Yolcia

  • Dokumenty275
  • Odsłony45 534
  • Obserwuję41
  • Rozmiar dokumentów511.5 MB
  • Ilość pobrań28 052

Kota-lubi-sza-nuje

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Kota-lubi-sza-nuje.pdf

Yolcia EBooki
Użytkownik Yolcia wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 130 stron)

Dziękuję Monice Orłowskiej za pomysł Pralnio-Suszarni, która po raz pierwszy zaistniała w jej książce Cisza pod sercem

1 ― Zaraz! ― powiedziała Hanka, gapiąc się w ekran laptopa. Palcami przebierała po klawiaturze, co wyglądało, jakby pająk tańczył kankana. ― No, zaraz dam wam coś na ząb. Jeszcze tylko jedno miejsce i już biegnę do lodówki. Chyba rozumiecie… Nie rozumiały. Kika rozchichotała się jak hiena, a Zyzio wskoczył swojej pani na kolana i ogonem łaskotał ją w nos. Nie patrząc, co robi, Hanka kliknęła „Wyślij” i zamknęła komputer. ― Ech, koty wy moje, koty ― powiedziała. ― Bez was byłoby już całkiem źle. Nie jest za dobrze, myślała, gdy kroiła pasztetówkę na drobne kawałki, aby rozdzielić ją sprawiedliwie do dwóch misek. Wkrótce sama będzie się żywić byle czym. Taki już los kociary. Podobno psom da się zapchać pysk chlebem, ale dla prawdziwych drapieżców właściciel musi zdobyć mięso, choćby spod ziemi. Otrząsnęła się, bo wyobraźnia podsunęła jej wizję nalotu na jedną ze spiżarni Lorda, wyżła rymanowskich sąsiadów, który zakopywał w ogrodzie część swoich posiłków, a potem na grób samego Lorda, spoczywającego w tymże ogrodzie pod jabłonką. Uch! Koty spojrzały na nią z wyrzutem: „Kupiłabyś w końcu uczciwą saszetkę!” i, okręciwszy się po raz ostatni wokół kostek pani, zaczęły jeść. Hanka wróciła do stołu, by w notesie pod dzisiejszą datą zapisać „korpo, 12”. Sama nie była już pewna, w ile miejsc wysłała swoje najnowsze CV. Opracowywane godzinami, ze szczególną dbałością o każdy przecinek i zgodnie z zaleceniami piarowskimi, by pisać prawdę, lecz podawać ją w odpowiednim opakowaniu. A zatem magister filozofii i licencjat socjologii dumnie podkreślała fakt, że oba tytuły zdobyła na najstarszym polskim uniwersytecie. Nawet zdjęcie u góry dokumentu ukazywało Annę Lewicką na tle logo UJ. W rubryce „Doświadczenie” uwypuklała nazwy zagranicznych firm, a własne w nich obowiązki szyfrowała pod kreatywnymi ogólnikami: specjalista do spraw komunikacji (czytaj: goniec) lub kierownik działu higieny (czytaj: jedyna pomywaczka). Cóż, radziła sobie, jak mogła. W końcu kiedy miała zdobyć prawdziwe doświadczenie zawodowe, skoro studiowała, i to na dwóch kierunkach? Poza tym, co oznacza „prawdziwe” doświadczenie zawodowe w przypadku filozofa

i socjologa? W rubryce „Publikacje” Anna chwaliła się licznymi artykułami w branżowych pismach. Dla zasady i dla pokazania, że ma lekkie pióro, czy też klawiaturę, bo przecież skoro ubiegała się o posadę w korporacji, to nie w głowie jej była kariera naukowa. Pod „Języki” panna Lewicka wpisała sobie biegły angielski, niemiecki i hiszpański, dobry portugalski i rumuński (było się w Porto i Bukareszcie) oraz rosyjski ― receptywnie (rozróżniała bukwy, choć za nic nie pojmowała, co to takiego: „twiordyj znak”). No cóż, kombinowała, może właśnie ta jej kreatywność przyciągnie uwagę kluczowego decydenta. Byle ją zaprosili na rozmowę, wtedy wykorzysta swój nieodparty wdzięk dwudziestoczterolatki. Ach, żadne tam kiecki mini czy dekolty po pępek, wprost przeciwnie ― Hanka stawiała na skromność, ale i otwartość, z dużą dozą empatii, no i bystry umysł, zwany niekiedy polotem ― a wszystko to kształtowane odpowiednio w Rymanowie, gdzie się urodziła i wychowała, w Krakowie, gdzie studiowała, i w Warszawie, gdzie mieszkała od kilku miesięcy. ― Mua ― powiedziała Kika i zatrzepotała wyprężonym pionowo ogonem. ― Mua! ― Ty egocentryczko ― skarciła ją Hanka i roześmiała się z własnego dowcipu. Skoro wiedziała, że moi to po francusku „ja”, a na dodatek znała poprawną wymowę tego słowa, to może w rubryce „Języki” powinna sobie dopisać również francuski? Z pokoju obok doleciał odgłos tłuczonego szkła. Hanka zerwała się z krzesła, spojrzała nieprzytomnie na Kikę, potem na Zyzia, który spokojnie wylizywał miskę, i… usiadła z powrotem. No tak, sąsiedzi. Ciotka Cecylia, właściwie ciotka-babka Hanki, najmłodsza siostra jej dziadka, zapisała wnukom brata mieszkanie. O-ho-ho, w Warszawie! Pół Rymanowa zzieleniało z zazdrości, no bo widział kto takie rzeczy? Stara, samotna dziwaczka, która nie chciała utrzymywać żadnych kontaktów z rodziną i umarła sobie potajemnie w domu pomocy, nagle zostawia Hance i Bartkowi mieszkanie? W samej stolicy? Tak zupełnie za nic? Moi państwo, to się przecież nie zdarza, a już na pewno nie na Podkarpaciu i nie w dzisiejszych czasach. Za tym musiało się kryć coś śmierdzącego. I owszem. Mieszkanie, pokój z kuchnią i mikroskopijną łazienką, położone było na Pradze, w starej kamienicy przy Ząbkowskiej. Samo w sobie nie śmierdziało, chyba że przed burzą, gdy odór kanalizacji roznosił się po całym budynku, natomiast jego stan pozostawiał wiele do życzenia. Z drewnianej podłogi wypadały klepki, oryginalny kolor

