- Dokumenty5 863
- Odsłony854 965
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań669 366
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Agatha Christie - Autobiografia
Rozmiar : | 2.2 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Agatha Christie - Autobiografia.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
AGATHA CHRISTIE AUTOBIOGRAFIA PRZEŁOŻYŁY MAGDALENA KONIKOWSKA TERESA LECHOWSKA TYTUŁ ORYGINAŁU: „AN AUTOBIOGRAPHY” POWIEŚCI KRYMINALNE AGATHY CHRISTIE Poniższy wykaz obejmuje powieści o tematyce kryminalnej w porządku chronologicznym według daty wydania angielskiego. Do charakterystycznych bohaterów utworów kryminalnych Agathy Christie należeli: inspektor Battle, Tuppence i Tommy Beresford, Jane Marple i Hercule Poirot. Po tytule oryginału w nawiasie kwadratowym podano nazwisko głównego bohatera, jeżeli jest to jedna z wymienionych wyżej postaci. Po dacie opublikowania utworu podano w nawiasie okrągłym tytuł polskiego przekładu. W przypadku tych samych utworów, wydanych w języku angielskim i polskim pod różnymi tytułami, podano wszystkie wersje. “The Mysterious Affair at Styles” [Poirot], 1920; (“Tajemnicza historia w Styles”). “The Secret Adversary” [Beresford], 1922; (“Tajemniczy przeciwnik”). “Murder on the Links” [Poirot], 1923. “The Mań in the Brown Suit”, 1924; (“Mężczyzna w brązowym garniturze”). “The Secret of Chimneys” [Battle], 1925; (“Tajemnica rezydencji “Chimneys””). “The Murder of Roger Ackroyd” [Poirot], 1926; (“Zabójstwo Rogera Ackroyda”). “The Big Four” [Poirot], 1928; (“Wielka Czwórka”). “The Mystery of the Blue Train” [Poirot], 1928; (“Zagadka błękitnego ekspresu”). “The Seven Dials Mystery” [Battle], 1929; (“Tajemnica siedmiu zegarów”). “The Murder at the Vicarage”, 1930; (“Morderstwo na plebanii”). “The Floating Admirał”, 1931. “The Sittaford Mystery”, 1931, także jako “The Murder at Hazelmoor”, 1931; (“Tajemnica wirującego stolika”, także jako “Tajemnica Sittaford”). “Peril at End House” [Poirot], 1932, (“Samotny Dom”). “Lord Edgware Dies” [Poirot], 1933, także jako “Thirteen at Dinner”, 1933; (“Śmierć lorda Edgware’a”). “Why Didn’t They Ask Evans?”, 1934, także jako “The Boomerang Clue”, 1935 (“Dlaczego nie Evans?”). “Murder on the Orient Express” [Poirot], 1934, także jako “Murder on the Calais Coach”, 1934; (“Morderstwo w Orient Ekspresie”). “Murder in the Three Acts”, 1934, także jako “Three-Act Tragedy”, 1935; (“Tragedia w trzech aktach”).
“Death in the Clouds” [Poirot], 1935, także jako “Death in the Air”, 1935; (“Śmierć w chmurach”). “The A.B.C. Murders” [Poirot], 1936, także jako “The Alphabet Murders”, 1966; (“A...B...C...”). „Cards on the Table” [Battle, Poirot], 1936; („Karty na stół”). „Murder in Mesopotamia” [Poirot], 1936; („Morderstwo w Mezopotamii”). „Death on the Nile” [Poirot], 1937; („Śmierć na Nilu”). „Dumb Witness” [Poirot], 1937, także jako „Poirot Loses a Client”, 1937; („Niemy świadek”). „Appointment with Death” [Poirot], 1938; („Rendez-vous ze śmiercią”). „Hercule Poirot’s Christmas” [Poirot], 1938, także jako „Murder for Christmas”, 1939, także jako „A Holiday for Murder”, 1947; („Boże Narodzenie Herkulesa Poirot”). „Murder is Easy” [Battle], 1939, także jako „Easy to Kill”, 1939; („Morderstwo to nic trudnego”). „Ten Little Niggers”, 1939, także jako „And Then There Werę None”, 1940, także jako „Ten Little Indians”, 1965; („Dziesięciu Murzynków”). „One, Two, buckle My Shoe” [Poirot], 1940, także jako „The Patriotic Murders”, 1941, także jako „An Overdose of Death”, 1953; („Pierwsze, drugie... zapnij mi obuwie”). „Sad Cypress” [Poirot], 1940; („Zerwane zaręczyny”). „Evil Under the Sun” [Poirot], 1941; („Hotel na wybrzeżu”, także jako „Zło czai się wszędzie”, także jako „Zło, które żyje pod słońcem”). „N or M?” [Beresford], 1941; („Piąta kolumna działa...”, także jako „N czy M”). „The Body in the Library” [Marple], 1942; („Noc w bibliotece”). „The Moving Finger” [Marple], 1942; („Zatrute pióro”). „Five Little Pigs” [Poirot], 1942, także jako „Murder in Retrospect”, 1942; („Pięć małych świnek”). „Death Comes as the End”, 1944; („Zakończeniem jest śmierć”). „Towards Zero” [Battle], 1944 („Godzina zero”). „Sparkling Cyanide”, 1945, także jako „Remembered Death”, 1945. „The Hollow” [Poirot], 1946, także jako „Murder after Hours”, 1954 („Niedziela na wsi”). „Taken at the Flood” [Poirot], 1948, także jako „There Is a Tide...”, 1948; („Pora przypływu”). „Crooked House”, 1949; („Dom przestępców”). „A Murder is Announced” [Marple], 1950 („Morderstwo odbędzie się...”). „The Came to Baghdad”, 1951; („Spotkanie w Bagdadzie”). „They Do It With Mirrors” [Marple], 1952, także jako „Murder with Mirrors”, 1952. „Mrs McGinty?s Dead” [Poirot], 1952 („Pani McGinty nie żyje”). „After the Funeral” [Poirot], 1953, także jako „Funerals Are Fatal”, 1953, także jako „Murder at the Gallop”, 1963; („Po pogrzebie”). „A Pocket Full of Rye” [Marple], 1953; („Kieszeń pełna żyta”). „Destination Unknown”, 1954, także jako „So Many Steps to Death”, 1955; („Podróż w nieznane”).
„Hickory, Dickory, Dock” [Poirot], 1955, także jako „Hickory, Dickory, Death”, 1955 („Entliczek pentliczek”). „Dean Man’s Folly” [Poirot], 1956 („Zbrodnia na festynie”). „4.50 from Paddington” [Marple], także jako „What Mrs. McGillicuddy Saw!”, 1957, także jako „Murder She Said”, 1961; („4.50 z Paddington”). „Ordeal by Innocence”, 1958. „Cat Among the Pigeons” [Poirot], 1959 („Kot wśród gołębi”). „The Pale Horse”, 1961 („Blady koń”). „The Mirror Crack’d from Side to Side” [Marple], 1962, także jako „The Mirror Crack’d”, 1963; („Zwierciadło pęka w odłamków stos”). „The Clocks” [Poirot], 1963; („Przyjdź i zgiń”). „A Caribbean Mystery” [Marple], 1964; („Karaibska tajemnica”). „At Bertram’s Hotel” [Marple], 1965; („Hotel „Bertram””). „Third Girl” [Poirot], 1966; („Trzecia lokatorka”) „Endless Night”, 1967 „By the Pricking of My Thumbs” [Beresford] 1968 „Hallowe’en Party” 1969; („Wigilia wszystkich Świętych”) „Passenger to Frankfurt”, 1970; („Pasażer do Frankfurtu”) „Nemesis [Marple], 1971; („Przeznaczenie”) Can Remember” [Poirot], 1972; („Słonie mają dobrą pamięć”) „Postern of Fate” [Beresford], 1973. „Murder on Board”, 1974. „Curtain: Poirot’s Last Case” [Poirot], 1975; („Kurtyna”) „Sleeping Murder” [Marple], 1976 („Uśpione morderstwo”). OD WYDAWCY Agatha Christie zaczęła pisać tę książkę w kwietniu 1950 roku, a ukończyła ją w jakieś piętnaście lat później, gdy miała lat siedemdziesiąt pięć. Każda pisana przez tak długi okres książka musi zawierać powtórki i niekonsekwencje, które trzeba usunąć. Nie zostało jednak pominięte nic istotnego i w dużej mierze jest to autobiografia w takiej formie, w jakiej sama pisarka pragnęłaby ją wydać. Skończyła ją pisać, gdy miała siedemdziesiąt pięć lat, gdyż, jak to ujęła: „To właściwy, jak sądzę, moment, żeby przestać. Dlatego, że jeśli chodzi o życie, to jest to już wszystko, co da się o nim powiedzieć”. Ostatnie dziesięć lat życia przyniosło jej godne odnotowania sukcesy: film „Morderstwo w Orient Ekspresie”, dalsze fenomenalne powodzenie „Pułapki na myszy”, rosnąca z roku na rok na całym świecie sprzedaż jej książek, w Stanach Zjednoczonych pierwsze miejsca na listach bestsellerów, podobnie jak w Wielkiej Brytanii, odznaczenie w roku 1971 Orderem Imperium Brytyjskiego. Były to jednak tylko dodatkowe laury za osiągnięcia, które w swojej opinii miała już za sobą. W roku 1965 mogła w zgodzie z prawdą napisać: „Jestem zadowolona. Robiłam to, co chciałam robić”.
