Yuka93

  • Dokumenty374
  • Odsłony179 715
  • Obserwuję131
  • Rozmiar dokumentów577.3 MB
  • Ilość pobrań103 850

Kaye Robin - Palaca milosc

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Kaye Robin - Palaca milosc.pdf

Yuka93 EBooki
Użytkownik Yuka93 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 388 stron)

ROBIN KAYE przełożyła Anna Płocica Warszawa 2011

Tytuł oryginału: Too Hot to Handle Projekt okładki: Beata Kulesza-Damaziak Zdjęcie na okładce: © Jacob Wackerhausen, iStockphoto.com © Barolló, Dreamstime.com Copyright © 2009 by Robin Kaye Copyright © for the Polish translation Wydawnictwo BIS 2011 Wszystkie prawa zastrzeżone, w tym prawo do powielania całości lub części w jakiejkolwiek formie. Prosimy o nienaruszanie praw autorskich. ISBN 9 7 8 - 8 3 - 7 5 5 1 - 2 3 1 - 1 Wydawnictwo BIS ul. Lędzka 44a 01-446 Warszawa tel. (22) 877-27-05, 877-40-33; fax (22) 837-10-84 e-mail: bisbis@wydawnictwobis.com.pl www.wydawnictwobis.com.pl Druk i oprawa: ARSPOL, Bydgoszcz

Najbardziej lubię pisać o przyjaciołach. Mówią prawdę w oczy, nie obawiają się skrytykować, ko­ chają Cię, płaczą i śmieją się z Tobą, odczuwają Twoje radości i smutki jak własne. Przyjaciele odgrywają ogromną rolę w moim ży­ ciu. Miałam dużo szczęścia i napotkałam na swojej drodze wielu wspaniałych ludzi. O takich przyja­ ciołach marzy każda kobieta. Tę książkę dedykuję właśnie Wam. Gregory'emu Olsenowi, Cary'emu Domingu- ezowi, Charliemu Dodge'owi, Kenowi i Dianne Tysonom, Millie Gemando, Leslie Hourdas, Jen- nifer Griffith, Cheryl McKissick, Becky Hazel, Rhondzie Plumber, Deb Barger, Debbie Styne, Jennifer Shark, Kevinowi Dibleyowi, Anie DaSilva, Dalii Schulman, Amy Green-Phillips, Robin Linear, Jeannde Hersom oraz April Line.

(^Rozdział pierwszy CDÓ C Z s 1 uchy nie uprawiają seksu, prawda? Annabella ' Ronaldi nie była tego do końca pewna. Zawie­ szona pomiędzy jawą i snem, po nocy obfitują­ cej w szampana, doszła do wniosku, że albo zaznała nie­ ziemskiego seksu z duchem swojego zmarłego chłopaka Chipa, albo z jego sobowtórem. Modliła się, by to ten drugi wariant okazał się prawdziwy. Spała w swoim życiu jedynie z dwoma mężczyznami, więc perspektywa zwiększenia tej liczby o pięćdziesiąt procent wydawała się znacznie bardziej prawdopodob­ na od przygody miłosnej z duchem, zwłaszcza gdy zasta­ nawiała się nad tym już na półtrzeźwo. Zeszłej nocy bo­ wiem daleko jej było do trzeźwości. Musiała przyznać, że jej dawny związek z Chipem wie­ le by zyskał, gdyby chłopak był za życia choć w połowie tak dobry w łóżku jak jego duch zeszłej nocy - jeśli, oczy­ wiście, to właśnie duch Chipa spał teraz obok niej. To zaś znów sprowadzało ją do pierwotnego pytania: czy duchy potrafią się bzykać? I to jeszcze w tak obłędny sposób? Anabella otworzyła oczy i krzyknęła. Z całych sił. Śpiący obok niej mężczyzna obudził się i usiadł, ona tymczasem wyskoczyła z łóżka. - Mój Boże, ty istniejesz naprawdę. - Tak, zdecydowa­ nie miała przed sobą żywego mężczyznę, z krwi i kości. * 7 *

Wpatrywał się w nią z takim żarem w oczach, że wcale by się nie zdziwiła, gdyby nagle pochłonął ją ogień. W tych okolicznościach wolałaby nawet zginąć w płomieniach, niż stać przed nim jak idiotka. Idiotka w samej niebieskiej podwiązce. Zerwała z łóżka prześcieradło, całkowicie od­ krywając mężczyznę. Jednak on, choć też nagi, w ogóle nie wyglądał jak idiota. Wręcz przeciwnie. Był... duży i hm... zadowolony z jej widoku. Bardzo zadowolony. Annabelli odebrało mowę. - Bello... - Przysunął się do niej. Dziewczyna zaczęła się cofać, aż uderzyła z impetem o toaletkę. Bello? Chip nigdy tak do niej nie mówił. Gdyby już jakiś czas temu nie wykluczyła całej teorii z duchem, to jedno słowo ostatecz­ nie by ją przekonało. - Hej, spokojnie. Nie zrobię ci krzywdy. - Kim jesteś? - Jestem Mike... Mike Flynn, najlepszy przyjaciel two­ jego szwagra. Poznaliśmy się na weselu. Wyglądasz, jak­ byś zobaczyła ducha. - Co ty powiesz. - Nie przypominał brutalnego mor­ dercy, choć właściwie nie wiedziała, jak taki morderca może wyglądać. Była jednak pewna, że powinien mieć przy sobie siekierę bądź inne narzędzie zbrodni, a ni­ czego takiego przy nim nie dostrzegła. Nie zauważyła też żadnego prawdopodobnego schowka, w którym mógłby owo narzędzie ukryć. Nagle zorientowała się, że wpatruje się w... jego przyrodzenie. Niezbyt grzecz­ nie z jej strony. Odetchnęła głęboko, przebiegła wzro­ kiem po wspaniale umięśnionym brzuchu oraz szero­ kim torsie sobowtóra i zatrzymała się dopiero na jego oczach. Wyglądał niemal tak samo jak Chip vel Chri- stopher Edmond Van Dykę Larsen, nie licząc koloru oczu, niewielkiego garbka na nosie i rozmiaru pewnego „dodatku". - Cześć... Hm... - Mike. Mike Flynn. * g *