pożółkłej, miejscami oddartej tapety był tajemnicą, którą ciotka zabrała ze sobą do grobu, spaczone okna zapewniały naturalną wentylację przez okrągły rok, a instalacja elektryczna pozwalała na jednoczesne użytkowanie najwyżej trzech urządzeń na prąd. Młodzi Lewiccy, przyprowadzeni tam przez pełnomocnika zmarłej Cecylii Knedel, znacząco popatrzyli sobie w oczy. ― No, siostra, jak cię znam, właśnie się zakochałaś ― powiedział Bartek. Znał doskonale swoją bliźniaczkę. Hanka wpadła po uszy. Już po drodze wierciła się podekscytowana na siedzeniu auta, potem z zachwyconą miną pokonywała skrzypiące schody, a gdy wyjrzała przez okno… ― Bazar Różyckiego ― wyjaśnił prawnik. Hanka wykonała gest, jakby chciała objąć te ściany, brata i cały świat. ― Rozumiem, że przyjmują państwo spadek? Bartosz, twardo stojący na ziemi biznesmen, na najlepszej drodze do uzyskania tytułu MBA, wzruszył ramionami i, przeprosiwszy prawnika, wyszedł z siostrą do kuchni. ― Naprawdę tego chcesz? ― zapytał cicho. ― Chcesz zamieszkać w Warszawie? ― Przyjrzyj się ― odpowiedziała, machając ręką w stronę okna. ― Przecież to klimat Kazimierza… No dobrze, teraz już raczej Podgórza. Ale jednak stolica, czyli bez porównania lepsze możliwości. Zawodowe i… w ogóle. ― Nie wiedziałem, że chcesz wyjechać z Krakowa. ― Ja też nie wiedziałam, ale skoro pojawiła się taka okazja… Może to znak? Szansa od losu? ― A gdybyśmy sprzedali to mieszkanie i kupili ci coś w nowym bloku na obrzeżach? Popatrzyła na niego tak, że z miejsca się wycofał. ― Okej, w porządku, rozumiem. To ty się tu gap na te budki, a ja dopytam gościa o szczegóły. Pełnomocnik zmarłej ciotki pomógł rodzeństwu załatwić sprawy papierkowe, a po wszystkim nawet zawiózł ich na dworzec, lecz pod jednym względem zachował się jak nieuczciwy agent nieruchomości ― ani się zająknął o sąsiadach z tego samego piętra. Nieświadoma niczego Hanka zaciągnęła u brata dług na spłacenie swojej części podatku, następnie wyjechała na całe lato do Niemiec, gdzie

nie dość, że zarobiła tak potrzebne w jej sytuacji euroski, to jeszcze poszerzyła sobie CV o dwie znaczące firmy, no a potem już sprowadziła się na Ząbkowską, zmieściwszy cały dobytek w plecaku i trzech walizkach. Zyzio skoczył Hance na kolana. Swoim zwyczajem połaskotał ją ogonem w nos, następnie własnym zimnym nosem przejechał jej po brodzie, wydzielając przy tym lekki zapach pasztetówki, a w końcu ułożył się wygodnie na Hanczynym podołku. Pazurem przedniej łapki zahaczył o sweter na piersiach swej pani, dokładnie tam, gdzie powinno znajdować się jej serce, wciąż jeszcze wybite z normalnego rytmu przez hałas zza ściany. Hanka pogłaskała kocura i zagadała przyjaźnie do kotki, która demonstracyjnie odwróciła się tyłem i odmaszerowała pod stół. ― Jak sobie pani życzy! ― rzuciła dziewczyna w ślad za szarym ogonem, ale wyraźnie posmutniała. Mówi się, że przygarnięte zwierzęta do końca życia są wdzięczne swoim wybawicielom za ciepły kąt, miskę strawy i odrobinę uczucia, lecz być może ta ludowa mądrość dotyczy tylko kundli i pospolitych dachowców, a Kika najwyraźniej była nosicielką rasowych genów. Krótkie szare, miejscami ciemnopopielate, a gdzie indziej wręcz srebrne, futerko przywodziło na myśl kota rosyjskiego niebieskiego, niestety równie krótkie łapy i pyzate policzki wykluczały Kikę z grona „rusków”. „Brytyjczykiem” też na pewno nie była, ze względu na oczy nieokreślonego, ale zdecydowanie nie pomarańczowego koloru. Pomimo braku rodowodu, zachowywała się jak udzielna księżna. I pomyśleć, że Hanka znalazła tego szaraka… na śmietniku. Za to Zyzio rekompensował swojej pani wszystkie nietakty ze strony płochliwej i niedotykalskiej kocicy. Gdyby mógł, chodziłby przyklejony do Hanki, która nawet zastanawiała się, czy nie uszyć mu specjalnej torby, na wzór chust noszonych przez modne eko-matki, lecz na szczęście zarzuciła ten pomysł. Po kastracji kocur nabrał ciała i byłby po prostu za ciężki. ― Oj, biedaku ― szepnęła Hanka w ucho Zyzia ― dobrze, że masz zapasy tłuszczyku. Będzie co gubić, bo chyba całą naszą trójkę czeka przymusowa głodówka. Sytuacja nie wyglądała obiecująco. Niemieckie oszczędności powoli się kończyły, Hanka nie miała pracy, a jej CV, wysyłane masowo, najwyraźniej trafiały w niebyt. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy Lewicka dostała tylko trzy zaproszenia na rozmowę.

― Dziękujemy, odezwiemy się ― słyszała za każdym razem, lecz intuicja od razu podpowiadała jej, że dalszego ciągu nie będzie. No i nie było. Zza ściany dobiegł tymczasem ciąg soczystych przekleństw. Zyzio zastrzygł uszami, a tętno Hanki znowu skoczyło. Jeszcze i to. Ach tak, jasne, sobota. Reasumując ― Hanka Lewicka, bezrobotna dwudziestoczterolatka, importowana do stolicy z Rymanowa via Kraków, zajmowała, wraz z dwoma żarłocznymi kotami, zrujnowany lokal przy ulicy Ząbkowskiej, w starej kamienicy, w której na tym samym piętrze znajdowała się… agencja towarzyska. I to taka najgorszej kategorii.

2 Przeciągły pisk wyrwał Hankę ze snu. Dziewczyna spojrzała nieprzytomnie na drugą połowę materaca, który służył jej za posłanie. Zyzio leżał wyciągnięty jak struna na zapasowej poduszce, ale Kiki nigdzie nie było. Hanka zagwizdała cicho przez zęby. Tak właśnie, a nie tradycyjnym „Kici, kici”, należało przywoływać kocicę. Zyzio poruszył uszami i koniuszkiem ogona, lecz ani myślał wstawać. Po chwili Kika nadciągnęła z kuchni, miaucząc. Pisk powtórzył się. Bynajmniej nie dochodził z szarego, wąsatego pyszczka. Hanka westchnęła. Czy oni tam nigdy nie śpią? Agencja najwyraźniej pracowała na zmiany, nie dając sąsiadce ani chwili wytchnienia. Początkowo Hanka myślała, że to celowe działanie, obliczone na wykurzenie jej z lokalu po ciotce. Przypuszczenia te potwierdził zresztą Rychu, gdy zbliżył się do Hanki na tyle, by zapomnieć o lojalności wobec pracodawcy. Mieszkanie po pani Knedel było łakomym kąskiem dla właściciela agencji, który nie przebierał w środkach, żeby zniechęcić Hankę do spadku i tym samym powiększyć sobie metraż. Hałasy zza ściany stanowiły zwykły element codzienności, ale już zapałki wetknięte w zamek czy zdechłe szczury na wycieraczce ― nie. Na szczęście po miesiącu wojny podjazdowej Hanka znalazła w śmietniku Rycha, co na zawsze miało odmienić jej los, a przede wszystkim status w tych okolicach. Śmietnik przy Ząbkowskiej godzien był co najmniej jakiejś nowelki pióra Masłowskiej lub Pilcha. Oprócz podstawowej, pełnił także funkcję palarni, gromadząc na plotkach matki, żony i kochanki z całej kamienicy. Wynoszenie śmieci stanowiło zgrabny pretekst do pogaduszek przy papierosku. Hanka obserwowała nieraz, jak wyjście jednej kobiety z kubełkiem, rzadziej z foliowym workiem, uruchamiało natychmiast całą lawinę. Po kolei sąsiadki, odziane w dres lub nylonowy kitelek, zjawiały się na dole, by zionąć dymem i niechęcią do polityków tudzież reszty świata. Śmietnik stanowił także hipotetyczne eldorado bezdomnych, drobnych złomiarzy lub innych niebieskich ptaków. Hipotetyczne, gdyż coraz rzadziej można było znaleźć w nim coś, co nadawało się do spieniężenia w ramach recyklingu. W dobie kryzysu mieszkańcy