Jakkolwiek jest to autobiografia i zaczyna się, jak na każdą autobiografię przystało, od początku, i zmierza do momentu, w którym autorka pisać skończyła, Agatha Christie nie dała się skrępować zbyt rygorystycznymi wymogami chronologii. Urok tej książki polega między innymi na tym, że pisarka porusza się ze swobodą, tak jak ma ochotę - tu przerywa relację i zastanawia się nad niepojętymi zwyczajami pokojówek lub rekompensatami podeszłego wieku, tam znowu skacze do przodu, bo własne cechy z dzieciństwa żywo przypominają jej wnuka. Nie czuje się też zobowiązana wszystko umieszczać w autobiografii. O kilku epizodach, które pewnym osobom mogą wydawać się ważne - na przykład o słynnym zniknięciu - nie wspomina, jakkolwiek w tym szczególnym przypadku aluzje w innych miejscach do wcześniejszego ataku amnezji dostarczają klucza do prawdziwego przebiegu wydarzeń. Co do reszty, „pamiętam, jak przypuszczam, to, co chciałam zapamiętać”, choć więc opisuje z ujmującą godnością rozstanie z pierwszym mężem, zwykle chciała pamiętać radosne lub zabawne strony swojego życia. Niewielu ludzi potrafi czerpać z niego intensywniejszą czy też bardziej różnorodną radość, a ta książka jest przede wszystkim hymnem o radości życia. Gdyby Agatha Christie dożyła wydania tej książki drukiem, bez wątpienia chciałaby wyrazić podziękowanie wielu osobom, które pomogły wnieść tę radość w jej życie; przede wszystkim oczywiście mężowi, Maxowi, i swojej rodzinie. Z naszej strony, jako jej wydawców, właściwe zapewne byłoby podziękowanie autorce. Przez pięćdziesiąt lat tyranizowała nas, ganiła i zachwycała. Domagała się najwyższego poziomu we wszystkich dziedzinach pracy wydawniczej, co było stałym dla nas wyzwaniem. Jej pogodne usposobienie i werwa wnosiły ciepło w nasze życie. To, że pisanie sprawiało pisarce wielką przyjemność, wyraźnie można wyczytać ze stronic tej książki, nie widać natomiast tego, jak dalece potrafiła przekazać tę przyjemność wszystkim mającym kontakt z jej twórczością, tak że publikowanie książek Agathy Christie stawało się zajęciem rozkosznym. Agatha Christie pozostanie, to rzecz pewna, osobistością jedyną w swoim rodzaju jako człowiek i pisarka. PRZEDSŁOWIE Nimrud w Iraku, 2 kwietnia 1950 Nimrud to współczesna nazwa starożytnego miasta Kalah, wojskowej stolicy Asyryjczyków. Nasz Dom Ekspedycji zbudowany jest z glinianych cegieł. Stoi po wschodniej stronie kopca i mieści kuchnię, jadalnię połączoną ze świetlicą, małe biuro, pracownię, duży magazyn oraz malutką ciemnię. My wszyscy śpimy w namiotach. W tym roku dodano do Domu Ekspedycji jeszcze jeden pokój, o powierzchni mniej więcej trzech metrów kwadratowych. Jest tam cementowa podłoga, na niej leżą rogoże i kilka wesołych szorstkich dywaników. Na ścianie wisi obraz młodego irakijskiego malarza - barwna masa kolorowych kostek przedstawia dwa osiołki przechodzące przez suk. Okno wychodzi na wschód i widać przez nie ośnieżone wierzchołki gór w Kurdystanie. Na drzwiach od strony zewnętrznej przyczepiono kwadratową tabliczkę z wypisanym pismem klinowym BEIT AGATHA (Dom Agathy). Jest to zatem mój „dom”. Chodzi o to, żebym miała w nim całkowitą swobodę i mogła poświęcić się pisaniu. Kiedy prace wykopaliskowe nabiorą tempa, nie będzie zapewne na to czasu. Znaleziska muszą być oczyszczone i naprawione. Zacznie się też fotografowanie, zaopatrywanie w metryczki, katalogowanie oraz pakowanie. Niemniej przez pierwszy tydzień, a może i dziesięć dni, będzie sporo wolnych chwil. Co prawda, nie brak też rzeczy utrudniających koncentrację. Po dachu skaczą arabscy robotnicy i wesoło pokrzykują do siebie, przesuwając niestabilne drabiny. Szczekają psy, gulgocą indyki. Koń policjanta pobrzękuje łańcuchem, a drzwi i okno już to nie chcą się domknąć, już to na zmianę się otwierają. Siedzę przy całkiem solidnym drewnianym stole, obok siebie mam kolorowe blaszane
pudło, takie z jakim zazwyczaj podróżują Arabowie. Zamierzam przechowywać w nim swój maszynopis. Powinnam pracować nad powieścią kryminalną, ale w zgodzie z naturalnym u pisarza pragnieniem pisania zachciało mi się zupełnie nieoczekiwanie napisać autobiografię. Pragnienie to, jak mi mówiono, ogarnia prędzej czy później każdego. I nagle też ogarnęło mnie. Po namyśle dochodzę do wniosku, że autobiografia to za duże słowo. Sugeruje bowiem metodyczne studium całego życia danej osoby. Obejmuje nazwiska, daty i miejsca podawane w ściśle chronologicznym porządku. Ja zaś chcę zanurzyć jakby rękę w rogu obfitości i wyciągnąć garść mieszanych wspomnień. Życie, jak sądzę, składa się z trzech części: z absorbującej i zazwyczaj sprawiającej przyjemność teraźniejszości, która gna z zabójczą szybkością; z przyszłości, zamglonej i niepewnej, którą można sobie planować na wiele różnych sposobów, a im dziksze są te plany i bardziej nieprawdopodobne, tym lepiej, bo jeśli nic z owych zamierzeń nie wyjdzie, to przynajmniej ma się uciechę z samego układania planów; i z trzeciej części, przeszłości, wspomnień i rzeczywistości tworzących podłoże obecnego życia, które nagle przywołuje jakiś zapach, kształt wzgórza, stara piosenka - jakaś błahostka zmuszająca cię nieoczekiwanie do powiedzenia: - Przypominam sobie... - ze szczególną i dość niewytłumaczalną przyjemnością. Wspominanie to jedna z rekompensat, jakie przynosi wiek, i to rekompensat z pewnością bardzo miłych. Na nieszczęście często się pragnie nie tylko wspominać, lecz także mówić o tym, co się pamięta. A to, jak trzeba sobie stale powtarzać, innych nudzi. Dlaczegóż mieliby interesować się tym, co ostatecznie jest twoim, nie ich życiem? Czasami w osobach młodszych budzisz niejaką historyczną ciekawość. - Przypuszczam - mówi wykształcona dziewczyna z pewnym zainteresowaniem - że pani pamięta całą wojnę krymską? Dość dotknięta odpowiadam, że nie jestem aż tak wiekowa. Odrzucam również ewentualność udziału w powstaniu sipajów w Indiach. Przyznaję się natomiast do wspomnień z wojny burskiej - brał w niej udział mój brat. W najwcześniejszym wspomnieniu, jakie pojawia się w mojej pamięci, wyraźnie widzę siebie idącą wraz z matką w dzień targowy ulicami Dinard. Jakiś chłopak z wielkim koszem zderza się ze mną, rani mnie w rękę i prawie powala na ziemię. Ręka bardzo boli. Zaczynam płakać. Mam pewno z siedem lat. Moja matka, która lubi zachowywać się po stoicku w miejscach publicznych, napomina mnie. - Pomyśl - mówi - o naszych dzielnych żołnierzach w Afryce Południowej. Wrzeszczę w odpowiedzi: - Nie chcę być dzielnym żołnierzem. Chcę być tchórzem! Co decyduje o wyborze wspomnień? Życie przypomina siedzenie w kinie. Pstryk! I oto ja: dziecko pałaszujące ptysie na swoich urodzinach. Pstryk! Minęły dwa lata i siedzę na kolanach u babci, elegancko zesznurowana, jak kurczak przysłany dopiero co od Whiteleya, i niemal pękam z radości na myśl o tym żarcie. To jedynie chwilki - a między nimi długie puste przestrzenie miesięcy czy nawet lat. Gdzie się wtedy było? Przywodzi to na myśl jedno z pytań Peer Gynta: - Gdzie byłem, ja, prawdziwy, cały? Nigdy nie poznamy całego człowieka, jakkolwiek niekiedy w okamgnieniu poznajemy prawdziwego człowieka. Osobiście jestem przekonana, że czyjeś wspomnienia przedstawiają te