- Wiem, jak się nazywasz - oznajmiła, ale on nie wy­ glądał na przekonanego. - Nigdy wcześniej tego nie robi­ łam... - Nigdy wcześniej nie przyprowadziłaś do domu miłe­ go faceta, żeby uprawiać z nim niesamowity, bajeczny, niezapomniany seks? - Puścił jej oczko. - Cóż, jeśli cię to pocieszy, ja też nie mam tego w zwyczaju, zwłaszcza kie­ dy piękna kobieta nawet nie pamięta mojego imienia. Po­ mijając ten drobny szczegół, nie przychodzi mi do głowy przyjemniejszy poranek. Mimo wielu błagalnych próśb wzniesionych pod nie­ biosa Annabella nie zapadła się pod ziemię. Nie miała więc wyjścia i musiała uporać się z przedziwną sytuacją. - Czy ktoś już ci kiedyś mówił, że wyglądasz pięknie, kiedy jesteś skrępowana? Zresztą ty jesteś piękna niemal w każdych okolicznościach. Annabella przestąpiła z nogi na nogę. - A więc my naprawdę... yyy... no wiesz? - O tak. Kilka razy. Może umysł płatał jej figle. Może on wcale nie wyglą­ dał jak Chip i jego głos wcale nie brzmiał tak samo. Mo­ że po prostu przechodziła załamanie nerwowe. Ostatecz­ nie, po wszystkim, co ostatnio przeżyła, małe wakacje od rzeczywistości nie wydawały się niczym dziwnym. Wtedy sobie przypomniała. Obrazy ich dwojga zata­ czających się po jej nowym mieszkaniu i zdzierających z siebie nawzajem ubranie przebiegły przed jej oczami ni­ czym amatorski film porno. Skrzywiła się na wspomnie­ nie odgłosu rozdzieranego ubrania i własnego gromkiego śmiechu, kiedy zdała sobie sprawę, że jej krótka, czar­ na sukienka nagle stała się wyjątkowo kusa. Jeśli pamięć jej nie zawodziła, dziwiło ją, że sukienka nie stanęła w płomieniach od żaru ich ciał. - Chcesz, żebym dał ci trochę czasu? Wyprowadzę Da- ve'a na spacer. - Skąd znasz psa Rosalie? * 9 *

- Jestem przyjacielem Nicka. Pamiętasz? Poznałem Dave'a, kiedy Nick i Rosalie zaczęli się spotykać. - A c h , no tak. - Wyprowadzę Dave'a, kupię coś na śniadanie, a po­ tem porozmawiamy i nadrobimy pierwszą randkę. - Pierwszą randkę? - Tak. Ty wyjawisz mi swoje drugie imię, a ja powiem ci swoje. Porozmawiamy o rodzinie, pracy i innych co­ dziennych sprawach. Wtedy nasza wczorajsza przygoda nie będzie się wydawała tak przedwczesna. - Nie będzie? - Jak już mówiłem, nie mam w zwyczaju rzucać się na kobiety kilka godzin po ich poznaniu. Właściwie nigdy wcześniej mi się to nie przydarzyło. Chyba wymiana pod­ stawowych informacji nie jest aż takim złym pomysłem. Warto spróbować. Co ty na to? - Dobrze. - Zacisnęła powieki. Spodziewała się, że jej niecodzienny gość wyjdzie, przynajmniej na jakiś czas. On jednak zbliżył się do niej i objął jej twarz dłońmi. Po­ tem, zanim zdążył to zarejestrować jej otępiały umysł, obsypał delikatnymi pocałunkami jej powieki i usta. Otworzyła oczy, a on uśmiechnął się do niej, jakby była najsłodszą istotą pod słońcem. Koleś zdecydowanie po­ winien więcej wychodzić do ludzi. Na koniec Mike musnął wargami jej ramię. Choć pieszczota wydawała się niewinna, Annabellę przeszedł rozkoszny dreszcz, od którego stwardniały jej sutki. Za­ parło jej dech, a Mike uśmiechnął się z satysfakcją i się­ gnął po ubranie. Nigdy jeszcze nie widziała takiego uśmiechu u męż­ czyzny, z którym spała. Chociaż wcale nie miała w tym względzie ogromnego doświadczenia. Najpierw był Chip, potem... hm... Johnny, a teraz... Mike. Właśnie, Mike. Dave - pies, którym miała się zajmować do powrotu siostry z podróży poślubnej - wpadł do sypialni z męski- * 10 *

mi slipami w pysku. Podejrzewała, że należały do Mike'a. Skrzywiła się. - Przepraszam cię za to. Mike naciągnął szare, prążkowane spodnie od garnitu­ ru i zapiął rozporek. - Widziałaś moją koszulę? - Jest w salonie. - Ach, więc teraz już coś pamiętasz. To pocieszenie dla mojego poważnie nadszarpniętego ego. Zanim zdążyła wymyślić coś w odpowiedzi, zadzwonił telefon. Annabella zerknęła na zegarek. Było jeszcze wcześnie, więc to na pewno Becca. - Wybacz... Mike uniósł dłoń. - Nie ma sprawy. Nie spiesz się. Niedługo wrócę z Da- ve'em. To rzekłszy, Mike opuścił sypialnię i zamknął za sobą drzwi. Dziewczyna rzuciła się na łóżko, okryła nagie ciało prześcieradłem i sięgnęła po słuchawkę. - Halo? - A więc przeżyłaś wesele. Widzisz, niepotrzebnie się martwiłaś. - Becca? Czy przypadkiem nie masz jakiegoś kuzy­ na w Nowym Jorku? - Usłyszała gwizd Mike'a, szczęk łańcuszkowej obroży oraz blaszanych identyfikatorów, a potem trzaśniecie drzwi frontowych. - Kuzyna? - No tak, kuzyna. Około trzydziestki, blondyna o sza­ rych oczach, zabójczo przystojnego. Kuzyna, który jest podobny do Chipa. I to nawet bardzo. Tylko że ma tro­ chę pełniejsze usta, a jego nos wygląda, jakby był złama­ ny kilka razy, no i... ma większe... stopy. - Większe stopy? Annabello, dobrze się czujesz? Dziewczyna miała ochotę krzyknąć: „Nie, nie czuję się dobrze!". Jak osoba, która zastanawiała się, czy nie przy- * ii *