Ząbkowskiej nie wyrzucali tak po prostu butelek i puszek. Zawsze to przecież parę groszy zarobku dla wyrostków, którzy mieli swoje układy ze Staśkiem z Markowskiej, produkującym ozdobne motylki z puszkowej blachy. Zdarzało się, że śmietnika używano jako skrzynki kontaktowej lub skrytki na trefne towary. Od czasu do czasu bywał spalony ― dosłownie i w przenośni ― by za miesiąc lub dwa powrócić do dawnej roli. Był wreszcie śmietnik przy Ząbkowskiej kością niezgody dla mieszkańców kamienicy i niektórych handlarzy z bazaru. Ci drudzy upychali w nim swoje odpady, by uniknąć opłat za ich wywóz. Ci pierwsi nie pozostawali im dłużni i dokuczali właścicielom budek, jak mogli. Hanka Lewicka miała szczęście do znajdowania w śmietniku żywych stworzeń. Raz było to kurczątko ze zranionym grzebieniem, odesłane następnie okazją na wieś, gdzie podobno miało się dobrze i rosło na dzielną kwokę, innym razem w śmietniku miauczała prawie rasowa, zapchlona i wychudzona Kika. Najlepsze zaś, a już na pewno największe, znalezisko Hanki miało metr osiemdziesiąt dziewięć wzrostu, rozbitą głowę i chyba sporo alkoholu we krwi. O tak, Hanka pamiętała tamtą noc, jakby to było wczoraj. Zyzio miał jakieś problemy żołądkowe, więc należało szybko usunąć z mieszkania to, co zostawił w kuwecie. Przezwyciężając lęk, dziewczyna chwyciła woreczek ze zużytym żwirkiem i zbiegła na dół. Suche liście chrzęściły pod jej stopami, gdy zbliżała się do śmietnika. Jesienny wiatr świszczał w sztachetach bazarowego ogrodzenia… A może to szczury komunikowały się tak między sobą? Naraz uszy Hanki wyłapały jeszcze jeden dźwięk ― ni to szloch, ni postękiwanie. W pierwszym odruchu chciała rzucić wszystko i uciekać, lecz zwyciężyły ciekawość i empatia. Tak oto natknęła się na rannego, półprzytomnego Rycha. Ryszard Bąk, warszawiak z dziada pradziada, prze żył na Pradze ćwierć wieku, z czego większość upłynęła mu na wylatywaniu z kolejnych placówek edukacyjnych, włóczeniu się z kumplami nad Wisłą, a ostatnio również pakowaniu za pomocą pięciolitrowych butli z mokrym piaskiem, ekspandera zmajstrowanego z szerokich gumowych pasów chińskiej produkcji i tym podobnych niedrogich wynalazków. Alek, właściciel agencji przy Ząbkowskiej, zatrudnił go jako ochroniarza i zaopatrzeniowca, więc należało dbać o kondycję mięśni. Najwyraźniej jednak mięśnie Rycha nie spełniły swojego zadania w tamtą feralną noc;

a może klientów, którzy się do niego zrazili, było po prostu zbyt wielu? Dość, że Hanka znalazła sąsiada w śmietniku i w opłakanym stanie. Powoli, starannie dobierając słowa, zdołała nakłonić go, by opuścił cuchnące schronienie, a potem pomogła mu sforsować schody. W domu stwierdziła, że rany wielkoluda nie wymagają szwów, więc tylko zdezynfekowała je i prowizorycznie zabezpieczyła. Potem, ku niezadowoleniu kotów, ułożyła Rycha na własnym materacu, a dla siebie skleciła naprędce legowisko w kuchni. Ranny okazał się także rannym ptaszkiem, gdy o piątej trzydzieści sześć poderwał Hankę na równe nogi, pytając, gdzie jest i co tu w ogóle robi. Niewiele pamiętał z nocnej przygody, a jednak docenił samarytańskie zapędy sąsiadki, zwłaszcza sok pomidorowy, który podała mu na śniadanie. Odtąd Hanka miała w Rychu cichego wielbiciela i obrońcę, a także rzecznika w sprawie mieszkaniowej. Widmo przymusowej wyprowadzki odeszło w niebyt. No tak, ale nawet Rychu nie mógł nic poradzić na odgłosy związane z działalnością gospodarczą Alka. Hanka spojrzała na zegarek. Dziewiąta trzynaście. Czas wstawać. Jeżeli w końcu trafi jej się jakaś praca, nie będzie mogła wylegiwać się w nieskończoność. ― Teraz też nie powinnaś ― mówiły oczy Kiki. ― Powinnaś już dawno być na nogach i sprawiedliwie rozdzielać nam do misek łyskasa albo nawet dwa ― oznajmiał wyprężony koci ogon. Zadbawszy o miauczący inwentarz, Hanka zakręciła się wokół własnego śniadania. Pogryzając suchą bułkę, odpaliła komputer. Jeszcze trochę i przyjdzie jej całkiem zrezygnować z posiłków. Musi przecież płacić za mobilny Internet. Bez niego jak bez ręki. Pracy nie znajdzie ani nawet nie będzie wiedziała, gdzie jej szukać. Skrzynkę pocztową miała zaśmieconą reklamami, wśród których nie brakowało anglojęzycznych ogłoszeń o rosyjskich koteczkach. Nie, bez przesady, Hanka doskonale znała drugie znaczenie słowa pussy, ale wolała udawać, sama przed sobą, naiwną. Zwłaszcza że odgłosy zza ściany jakby przybrały na sile… No dobrze, operator sieci komórkowej ― do kosza. Promocja w dużej sieciówce księgarskiej ― tamże. Hanki od paru ładnych miesięcy nie stać było na nowe książki. Sklep z kawą i ubraniami… Zaraz, a co to takiego? Kliknęła w kolejną wiadomość i z wrażenia znieruchomiała. Zatrzepotała rzęsami, ale magiczne słowa nie zniknęły z ekranu: „zapraszamy na rozmowę”. Hanka spanikowała. Jak to: na rozmowę? Dlaczego?