chwile, które choć wydawać się mogą mało ważne, niemniej prezentują wewnętrzne „ja” i tego kogoś jako osobę najbardziej rzeczywistą. Jestem dziś tą samą osobą co owa poważna dziewczynka z jasno-płowymi anglezami. Cielesna skrytka, w której zamieszkuje dusza, rośnie, rozwija instynkty i upodobania, uczucia i zdolności intelektualne, lecz ja, prawdziwa Agatha, pozostaję taka sama. Nie znam całej Agathy. Całą Agathę, jak wierzę, zna tylko Bóg. Tak więc my wszystkie - mała Agatha Miller i duża Agatha Miller, i Agatha Christie, i Agatha Mallowan - podążamy naszą drogą. Dokąd? Tego człowiek nie wie - i to oczywiście sprawia, że życie jest fascynujące. Zawsze uważałam i nadal tak uważam, że życie jest fascynujące. Wie się o nim tak mało - zna się jedynie własną niewielką rólkę - jest się więc jakby aktorem, który ma wygłosić kilka zdań w pierwszym akcie. Napisano mu na maszynie tekst jego kwestii i tylko tyle wie. Nie czytał sztuki. Dlaczegóż miałby ją czytać? Ma jedynie powiedzieć: - Telefon nie działa, proszę pani - a następnie usunąć się w cień. Kiedy jednak w dniu przedstawienia kurtyna pójdzie w górę, zobaczy całą sztukę i wraz z innymi, stojąc w rzędzie, kłaniać się będzie widzom. Za jedną z najbardziej intrygujących rzeczy w życiu uważam to, że bierzemy udział w czymś, czego zupełnie nie rozumiemy. Uwielbiam żyć. Bywam czasem okropnie zrozpaczona, bardzo nieszczęśliwa, udręczona smutkiem, ale przy tym wszystkim wiem z całą pewnością, że cudownie jest żyć. A zatem zamierzam delektować się wspomnieniami - bez pośpiechu - pisząc sobie po parę stroniczek od czasu do czasu. Zadanie to pewno zabierze mi wiele lat. Lecz dlaczego właściwie nazywam to zadaniem? To raczej przywilej. Ujrzałam kiedyś stary chiński obraz, który bardzo mi się spodobał. Widać na nim było starca siedzącego pod drzewem i bawiącego się przekładaniem sznurka z palców na palce. Obraz nosił tytuł „Stary człowiek delektuje się próżnowaniem”. Nigdy go nie zapomniałam. Tak więc ustaliwszy, że będę smakować wspomnienia, powinnam chyba już zacząć. I choć nie oczekuję, żeby udało mi się zachować ciągłość chronologiczną, mogę przynajmniej spróbować zacząć od samego początku. CZĘŚĆ PIERWSZA ASHFIELD O! ma ch?re maison; mon nid, mon gîte Le passe l’habite... O ma ch?re maison I Jedną z najlepszych rzeczy, jakie mogą ci się przydarzyć w życiu, jest szczęśliwe dzieciństwo. Moje było bardzo szczęśliwe. Miałam ukochany dom i ogród, mądrą i cierpliwą nianię, ojca i matkę łączyła wzajemna miłość, dzięki czemu cieszyli się szczęściem małżeńskim i rodzicielskim. Patrząc wstecz uświadamiam sobie, że nasz dom był domem prawdziwie szczęśliwym. W dużej mierze dzięki mojemu ojcu, człowiekowi niezwykle zgodnemu. Dzisiaj ta zaleta nie bywa zbytnio podkreślana. Ludzie interesują się raczej, czy ktoś jest zdolny, pracowity, czy przyczynia się do pomyślności ogółu, czy „liczy się” w całości układu. Charles Dickens w „Dawidzie Copperfieldzie” ujął prześlicznie tę kwestię:
- Czy brat twój to przyjemny człowiek, Peggotty? - ostrożnie spytałem. - Ach! Jaki przyjemny! - zawołała Peggotty”. Zadaj sobie to pytanie, myśląc o większości swoich przyjaciół i znajomych, a zapewne zdziwisz się, jak rzadko odpowiesz tak jak Peggotty. Według współczesnych standardów mój ojciec prawdopodobnie nie cieszyłby się aprobatą. Był człowiekiem leniwym. W tamtych czasach się nie pracowało, jeśli dysponowało się dochodami, które zapewniały niezależność. Nie oczekiwano tego. Podejrzewam zresztą, że ojca nie uważano by za szczególnie dobrego pracownika. Codziennie rano opuszczał nasz dom w Torquay i udawał się do swojego klubu. Przyjeżdżał dorożką na lunch i po południu wracał znowu do klubu, gdzie grał do wieczora w wista, pojawiając się w domu w porze przebierania się do kolacji. W sezonie spędzał dni w Klubie Krykietowym, którego był prezesem. Czasami urządzał także amatorskie przedstawienia. Miał mnóstwo przyjaciół i uwielbiał ich gościć. Co tydzień wydawano u nas w domu wielkie przyjęcie, a na proszone kolacje rodzice chodzili zazwyczaj dwa lub trzy razy w tygodniu. Dopiero później uświadomiłam sobie, jak bardzo ojca kochano. Po jego śmierci przychodziły listy z całego świata. A i wśród miejscowych kupców, dorożkarzy, dawnych pracowników cieszył się wielką’ sympatią - wciąż podchodzi do mnie jakiś stary człowiek i mówi: - Ach, świetnie pamiętam pana Millera. Nigdy go nie zapomnę. Niewielu jest dzisiaj takich jak on! Ojciec nie wyróżniał się jakimiś wybitnymi zaletami czy szczególną inteligencją. Myślę, że był to człowiek szczerego i dobrego serca, i naprawdę troszczył się o bliźnich. Obdarzony wielkim poczuciem humoru, z łatwością potrafił innych rozśmieszyć. Nie miał w sobie ani krzty małostkowości czy zawiści i odznaczał się wprost fantastyczną wielkodusznością. Charakteryzowała go również wrodzona radość życia i pogoda ducha. Matka natomiast była zupełnie inna - zagadkowa i frapująca - o osobowości silniejszej niż ojca i poglądach nader oryginalnych bojaźliwa i niepewna siebie, a w gruncie rzeczy, jak mi się wydaje, z natury melancholiczka. Cieszyła się wielkim przywiązaniem służących i dzieci, a każdego jej słowa słuchano zawsze z uwagą. Mogłaby być wprost znakomitą wychowawczynią. Cokolwiek ci mówiła, to stawało się natychmiast ciekawe i doniosłe. Jednostajność ją nudziła, toteż przerzucała się z tematu na temat, w związku z czym czasem rozmowa stawała się chaotyczna. Jak mawiał mój ojciec, matka grzeszyła brakiem poczucia humoru. Protestowała urażonym tonem, broniąc się przed tego rodzaju zarzutem: - To dlatego że mnie nie śmieszą niektóre twoje dykteryjki, Fred... - Wówczas ojciec wybuchał śmiechem. Była o prawie dziesięć lat młodsza od swojego męża i kochała go zapamiętale od dziesiątego roku życia. Przez cały czas, gdy on jako wesoły młodzieniec krążył między Nowym Jorkiem a południową Francją, moja matka, nieśmiałe, ciche dziewczę, siedziała w domu, rozmyślała o nim, od czasu do czasu pisała wiersz w swoim „sztambuchu” i wyszywała dla niego sakiewkę. Nawiasem mówiąc, ojciec miał tę sakiewkę przez całe życie. Typowy romans w stylu wiktoriańskim, wzbogacony jednak głębokim uczuciem. Interesuję się swoimi rodzicami nie tylko dlatego, że byli to moi rodzice, lecz także dlatego że osiągnęli tę jakże rzadką osobliwość - szczęśliwe małżeństwo. Do tej pory widziałam tylko cztery całkowicie udane mariaże. Czy jest jakaś recepta na sukces na tym polu? Nie sądzę. W jednym z owych czterech przypadków siedemnastoletnia panna poślubiła mężczyznę starszego o piętnaście lat. On się opierał twierdząc, że ktoś w tak młodym wieku nie może wiedzieć, czego chce. Na co dziewczę odparło, że wie doskonale i że decyzję wyjścia za niego podjęło już przed trzema laty!
