie przyjeżdżam tu na wakacje! Zdecydowałam się wynieść jedno z łóżek, w których dawniej sypiały dziewczyny. Zajmowało mi miejsce, a na dole była jeszcze rozkładana wersalka. Usunęłam też kilka dalszych gratów, rozklejone fotele i ławę, skrzynie z maskotkami, do których od lat nikt nie zaglądał, toaletkę z pociemniałym od starości lustrem oraz wszystkie ozdoby ze ścian. Bliźniaczkom zleciłam opróżnienie szafy i regałów, by móc zapełnić je moimi rzeczami. Na strychu znalazłam duży stół, był brudny, lecz poza tym w porządku. Podstawiłam krzesło, doniosłam lampę stołową i stanowisko pracy było gotowe. O miłą dla oka atmosferę pokoju chciałam zadbać już później. Rzeczy osobiste przywiozłam dzisiaj, jednak na rozpakowanie wszystkich toreb zabrakło mi sił. Po szybkiej toalecie przebrałam się w piżamę i z ulgą wskoczyłam pod kołdrę. Wtem poczułam coś ciężkiego na nogach. Kot! Umościł sobie miejsce w zagłębieniu moich kolan, jak gdyby robił to od zawsze. Nieprzywykła do takiej poufałości, bałam się poruszyć. Niebawem pozbyłam się strachu, a kocia mruczanka, nie wiedzieć kiedy, wprowadziła mnie w sen. Noc przespałam jak zabita. Do świata żywych przywróciło mnie miauczenie przy uchu. Za oknami ledwo się przejaśniało, czegóż ten zwierzak mógł chcieć ode mnie? Jego ogromne ślepia świdrowały mnie ni to żądaniem, ni prośbą. Narzuciłam na piżamę pierwszy lepszy sweter, poszurałam do łazienki i potem zeszłam na dół, za mocno już niecierpliwym kotem. Zbiegłszy po schodach, marudził przy drzwiach wyjściowych. O, co to, to nie! – Odpowiadam za ciebie i dopóki nie wróci twoja pani, masz areszt domowy! – zapowiedziałam. Zamiauczał głośniej, tym razem w tonie desperacji. Załapałam, iż nieborak chce za potrzebą. Przypomniałam sobie, że znajomi posiadacze kotów mieli w łazienkach kuwety ze żwirkiem. Tutaj takiej nie widziałam, z czego wynikało, że albo kuweta była u sąsiadki, albo zwierzak korzystał z natury. Może nawet w końcu wypuściłabym go na dwór, gdyby nie ryk silnika na drodze. Zanim dotarłam do okna, nie było już śladu po pojeździe. Czyżby znów ten terenowy? Jaki by nie był, stanowił zagrożenie dla kota. Nie mogłam ryzykować. Pomyślałam, że od biedy kocią toaletę można zrobić samemu. Kartonów i pudeł Janina nie miała, ale – jako że potrzeba matką wynalazków – przypomniałam sobie o wiekowej szafie na strychu. Spód jednej z szuflad wyłożyłam grubą warstwą starych gazet. Brakowało jeszcze tylko piasku. Chcąc nie chcąc, przyszło mi poszukać go na zewnątrz. Na ten czas zamknęłam kota w łazience teściowej. Zaopatrzyłam się w szuflę i pustą reklamówkę, nasunęłam na nogi kozaki i wyszłam na dwór. Było dużo zimniej, niż zakładałam, ale już całkiem jasno. Niestety, nigdzie nie odkryłam piachu. Zdecydowałam się ukraść trochę żwirku ze ścieżki. – Dzień dobry! Z samego rana porządki przy domu? Przy furtce stała dziewczyna, mniej więcej w wieku moich córek. Jej twarz wydała mi się znajoma i właśnie ją rozpoznałam, gdy przedstawiła się sama: – Jestem Kasia z przeciwka. Nie pamięta mnie pani? – Kasia! – uśmiechnęłam się do niej i rzuciłam oklepaną formułką: – Ależ ty się zmieniłaś! Dawny chudzielec z cienkimi warkoczykami przemienił się w młodą kobietę noszącą się