― Może dlatego ― zastrzygł uchem Zyzio ― że wysłałaś swoje CV w odpowiedzi na ich ogłoszenie? Drżącymi palcami Hanka wklepała w wyszukiwarkę nazwę potencjalnego pracodawcy. PA-art, nigdy nie słyszała o tej firmie. Agencja reklamowa? Przy Jana Pawła? Aha, w jednym z tych wysokościowców w okolicy Ronda ONZ. Strona internetowa PA-artu nie ujawniała żadnych ciekawostek ― ot, data założenia, niezbędne namiary oraz przykłady kampanii zrealizowanych dla niezbyt znanych klientów. Dobrze, więcej zobaczy się na miejscu. Moment, a kiedy dokładnie ma być to spotkanie? Po chwili Hanka biegała po domu, jakby gonił ją ogień. Bluzka! Nieświeże włosy! Spiąć! Gumka. I przepaska. O tak! Nie ta bluzka! W tej brakuje guzików! Teczka z dokumentami! Gdzie są moje artykuły?! Nie zdążę, chyba że Rychu podrzuci mnie do tramwaju… Rychu podrzucił Hankę do dwudziestki trójki, choć zdezelowany skuter za nic nie chciał zastartować. Jeśli mnie przyjmą, myślała Hanka w tramwaju, i zacznę wreszcie przyzwoicie zarabiać, kupię chłopakowi motorower z prawdziwego zdarzenia. No bo chyba mnie przyjmą… Do licha, nie wzięła kolekcji wycinków ze studenckiego magazynu, do którego pisywała dowcipne, nieco zjadliwe felietony. Trudno, może odnajdzie choć kilka przykładów w Internecie. Tak, nareszcie ktoś ją docenił. Dostrzegł potencjał w filozoficznym wykształceniu, zagranicznym doświadczeniu i lekkim piórze. Swoją drogą, ciekawe, ile zarabia taki copywriter? Pod Feminą Hance uciekł drugi tramwaj, ale dojrzała z daleka nadjeżdżającą sto sześćdziesiątkę i ruszyła pędem na przystanek autobusowy. Światła na skrzyżowaniu jej sprzyjały, zdążyła. To dobry znak, pomyślała, dostanę tę pracę. Nieco gorszym znakiem był płot, który oddzielił Hankę od bezpośredniego dojścia na miejsce. No tak, budowa metra i wykopki przy Świętokrzyskiej. W windzie poprawiła sobie fryzurę i krzywo zapiętą bluzkę. Na ósmym piętrze ― szkoda, że tak nisko ― bezbłędnie trafiła do właściwych drzwi. Kolejny dobry znak. I kolejny nie tak dobry ― było siedem minut po czasie. Za drzwiami z czerwono-czarnym napisem „PA-art” kryła się pokaźna przestrzeń biurowa z wydzielonymi tu i ówdzie stanowiskami pracy w przytulnych kącikach. ― Dzień dobry, w czym mogę pani pomóc? ― doleciało gdzieś z boku. Hanka spojrzała nieprzytomnie w tamtą stronę. Biurko, trzy

krzesła pod przepierzeniem, wieszak i dystrybutor wody źródlanej. Aha, recepcja. Kandydatka na nowego copywritera wyartykułowała wreszcie cel swojej wizyty. ― Proszę bardzo, prezes już czeka. ― Dziewczyna zza biurka podprowadziła Hankę pod kolejne przepierzenie. O, prezes, przemknęło kandydatce przez głowę. Najwyraźniej miała tu dobre notowania, skoro sam szef bierze udział w rekrutacji. Śmiało weszła zatem za ściankę z poziomych deszczułek. Pan prezes wcale nie wyglądał na prezesa. Po pierwsze, ubrany był w obcisły czerwony sweter i czarne dżinsy. Po drugie, na widok Hanki odłożył świecące jojo, którym bawił się bezmyślnie, patrząc w przestrzeń. Po trzecie wreszcie, przypominał dziewczynie jakiegoś aktora, choć oryginał na pewno nie był brunetem… ― Piotr Abramczyk. Patrzyła na niego tępo. Skąd wiedział, o czym myśli? Właśnie tak! Piotr Abramczyk, tyle że ciemniejszy, opalony i jakby bardziej okrągły na twarzy. Jednym słowem Piotr Abramczyk po urlopie all inclusive w Turcji. Dopiero po chwili Hanka skojarzyła, że prezes nie jest jasnowidzem, tylko zwyczajnie się przedstawia. Abramczyk wymienił uścisk dłoni z Lewicką i wskazał jej krzesło. Na biurku, zauważyła od razu, miał już przygotowany wydruk jej CV. ― Pani Anno ― powiedział ― nie ma co owijać w bawełnę. Jest pani brylantem wśród… kandydatek, dlatego postanowiłem porozmawiać z panią przed wszystkimi innymi. Hanka pokraśniała z zadowolenia i rozluźniła napięte do granic możliwości mięśnie barków. ― Chciałbym się dowiedzieć ― ciągnął tymczasem prezes ― co panią kierowało, gdy postanowiła pani odpowiedzieć na naszą ofertę. Bo, przyznam, to dość niespotykana sytuacja, żeby osoba z takim wykształceniem i doświadczeniem zawodowym kandydowała na stanowisko sprzątaczki.

3 W Rossmannie przy Marszałkowskiej Hanka stała zamyślona przed półką z artykułami dla zwierząt domowych. Sprzątaczka, chodziło jej po głowie, sprzątaczka w agencji reklamowej! Jak to się stało, analizowała po raz enty swoją sytuację, żałując, że nie może tu i teraz sprawdzić, kiedy wysyłała zgłoszenie do PA-artu. Jakim cudem nie zauważyła, czego dotyczyła ich oferta? Wszystko przez koty, zdecydowała wreszcie. Tak, przypomniała sobie wygłodniałego Zyzia, który zasłaniał jej ekran. Trudno było się skupić, no i posłała swoje CV, gdzie nie trzeba. Czy rzeczywiście? Hanka zastygła z kocim pasztetem w dłoni. Tam, w agencji, wykazała się nieprawdopodobnym refleksem, gdy prezes zapytał o powody, dla których odpowiedziała na jego ogłoszenie. Zamarkowała kichnięcie, przeprosiła i sięgnęła po chusteczkę, a kiedy już wytarła nos, miała też gotową odpowiedź. ― Szukam pracy ― powiedziała ― którą mogłabym wykonywać wczesnym rankiem, tak żeby unikać korków i nie tracić w nich niepotrzebnie czasu. Poza tym przyda mi się trochę wysiłku fizycznego, bo za dużo ostatnio siedzę przed komputerem. Myślę o doktoracie z filozofii ― zełgała, patrząc, jakie wrażenie zrobi to na Abramczyku. Zrobiło chyba niezłe, więc już całkiem pewnie dokończyła: ― Dlatego sądzę, że jestem wręcz idealną kandydatką na to stanowisko. Co ciekawe, argumenty, które właśnie przytoczyła, jej też trafiły do przekonania. Jeszcze chwila, a stwierdziłaby, że od zawsze marzyła o karierze sprzątaczki. Patrzyła, jak prezes bawi się skuwką od długopisu, i wspominała słowa mamy: ― Żadna praca nie hańbi ― mówiła pani Lewicka, gdy Hanka podczas studenckich wakacji stanęła pierwszy raz za barem ― ale nie po to się kształcisz, żeby obsługiwać tych nieokrzesanych pijusów. ― Spojrzała z niesmakiem na czwórkę ewidentnie zawianych Anglików, przeczących wyobrażeniu o angielskiej flegmie. Że też musiała przyjechać do Krakowa akurat w piątek, gdy wyspiarze tradycyjnie ściągali do Rynku na głośne i mocno zakrapiane wieczory kawalerskie! ― Za moich czasów było nie do pomyślenia, żeby student sprzedawał alkohol. Hańbiłby w ten sposób dobre imię uczelni i za coś takiego mógł nawet zostać z niej relegowany. Co innego opieka nad