darzył jej się seks z duchem, mogła czuć się choć w nie­ wielkim stopniu dobrze? Jednak Becca rzuciłaby wszyst­ ko, wskoczyła do pierwszego pociągu z Filadelfii i pobie­ gła prosto na Brooklyn, gdyby poczuła, że Annabella jej potrzebuje. Choć Annabella bardzo kochała Beccę, nie miała siły zmagać się z konsekwencjami wtajemniczania przyjaciółki w całą sytuację. - Nic mi nie jest. Po prostu poznałam wczoraj pewne­ go faceta. Nazywa się Mike Flynn i jest zadziwiająco po­ dobny do Chipa. Musicie być jakoś spokrewnieni. - Annabello, mój brat odszedł już dwa lata temu. Nie sądzisz, że czas się z tym uporać? - O rany, Bec. Powiedziałam tylko, że poznałam kole­ sia, który wygląda jak Chip. Nie żyję wspomnieniami o Chipie. Przecież przed kilkoma tygodniami byłam zarę­ czona z innym facetem. - Z tym szują przedsiębiorcą pogrzebowym. - Johnny nie był taki zły. - Johnny dał się przyłapać ze spuszczonymi spodniami, jak obok trupa zabawiał się z wizażystką w zakasanej spódnicy... - Tak, obok pani Nunzio. - Annabella przeżegnała się. - Panie, świeć nad jej duszą. - Spójrz prawdzie w oczy. Tak zachować się może tyl­ ko szuja. - No dobrze, jeśli już musisz nazywać rzeczy po imie­ niu. Ale Johnny nie miał nic wspólnego z Chipem. - Johnny miał bardzo dużo wspólnego z Chipem. Wszystko, co robiłaś, odkąd dowiedziałaś się o chorobie Chipa, było związane z Chipem. Włącznie z planowa­ niem małżeństwa z tym szują z zakładu pogrzebowego. - Posłuchaj, kochana. Choć nasza rozmowa jest dla mnie wielce oświecająca, nie mam teraz czasu. Muszę się ubrać. Czy dzwonisz w jakimś konkretnym celu? - Chciałam się tylko upewnić, że nic ci nie jest. Ciężko być gościem, a nie panną młodą na własnym weselu. * 12 *

- Czuję się świetnie. - Kłamczucha. Jesteś zbyt próżna, żeby czuć się świet­ nie. Choć na pewno bardzo kochasz swoją siostrę, świa­ domość, że ukradła ci wesele, nieźle ci dopiekła. To po­ ruszyłoby nawet anioła, a obie wiemy dobrze, że ty anio­ łem nie jesteś. Nie wierzę, że poddałaś się bez walki. - Właściwie to tak. - Aby udowodnić swoją rację, An­ nabella usiadła i zrzuciła nogami prześcieradło. Była na­ ga... naga, nie licząc szorstkiej niebieskiej podwiązki na udzie. - O Boże! - Zupełnie o tym zapomniała. - Dość tego. Wsiadam w najbliższy pociąg do Nowego Jorku. Przerażasz mnie. - Nie, nie, nic mi nie jest. Naprawdę. Ja tylko... Wła­ śnie zobaczyłam, która jest godzina, i muszę... Jestem z kimś umówiona na śniadanie... na drugie śniadanie, a nawet się jeszcze nie ubrałam. Zadzwonię później, obiecuję. Nic mi nie jest. Przysięgam. Naprawdę. - No dobrze, ale czuję, że coś się święci. Porozmawia­ my po południu. Jeśli się do mnie nie odezwiesz, jutro ra­ no będę walić do twoich drzwi. - Zadzwonię. Obiecuję. Cześć. - Odłożyła słuchawkę i jęknęła. Bolała ją głowa, czuła nieprzyjemny smak w ustach i była niemal pewna, że ktoś dodał jej czegoś mocniejszego do szampana. Narzuciła szlafrok i poczła­ pała do łazienki. Mike nie mylił się co do jednego - wracała jej pamięć. Zeszłej nocy była na weselu swojej siostry Rosalie. Na weselu, które Annabella zaplanowała w najdrobniej­ szym szczególe, na weselu, o którym marzyła, odkąd do­ stała pierwszą lalkę Barbie w sukni ślubnej, na weselu, które byłoby jej weselem, gdyby nie zerwała zaręczyn z Johnnym. Widok siostry cieszącej się jej marzeniem wy­ starczająco ją upokorzył, ale potem ujrzała sobowtóra Chipa rozmawiającego z jej szwagrem Nickiem. Miał takie same szerokie ramiona i płowe włosy, na ty­ le długie, że owijały kołnierzyk jego koszuli. Jednak po- * 13 *

dobieństwa na tym się nie kończyły. Bynajmniej. Przyj­ mował również tę samą pozę. Stał z rękami na biodrach, szeroko rozstawiwszy nogi, i śmiał się głośno. Na ten wi­ dok włoski na rękach stanęły jej dęba i z trudem zwalczy­ ła pokusę, żeby się przeżegnać. Sobowtór Chipa obrócił się i spojrzał jej prosto w oczy. Annabella pamiętała, że złapała się kurczowo krzesła, bo zakręciło jej się w głowie i zaczęły jej latać mroczki przed oczami. Kieliszek wypadł jej z rąk. Zewsząd docho­ dził do niej szum rozmów, ale nagle wszystko wydało się takie odległe. Nie potrafiła oderwać wzroku od zbliżają­ cego się do niej mężczyzny. Niemal biegł, ale widziała go jakby w zwolnionym tem­ pie. Jego ciepła dłoń chwyciła ją za łokieć. - Usiądź, zanim upadniesz. - Chip? - wymamrotała. - Nazywam się Mike. Wszystko w porządku? - Pchnął ją na krzesło i kucnął przed nią, a potem złapał ją za nad­ garstek i zerknął na zegarek. - Tak. - Wyrwała się z jego uścisku i pogładziła ramio­ na, próbując pozbyć się gęsiej skórki. Miał inne oczy niż Chip. Były szare i przyglądały się jej wnikliwie. Chip miał jedno oko brązowe, a drugie zielo- nobrązowe. Z jego spojrzenia bił ciągły zachwyt. Świat widziany oczami Chipa musiał być cudowny. Dostrzegał jedynie piękno. Walkę z rzeczywistością pozostawiał in­ nym. - Nie wyglądasz najlepiej. - Dzięki. Każda dziewczyna marzy o takim komple­ mencie. - Chodzi mi o to, że wyglądasz, jakbyś źle się czuła. Je­ stem lekarzem. Jadłaś dziś coś? Bierzesz jakieś leki? - Posłuchaj, doktorku, nie jestem chora. Myślałam, że zobaczyłam ducha, to wszystko. Najwyraźniej jednak się pomyliłam, bo ty na pewno nie jesteś duchem. - Co takiego? * 14 *