nowocześnie, a nawet prowokująco. Zafarbowane na czerwono włosy ścięła krótko przy czaszce, w uszach miała po kilka kolczyków, ubrana zaś była w wojskową kurtkę i glany. – Co u ciebie? – spytałam, podchodząc bliżej furtki. – W porządku. Skończyłam studia, ale nadal mieszkam z rodzicami, nie to, co pani córki! – Jesteście ze sobą w kontakcie? Potwierdziła. Komunikowały się poprzez „fejsbuka” i też nadal spotykały się, gdy dziewczyny odwiedzały tu babcię. Kasia zadzwoniła kluczykami auta, wyjaśniła, że jedzie do sklepu. – Przywiozę i pani świeże pieczywo. Kupić chlebek czy bułki? – Nie trzeba, ale dziękuję ci za chęci. – Pani chyba już marznie… – zaniepokoiła się nagle. – Owszem – potwierdziłam oczywistość. Zdałam sobie sprawę, że w swoich rozczochranych kudłach i wychodzącej spod swetra piżamie mogłam konkurować ze strachem na wróble. Kasi to raczej nie przeszkadzało, lecz pomyślałam, że nie zaszkodzi pokazać się od innej strony. – Wiesz, co? Może wpadniesz do mnie później na kawę? – zaproponowałam. – Pogadamy sobie w ciepłym! – Dzisiaj nie dam rady, w południe muszę do pracy, a wieczorami spotykam się z moim chłopakiem. Chętnie jednak przyjdę w sobotę, najbliższą mam wolną! Chyba że wcześniej pani zajrzy na zamek? – Na zamek? – Tam właśnie pracuję, w świetlicy środowiskowej. Zamek po remoncie zmienił się nie do poznania, sama pani zobaczy! Otwarto dobrą restaurację, jest też fajna kawiarnia… A tak w ogóle, to wszystkiego dobrego w nowym roku! Odwzajemniłam się życzeniami, teraz już naprawdę szczękając zębami. Dziewczyna poszła, na szczęście, nie dopytując, czemu dewastuję dróżkę w ogrodzie Janiny. Z torbą zdobycznego żwirku czym prędzej wróciłam do domu. Niestety, cokolwiek za późno, kot zdążył już narobić do brodzika pod natryskiem! Nie jego wina, lecz pokrzyczałam na niego, po czym pouczyłam, gdzie powinien się załatwiać. Miałam nadzieję, że zwierzak załapie. Nawet człowiekowi nie byłoby łatwo zrozumieć, że pod natryskiem nie wolno, a do szuflady już owszem. Wreszcie mogłam pozwolić sobie na spokojne wypicie kawy. Kot chyba obraził się na mnie, ponieważ gdzieś sobie poszedł. Jakiś czas później odkryłam go śpiącego w mojej pościeli. Może powinnam zemścić się za poranną, przedwczesną pobudkę, ale… drzeć koty z kotem? Zniosłam z góry radio, które przywiozłam tu sobie z Krakowa. Znalazłam w kuchni odpowiednie miejsce dla odbiornika i nastawiłam go na moją ulubioną stację. Znajomy głos prowadzącego audycję i przyjemna dla ucha muzyka sprawiły, że poczułam się trochę jak we własnym mieszkaniu. Aczkolwiek musiałabym jeszcze zamknąć oczy. Moja własna kuchnia była znacznie mniejsza, za to bardziej przytulna. I lepiej wyposażona. W tej tutaj, oprócz nowego pieca gazowego, cała reszta od lat pozostała niezmieniona. Lodówka wydawała z siebie dziwne dźwięki, sapała, bulgotała, by potem znów na trochę zamilknąć. Wielokrotnie malowany kredens prosił się o renowację. Szafki z okleiną imitującą sosnę nie pasowały do reszty, podobnie jak plastikowy abażur lampy pod sufitem. Podłogę przykrywało wytarte miejscami linoleum. Dopatrzyłam się także kilku ładnych rzeczy, takich jak ozdobne dzbanki na kredensie, mosiężne baterie przy staromodnym zlewozmywaku czy solidny stół pod oknem, w komplecie z dwoma krzesłami. Podobał mi się też haftowany obrus na stole. Odsunęłam gęsto tkaną zazdrostkę, by mieć lepszy widok na drogę i dom sąsiadów z przeciwka. Dawniej mieszkały w nim trzy pokolenia, w tym mama Kasi, ulubienica mojej teściowej. W każdym razie ta ostatnia często i z lubością wytykała mi zaradność kobiety, do której zwracała się per „Luca”. Dla mnie pozostała panią Labus, gdyż chociaż mówiłyśmy sobie „dzień dobry”, to praktycznie nie znałyśmy się wcale. Trochę mogło to dziwić, zważywszy, że nasze córki się przyjaźniły. Z reguły przyjeżdżałam tu jednak na krótko i ograniczałam się do towarzystwa męża i dzieci.