dzieckiem, malowanie albo mycie okien w biurowcach. O, albo takie korepetycje… I zarobek przyzwoity wpada, i godność żaka zostaje zachowana. „Żadna praca nie hańbi” ― tyle przyswoiła sobie Hanka z ględzenia rodzicielki i dopóki była studentką, nie przejmowała się uwagami o żakowskiej godności. Teraz jednak dawne obiekcje matki wróciły do niej jak bumerang. Faktycznie, czy po to skończyła studia ― dwa fakultety ― i nauczyła się kilku języków, by sprzedawać hamburgery albo przesuwać towary na taśmie przy kasie hipermarketu? Hamburgery lub skaner kodów kreskowych same w sobie nie wydawały się Hance straszne, gorzej, że w takiej pracy byłaby narażona na złośliwości ze strony ludzi, którzy poziomem ― i wykształcenia, i kindersztuby ― nie dorastali jej do pięt. Wiadomo, klient ― nasz pan, zawsze ma rację. A sprzątanie? Sam na sam z mopem i zmiotką, cisza i spokój w biurze bladym świtem. A potem cały dzień do dyspozycji. Można odsypiać, można też myśleć o dodatkowej pracy, w końcu prezes oferował jej etat z prawdziwego zdarzenia. Żyć nie umierać! Że też wcześniej na to nie wpadła. Dziś mogłaby już mieszkać w odremontowanych ścianach i nie martwić się o karmę dla kotów. ― Bardzo się cieszę ― odpowiedział prezes Abramczyk na autopromocję Hanki. ― Bo widzi pani, pani Anno, potrzebujemy tu kogoś naprawdę inteligentnego. I opowiedział jej o perypetiach, jakie zgotowały im poprzednie pracownice, najczęściej z zewnętrznych firm, które zmieniały się jak w kalejdoskopie i którym stale trzeba było tłumaczyć od początku, jak dbać o czystość w PA-arcie. ― Agencja reklamowa ― mówił ― to coś innego niż zwykłe biuro. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że funkcjonujemy tu jak w… pracowni artystycznej. To, co dla większości jest ordynarnym bałaganem, dla nas bywa źródłem inspiracji. Hanka kiwnęła głową ze zrozumieniem. W liceum zajmowała się wyrobem biżuterii z modeliny. Ileż razy prosiła mamę, żeby nie ruszać jej warsztatu, który na pierwszy rzut oka mógł wyglądać jak zwykły śmietnik! ― Oczywiście gdzieś tam przebiega granica między artystycznym rozgardiaszem a zwykłym… bajzlem. ― Abramczyk uśmiechnął się przepraszająco, lecz widząc, że Hanka nie zareagowała oburzeniem na ten kolokwializm, ciągnął dalej: ― Sęk w tym, żeby osoba, która będzie tu sprzątać, miała takie samo wyczucie tej granicy jak reszta zespołu.

No i doskonałą pamięć, bo jeśli czynności, że tak powiem, porządkowe będą wymagać chwilowego przesunięcia papierów na biurku, należy bezwzględnie dopilnować, by wszystko wróciło na swoje miejsce. ― Ma się rozumieć ― przytaknęła Hanka. Wprawdzie dotąd nie używała w ten sposób swojej spostrzegawczości, ale na pamięć jako taką nie mogła narzekać. ― Świetnie. ― Pan prezes uśmiechnął się szeroko. ― A więc przystąpmy do czynności, że tak powiem, papierologicznych. Przystąpili zatem do podpisania umowy, na razie miesięcznej, wypłacenia zaliczki na środki czystości i zapoznania Hanki z zespołem oraz ich stanowiskami pracy. Teraz zaś oficjalna konserwatorka powierzchni płaskich PA-artu stała przed półką z kocim jedzeniem, na które zamierzała zdefraudować część powierzonych jej pieniędzy. Ostatecznie należało jakoś uczcić ten sukces, zresztą gdyby nie Zyzio, Hanka dalej szukałaby pracy. A jutro do agencji pomaszeruje wyposażona w płyny i ścierki z własnych zapasów. Trudno, najwyżej mieszkanie przy Ząbkowskiej będzie nieco zaniedbane. Do pierwszej wypłaty. ― Wszystko w porządku? ― Barczysty ochroniarz stanął przy Hance i patrzył jej na ręce. Gdyby mógł, prześwietliłby też wzrokiem jej plecak. ― Co? Ach, tak, dziękuję ― ocknęła się podejrzana o niecne zamiary klientka, odłożyła pudełko z pasztetem, wrzuciła natomiast do koszyka kilka saszetek i torebkę chrupek, po czym odmaszerowała w stronę regału ze środkami czystości. ― No i jacy są ci ludzie? ― zapytał Rychu. ― Do rzeczy, czy trochę nie teges? Siedział z Hanką na półpiętrze pod agencją Syrenka. Okno na klatce schodowej miało wygodny szeroki parapet i jedną jedyną kobaltową szybkę, przez którą świat, a konkretnie bazar, wyglądał niebiańsko. No dobrze, po prostu niebiesko. Hanka przyniosła kumplowi jego ulubione piwo, do dyskretnego popijania z papierowej torebki. W końcu był w pracy. ― Nie teges, czyli…? ― zawiesiła pytająco głos. ― Różnie bywa. ― Rychu dokończył piwko. ― W takich miejscach to różni rozmaici… dziwni mogą pracować, wiesz, tacy bardziej artyści. Albo i zboczeńcy, transwestyści znaczy. ― Strzyknął śliną przez szczelinę między górnymi jedynkami. ― Transwestyci? ― Hanka pokręciła głową. ― Nie, chyba nie.