- Przypominasz mi starego znajomego. - Annabella wstała, a Mike poszedł za jej przykładem. - Miło cię by­ ło poznać... - Mike. - Właśnie. - Przeszła otumaniona na drugi koniec sali, marząc o opuszczeniu przyjęcia. Jedynie strach przed gnie­ wem matki powstrzymał ją przed ucieczką. Zamiast tego skierowała się na taras wychodzący na Park Avenue. Później była już zbyt pijana, żeby pamiętać o wypusz­ czeniu bukietu, kiedy go złapała. Mike złapał podwiązkę. Zanim zdołała się wymigać, została posadzona na krześle na środku parkietu i Mike, przy głośnych wiwatach i gwizdach, powoli wsunął ręce z podwiązką pod jej su­ kienkę, wysoko na udo. Im wyżej wędrowały jego dłonie, tym bardziej płonęły mu oczy. Wciąż tkwiła w niewoli je­ go spojrzenia, gdy pomógł jej wstać i porwał do obowiąz­ kowego tańca. Ani się obejrzała, kiedy siedziała z nim w taksówce jadącej na Brooklyn. Annabella zapragnęła, aby jej umysł zmienił się w zni- kopis: wystarczyłoby potrząsnąć głową, a znów pojawiła­ by się w niej pusta tabliczka. * * * * * Mike opuścił mieszkanie Annabelli z wlokącym się obok Dave'em. Skierował się do najbliższej latarni ulicz­ nej i uderzył w nią głową. Mocno. - Kurwa... - Otworzył oczy i ujrzał przed sobą starszą panią w koronkowym szalu na głowie i z różańcem w dło­ ni. Spojrzała na niego z taką pogardą, że aż skulił się ze wstydu. - Przepraszam - wymamrotał, gdy go mijała. Kobieta burknęła pod nosem coś po włosku. Cholera, dziś rano przechodził samego siebie. - Świetne przedstawienie, Mikey. A teraz powiedz mi, co, do cholery, robisz z moim psem przed domem mojej szwagierki, i to bladym świtem. * 15 *

- Nick? Co ty tu robisz? Przecież ożeniłeś się ledwie pół dnia temu. Pies zaczął skakać na Nicka, radośnie merdając ogo­ nem. Mike bezskutecznie próbował go powstrzymać przed tymi brutalnymi objawami czułości. Nick podał Mike'owi kilka z licznych toreb, które miał ze sobą, i pogłaskał zwierzaka. Wyraz twarzy przyjaciela zdradzał niezadowolenie i Mike cieszył się w duchu, że Nick z natury nie jest porywczy. - Nie, nie mów mi. - Nick przyjrzał się przyjacielowi, jakby próbował wyczytać wszystko z jego twarzy. - Chyba nie spałeś z moją szwagierką, co? - Czy naprawdę chcesz usłyszeć odpowiedź na to pyta­ nie? - Co? Zaliczyłeś wszystkie moje dawne przyjaciółki, a teraz zabierasz się za moją rodzinę? - To nie moja wina, że twoje dawne przyjaciółki biegły do mnie po pocieszenie. Zważywszy moje szalone godzi­ ny pracy, nie mam czasu nawet na sen, a co dopiero na poznawanie kobiet. Minęło chyba z pięć albo sześć lat, kiedy po raz ostatni poznałem kobietę, która nie była pie­ lęgniarką albo nie miała lek. med. przed nazwiskiem. Mike'owi zdarzały się krótkie przygody, a nawet miał za sobą kilka związków, które wykraczały poza seks (choć było ich bardzo niewiele), ale rzadko czuł ze swoimi part­ nerkami więź emocjonalną. Nic jednak nie przygotowało go na spotkanie z Anna­ bella Ronaldi. Była niemal zbyt gorąca. Zbyt namiętna. Kiedy jej dotykał, czuł takie iskry, jak tamtego dnia, kie­ dy bawił się w wilgotnej piwnicy i prawie stracił życie po­ rażony prądem. - Annabella jest inna. - Tak, dobrze to ująłeś. Annabella to moja szwagierką. Nie mogłeś znaleźć sobie jakiejś innej dziewczyny do łóż­ ka? - Nick uniósł ręce i uderzył nimi o uda, najwyraźniej zapominając, że trzyma kilka siatek z supermarketu i pie- * 16 *