Ich pożycie małżeńskie skomplikował dodatkowo fakt zamieszkania z nimi matki jednej, a następnie i drugiej strony, a już to wystarczy, żeby rozłożyć większość związków. Ta żona jest uosobieniem niezwykłego spokoju. Przypomina mi trochę moją matkę, choć nie ma jej błyskotliwości ani zainteresowań intelektualnych. Mają troje dzieci, które dawno już wyfrunęły z domu. Ich związek trwa ponad trzydzieści lat i nadal są sobie szczerze oddani. W drugim z tych przypadków młodzian ożenił się z wdową starszą od niego o piętnaście lat. Długo go odrzucała, ale w końcu się zgodziła, i potem żyli szczęśliwie aż do jej śmierci trzydzieści pięć lat później. Moja matka, Clara Boehmer, zaznała niedoli jako dziecko. Jej ojciec, oficer Pułku Strzelców Argyllskich, zrzucony przez konia doznał śmiertelnych obrażeń; moja babka, kobieta młoda i ładna, pozostała sama, mając lat dwadzieścia siedem, czworo dzieci i jedynie wdowią rentę. Wtedy to starsza siostra, którą niedawno poślubił pewien zamożny Amerykanin żeniąc się po raz wtóry, napisała do niej proponując, że jedno dziecko zaadoptuje i wychowa jako swoje. To była propozycja nie do odrzucenia dla zatroskanej młodej wdowy, która usiłowała z szycia utrzymywać i kształcić czwórkę dzieci. Spośród swojej gromadki - trzech chłopców i dziewczynki - wybrała dziewczynkę. Być może sądziła, że chłopcy dadzą sobie radę w życiu, podczas gdy dziewczynka wymaga lepszych warunków albo, o czym moja matka zawsze była przekonana, kochała bardziej synów. Mała Clara opuściła Jersey i pojechała do północnej Anglii do obcego domu. Odczuwana uraza, jakże bolesna świadomość, że jest nie chcianym dzieckiem, odbiły się moim zdaniem na jej stosunku do życia. Nastawiły ją nieufnie do samej siebie i podejrzliwie wobec miłości innych. Ciotka była dobrą kobietą, łagodną i wielkoduszną, nie umiała jednak wczuć się w to, co przeżywa dziecko. Mojej matce zapewniono wszelkie tak zwane plusy, jakie może dać zamożny dom i staranne wykształcenie, utraciła natomiast coś, czego niczym nie da się zastąpić - beztroskie życie razem z braćmi we własnym domu. Dość często w rubrykach listów nadsyłanych do redakcji gazet widywałam zapytania zatroskanych rodziców, czy po winni oddać swoje dziecko innym ludziom ze względu na „przywileje, jakie zyska, takie jak pierwszorzędne wykształcenie, którego ja córce nie mogę zapewnić”. Zawsze miałam ochotę wykrzyknąć: Nie oddawajcie córki. Co znaczy najlepsze na świecie wykształcenie wobec własnego domu i rodziny, miłości i poczucia bezpieczeństwa płynącego z przynależenia do niej? Moja matka czuła się w nowym domu okropnie nieszczęśliwa. Po nocach płakała, wychudła i zmizerniała, a w końcu tak się pochorowała, że ciotka wezwała lekarza. Był to doświadczony starszy pan i pogadawszy z dziewczynką oznajmił ciotce: - Mała tęskni za domem. - Ciotka się zdumiała i nie chciała wierzyć. - Ależ nie - powiedziała. - To niemożliwe. Clara jest dobrym, spokojnym dzieckiem, nie sprawia nigdy żadnych kłopotów i czuje się całkiem szczęśliwa. - Stary doktor wrócił do dziewczynki i jeszcze raz z nią rozmawiał. Ma braci, prawda? Ilu? Jak im na imię? A wtedy mała wybuchnęła płaczem i cała prawda wyszła na jaw. Ujawnienie prawdy zmniejszyło napięcie, niemniej poczucie, że Jest się nie chcianym dzieckiem”, pozostało na zawsze. Myślę, że miała o to pretensję do swojej matki do końca życia. Przywiązała się natomiast bardzo do swojego amerykańskiego wuja. W owym czasie był już człowiekiem chorym, ale lubił małą, cichą Clarę, a ona przychodziła i czytała mu swą ukochaną książkę „Król Złotej Rzeki”. Prawdziwą radość w jej życie wnosiły jednak wizyty pasierba ciotki - Freda Millera - „kuzyna Freda”. Miał wówczas mniej więcej dwadzieścia lat i zawsze nader miło odnosił się do swojej małej „kuzynki”. Pewnego razu - miała wtedy koło jedenastu lat - powiedział do macochy: - Jakie piękne oczy ma Clara! Clara, która uważała się za okropnie nieładną, poszła na górę i obejrzała się w dużym lustrze toalety ciotki. Może jej oczy rzeczywiście są niebrzydkie... Niezmiernie się uradowała. Od tego momentu jej serce należało już nieodwołalnie do Freda.
W Ameryce jeden ze starych przyjaciół rodziny przepowiedział wesołemu młodzieńcowi: - Freddie, pewnego dnia ożenisz się z tą swoją angielską kuzyneczką. - Z Clara? Przecież to dziecko - odparł zaskoczony Fred. Niemniej żywił specjalne względy dla uwielbiającej go dziewczynki. Zachował dziecinne listy i wiersze, które do niego pisała, i po wielu flirtach z pięknymi i dowcipnymi nowojorskimi pannami (wśród nich z Jenny Jerome, późniejszej lady i żony Randolpha Churchilla) przyjechał do Anglii i poprosił cichą kuzyneczkę, żeby została jego żoną. Typowe dla mojej matki było to, że stanowczo odmówiła. - Dlaczego? - spytałam ją kiedyś. - Bo byłam krępa - odparła. Oryginalny powód, lecz dla niej całkiem wystarczający. Mój ojciec nie dał się zniechęcić. Przyszedł ponownie i tym razem matka przemogła swoje obiekcje i dość niepewnie zgodziła się go poślubić, nie bez obaw, że się „nią rozczaruje”. Pobrali się zatem. Ślubna fotografia, którą mam, ukazuje ładną dziewczynę o poważnej twarzy, ciemnych włosach i dużych orzechowych oczach. Jeszcze zanim urodziła się moja siostra, rodzice pojechali do Torquay, wówczas modnego zimowego uzdrowiska, cieszącego się taką renomą jak później Riwiera, i wynajęli sobie mieszkanie z meblami. Ojca oczarowała ta miejscowość, bo uwielbiał morze. Mieszkało tam paru jego przyjaciół, a inni, Amerykanie, zjeżdżali się zimą. Tam też urodziła się moja siostra Madge i wkrótce potem rodzice wyruszyli do Ameryki, gdzie w owym czasie zamierzali na stałe się osiedlić. Żyli jeszcze dziadkowie mego ojca, u których w spokojnym wiejskim domu w Nowej Anglii wychowywał się po śmierci swojej matki na Florydzie. Był bardzo do nich przywiązany, a oni marzyli o poznaniu jego żony i maleńkiej córeczki. Podczas pobytu w Ameryce urodził się mój brat. W jakiś czas potem ojciec zdecydował się na powrót do Anglii. Ledwo jednak przyjechał, komplikacje w interesach odwołały go ponownie do Nowego Jorku. Zaproponował wobec tego matce, żeby wynajęła umeblowany dom w Torquay i w nim zamieszkała, zanim on będzie mógł wrócić. Matka wyruszyła zatem na obchód domów do wynajęcia w Torquay. Po powrocie oznajmiła z triumfem: - Fred, kupiłam dom! Mój ojciec o mało nie upadł z wrażenia, bo nadal zamierzał mieszkać w Ameryce. - Ale dlaczego to zrobiłaś? - spytał. - Bo mi się ten dom podobał - wyjaśniła. Obejrzała koło trzydziestu pięciu domów i przypadł jej do gustu tylko jeden, a ten był wyłącznie na sprzedaż - właściciele nie chcieli go wynająć. Wobec tego matka, której wuj pozostawił dwa tysiące funtów, zwróciła się do ciotki, swojej mandatariuszki, i bezzwłocznie ten dom kupiły. - Przecież my tu zostaniemy najwyżej rok - jęknął ojciec. - Można go będzie odsprzedać - odparła matka, którą zawsze uważaliśmy za jasnowidzącą. Pewno niejasno przewidywała, że jej rodzina pozostanie w tym domu przez wiele lat. - Pokochałam ten dom, jak tylko do niego weszłam - upierała; się. - Tchnie cudowną atmosferą spokoju. Dom należał do niejakich Brownów, którzy byli kwakrami, i gdy matka z pewnym wahaniem wyraziła współczucie pani Brown, że: musi opuścić miejsce, gdzie przeżyli tyle lat, staruszka odparła łagodnym tonem: - Raduję się na myśl, że zamieszkasz tu ty, moja droga, ze swoimi dziatkami.