Wszyscy wyglądali normalnie. Nawet się zdziwiłam, bo też myślałam, że będą mieć jakieś niezwykłe ciuchy albo kolorowe włosy, ale nie. ― No, po prawdzie to nie miałaś z nimi za dużo do czynienia. Ale wszystko jeszcze może wyjść w praniu. ― Rychu zgrabnie dał susa z parapetu i pomógł zejść Hance. ― Tylko pamiętaj, jakby kto z nich chciał ci podskoczyć, to wal do mnie jak w dym. Już ja go urządzę, no! Hanka wróciła do mieszkania, w którym najedzone po uszy koty rozciągnęły się na stole i na kanapie. Planując, co założy nazajutrz do pracy, rozmyślała o zespole, którego część zdążyła dziś poznać. „Prezes” było określeniem na wyrost. Piotr Abramczyk okazał się właścicielem PA-artu i dyrektorem kreatywnym, a tak naprawdę dyrektorem artystycznym, co było najwyraźniej jakimś wewnętrznym firmowym dowcipem, którego Hanka nie zrozumiała. Nie zrozumiała także początkowo, dlaczego Oliwię Pieniek nazywano w agencji akantem. Dziewczyna, na oko trzydziestoletnia, była ― owszem ― dość wysoka, od biedy mogła kojarzyć się z grecką kolumną, ale o ile Hanka dobrze pamiętała, kapitel koryncki z motywem akantu wyglądał dość… kędzierzawo, tymczasem Oliwia nosiła swoje blond włosy jak gładki, pękaty hełm. Miała także tę idiotyczną, króciutką grzywkę na szczycie czoła, znak firmowy modnej warszawskiej stylistki fryzur Jagi Cośtam. Hanka nie mogła się nadziwić, gdy po przyjeździe do stolicy widywała obsmyczone w ten sposób dziewczyny. Dopiero kolorowa gazeta w poczekalni u dentysty uświadomiła jej, w czym rzecz. Do kompletu z wygryzioną grzywką Oliwia miała także lekko wyłupiaste niebieskie oczy, co nadawało jej wygląd starodawnej porcelanowej lalki. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że ma do czynienia z głupiutką blondyneczką z dowcipów. Błękitne oczy potrafiły miotać błyskawice, a wąskie wargi miały skłonność do zaciskania się w kreseczkę. Hanka z miejsca poczuła się niepewnie w towarzystwie Oliwii, a kiedy wyszło na jaw, że Lewicka pochodzi z Podkarpacia, dystans pani akant do nowej sprzątaczki wzrósł o kilka lat świetlnych. ― Bardzo proszę, żeby mi tych żab nie ruszać wcale ― wycedziła przez zęby, wskazując kolekcję płazów ustawionych w równym rządku na biurku ― a kubki myć ostrożnie, żeby niczego nie stłuc. I odkurzać codziennie papiery, najlepiej miotełką. „Szanuj accounta swego, możesz mieć gorszego” głosił napis przyczepiony nad biurkiem w gąszczu drobnych karteczek, karteluszków i świstków. Aha, zrozumiała nareszcie Hanka, akant to account manager, tak jak łord to Word, a dilejt ― delete. Cóż, nigdy nie jest za późno na

naukę biurowej angielszczyzny. Copywriter Krzysiek był akurat chory i pracował „z domu”, ale żeby firma o nim nie zapomniała, ustawił na biurku swoje zdjęcie. Hanka, która nie chciała się gapić, kątem oka zdążyła zarejestrować ciemne włosy, kwadratowy podbródek z dwudniowym zarostem i smoliste brwi. Przystojniak! Półki nad biurkiem uginały się od grubaśnych słowników i mniejszych książek. ― Perfekcjonista, jeśli chodzi o język, i straszny bałaganiarz w sensie przestrzennym ― wyjaśniła Oliwia, przewracając oczami. Jakiś czuły ton w jej głosie sugerował jednak, że ma wiele wyrozumiałości dla bałaganiarstwa Krzysztofa. Hanka usłyszała jeszcze, że z jego biurkiem może robić, co chce, bo copy i tak nigdy niczego nie może znaleźć. ― To tyle, jeśli chodzi o stałą kadrę ― powiedział prezes. ― A tu siedzą nasi stażyści. „Niewolnicy” ― zdawała się mówić mina Oliwii ― „chłopcy na posyłki i do parzenia kawy”. Piotr jakby czytał jej w myślach, bo zaprowadził Hankę do kuchni. ― Tutaj bije nasze, że tak powiem, źródełko ― oznajmił. ― Siły i natchnienia. ― Pokazał Hance nowoczesny ekspres i poprosił, żeby tuż przed wyjściem nalewała do niego świeżej wody i napełniała pojemnik kawą. Mieli jeszcze kącik wypoczynkowy, z fotelami, kanapą i zawieszonym na ścianie telewizorem, no i oczywiście łazienkę. ― Jak myślisz, ile czasu zajmie ci wysprzątanie tego wszystkiego? ― zapytał prezes, gdyż między jednym a drugim pomieszczeniem zdążył przejść na „ty” z niedawną panią Anną. ― Na pierwszy raz zarezerwuję sobie ze dwie godziny ― odparła Hanka, po czym, przeciągnąwszy palcem po obudowie mikrofalówki, zmieniła zdanie. ― Albo i trzy. Moja poprzedniczka odeszła chyba dość dawno? ― Raptem pięć dni temu, ale ci od budowy metra strasznie kurzą. ― Abramczyk wyglądał na zmieszanego. Szybko wyjaśnił Hance, że może przyjść nawet i w środku nocy, gdyż ochroniarz, który dyżuruje na dole przez całą dobę, wpuści ją do budynku, polecił Oliwii wypisać Lewickiej przepustkę oraz wypłacić zaliczkę na środki czystości, i tyle go widziały. Będzie dobrze, wmawiała sobie Hanka, przymierzając sprane dżinsowe ogrodniczki. Najgorsze to poranne wstawanie, ale w końcu trzeba zacząć żyć jak cała reszta świata, nie można w nieskończoność

mieć wakacji.

4 Poranne wstawanie dość szybko weszło Hance w krew. Nastawiała budzik na czwartą trzydzieści, ku zdumieniu kotów, które o tej porze dopiero układały się do głębokiego snu, jadła śniadanie i wzmacniała się kawą, lecz prawdziwego kopa energetycznego dostarczała jej przebieżka spod domu na Dworzec Wileński. W pustawym tramwaju Hanka rozwijała się intelektualnie, czytając zaległe lektury. A potem już wymachiwała zawzięcie mopem i, mniej zawzięcie, lawirowała z odkurzaczem między przepierzeniami. Nauczyła się zostawiać poszczególne biurka w takim stanie, w jakim je znalazła, tylko nieco czystsze. Nikt najwyraźniej nie miał zastrzeżeń do jej pracy, gdyż po upływie miesiąca otrzymała wypłatę i roczną umowę. ― Świętujemy! ― powiedziała Hanka do Zyzia, który, ledwie weszła do domu, zaczął okręcać się wokół jej kostek. ― Przyniosłam wam świeżą wołowinkę. Dla siebie kupiła pizzę i wino, ale jakoś nie była głodna. Otworzyła więc tylko butelkę i nalała sobie do szklanki (kieliszków nie posiadała) czerwonego australijskiego. Nie znała się na winach, ale przyciągnęła ją zabawna etykieta z kangurem. In vino veritas. Wystarczyło jakieś dwieście pięćdziesiąt mililitrów, żeby prawda wypełzła rumieńcem na policzki Hanki. Czy tak miało wyglądać jej życie? Fakt, odpędziła widmo głodu, znalazła stałą posadę, która nie pochłaniała zbyt dużo czasu i energii. Tej drugiej nawet jakby Hance dodawała. Uwijanie się z mopem i odkurzaczem fantastycznie wpływało na jej kondycję, a zdrowy rytm dnia ― chodzenie spać i wstawanie z kurami ― na urodę. Babcia Lidzia z Rymanowa byłaby zachwycona. Mniej zachwyceni natomiast byliby rodzice. Hanka powiedziała im tylko, że pracuje w agencji reklamowej, lecz zataiła, na jakim stanowisku. Tak, teraz mam na sumieniu już dwie agencje, myślała ponuro, patrząc w opróżnioną szklankę. Jedynym Lewickim, który znał prawdę o jej sytuacji, był Bartek. Jako dobry brat, też się martwił, oczywiście, ale w przeciwieństwie do mamy, nie ględził. Przytknęła butelkę do rozpalonego czoła. Nie tak wyobrażała sobie życie w stolicy. Nigdy nie była specjalnie towarzyska, nie brylowała na imprezach, nie włóczyła się po klubach. Miała jednak grono znajomych,