Po śniadaniu na bazie resztek zabranych z domu nie miałam już żadnej wymówki, by nie zabrać się do rozpakowania toreb. A jednak, kierując się na piętro, pokusiło mnie, aby przedtem zajrzeć do „wielkiej izby”. W jasności dnia prezentowała się dużo lepiej niż przy skąpym świetle żarówek. Rozejrzałam się po pokoju. Tutaj też niewiele się zmieniło, ta sama meblościanka, na środku okrągły stół i cztery krzesła, kącik wypoczynkowy w jednym z rogów. Nowszy był tylko telewizor, a na ścianie pojawiła się galeria fotografii. Podeszłam w to miejsce. Zdjęcia przedstawiały głównie Henryka, lecz było też kilka z naszymi córkami, z różnych okresów ich życia. Większość z nich znałam, ale nie fotkę w powiększonym formacie, na której były z babcią. Proszę, proszę, Janina potrafi się uśmiechać! Zdarzało się to na tyle rzadko, że aż mi do niej nie pasowało. Dziewczyny spoglądały na nią wzrokiem, w którym było ciepło i chyba nawet miłość. Poczułam irracjonalne ukłucie zazdrości, nie o uczucie, jakim darzyły babcię, co o czas, który spędzały beze mnie. Janina stopniowo wykluczała mnie z tej wspólnoty, aż pozbyła się mojej osoby na dobre. Potem było już jak w tej galerii na ścianie: tylko ona, jej syn i obie wnuczki. Ciekawa rzecz, że brakowało też zdjęcia jej dawno zmarłego męża. Fotki z Henrykiem pochodziły tak z lat jego młodości, jak i późniejszych. Ostatnia była z jakiegoś egzotycznego urlopu. Prężył się dumnie, chwaląc nie tylko opalenizną i nie trudno było się domyślić, kto stał za obiektywem. Dobrze zbudowany blondyn podobał się kobietom, jednak nigdy nie przyszło mi na myśl, że mógłby mnie zdradzić. Prostodusznie mierzyłam go własną miarą. Córki odziedziczyły po nim urodę, choć tylko o Wiktorii mówiło się, że jest uderzająco podobna do taty. Bliźniaczki były dwujajowe, można było je rozróżnić, ale wiele cech miały niemal identycznych. Wysoki wzrost, kolor oczu i włosów bezsprzecznie po Heńku. Podczas gdy nie tylko rysy twarzy Wiki, ale i jej mimika były wypisz wymaluj rysami i mimiką jej ojca, Maja wyraźnie skradła też trochę moich genów. Dla mnie nie robiło to żadnej różnicy, kochałam je i traktowałam tak samo, natomiast Henryk odrobinę wyróżniał Wikę. Niepotrzebnie oglądałam te fotki, skarciłam się w duchu. Obudziły we mnie masę wspomnień, czego starałam się unikać. Nie umiałam pocieszać się latami dobrymi, gdy nasza rodzina była jeszcze kompletna, bo wiedziałam, co nastąpiło po nich. A to łączyło się z bólem. Pobraliśmy się bardzo młodo i – jak powiadało się wtedy – musieliśmy. Więcej niż skromne wesele odbyło się w gronie kilkorga naszych przyjaciół. Matka Henryka zbojkotowała ślub, że cywilny, nie kościelny, natomiast ja nie miałam własnej rodziny. Babcia Teresa zmarła rok wcześniej. Cwany urzędnik wmówił mi wtenczas, że jako niepełnoletnia nie mam prawa do jej mieszkania. Chociaż do