karni za rogiem. - Sądząc po twojej głupkowatej minie, zgaduję, że odpowiedź brzmi: nie. I domyślam się, że to nie najlepsza pora, żeby wpaść do mieszkania po torbę, którą Rosalie zostawiła. Mike nie zdołał powstrzymać uśmiechu. - Masz podwójną rację. - Będę udawał, że cię nie widziałem. - A czy Rosalie nie będzie się zastanawiać, dlaczego nie wstąpiłeś po torbę? - Powiem jej, żeby sobie kupiła nową. Poza tym wiesz, jak Lee uwielbia czekoladę. Tylko zerknie na te pączki w czekoladzie, to od razu wybaczy mi roztargnienie. Po­ wiem, że nie mogłem dłużej znieść rozłąki. Ostatecznie to prawda. Nick wziął od Mike'a pozostałe siatki. Mike rozumiał Nicka. Prawie. Zeszłej nocy bogowie mu sprzyjali, ponieważ kiedy po raz pierwszy spojrzał Annabelli w oczy, zareagowała na niego równie gwałtow­ nie. Ucieszył się, że ma na sobie luźne spodnie. Annabel­ la była piękna i seksowna, a na dodatek wpatrywała się w niego, jakby nie wierzyła własnym oczom. Od tamtej chwili jej wzrok nie opuścił go ani na chwilę. Równie do­ brze mógłby być jedynym mężczyzną na przyjęciu. Mike nie miał zamiaru pozwolić jej uciec. Musiał się tylko upewnić, że nigdy więcej go nie zapomni. * * * * * Annabella włożyła spodnie do jogi oraz sportowy top i wyszła z sypialni dokładnie w momencie, gdy Mike po­ wrócił ze spaceru z psem. Dostrzegła, że Mike poskładał pozostałości jej sukien­ ki, figi oraz pończochy i ułożył je starannie na kanapie. Jego marynarka wisiała na oparciu krzesła, a z górnej kieszonki wystawał zwinięty w rulonik krawat. Miał na sobie pomiętą koszulę bez kilku guzików, spodnie * 17 *

od garnituru i eleganckie czarne pantofle. Nawet w ubra­ niu, które przeleżało całą noc na podłodze, wyglądał wy­ jątkowo atrakcyjnie. Miałaby problem ze znalezieniem przystojniejszego mężczyzny. Teraz pozostawało jedynie pytanie: co z nim zrobić? - Cześć. - Mike postawił na stole dwie siatki i wręczył jej kubek kawy. - Nie wiedziałem, jaką kawę lubisz... Annabella zdjęła wieczko i upiła łyk gorącego płynu, zastanawiając się, co ma teraz powiedzieć. - Ach, cholera. - Mike wyciągnął zza paska telefon ko­ mórkowy i przeczytał wiadomość z ekranu. - Przepra­ szam cię. Muszę iść. Wiem, że powinniśmy porozmawiać, ale to nagły wypadek. - Wyciągnął krawat z kieszonki marynarki, uniósł kołnierzyk koszuli i zawiązał idealny węzeł windsorski, nawet nie spoglądając w lustro. Kiedy była z Chipem, to ona musiała wiązać mu kra­ wat - przy tych rzadkich okazjach, gdy zgadzał się ubrać elegancko. Zawsze się zastanawiała, czy sobie z niej nie żartuje. Chłopak, który spędził połowę życia w prywat­ nej szkole, powinien wiedzieć, jak wiązać krawat, nawet we śnie. Może dlatego nie chciał nosić krawatów, kiedy dorósł. Mike zacisnął węzeł, podsunął go pod szyję i nawet się przy tym nie skrzywił. Chip zawsze wyglądał w takich sy­ tuacjach, jakby zakładała mu stryczek. Czy to nie dziwne? Obserwowała Mike'a szykującego się do pracy. Nie po­ wiedział wprost, że idzie do pracy, ale jeśli nadwerężo­ na pamięć jej nie myliła, mówił, że jest lekarzem, a leka­ rze często stykają się z nagłymi wypadkami. Wzdrygnęła się, gdy wspomnienia wizyt szpitalnych z Chipem prze­ mknęły jej przez myśl, choć od tak dawna starała się od nich odgrodzić. Przypomniała sobie, jak często czeka­ ła na lekarza, który za każdym razem przynosił jej coraz gorsze wieści. Mike popatrzył na nią zmartwiony, a potem wziął ją w ramiona. * 18 *

- Hej, co się staio? - Ujął ją za podbródek i spojrzał w oczy. Annabella otworzyła usta, żeby powiedzieć, że to nic takiego, ale zanim zdążyła wydusić z siebie cokolwiek, przerwał jej pocałunkiem. Pocałunkiem o smaku kawy, cukru i śmietanki, tak żarliwym, że zaparło jej dech. Nie smakował jak Chip, nie pachniał jak Chip i, nawet pomimo zadziwiającego fizycznego podobieństwa, różnił się od Chipa w dotyku. Gdy choroba tymczasowo ustąpi­ ła, Chip był twardy i silny. Przypominał marmurowy po­ sąg, zapierający dech swoim pięknem, ale niezbyt wygod­ ny w kontakcie fizycznym. Annabella przekonała się na własnej skórze, że kiedy wtulasz się w posąg, ten albo chwieje się przez moment i szybko cię wypuszcza, albo upada razem z tobą, roztrzaskując się przy uderzeniu na tysiące maleńkich kawałeczków i pozostawiając cię posiniaczoną i krwawiącą na stercie gruzu. Samą. Ramiona Mike'a były wygodne, mocne, ale nie posą­ gowo twarde. No i Mike ją trzymał. Nie musiała się w nie­ go wtulać. To on przyciągnął ją do siebie i wsparł jej ciało o swoje. Na moment poddała się jego dotykowi, za­ mknęła oczy i delektowała się tym złudnym poczuciem bezpieczeństwa. - Choć bardzo bym chciał zostać i dowiedzieć się, co się dzieje w tej twojej intrygującej główce, naprawdę mu­ szę lecieć. Mam nadzieję, że nie zajmie mi to za dużo cza­ su. - Annabella miała ochotę zapytać, czy do niej wróci, ale on odpędził tę myśl pocałunkiem, odwrócił się i wy­ szedł. * * * * * Dave usiadł na swoim legowisku ze slipami Mi­ ke' a zwisającymi mu z pyska i zaskomlał. Choć pies ważył prawie siedemdziesiąt kilo i wyglądał na skrzyżowanie Cujo z powieści Stephena Kinga z czarnym rumakiem, tak naprawdę był tylko szczeniaczkiem w ciele wołu. An- * 19 *