z którymi biegała do kina i na kawę, a czasem też na babskie pogaduchy do świtu. Niestety część dziewczyn rozjechała się po Polsce i świecie, więc nawet pozostanie w Krakowie niewiele by zmieniło w sytuacji Hanki. Tutaj jednak była zupełnie sama. Nie licząc Rycha. Uśmiechnęła się ironicznie, dolała sobie wina, upiła łyk. Kwaśne, skrzywiła się. Tak kwaśne, jak słona była cena, jaką zapłaciła ― i za nie, i za przeprowadzkę. ― No, no, wypraszam sobie, masz jeszcze nas ― powiedział Zyzio oczami i bezceremonialnie władował się Hance na kolana. ― Mam jeszcze was ― przytaknęła, gładząc koci grzbiet. ― Ale zrozum, dwunożnych ciągnie czasem do innych dwunożnych. Żeby pogadać, pośmiać się, zrobić coś razem, nie mówiąc już o… ― Zamyśliła się. Od jej ostatniego związku minęły dobre dwa lata. Przemek, jak ona, studiował filozofię, więc wspólnych tematów im nie brakowało. Towarzysko również obracali się w tych samych kręgach, co było dość wygodne. Jednak gdy Hanka zaczęła przymierzać w wyobraźni biały welon, Przemo za nic nie pasował jej do całości obrazka, zresztą akurat wtedy przeszedł na wegetarianizm, zgolił włosy, wziął dziekankę i wyjechał. Podobno do Indii. Podobno. Ech, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem sojowym, stwierdziła Hanka, wsłuchując się w siebie. Serce biło w jej piersi starym, równym rytmem, w żołądku też nie odnotowała raptownego wylęgu motyli. No, Przemek zdecydowanie należał do przeszłości, a ona była gotowa na nowe doznania miłosne. Na razie zaś należało zapewnić sobie drugie źródło dochodów i jakieś, choćby nawet powierzchowne, znajomości. Przeprosiła śpiącego kota, wypakowała z torby kilka paczek modeliny fimo i na dwie godziny zanurzyła się w świecie ugniatanej biżuterii. Majowe słońce wisiało nad bazarem Różyckiego, wydobywając kolory z rozwieszonych przed budkami ubrań tudzież zapachy z na pozór nienaturalnych, importowanych warzyw i nowalijek. Przez głośniki Michel Teló wygrażał handlującymi i klientom ai, se eu te pego, a brazylijski akordeon brzmiał jak żywcem wyjęty z Kapeli Czerniakowskiej. Po cóż jechać do Rio, do dalekiego Rio, zadumała się poetycko Hanka, nieodmiennie zachwycona lokalnym folklorem. Dziś nie miała jednak czasu na zachwyty, sprowadzał ją tu interes. ― Weźmie pani w komis kolczyki i bransoletki? ― zagadnęła pierwszą z brzegu sprzedawczynię przy stoisku z drobną galanterią. ― Pani pokaże. ― Kobieta odłożyła „Życie na gorąco” i podeszła

do Hanki, która była profesjonalnie przygotowana do takiej rozmowy. Na styropianowej tacce, obciągniętej kawałkiem czarnego podkoszulka, modelinowe cudeńka grały wszystkimi kolorami tęczy. ― Ładne ― pochwaliła sprzedawczyni. ― I lekkie ― zdziwiła się, podniósłszy parę długich kolczyków złożonych z trzech cytrusowych plasterków. ― Chińskie? Hanka całą siłą woli powstrzymała się od okrzyku oburzenia. ― Nie, sama robiłam. Ze specjalnej modeliny. ― To pewnie nieźle sobie za nie policzysz. ― Kobieta wydęła wargi. ― No i ja musiałabym mieć z tego jaki zysk. Wyjdzie za drogo i nikt tego nie kupi. ― A, to przepraszam. ― Hanka zabrała tackę i już chciała okręcić się na pięcie, gdy tamta ją powstrzymała: ― Chwileczkę, a pokaż jeszcze te arbuzy. Pasowałyby mi do tipsów. Hanka zerknęła odruchowo na palce kobiety. Ogryzione do cna paznokcie nijak się miały do czerwono-zielonych plasterków. ― Dziś wieczór idę do Lenki robić nowe ― uśmiechnęła się ich właścicielka. ― To ile byś za nie chciała? Potargujemy się, ale więcej niż dychę nie dam! Dychę? Tyle Hanka zapłaciła za jedną paczuszkę fimo, a na te kolczyki nie zużyła nawet jednej trzeciej. Czyżby kroił jej się interes życia? Amatorka arbuzów wzięła jej milczenie za odmowę. ― Dobra, dwanaście to moje ostatnie słowo. Hanka zebrała się w sobie, odetchnęła głęboko i wypaliła: ― Dam je pani za piątkę albo w ogóle za darmo, ale pod jednym warunkiem. Nieźle, myślała wieczorem, gdy odebrała z uzbrojonych w czerwone szpony rąk Wandy listę zamówień. Bazarowe koleżanki sprzedawczyni życzyły sobie kwiatów albo owoców, ale nie brakowało też chętnych na miniaturowe gofry, lody lub filiżanki z kawą. ― Lato idzie ― podsumował Rychu, który zajrzał do Hanki tak sobie, bez konkretnego powodu. ― Szkoda, że faceci nie noszą takich dyrdymałków, bo mogłabyś im robić butelki z piwem albo i kiełbaski z grilla. Hanka wpatrzyła się w niego jak w tęczę. Jasne, mężczyźni kolczyków nie noszą, ale już na przykład breloki do kluczy… ― Co się tak gapisz? ― zapytał tymczasem Rychu, próbując ukryć