osiemnastki brakowało mi trzech miesięcy, zmuszono mnie do przeprowadzki. Przydzielona mi kawalerka była do remontu, a że Heniek dorabiał sobie przy takich robotach, przy tej okazji się poznaliśmy. Niewiele później zakochaliśmy się w sobie. Zamieszkaliśmy razem i niemalże od razu zaszłam w ciążę. Heniek przerwał wtedy studia dzienne i podjął się stałej pracy. Urodziły się dziewczynki, a gdy poszły do przedszkola, to i ja zaczęłam zarabiać. Udało się nam zamienić mieszkanie na większe, a później kupić pierwszy samochód – stare, wciąż psujące się polo. Pomimo wielu wyrzeczeń, właśnie ten okres naszego małżeństwa uznałabym za najszczęśliwszy. Mieliśmy swoje małe marzenia, realizowaliśmy je krok po kroku, cieszyliśmy się sobą nawzajem i dziećmi. Kiedy właściwie zaczęło się psuć między nami? Czy wtedy, gdy Henryk, skończywszy po latach studia zaocznie, założył własną firmę? A może, jak mi to później zarzucał, kiedy ja nadmiernie skupiłam się na córkach, wożąc je do dobrej szkoły i na różne dodatkowe zajęcia? Faktem jest, że narzucaliśmy sobie coraz więcej, zakompleksieni minionym ubóstwem, nienasyceni posiadaniem tego, co teraz było możliwe, pragnący lepszego bytu. Wszystko ładnie, pięknie, ale za jaką cenę? Oddalenia od siebie, małżeńskiej rutyny, mijania się, nie tylko fizycznego? Obudziła mnie dopiero zmiana w Henryku, ale wówczas było już za późno. Wobec jego dużo młodszej, atrakcyjnej samiczki nie miałam żadnych szans. Wpierw opuścił nasze gniazdo, a potem – na dobre – i mnie. Nieocenioną pomocą była mi wtedy Róża. Przy córkach starałam się trzymać, przy niej już nie musiałam. Przeszła ze mną najgorsze, nie udzielając przemądrzałych rad, nie oceniając, lecz
zwyczajnie będąc ze mną. Miała do mnie wiele cierpliwości, zjawiając się na każdy mój telefon i próbując przywrócić mi wiarę w siebie. Szczerze mówiąc, nadal jej nie odzyskałam. Chyba podobnie czują się ludzie, pod którymi kiedyś zatrzęsła się ziemia. W moim życiu również zachwiały się posady tego, co brałam za nienaruszalne. Gorzej, że z dystansu czasu winiłam już nie tylko Henryka. Żałowałam, że nie mieliśmy okazji porozmawiać ze sobą otwarcie, już bez moich pretensji i jego uników, jak miało to miejsce w ostatnich latach. Tak, miałam wyrzuty sumienia. Być może i dlatego zgodziłam się zaopiekować teściową. Heńkowi zależało na tym, bym pogodziła się z jego matką. Wielokrotnie prosił mnie o to i radził, by machnąć ręką na jej zagrywki. Czy patrzył teraz na mnie z góry z uśmieszkiem zadowolenia? A może groził mi palcem? Wprawdzie przybyłam do domu Janiny, lecz z zadrą w sercu, której nie umiałam się wyzbyć. Współczucie współczuciem, a pamięć pamięcią. *** Wieczór przechodził tu w noc bezobjawowo, niepostrzeżenie. Spojrzawszy na zegarek, zdumiałam się późną godziną. Pora iść spać, pomyślałam, lecz nadal zwlekałam z wyłączeniem telewizora. Wreszcie złapałam za pilota, a gdy ekran wygasł, podniosłam się z kanapy. Wtem zdało mi się, że słyszę coś za oknami. Dochodziły stamtąd posuwiste szmery, jakby odgłos powolnych kroków. Ktoś kręcił się przy domu! Potwierdzała to reakcja kota. Stężał i zaczął wydawać z siebie gardłowe dźwięki, przypominające warczenie. Obleciał mnie strach, choć okna parteru były pozamykane i szczelnie zaciągnięte. Starając się nie wywołać żadnego szelestu, przeszłam