nabella usiadła na kanapie i wbiła wzrok w drzwi. Dave przyczłapał do niej i wsparł ogromny bernardyński łeb na jej kolanach. Dzięki Bogu, slipy wydawały się odporne na potoki śliny. Dave uniósł na nią brązowe ślepia i pisnął żałośnie. Annabella pogłaskała go z roztargnieniem. Sama nie wiedziała, co czuje, choć niezaprzeczalnie wypełniały ją emocje. Czy lepiej jest spędzić życie w próżni, czy zostać wystrzelonym w istną galaktykę uczuć, których nie da się zdefiniować? Pustka emocjonalna, w której dryfowała do tej pory, wydała jej się znacznie wygodniejsza. Annabella z wysiłkiem wyciągała z piwnicy skrzynkę wypełnioną płótnami. Zanim Rosalie zaręczyła się z Nic­ kiem i wynajęła siostrze mieszkanie, udostępniła jej piw­ nicę na przechowanie rzeczy, które Annabella przywiozła ze sobą po przeprowadzce z Filadelfii. Minęły już dwa la­ ta od śmierci Chipa - najwyższy czas przejrzeć stare rze­ czy. Johnny nie zrozumiałby, gdyby zaczęła rozwieszać portrety i akty po całym domu, zwłaszcza że większość obrazów przedstawiała Chipa. Postanowiła zachować kil­ ka mniejszych portretów, kilka innych oddać Becce, a wszystkie akty zniszczyć. Wszystkie oprócz jednego. Nie umiała rozstać się z tym pierwszym, za żadne skarby. Na­ wet, jeśli płótno miałoby przeleżeć owinięte w papier na dnie szafy aż do jej śmierci. - Annabella! - zawołał Wayne, ujrzawszy dziewczynę wciągającą skrzynkę po schodach z piwnicy na parter. - Co ty wyprawiasz? Henry, chodź tutaj i pomóż mi! - Wayne, sąsiad Rosalie, a właściwie to już jej własny, stanął obok niej i uniósł pudło. - Dlaczego nas nie zawo­ łałaś? Mieszkamy tutaj, na górze, i zawsze służymy po­ mocą. Tak się cieszymy, że przejęłaś mieszkanie po sio­ strze. Daj znać, jeśli będziesz potrzebowała pomocy * 20 *

przy przemeblowaniu. Wyznam szczerze, bardzo się z Henrym obawialiśmy, że stracimy kontakt z naszą ko­ chaną Rosalie. A teraz, kiedy ty tu mieszkasz... Bardzo się cieszymy z naszej nowej sąsiadki. Musisz wpaść do nas na obiad, żebyśmy mogli lepiej się poznać. Czy ten przy­ stojniak, który wychodził od ciebie rano, to twój chłopak? Dziewczyno, masz niemal tak dobry gust jak twoja sio­ stra. Jest uroczy. Naprawdę, gdybym był dziesięć lat młodszy i gdyby on nie był hetero, przysięgam, Henry miałby się czego obawiać. Wayne wreszcie zaczerpnął powietrza. Annabella wpatrywała się w niego tępo. - Yyy... Jakie było pytanie? Wayne objął ją ramieniem. - Obiad, a potem chłopak. - Och, tak, z przyjemnością zjem obiad z tobą i z Hen­ rym. Rosalie tyle mi o was opowiadała. - Przerzuciła wło­ sy przez ramiona i przywołała na usta najbardziej czaru­ jący uśmiech. - Rosalie dała mi numer waszego telefonu na wypadek, gdybym nie mogła wrócić do domu, żeby na­ karmić Dave'a. Mam nadzieję, że to nie problem? - Wszystko pięknie, ślicznotko, ale takie metody dzia­ łają tylko na mężczyzn hetero. A teraz opowiadaj o panu Pięknym Dużym Blondynie. - Dla ciebie to doktor Piękny Duży Blondyn. - Anna­ bella weszła za Wayne'em do swojego mieszkania i pokie­ rowała go do niewielkiego pokoiku, który nosił miano ga­ binetu, choć rozmiarem bardziej przypominał garderobę z oknem. - Możesz postawić pudło przy tamtej ścianie. Wayne ustawił pojemnik, a potem udał się za gospody­ nią do kuchni i przyglądał się, jak grzebie w szufladzie ze szpargałami. - Czego szukasz, unikając rozmowy o panu Przystoj- niaczku? - zapytał w końcu. - Młotka. Chcę otworzyć skrzynkę. Nie dasz za wygra­ ną, co? * 21 *

- Nie. - Wayne podszedł do drzwi frontowych. - Hen­ ry, przynieś łom i młotek, jak będziesz schodził, dobrze, kochanie? - zaryczał na całą klatkę. Nawet nie poczekał na odpowiedź Henry'ego, tylko od razu cofnął się do mieszkania. Rosalie dużo jej opo­ wiadała o sąsiadach i Annabellę zawsze ciekawiło, czy siostra nie przesadza. Musiała przyznać, że jak na razie wszystko się zgadzało. Mając w pamięci barwne opowie­ ści Rosalie i widząc sąsiadów na własne oczy, zastanawia­ ła się, jak Wayne zdołał owinąć sobie Henry'ego wokół małego palca. Mężczyzna podszedł i szturchnął ją biodrem. - Nie pożałujesz, jeśli mi zaufasz. Zapytaj siostrę. Gdy­ by nie ja i Henry, Rosalie i Nick wciąż udawaliby, że to drugie nie istnieje. Pomyśl o nas jako o swoich dobrych wróżkach. Tego było za wiele. Annabella nie potrafiła zachować powagi, choć bardzo się starała. Gdy dołączył do nich Henry, pokładała się ze śmiechu, a Wayne jej wtórował. Złapała się za brzuch i próbowała złapać oddech. Boże, tak dawno się nie śmiała. Henry zlustrował ich od stóp do głów i wykrzywił twarz. - Wayne, spójrz na nią - rzekł. Wręczył Wayne'owi na­ rzędzia, wyjął z kieszeni idealnie wyprasowaną chustecz­ kę i otarł łzy z twarzy Annabelli. Był wysoki. Nieczęsto unosiła wzrok na mężczyzn, ale teraz musiała zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. W dobre, ciepłe oczy. Wayne miał świetny gust. Henry był naprawdę przystoj­ ny, jeśli ktoś gustował w mężczyznach metroseksualnych. A już zwłaszcza w gejach. - Co przegapiłem? - Wayne droczył się ze mną. - Annabella nie przywy­ kła do tego, by ją dotykano przy każdej okazji, a Wayne i Henry z pewnością lubili okazywać czułość. Cofnęła się i zauważyła, że ten pierwszy gdzieś zniknął. * 22 *