Brzmiało to jak błogosławieństwo, według matki. Święcie wierzę, że ten dom cieszył się błogosławieństwem. Była to całkiem zwyczajna willa, nie w modnej części Torquay - Warberry czy Lincombe - lecz po drugiej stronie miasta, w starszej części Tor Mohun. Stała przy drodze, która w owych czasach prowadziła prawie od razu na wieś, w opłotki i pola hrabstwa Devonshire. Dom nosił nazwę Ashfield i niemal przez całe moje życie - z przerwami - był moim domem. Ojciec nie osiadł ostatecznie w Ameryce. Polubił tak bardzo Torquay, że postanowił się stamtąd nie ruszać. Przywiązał się do swojego klubu i swojego wista, i swoich przyjaciół. Matka, choć nie cierpiała mieszkania w pobliżu morza, nie lubiła żadnych zgromadzeń towarzyskich i nie umiała grać w gry karciane, w Ashfield czuła się szczęśliwa, wydawała duże przyjęcia, brała udział w różnych towarzyskich zebraniach, a w ciche wieczory spędzane w pieleszach domowych wypytywała męża łapczywie i z dużą dozą niecierpliwości o miejscowe skandale i o to, co było tego dnia w klubie. - Nic - odpowiadał z zadowoleniem mój ojciec. - Ależ, Fred, ktoś musiał chyba powiedzieć coś ciekawego? Ojciec uczynnię grzebał w pamięci, lecz nic mu na myśl nie przychodziło. Z tego M. to taki sknera, mówił, że nawet nie kupi rano gazety, tylko idzie do klubu i tam ją czyta, a potem upiera się, żeby szczegółowo ją relacjonować wszystkim obecnym w klubie. - Słuchajcie, moi drodzy, widzieliście artykuł o Pendżabie? - i tak dalej. Wszyscy się irytują, bo M. to jeden z najbogatszych ludzi w klubie. Matka, która słyszała to już przedtem, nie czuje się bynajmniej usatysfakcjonowana. Ojciec pogrąża się w cichym zadowoleniu. Siedzi, wygodnie oparty w fotelu, wyciąga nogi w stronę kominka i delikatnie skrobie się po głowie (zakazana rozrywka). - O czym myślisz, Fred? - indaguje matka. - O niczym - odpowiada mój ojciec w zgodzie z prawdą. - Nie można myśleć o niczym! Takie twierdzenie zbija ją nieodmiennie z tropu. Dla niej to nie do przyjęcia. Przez jej umysł przelatują myśli z szybkością jaskółek w locie. Zazwyczaj myśli o trzech rzeczach naraz, jak więc można mówić, że myśli się o niczym. Poglądy mojej matki, jak uświadomiłam sobie wiele lat później, zawsze lekko odbiegały od rzeczywistości. Widziała wszechświat w jaśniejszych kolorach, niżby należało, a ludzi jako lepszych czy gorszych od tych, jakimi byli naprawdę. Zapewne cicha i powściągliwa w dzieciństwie, ukrywała głęboko własne uczucia, a teraz skłaniała się do widzenia świata jako dramatu, niekiedy bliskiego już melodramatowi. Obdarzona silną i twórczą wyobraźnią, nigdy nie widziała szarzyzny lub zwyczajności rzeczy. Miewała też osobliwe przebłyski intuicji - wiedziała nagle, o czym myślą inni ludzie. Kiedy mój brat jako młodzieniec był w wojsku i wpadł w tarapaty finansowe, o których nie chciał mówić rodzicom, któregoś wieczoru zaskoczyła go, gdy siedział po ciemku zasępiony i zmartwiony. - Monty, chodziłeś pożyczać pieniądze? Czy wziąłeś pożyczkę na konto spadku po dziadku? Nie powinieneś tego robić. Lepiej idź do ojca i powiedz mu o tym. Jej zdolności pod tym względem zdumiewały zawsze rodzinę. Moja siostra powiedziała kiedyś: - Jeśli nie chcę, żeby mama o czymś wiedziała, to nawet o tym nie myślę, gdy ona jest w pokoju.
II Trudno przewidzieć, jaką kto ma pamięć. Ja pamiętam wyraźnie swoje trzecie urodziny. Nabieram poczucia własnej ważności. Jemy podwieczorek w ogrodzie - w tej jego części, gdzie później między dwoma drzewami wisiał hamak. Stoi tam stół, na nim ciastka oraz mój tort urodzinowy, cały polukrowany i ze świeczkami na środku. Trzema świeczkami. A potem wydarza się coś nadzwyczajnego - maleńki czerwony pajączek, tak niewielki, że ledwo go mogę dojrzeć, biegnie po białym obrusie. - To pająk przynoszący szczęście na twoje urodziny, Agatho... - mówi mama. Po czym pamięć zawodzi, pozostają jedynie strzępy wspomnień z nie kończącego się targowania brata o to, ile wolno mu zjeść ptysiów. Rozkoszny, bezpieczny, ale i podniecający świat dzieciństwa. Moim najbardziej chyba fascynującym miejscem jest ogród. Z każdym rokiem ogród ten znaczył dla mnie więcej. Znałam w nim każde drzewo i do każdego z nich przywiązywałam szczególne znaczenie. Od najwcześniejszych czasów w moim umyśle dzielił się na trzy odrębne części. Był ogród kuchenny, zamknięty wysokim murem sąsiadującym z drogą. Nie wydawał mi się interesujący, prócz tego, że dostarczał malin i zielonych jabłek, które pałaszowałam w wielkich ilościach. Po prostu ogród kuchenny i tyle. Nie dawał powodów do zachwytu. Następnie był ogród właściwy - szmat trawnika na opadającym w dół stoku wzgórza - usiany pewnymi interesującymi obiektami. Ostrokrzew wiecznie zielony, cedr, sekwoja (ekscytująco wyniosła). Dwie jodły, związane z jakichś teraz niezbyt dla mnie jasnych powodów z moim bratem i siostrą. Na drzewo Monty’ego można było się wspiąć (to znaczy wciągnąć się ostrożnie na trzy gałęzie). Jodła Madge dawała doskonały schowek. Na jednej zachęcająco wygiętej gałęzi siadało się wygodnie i oglądało świat, samemu będąc nie widzianym. Rosło tam też drzewo nazywane przeze mnie terpentynowym i wydzielające lepką, mocno pachnącą żywicę, którą starannie zbierałam na liście, uważając za „bardzo cenny balsam”. I wreszcie, największa chluba, buk - najwyższe drzewo królujące w ogrodzie, miło sypiące buczyną, którą jadałam ze smakiem. Stał tam także buk czerwony, ale ten z jakiejś przyczyny nigdy nie należał do świata moich drzew. I trzecia część ogrodu - las. W mojej wyobraźni wydawał się duży jak New Forest, lesista kraina w południowej Anglii, i nadal tak go widzę. Składał się głównie z jesionów, pośród których wiła się dróżka. Las oferował to wszystko, co kojarzy się z lasami. Tajemniczość, przerażenie, sekretny urok, niedostępność i oddalenie... Dróżka przez las prowadziła na teren do gry w tenisa lub krykieta na szczycie wysokiej skarpy przed oknem stołowego pokoju. Czar pryskał, gdy się tam dochodziło. Tu już znowu był zwykły świat, gdzie panie, unosząc w jednej ręce spódnicę, grały w krykieta albo, w kanotierach na głowach, w tenisa. Nasyciwszy się urokami „zabaw w ogrodzie”, wracałam do pokoju dziecinnego, w którym znajdowała się Niania, punkt stały, niezmienny. Pewno dlatego, że była to stara zreumatyzowana niewiasta, moje zabawy koncentrowały się w pobliżu niej lub obok, ale jej samej bezpośrednio nie angażowały. Wszystkie zabawy odbywały się na niby. Jak daleko sięgam pamięcią, wyszukiwałam sobie do nich najrozmaitszych kompanów. Najwcześniejsze ich grono, którego już nie pamiętam poza samą nazwą, składało się z Kociąt. Dzisiaj nie mam pojęcia, o kogo chodziło, i czy ja sama się do nich również zaliczałam, przypominam sobie jednak imiona: Koniczynka, Czarnulek i trzy inne. Ich matka nazywała się pani Benson. Niania była osobą zbyt mądrą, żeby kiedykolwiek o nich ze mną rozmawiać czy też próbować przyłączyć się do prowadzonych u jej stóp rozmów. Zapewne dogadzało jej to, że umiem się tak ładnie bawić sama ze sobą. Pewnego dnia przeżyłam wielki wstrząs, gdy idąc po schodach z ogrodu na podwieczorek usłyszałam słowa pokojówki, Susan.