na palcach do kuchni. Nie zapalając światła, zerknęłam na zewnątrz. Nic się nie działo, tak w przedniej części ogródka, jak na ulicy. Cisza, mrok i bezruch. Spoza chmur prześwitywał dysk księżyca, gałęzi drzew nie kołysał najmniejszy podmuch wiatru. Odczekałam trochę i w końcu orzekłam, że nieproszonym gościem musiało być jakieś zwierzę. Logiczne wyjaśnienie miało się nijak do moich odczuć. Mój spokój prysnął, zagnieździł się we mnie lęk. Obawiałam się, że zamiast spać, będę nadsłuchiwać dalszych odgłosów. Przypomniałam sobie wtedy o butelce wina… Znieczulenie pomogło, lecz w jego następstwie nazajutrz późno zwlekłam się z łóżka. Zmiana pozycji na pionową kosztowała mnie sporo wysiłku. Punkt ciężkości w moim ciele wyraźnie przesunął się ku głowie, ważyła chyba tonę. Suchość w ustach nie ustąpiła nawet po napiciu się mineralnej. Zbierałam się właśnie pod natrysk, gdy u wejścia domu zadźwięczał dzwonek. Był na tyle natrętny, że zmusił mnie do zejścia na dół. Kiedy otworzyłam drzwi, zastąpiły go inne brzmienia. Wywoływały je chromowe dzwoneczki, którymi machano mi przed nosem. Wykonawcami tego koncertu było dwóch szczeniaków w sukienkach. Podobnie długą, z narzuconą nań kurtką, miał na sobie stojący za nimi mężczyzna. Zaskoczenie było wzajemne i na dobrych kilka sekund zapadło milczenie. Chłopcy gapili się na mnie z opadłą szczęką, a ich starszy towarzysz chwilowo zamienił się w słup soli. Wreszcie chrząknął, a wówczas ci przed nim ryknęli chórem mało anielskim – zakładając, że anioły omija mutacja. Przybieżeli do Betlejem pasterze Grając skocznie Dzieciąteczku na lirze… Moja budząca się właśnie percepcja poskładała wszystkie dane. Równocześnie pojęłam, po cóż tych troje przybieżało właśnie tutaj. O, zgrozo! Chwała na wysokości, chwała na wysokości, A pokój na ziemi! Opanowałam zmieszanie na tyle, żeby zdobyć się na słaby uśmiech. Usprawiedliwiłam się: – Bardzo przepraszam, ale nic nie wiedziałam o kolędzie. Nie jestem przygotowana! Przejęci swoją rolą ministranci popatrzyli na mnie z naganą. Natomiast ksiądz, ku mojemu zdumieniu, roześmiał się i powiedział: – To akurat widać! Zasłoniłam się drzwiami, przynajmniej na tyle, na ile się dało.
– Pani Janina Gawron, tak? – spoważniał i zerknął do swoich notatek. – Niestety nie. Właścicielka domu przebywa w szpitalu. – Naprawdę? – ponownie spojrzał w notatnik. – Przykra sprawa. Pod tym adresem nie mam innej osoby w rejestrze… Pani tutaj nie mieszka? – Nie – przestępowałam z nogi na nogę, gdyż chciało mi się siusiu i było mi bardzo zimno. – To znaczy tak, na jakiś czas. Jestem synową. A właściwie byłą synową. Twarz kapłana wyrażała niezrozumienie, dodałam więc, że przyjechałam z Krakowa. Po cichu liczyłam na to, że po tej informacji odpuści sobie owieczkę spoza parafialnej trzody. – Chłopcy, idźcie już do domu naprzeciw! – zarządził, a gdy ministranci ruszyli, pogrzebał moje nadzieje: – Wrócimy za jakiś kwadrans… zdąży się pani ubrać. Wydało mi się, że dostrzegłam uśmieszek pod jego nosem. Chyba rzadko oglądał kobiety w piżamie, szczególnie podczas wizyt duszpasterskich! Poszedł, a ja dopiero teraz wpadłam w panikę. Co zrobić najpierw, napić się kawy, by dobudzić zmysły, czy doprowadzić się do porządku? Jeszcze i kocur domagał się śniadania! Zdecydowałam, że zacznę od tego, co zostało mi