Nagle pomieszczenie wypełnił huk młotka i skrzypie­ nie gwoździ wyciąganych z desek. Dziewczyna rzuciła się w stronę gabinetu, ale zanim zdołała powstrzymać sąsia­ da, zdjął już wieko. Tak oto oczom wszystkich ukazał się obraz olejny, półtora na półtora metra, przedstawiający całkiem nagiego Chipa. O Boże! Wcale jej się nie wyda­ wało. Mike rzeczywiście wyglądał jak Chip. - Proszę, proszę, co my tu mamy. - Wayne wsparł rę­ ce na biodrach i gwizdnął pod nosem, podczas gdy jego oczy taksowały dzieło. - No, no, no, wygląda na to, że znasz pana Pięknego Dużego Blondyna lepiej niż myśla­ łem. Nie odrywał wzroku od malowidła, kręcąc głową i cmokając. - Jeśli ten obraz jest precyzyjny, będziemy musieli po­ ważnie rozważyć epitet „duży" w określeniu naszego dok­ tora przystojniaczka. Taka szkoda. Nieważne, co piszą w „Cosmopolitan". Oboje wiemy, że nie technika jest najważniejsza. Annabelła wskazała na obraz i wydukała: - Ale... Ale to nie Mike.

(^Rozdział drugi f iJo wyjściu Henry'ego i Wayne'a Annabella / ^ J * / " ^ wróciła do łóżka i spróbowała rozeznać się V . / w sytuacji. Musiała rozlokować te nieliczne rzeczy, które udało jej się przywieźć z Filadelfii i jakimś cudem zmienić mieszkanie Rosalie we własne. Rosalie i Nick wynajęli jej mieszkanie umeblowane i wyposażone, co bardzo ją ucieszyło. Meble Rosalie nie były im do niczego potrzebne. Luksusowy dom Nicka zo­ stał naznaczony piętnem profesjonalnego dekoratora wnętrz. A właściwie - z tego, co mówiła Rosalie - deko- ratorki, która przez jakiś czas spotykała się z Nickiem i urządziła wszystko podług swojego gustu. Wystrój był nudny, chłodny i nieprzyjemnie sztuczny - zupełnie nie pasował do Nicka. Podobno w całym domu ani jednego pokoju nie dałoby się nazwać relaksującym. Nawet w ła­ zienkach strach było do czegokolwiek dotknąć w obawie przed zniszczeniem. Między innymi z tego powodu An­ nabella miała przez jakiś czas opiekować się Dave'em. Nick i Rosalie chcieli najpierw zmienić wystrój domu i przygotować wnętrza na obecność psa. Nagle zadzwonił telefon. Dziewczyna przez chwilę roz­ ważała zignorowanie go. Jej nowy numer mieli tylko ro­ dzice, Rosalie, Nick i Becca. Nie podejrzewała, by Rosa­ lie miała dziś ochotę do niej dzwonić, a z Beccą już roz­ mawiała. Pozostawała jedynie matka. Cholera. * 24 *

- Cześć, mamo. - Annabello. Dlaczego nie ma cię na obiedzie? Obiad... do diabła, zupełnie zapomniała o niedziel­ nym obiedzie. Zerknęła na zegar. Była za pięć pierwsza. - H m . . . przepraszam... Ja... - Och, pewnie masz randkę z tym miłym panem dok­ torem, kolegą Nicka? Był taki uroczy, kiedy poprosił te­ go drugiego młodzieńca, żeby pozwolił mu złapać pod­ wiązkę. Widziałam, jak na ciebie patrzył przez całą noc, chociaż wcale go nie zachęcałaś. Ale potem ciocia Rose powiedziała mi, że zabrał cię do domu. - Tak, to prawda. Jest... miły. - Nie zapominaj, że jest wolnym mężczyzną, i na doda­ tek lekarzem. Wiesz... - Tak, mamo, latka lecą. Wiem, wiem, nie musisz się powtarzać. - Skoro już zniszczyłaś sobie życie, odwołując ślub, wy­ korzystaj jak najlepiej krąg znajomych Nicka. Na weselu było kilku bardzo sympatycznych, zamożnych mężczyzn. A co do wesela, powinnaś się cieszyć, że całe przygotowa­ nia nie poszły na marne. Rosalie uratowała sytuację swo­ im rychłym ślubem z Nickiem. Mieli cudowne wesele. - Tak, dzięki mnie. - A co ty miałaś z tym wspólnego? - Rany, nie wiem, mamo. Nic poza zaplanowaniem uroczystości w najdrobniejszym szczególe. Poświęciłam rok życia na zorganizowanie tej uroczystości. - Na szczęście Rosalie i Nick mieli czas i pieniądze, że­ by pozmieniać i dopasować wszystko do własnych po­ trzeb. - Nie zmienili niczego, nie licząc nazwisk w zaprosze­ niach i listy gości. Do diabła, wykorzystali nawet mój roz­ kład usadzenia gości przy stolikach dla naszej rodziny. - Nic dziwnego, że nie możesz znaleźć odpowiedniego męża. Tylko posłuchaj, jak się wyrażasz. Lepiej idź do spo­ wiedzi. Poza tym wszyscy wiemy, że nie potrafisz zorgani- * 25 *