- Chyba nie za bardzo lubi zabawki, prawda? Czym ona się bawi? I odpowiedź Niani: - Och, ona udaje, że jest kotkiem i bawi się z innymi kociętami. Skąd się bierze w umyśle dziecka taka potrzeba skrytości? Świadomość, że ktoś - nawet Niania - wie o Kociętach, dotknęła mnie boleśnie. Od tego dnia postanowiłam nigdy więcej nie mówić na głos podczas zabawy. To są wyłącznie moje Kocięta i nikt inny nie śmie o nich wiedzieć. Musiałam oczywiście mieć jakieś zabawki. Jako dziecko rozpieszczane i najukochańsze miałam ich na pewno mnóstwo, ale nie pamiętam żadnych, poza niezbyt wyraźnym wspomnieniem pudełka różnokolorowych koralików, z których robiło się naszyjniki. Pamiętam też nudną dorosłą kuzynkę, która uporczywie się ze mną droczyła twierdząc, że moje niebieskie koraliki są zielone, a te zielone są niebieskie. Czułam mniej więcej to samo co Euklides - to jest absurdalne - z uprzejmości jednak nie przeczyłam. Żart okazywał się niewypałem. Pamiętam kilka lalek: Febę, za którą nie przepadałam, i lalkę o imieniu Rosalind czy też Róża. Miała długie złote włosy i bardzo ją podziwiałam, chociaż zbyt często się nią nie bawiłam. Wolałam Kocięta. Pani Benson była w strasznej biedzie i wszystko to było takie smutne. Pan Benson, ich ojciec, kapitan statku, zaginął na morzu i dlatego znaleźli się w takiej nędzy. Na tym mniej więcej kończyła się saga o Kociętach, chociaż w moim umyśle rysował się niezbyt jasno wspaniały finał, kiedy się okazywało, że kapitan Benson nie zginął i pewnego dnia powracał z wielkim bogactwem, gdy w domu Kociaków sytuacja stała się wręcz rozpaczliwa. Po Kociętach przerzuciłam się na panią Green. Pani Green miała setkę dzieci, spośród których trzy najważniejsze: Pudel, Wiewiórka i Drzewo, towarzyszyły mi we wszystkich wyczynach w ogrodzie. Nie były to właściwie ani dzieci, ani psy, lecz coś pośredniego. Raz dziennie, jak wszystkie dobrze wychowane dzieci, „szłam na spacer”. Bardzo tego nie lubiłam, a szczególnie niezbędnego wstępu, to znaczy zapinania na guziki wysokich bucików. Marudziłam, szurałam nogami i jedynie opowieści Niani pozwalały mi przez to przebrnąć. Miała ich w swoim repertuarze sześć i wszystkie o dzieciach rodzin, z którymi mieszkała. Nie pamiętam teraz żadnej z nich, ale wiem, że w jednej była mowa o tygrysie w Indiach, w drugiej o małpach, a w trzeciej o wężu. Opowieści te fascynowały mnie i Niania powtarzała je w kółko, nie zdradzając nawet najmniejszego znużenia. Niekiedy pozwalała mi na wyjątkową przyjemność - na zdjęcie jej z głowy śnieżnobiałego plisowanego czepka. Bez niego jakby traciła swój oficjalny status i stawała się osobą prywatną. Potem pracowicie obwiązywałam głowę Niani szeroką, atłasową, niebieską wstążką - z wielkim trudem i powstrzymując oddech, bo zawiązanie węzła to dla czteroletniego brzdąca zadanie niełatwe. Uporawszy się z tym wreszcie, odstępowałam o krok i wykrzykiwałam w zachwycie: - Och, Nianiu, jesteś piękna! Na co ona się uśmiechała i mówiła łagodnym głosem: - Naprawdę, kochanie? Po podwieczorku ubierano mnie w wykrochmalone muśliny i szłam na dół do saloniku, żeby pobawić się z matką. Jeśli urok opowieści Niani polegał na tym, że były zawsze takie same, w związku z czym Niania stała się w moim życiu opoką stabilności, to urok mamy polegał na tym, że jej opowieści nigdy się nie powtarzały i właściwie nigdy nie bawiłyśmy się dwa razy w tę samą grę. W jednej historyjce, jak sobie przypominam, mowa była o myszce, która się nazywała Błyszczące Oczka. Myszka miała najróżniejsze przygody, aż tu nagle pewnego dnia ku mojemu przerażeniu mama oznajmiła, że więcej opowiadać o niej nie będzie. Już zbierało mi się na płacz, gdy oznajmiła: - Za to opowiem ci o Dziwnej Świeczce. - Wysłuchałam dwóch odcinków nowej opowieści, która chyba była czymś w rodzaju opowiadania kryminalnego, gdy na nieszczęście zjechali goście i nasze prywatne zabawy i opowieści uległy zawieszeniu. Po wyjeździe gości domagałam się końca historii Dziwnej Świeczki,
przerwanej w momencie największego napięcia, gdy złoczyńca wcierał wolno w świecę truciznę, ale matka wyglądała na zakłopotaną i najwyraźniej nie mogła sobie jej przypomnieć. Ten nie dokończony serial wciąż prześladuje mnie w myślach. Inną wspaniałą zabawą była zabawa w „domy” - ze wszystkich pokojów ściągałyśmy ręczniki kąpielowe, żeby przerzucić je przez krzesła i stoły i zbudować sobie domostwa, z których wyłaziło się na czworakach. Słabo z tego okresu pamiętam swoje rodzeństwo, zapewne dlatego że przebywało w szkołach. Brat uczył się w Harrow, a siostra w Brighton u panny Lawrence - później słynnej żeńskiej szkole Roedean. Matka była na tyle nowoczesna, żeby posłać córkę do szkoły z internatem, ojciec zaś na tyle tolerancyjny, żeby na to pozwolić. Moja matka uwielbiała eksperymenty. Sama eksperymentowała w dziedzinie religii. Miała, jak myślę, wrodzone skłonności do mistycyzmu, modlenia się i kontemplacji, ale jej płomienna wiara i pobożność z trudem znajdowały dla siebie właściwą formę kultu. Mój ojciec wykazywał świętą cierpliwość i pozwalał się zaciągać raz do jednego, a za następnym razem do innego miejsca kultu. Większość z tych religijnych flirtów przypadła na okres przed moim urodzeniem. Matka bliska była wstąpienia do Kościoła katolickiego, po czym zmieniła zdanie i stała się unitarianką (w związku z czym brat nigdy nie został ochrzczony), następnie zaczęła przeistaczać się w teozofkę, nabrała jednak odrazy do pani Besant po wysłuchaniu jej odczytu. Po krótkim, choć żywym interesowaniu się zaratusztrianizmem powróciła ku radości mego ojca do spokojnej przystani Kościoła anglikańskiego, lecz preferowała odłamy anglo-katolickie. Przy swoim łóżku miała obrazek świętego Franciszka, a wieczorem i rano czytała „Naśladowanie Chrystusa”. Ta