przerwane, i podążyłam do łazienki. Piętnaście minut później wyglądałam jak człowiek i parzyłam sobie usta pospiesznymi łykami kawy. Po co w ogóle otwierałam te drzwi? Mogłam udać, że nikogo nie ma! W Krakowie nie wpuszczałam, a raczej nie zamawiałam kolędy, gdyż w mojej lokalnej parafii księża nie wpraszali się do nikogo. Posunęli się nawet dalej; idąc z duchem czasu, korzystali z nowych technologii. Zwyczajowe odwiedziny duchownego można było ustawić, wysyłając mu maila, lub telefonicznie czy esemesem. Nie przyjmowali też kopert, anonimowe datki wrzucało się do specjalnej skarbonki w kościele lub słało przelewem na założone w tym celu konto bankowe. Zdawałam sobie sprawę, że nie wszędzie było to regułą. Najpewniej im mniejsza miejscowość, tym większa presja środowiska, by przyjąć u siebie kolędę. Janina musiała gdzieś trzymać potrzebne akcesoria, ale gdzie? Na szybko nie umiałam ich znaleźć. Trudno, pomyślałam, ksiądz będzie musiał obejść się bez nich! Miałam zresztą przeczucie, że po tym, co już zobaczył, nie spodziewa się typowego przyjęcia. Za drugim razem ministranci pojawili się w asyście kościelnego. Wrzuciłam drobne do podsuniętej mi skarbonki i mrukowaty mężczyzna pomazał drzwi wejściowe kredą. Poszli sobie, lecz przy furtce spotkali się z nadchodzącym z przeciwka kapłanem. Dał im jakieś wytyczne i skierowali się Leśną na prawo. Wywnioskowałam, że kolędowanie zaczęto od lasu i będą posuwać się ku miasteczku. Zatem najpierw przyszli do mnie. Co dla Janiny byłoby może zaszczytem, stało się moją żenadą. Zaczekałam na księdza i powitałam go w progach, przedstawiając się wreszcie z imienia i nazwiska. Odwzajemnił się, mówiąc: – Bogdan Bytkowski, wikary przy kościele Świętej Trójcy. Poprowadziłam go do pokoju. Rozejrzał się po nim, zignorował brak wiadomego zestawu na stole i podszedł pod drzwi sypialni z wiszącym powyżej krzyżem. Zapomniałam o nim! Ksiądz przeżegnał się i zmówił krótką modlitwę, błogosławiąc dom Janiny i jego mieszkańców. Z uwagi na tych ostatnich, do których teraz i ja się zaliczałam, dołączyłam do „Amen!”. Myślałam, że sobie pójdzie, jednak sprawiał wrażenie, że chce jeszcze zostać. Grzecznościowo zaproponowałam mu kawę. Był chętny napić się jej ze mną, nie zraził go nawet komunikat, że kawa nie będzie z ekspresu. – Byleby nie była za mocna! – poprosił. – Wypiję dzisiaj jeszcze niejedną! W ramach poczęstunku otworzyłam czekoladki, lecz nie cieszyły się powodzeniem. Mnie mdliło na sam ich widok, a mój gość wyjawił, iż stara się unikać słodyczy. – Przestrogą jest mi nasz proboszcz – ciągnął. – Ma zaawansowaną cukrzycę i czuje się coraz gorzej. Tego roku po raz pierwszy zrezygnował z kolędy, jest za słaby na wizyty domowe. Wielu parafian będzie zawiedzionych! – Ja nie jestem – uśmiechnęłam się filuternie, myśląc o incydencie z piżamą. Przypuszczałam, że sędziwego proboszcza mój wygląd prędzej by zgorszył, niż rozbawił. Wikary wydał mi się liberalny, co udowodnił również podczas naszej rozmowy. Oczywiście, nie