zować niczego bardziej skomplikowanego od własnej gar­ deroby. Przestań przypisywać sobie zasługi Rosalie. - Mamo, jestem zmęczona i nie mam ochoty na obiad. Przepraszam, że nie zadzwoniłam wcześniej, ale teraz mam zamiar się zdrzemnąć. - No dobrze, wyśpij się. Dla urody. Potrzebujesz tego. Pamiętaj, żeby wyglądać jak najlepiej... - Tak, wiem. Latka lecą. Pa, mamo. * * * * * - Dam radę. Dam radę, do cholery! - Z piersi Toma Mullany'ego wydobył się świst, który na pewno moż­ na było usłyszeć na drugim końcu korytarza. Mike uniósł ręce w geście poddania. - Ty! - Pan Mullany wskazał powykręcanym palcem na biedną pielęgniarkę, próbującą utrzymać wózek. - Za­ blokuj koła i znikaj, gdzie pieprz rośnie. Nie chcę, żebyś patrzyła na mój nagi, kościsty tyłek wystający z tego cho­ lernego kitla. Tom Mullany - skrzyżowanie Waltera Matthau z Oskarem Zrzędą, był jednym z najbardziej wymagają­ cych pacjentów Mike'a. I to kiedy miał dobry dzień. Dzi­ siejszy dzień nie należał do tych dobrych. Przynajmniej nie dla Toma. Biedny staruszek był przerażony. Nigdy nie wypalił nawet jednego papierosa, ale całe życie zawodo­ we spędził na Wall Street, gdzie wszyscy inni kopcili jak smoki, i teraz Tom Mullany cierpiał na przewlekłą obtu- racyjną chorobę płuc oraz na rozedmę. Niedawno stoczył ciężką walkę z zapaleniem płuc, a obecnie miał nawrót choroby. Od śmierci żony zeszłej zimy był bardzo samot­ ny i jego stan znacznie się pogorszył. Mike stał nieopodal, pozwalając pacjentowi na zachowa­ nie odrobiny godności i powrót do łóżka o własnych siłach. Trzymał się jednak blisko, na wypadek gdyby staruszek * 26 *

straci! równowagę. Poruszanie się z kroplówkami i rurkami tlenowymi nie należało do najłatwiejszych zadań. Odesławszy pielęgniarkę, Mike stwierdził, że równie dobrze może sam pobawić się w pielęgniarza i pomóc pa­ cjentowi uratować trochę męskiej dumy. I tak nie miał nic lepszego do roboty. Kiedy Tom wgramolił się na materac, Mike postawił barierki ochronne łóżka, umieścił pulsoksymetr na palcu wskazującym mężczyzny i sprawdził poziom tlenu we krwi - osiemdziesiąt dwa procent. Wciąż niski, ale nic dziwnego, skoro pacjent tyle się przed chwilą ruszał. - Nadal nie rozumiem, dlaczego nie chcesz puścić mnie do domu. - Tom zerwał rurki tlenowe z twarzy i za­ cisnął je w drżącej dłoni, którą wycelował prosto w Mi­ ke^. - Lepiej mi będzie tam, gdzie sobie trochę odpocz­ nę. Tutaj kłują mnie i tarmoszą dzień i noc. Mike zabrał Tomowi rurki i umieścił je z powrotem pod jego nosem. - Gdybym to zrobił, nie miałbym tu nikogo do towa­ rzystwa. Tom znów złapał za rurki, a Mike spiorunował go wzrokiem. - Mogę zaraz zamienić rurki na maskę tlenową i zawo­ łać jakiegoś potężnego pielęgniarza, który będzie pa­ na pilnował, jeśli bez tego nie będzie pan chciał oddy­ chać. Ignorując pomruki starca, Mike podszedł do okna i odsłonił rolety, żeby Tom mógł wyjrzeć na podwórze. - A więc muszę cierpieć, bo doktorek nie ma nic lep­ szego do roboty i postanowił poznęcać się nad takim sta­ rym piernikiem jak ja? - Pan Mullany roześmiał się, świ­ snął i kaszlnął. - Lepiej zacznij żyć, chłopcze. - Pracuję nad tym. - Mike usiadł na krześle obok łóż­ ka, rozparł się w nim wygodnie, wyciągnął nogi i skrzyżo­ wał je w kostkach. * 27 *

Tom nacisnął guzik i uniósł zagłówek łóżka. Przyglądał się przez chwilę lekarzowi sponad plastikowych rurek. Był starym, upartym tetrykiem. Oblizał suche wargi i uśmiechnął się. - Mam wielką nadzieję, że nie grasz na dwa fronty, bo jeśli o mnie chodzi, to nie jestem zainteresowany. Ale może wtedy miałbym wymówkę, żeby zmienić lekarza i wreszcie wydostać się z tego miejsca. - Niestety. Mówiłem o kobiecie. Wygląda na to, że bę­ dzie pan tu tkwił, dopóki pana nie wypuszczę. Tom popatrzył na Mike'a z zaciekawieniem. - Wiesz, doktorku, brakuje ci dwóch guzików przy ko­ szuli. Mike wygładził krawat, który - jak mu się wcześniej zdawało - zakrywał dowody nocnych ekscesów. - Ta twoja nowa dziewczyna próbowała zerwać z cie­ bie koszulę? - Zanim Mike zdążył zaprzeczyć, Tom cią­ gnął serię pytań. - Czemu, do jasnej cholery, siedzisz tu­ taj, skoro mógłbyś teraz być z tą swoją kocicą? - Bo dostałem wiadomość, że wiozą pana na ostry dy­ żur i, proszę wierzyć lub nie, chciałem się upewnić, że nic panu nie jest. Na policzki Toma powrócił blady kolor. Mike spraw­ dził monitor. Poziom tlenu wzrósł do osiemdziesięciu pięciu procent, a pacjent oddychał znacznie spokojniej i wyglądał na bardziej rozluźnionego. Sterydy i pozostałe leki zaczynały robić swoje. - A więc znalazłeś sobie dziewczynę? - Chciałbym tak myśleć. - Kiedy kobieta odrywa ci guziki od koszuli, to dobry znak. Tak przynajmniej było za moich czasów. Mam cho­ lerną nadzieję, że jeszcze bardzo się nie pozmieniało. - Czas pokaże. - Mike czuł się niezręcznie, rozmawia­ jąc z pacjentem o swoim życiu osobistym. Wprawdzie zwykle i tak nie było o czym mówić, ale po śmierci żony Toma Mike wyraźnie się do niego zbliżył. * 28 *