sama książka leży zawsze przy moim łóżku. Ojciec, prostoduszny, ortodoksyjny chrześcijanin, co wieczór odmawiał pacierz i co niedzielę chodził do kościoła. Jego wiara była rzeczowa i wolna od dociekań - lecz jeśli matka lubiła swoje dociekania i lawirowanie, jemu to nie przeszkadzało. Jak już wspominałam, był człowiekiem dobrodusznym. Myślę, że odetchnął z ulgą, gdy matka powróciła na łono Kościoła anglikańskiego i ja mogłam zostać ochrzczona w kościele parafialnym. Nazwano mnie Mary po babce, Clarissa po matce i na dodatek Agatha, co zasugerowała w drodze do kościoła jedna ze znajomych mojej matki przekonując, że to ładne imię. Ja zapatrywania religijne czerpałam głównie od Niani, która była chrześcijanką biblijną. Nie chodziła do kościoła, tylko w domu czytała Biblię. Święcenie niedzieli uważała za rzecz niezmiernej wagi, a wszelkie światowe zajęcia za ciężką obrazę Wszechmogącego. Żywiłam nieznośną pewność siebie i przekonanie, że jestem jedną z „oszczędzonych”. Odmawiałam bawienia się w niedzielę w jakiekolwiek gry, śpiewania i brzdąkania na fortepianie, okropnie też się martwiłam o to, czy mój ojciec zostanie zbawiony, skoro beztrosko grał w krykieta w niedzielne popołudnia i żartował sobie z pastorów, a raz nawet z biskupa. Matka, która była wielką entuzjastką kształcenia dziewcząt, teraz w sposób dla siebie charakterystyczny zmieniła poglądy na zgoła przeciwstawne. Żadnemu dziecku nie należy pozwalać na czytanie przed ósmym rokiem życia - zdrowiej dla oczu, a także dla mózgu. Tu jednak sprawa potoczyła się niezgodnie z planem. Kiedy czytano mi jakąś opowiastkę, a ta mnie zainteresowała, prosiłam o książkę i przyglądałam się stronicom, które początkowo nie miały dla mnie sensu, ale stopniowo go zyskiwały. Na spacerach wypytywałam Nianię, co wypisane jest nad sklepami i na tablicach reklamowych. I w rezultacie pewnego dnia stwierdziłam, że z powodzeniem czytam sobie książkę „Anioł miłości”. Po czym zaczęłam ją czytać Niani na głos. - Obawiam się, proszę pani - usprawiedliwiała się nazajutrz przed moją matką Niania - że panienka Agatha nauczyła się sama czytać.
Matka bardzo się zmartwiła, ale nie było na to rady. Nie miałam jeszcze pięciu lat, a już świat książek stał przede mną otworem. Odtąd domagałam się książek na Gwiazdkę i urodziny. Ojciec orzekł, że skoro umiem czytać, to powinnam nauczyć się pisać. To już nie było takie przyjemne. Wciąż jeszcze w starych szufladach walają się podniszczone zeszyty z szeregami pałeczek i haczyków albo z rzędami niepewnych literek B i R, z których odróżnieniem miałam poważne trudności, ponieważ uczyłam się czytać zwracając uwagę na wygląd wyrazów, nie liter. Potem ojciec powiedział, że mogłabym również zacząć naukę arytmetyki, codziennie więc po śniadaniu zasiadałam do niej pod oknem w pokoju stołowym. Liczby bawiły mnie o wiele bardziej niż oporne litery alfabetu. Ojciec był dumny i zadowolony z moich postępów. Awansowałam na wyższy poziom, a zatem wręczono mi małą brązową książeczkę noszącą tytuł „Problemy”. Uwielbiałam „Problemy”. Wprawdzie chodziło tylko o zadania rachunkowe, niemniej miały intrygujący smaczek. „John ma pięć jabłek, a George sześć. Jeśli John weźmie dwa jabłka od George’a, to ile jabłek będzie miał pod koniec dnia George?” i tak dalej. Dzisiaj myśląc o tym zadaniu mam ochotę odpowiedzieć: „To zależy od tego, jak bardzo George lubi jabłka”. Wówczas jednak pisałam 4, czując się jak ktoś, kto rozwiązał nader zawiły problem, i dodając z własnej woli: „a John będzie miał 7”. Matce wydawało się dziwne, że lubię rachunki, bo jej nigdy, jak chętnie przyznawała, niepotrzebne były żadne cyfry i miała tak wielkie trudności w prowadzeniu domowych rozliczeń, że przejął je ojciec. Następnym źródłem podniecenia w moim życiu stał się podarowany mi bardzo oswojony kanarek. Nazywał się Złotko, skakał po pokoju dziecinnym, czasami siadywał na czepku Niani i kiedy go zawołałam, przylatywał na mój palec. Był to nie tylko mój kanarek, lecz także początek nowej sekretnej sagi. Główne jej postaci, Dickie i pani Dickowa, jeździły na rumakach po całym kraju (ogrodzie), miały mnóstwo przygód i cudem uciekały bandom zbójców. Pewnego dnia wydarzyła się katastrofa. Złotko zniknął. Okno było otwarte, a drzwiczki jego klatki nie zamknięte. Wyglądało na to, że wyfrunął na dwór. Do dziś pamiętam, jak strasznie dłużył się ten dzień. Wlókł się bez końca. Zapłakiwałam się z rozpaczy. Klatkę wystawiono za okno z kawałkiem cukru włożonym między pręty. Chodziłyśmy z matką po ogrodzie wołając: - Dickie, Dickie, Dickie! - Pokojówce matka zagroziła natychmiastowym zwolnieniem z powodu jej żartobliwej uwagi: - Pewnikiem zjadł go kot - po Której znowu zalałam się łzami. Kiedy położono mnie do łóżka, a ja wciąż pociągałam nosem i trzymałam rękę matki, rozległ się wesoły ćwierkot. Z karnisza sfrunął pan Dickie. Obleciał dokoła pokój dziecinny, po czym wszedł do swojej klatki. Nie do wiary, cóż za radość! Przez cały dzień - ten nie kończący się nieszczęsny dzień - Dickie siedział na karniszu. Matka wykorzystała okazję zgodnie z duchem epoki. - Widzisz - powiedziała - jaka niemądra z ciebie dziewczyna. Po co było płakać na darmo? Nigdy niczego nie opłakuj, dopóki nie masz pewności. Zapewniłam ją, że nie będę. Oprócz radości z powodu powrotu kanarka odczułam wówczas jeszcze coś, a mianowicie siłę miłości matczynej i zrozumienie w trudnych chwilach. Pogrążona w czarnej rozpaczy ściskałam ją mocno za rękę i była to moja jedyna pociecha. Jej dotyk miał jakąś magnetyczną, uzdrawiającą moc. W pokonywaniu choroby nikt jej nie dorównał. Potrafiła przekazać swoje siły witalne. III We wczesnym dzieciństwie wybitną rolę w moim życiu grała Niania. A wokół mnie i Niani był nasz specjalny świat - pokój dziecinny.