zadowolenie. Od tamtej nocy w śmietniku czuł do Hanki miętę, ona jednak była zupełnie niewrażliwa na sygnały, które nieśmiało słał w jej kierunku. W sumie nic dziwnego; gdzieżby taka jak ona chciała takiego jak on? Ale w bajkach cuda się zdarzają, co nie? Albo w tych pisemkach, które czytają dziewczyny z Syrenki. Właśnie, Syrenka… ― Ty, słuchaj ― otrząsnął się z przyjemnych myśli ― a może mi dasz parę tych cudeniek, to pokażę naszym dziewczynom. One ciągle się stroją, rozumiesz, żeby klient miał jakąś odmianę. Hanka zmarszczyła brwi. Odkąd Alek przestał ją szykanować, zepchnęła kłopotliwych sąsiadów na skraj świadomości. Jednak udawanie, że nie ma się pod bokiem jaskini nierządu to jedno, a świadome na niej zarabianie ― drugie. ― Może kiedy indziej ― odparła ― bo te tutaj muszę mieć na wzór. ― Okej. ― Rychu nie nalegał. Przeciągnął się, aż mu chrupnęło w barkach, pogłaskał Zyzia i, wobec niezbyt gościnnego milczenia Hanki, poszedł sobie. No i pięknie, myślała tymczasem artystka, przez jakiś czas będę mieć dodatkowy zarobek, a jak się rozpędzę, to może wejdę w to na poważnie, spróbuję nowych technik, zrobię jakiś kurs jubilerski… Marzyła sobie, lecz jednocześnie czuła niedosyt. Piątkowy wieczór, cały świat szykuje się na imprezy… o, Wanda tipsy zrobiła… i tylko ona siedzi tu sama. Bartek zajęty nową panną, do rodziców nie da się zadzwonić, bo mama ręce załamie i jeszcze, ględząc, wyciągnie z niej prawdę. Na teatr Hanki nie było chwilowo stać, zresztą na co lepsze sztuki bilety należało rezerwować z dużym wyprzedzeniem. Pojadę na Starówkę, wymyśliła wreszcie. Pogapię się na ludzi, podpatrzę jakieś trendy w biżuterii. Przebierała się właśnie w bardziej wyjściowe ciuchy, gdy zadzwonił telefon. ― Cześć, Hanka ― odezwał się jej szef. ― Piotrek z tej strony. Masz jakieś konkretne plany na weekend?

5 Piotrek zadzwonił do Hanki w sobotę po południu, punktualnie o szóstej. ― Jestem już ― powiedział. ― Zaparkowałem na Targowej, po prawej, zaraz za przejściem podziemnym. Szafirowe BMW, kabriolet, ale z podniesionym dachem. Za ile przyjdziesz? ― Za jakieś dziesięć minut ― odparła Hanka. ― Spróbuj być za pięć. Gorąco, a tu klima wysiadła i makijaż mi spłynie. Na takie dictum podwładna Abramczyka zrezygnowała z dopieszczania własnego makijażu, poprawiła tylko uczesanie, porwała do reklamówki szpilki i wybiegła z mieszkania. Na schodach minęła mężczyznę w garniturze. Pachniał dobrą wodą, zmieszaną z popołudniowym zmęczeniem. Zmierzył Hankę wzrokiem i wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale rzuciła mu takie spojrzenie, że już bez słowa pomknął do Syrenki. Hankę aż zatrzęsło z oburzenia. Przecież ten człowiek, na oko prawnik albo może i poseł, na pewno sporo zarabiał i obracał się w kulturalnym towarzystwie. Czy jej się zdawało, czy miał na palcu obrączkę? A jeśli był też ojcem? Na przykład małej dziewczynki? Brr, ohyda! Wciąż dygocząc, Hanka wybiegła na ulicę i szybko przeszła na drugą stronę jezdni, gdyż na horyzoncie majaczył Chudy Marian „Panda”, lokalny amator wina patykiem pisanego i daleki kuzyn Rycha. Chudy było nazwiskiem Marianka, któremu zaprzeczał i wydatny brzuch nosiciela, i jego nalana, jakby ulepiona z czerwonawego kitu, twarz. Sobotni wieczór stanowił zaś pretekst do pandowania, czyli tradycyjnej zbiórki na flaszkę wśród bliższych i dalszych sąsiadów ― „Pan da piątaka”. Hanka przeważnie nie odmawiała mu drobnych, dziś jednak nie chciała, żeby widziano ją w takim przebraniu. ― Całkiem nieźle wyglądasz w tych ciuchach ― pochwalił swoją pracownicę właściciel PA-artu, gdy wsiadła do szafirowego BMW. Odruchowo spojrzała na szefa i zamarła. Wiedziała, czego się spodziewać, Piotrek przygotował ją wczoraj, gdy zgodziła się na tę wyprawę, ale nie przypuszczała, że efekt jego starań będzie tak spektakularny. ― S-skąd wziąłeś zakola? ― zdołała tylko wykrztusić.

― Jakie zakola? A, te… ― Przejechał ręką po głowie. ― Wygoliłem. A pieprzyk przykleiłem. Nie dotykaj ― uprzedził Hankę, której dłoń sama wyciągnęła się do jego policzka ― bo odpadnie. No i zmażesz mi podkład. Podkład! No pewnie, na co dzień Piotr Abramczyk z PA-artu był bardziej śniady niż jego znany odpowiednik. I bardziej pucołowaty, a teraz jakby zbladł i zeszczuplał. ― No, już, już. Nie mów, że nie słyszałaś o modelowaniu twarzy przy użyciu różu i pudru brązującego. Słyszała, oczywiście, ale żeby mężczyzna… Ciekawe, czy zatrudnił makijażystkę, czy też sam… ― Gdybyś robiła to tak często, jak ja, też doszłabyś do wprawy. ― Piotr miał zdumiewającą zdolność podsłuchiwania myśli Hanki. ― O, jeszcze tylko okularki, bo dziś robię za doktorka z Przepisu na tycie, tak jest chyba dobrze, nie sądzisz? A teraz założymy ciemne okulary, a tobie chusteczkę na głowę, żeby nie popsuć koka, zdejmiemy wreszcie tę budę i wio! Ach, zapomniałbym. Tu masz torebkę. ― Podał Hance błyszczące puzderko zintegrowane ze złotym kastetem. ― Tylko uważaj, nie zgub i nie zniszcz, bo to autentyczny Alexander McQueen. No, co się tak gapisz? Z wypożyczalni. Nie stać mnie jeszcze na własnego, chyba rozumiesz? Nie rozumiała, ale widać było to bez znaczenia. Piotr opuścił dach i ruszył z piskiem opon, by zrobić pętelkę i kluczyć między miejskimi wykopkami, gdyż chciał się dostać do Radzymina. Tam czekał już na nich kolejny zleceniodawca Abramczyka, niejaki Cegłowski, wytwórca żaluzji, rolet i firan. Kiedy Hanka stawiła się w piątek na spotkanie z szefem, długo nie mogła uwierzyć jego słowom. ― Naprawdę? Ludzie płacą, żebyś ucharakteryzował się na aktora i przyszedł na ich imprezę? Ty chyba mnie w coś wkręcasz. To jakaś kampania reklamowa, tak? Właściciel PA-artu wywrócił oczami. ― Nie ― powiedział, wzdychając ― choć od kampanii się zaczęło. Pamiętasz gładź szpachlową Glajdex? Mieliśmy serię spotów w lokalnej tiwi. Hanka wzruszyła ramionami. ― Nie pamiętam. Mieszkam w Warszawie od niedawna, zresztą nie mam telewizora. ― Aha. No więc musisz wiedzieć, że to było jedno z milszych