krył ciekawości, co sprowadziło mnie do Kasztelowa. Po mojej odpowiedzi pozwolił sobie zażartować: – Dobrowolnie do teściowej? Chce pani zostać świętą? – Takich aspiracji nie mam… Zresztą jako rozwódka chyba nie mam na to szans. Konsternacja w jego spojrzeniu zmusiła mnie do dalszych wynurzeń. Naturalnie, w formie skrótowej, okrojonej z emocji. Opowiedziałam mu o rozpadzie mojego małżeństwa i późniejszej śmierci Henryka. – Jeśli powtórnie nie wyszła pani za mąż, to w moich oczach jest pani wdową – podsumował mój wywód, nie dociekając, czy może pomiędzy nie związałam się z kimś nieformalnie. – Moja teściowa jest innego zdania – westchnęłam, a żeby nie robić z siebie ofiary, prychnęłam lekceważąco: – Ale nie zależy mi na tym! – Na jej opinii? – Na jej szacunku, ponieważ i tak go nie zdobędę. No cóż, nie pałamy do siebie miłością. – Niech pani tak nie mówi! – upomniał mnie z nieoczekiwaną powagą. – Ona straciła syna, pani zaś męża. Nieszczęście powinno zbliżać, a nie oddalać. Musiałbyś znać wiedźminę! – zakpiłam w myślach. Obawiając się, że nie powstrzymam się od nadawania na nią, czym prędzej zmieniłam temat. Pochwaliłam się, jak praktykuje się kolędę w Krakowie, lecz nie zaskoczyłam tym wikarego. – Znam to i popieram. Wcześniej służyłem w jednej z warszawskich parafii… – A teraz w takiej dziurze? – ze zdziwieniem weszłam mu w słowo. – Za karę albo… ktoś chce tu zostać świętym? Zakłopotanie zataił śmiechem i odpowiedział mi wieloznacznie: – Nie jestem panem siebie. – Bogu wszędzie można służyć – podsunęłam mu wyjście z opresji. W moim mniemaniu był zbyt inteligentny, żeby bez przymusu wylądować w tak małej mieścinie. Na swoją niekorzyść posiadał też tak zwaną prezencję, z wrodzoną dumą w rysach twarzy. Żaden Ralph de Bricassart, lecz też nie pierwszy lepszy duchowny po seminarium. W jego sposobie wysławiania się – niegłośnym, przemyślanym – wyczuwało się klasę. – To prawda, nieważne, gdzie służymy Bogu – zgodził się ze mną. – Dobrze jednak móc w pełni wykorzystać dane nam talenty. Końcowa refleksja przepojona była smutkiem, może nawet zawodem. Czy sugerował, że jego dary marnują się tutaj? Co zatem kryło się za jego przyjazdem do Kasztelowa? Podpadł zwierzchnikom brakiem pokory? Naraził się podejściem do sztywnych reguł Kościoła albo może nadmierną ambicją? Cokolwiek by to nie było, poczułam do niego sympatię – jak do brata w niedoli. Możliwe, że oboje byliśmy tutaj na zsyłce. – Wiara zakłada zaufanie – przypomniałam. – Chwileczkę… to chyba ja powinienem to powiedzieć! – zaśmiał się. – Istotnie, bo u mnie to czysta teoria! – przyznałam. – Proszę mi wybaczyć…. – Nie ma czego! Cieszę się, że poznałem panią, Ado… jeśli mogę zwracać się po imieniu. – Oczywiście, bardzo proszę! Rozluźniłam się, uspokoiłam, co nader rzadko zdarzało się po stresowym starcie dnia. Dobrze nam się ze sobą rozmawiało. Chyba polubiłam Bogdana Bytkowskiego, pomimo iż był duchownym. Za sprawą niewiernego małżonka nosiłam w sobie urazę do mężczyzn. Faceci w sutannach byli na małym plusie, ponieważ odbierałam ich płciowo neutralnie, jakby z rodem męskim mieli niewiele wspólnego. Z jakiegoś niejasnego powodu dotyczyło to również lekarzy, zwłaszcza ginekologów i psychologów. Ciekawa rzecz, że podobnie reagowałam na małe dzieci. Nieważne, czy chłopiec, czy dziewczynka, dziecko było zwyczajnie dzieckiem. Niewinnym dzieckiem. Nasuwała się logiczna konkluzja, że moje postrzeganie księży i medyków nie zawierało ani krzty erotyki. Freud pewnie by wiedział, co się za tym kryło, moja domorosła psychoanaliza typowała samoobronę. Obnażanie przed kimś obcym ciała lub duszy krępowało mnie