Mam wciąż przed oczami tę tapetę - biadoliła irysy pnące się w górę po ścianach w nie kończącym się ordynku. Leżałam wieczorem w łóżku, patrząc na nie w świetle ognia płonącego na kominku albo przyćmionego światła naftowej lampy, którą Niania stawiała na stole. Wydawały mi się piękne. Przez całe życie miałam słabość do tego koloru. Niania siedziała przy stole szyjąc albo cerując. Moje łóżko zasłaniał parawan i miałam spać, ale zazwyczaj nie zasypiałam, tylko podziwiałam irysy, próbując wypatrzyć, jak się ze sobą przeplatają, i obmyślałam nowe przygody dla Kociąt. O pół do dziesiątej pokojówka, Susan, przynosiła Niani na tacy kolację. Susan była dużą krzepką dziewczyną o niezgrabnych ruchach i miała talent do przewracania różnych rzeczy. Ona i Niania chwilę o czymś szeptem rozmawiały, a po jej odejściu Niania zaglądała za parawan. - Myślałam, że jeszcze nie śpisz. Pewno chciałabyś trochę skosztować? - Och, tak, proszę, Nianiu. Wkładała mi do ust smakowity kęsek mięciutkiego steku. Tak naprawdę to nie chce mi się wierzyć, żeby Niania jadała codziennie na kolację stek, ale w moich wspomnieniach pojawia się zawsze stek. Inną ważną osobą w domu była Jane, nasza kucharka, która rządziła w kuchni ze spokojną wyższością królowej. Przyszła do mojej matki jako smukła dziewiętnastolatka, awansowawszy z funkcji dziewczyny do pomocy w kuchni. Pozostała u nas przez lat czterdzieści i odchodząc ważyła najmniej dziewięćdziesiąt pięć kilogramów. W ciągu całego tego okresu nie zdarzyło się ani razu, żeby okazała jakiekolwiek uczucia, ale gdy uległa w końcu naleganiom swojego brata i jechała do Kornwalii prowadzić mu dom, to przy pożegnaniu łzy płynęły jej po policzkach. Zabrała ze sobą jeden kuferek - zapewne ten sam, z którym do nas przyszła. Przez wszystkie te lata niezbyt się dorobiła. Według dzisiejszych mierników była wyśmienitą kucharką, choć matka narzekała czasem, że brakuje jej wyobraźni. - Boże drogi, jaki pudding dziś zjemy? Ty coś zaproponuj, Jane. - A może marmurkowy, proszę pani? Pudding marmurkowy to jedyna propozycja, z jaką zechciała Jane kiedykolwiek wystąpić. Z jakiegoś powodu matka uprzedziła się do tego pomysłu, mówiła więc nie, tego jeść nie będziemy, zjemy coś innego. Do dzisiaj nie wiem, jaki smak miał marmurkowy pudding - mama też nie wiedziała - orzekła jednak, że nie brzmi to zachęcająco. Kiedy ujrzałam Jane po raz pierwszy, była jak piec - to jedna z najgrubszych kobiet, jakie widziałam w życiu. Miała spokojną twarz, przedziałek na środku głowy i przepiękne, naturalnie układające się w fale ciemne włosy, upięte w kok na karku. Przez cały czas poruszała rytmicznie szczękami, ponieważ stale coś jadła - kawałek ciasta, świeżo upieczony placuszek albo ciasteczko z rodzynkami - niczym wielka łagodna krowa bez końca przeżuwająca pokarm. W kuchni posilano się nie najgorzej. Po obfitym śniadaniu, o jedenastej raczono się świeżo upieczonymi ciasteczkami z rodzynkami i babeczkami, a może ciastem z marmoladą, popijano też kakao. Do południowego posiłku zasiadano wtedy, gdy my już skończyliśmy jeść, i zgodnie z etykietą aż do trzeciej godziny kuchnia stanowiła tabu. Matka poinstruowała mnie, że nigdy nie powinnam zakłócać lunchu w kuchni: - Ten czas należy do nich i nie wolno im przeszkadzać. Jeżeli z powodu jakiejś nieprzewidzianej okoliczności - na przykład odwołania proszonej kolacji - trzeba było przekazać wiadomość, matka przepraszała, że niepokoi, i zgodnie z niepisanym prawem żaden ze służących nie wstawał od stołu, gdy wchodziła do kuchni. Służba wykonywała niewiarygodne mnóstwo prac. Jane gotowała dzień w dzień obiady składające się z pięciu Dan dla siedmiu lub ośmiu osób, a na przyjęcia po dwanaście lub więcej
dań, każde w dwu odmianach do wyboru: dwie zupy, dwa dania rybne i tak dalej. Pokojówka pucowała blisko czterdzieści srebrnych ramek od fotografii i mnóstwo srebrnych przyborów toaletowych, wnosiła i opróżniała „wanienkę” (mieliśmy łazienkę, ale moja matka uważała za rzecz odrażającą używanie wanny, z której korzystali inni), zanosiła gorącą wodę do pokojów cztery razy dziennie, rozpalała ogień na kominku w sypialniach, a każdego popołudnia naprawiała bieliznę pościelową i tym podobne. Kredensowa czyściła nieprawdopodobne góry sreber stołowych, z zamiłowaniem i wielką pieczołowitością myła szkła w misie z papier-mâché, prócz tego świetnie usługiwała przy stole. Mimo tylu mozolnych zajęć służba czuła się, jak przypuszczam, zadowolona. Przyczyniała się do tego głównie świadomość, że służących się ceni jako fachowców wykonujących pracę wymagającą kwalifikacji. Jako tacy cieszyli się owym tajemniczym czymś, czym jest prestiż, i spoglądali z góry na subiektów i im podobnych. Gdyby dzisiaj przypadło mi w udziale być dzieckiem, to jedną z rzeczy, których brak najbardziej bym odczuła, byłaby nieobecność służby. W oczach dziecka stanowiła najbarwniejszą stronę życia codziennego. Niańki uważało ono za coś banalnego, natomiast służący wprowadzali element dramatyzmu, rozrywki i wszelkiego rodzaju bliżej nieokreślonych, ciekawych umiejętności. Nie byli to wcale niewolnicy, ba, często wręcz tyrani. „Znali swoje miejsce”, jak mawiano, owa znajomość miejsca oznaczała jednak nie służalczość, lecz dumę, dumę zawodową. W początkowych latach dwudziestego wieku służący mieli wysokie kwalifikacje. Kredensowe i usługujące przy stole musiały być rosłe, zgrabne, świetnie wyszkolone, mieć odpowiedni głos, żeby pytać szeptem: - Białe wino reńskie czy hiszpańskie? - Dokonywały skomplikowanych zabiegów, obsługując niczym kamerdynerzy dżentelmenów. Wątpię, czy dzisiaj bywa coś takiego jak prawdziwy służący. Może znalazłoby się kilku w wieku między siedemdziesiątką a osiemdziesiątką, ale na ogół spotyka się jedynie posługaczki, kelnerki, te, co to „muszą”, pomocnice domowe, najemne gosposie oraz młode i czarujące kobiety, które chcą sobie trochę dorobić w dogodnych godzinach i bez uszczerbku dla potrzeb ich dzieci. Są to mili amatorzy, często się zaprzyjaźniają, lecz rzadko wzbudzają pełen szacunku podziw, z jakim patrzyliśmy na nasz domowy personel. Służący nie stanowili żadnego specjalnego luksusu - mieli ich nie tylko ludzie zamożni. Jedyna różnica polegała na tym, że zamożni miewali służby więcej. Zatrudniali lokajów i kamerdynerów, pokojówki i kredensowe oraz ich pomocnice, i podkuchenne, i tak dalej. Schodząc coraz niżej po drabinie zamożności dochodziło się w końcu do tego, co tak dobrze opisał Barry Pain w swoich rozkosznych książkach „Eliza” i „Mąż Elizy” - do „dziewczyny”. Różni nasi służący są dla mnie o wiele bardziej rzeczywiści niż przyjaciele matki i moi dalecy krewni. Muszę tylko przymknąć oczy, żeby ujrzeć Jane poruszającą się majestatycznie po kuchni, jej olbrzymi biust, kolosalnie szerokie biodra i sztywny pas, którym się przepasywała. Tusza nigdy jej chyba nie martwiła, nigdy nie dokuczały jej stopy, kolana czy kostki u nóg, a jeśli miała wysokie ciśnienie, to nie zdawała sobie z niego sprawy. Jak daleko sięgam pamięcią, nigdy nie chorowała. Zawsze zachowywała olimpijski spokój. Nigdy nie okazywała swoich uczuć, ani czułości, ani gniewu. Tylko w te dni, gdy zajęta była przygotowywaniem dużych przyjęć, na jej twarzy pojawiały się lekkie wypieki. Głęboki spokój osobowości Jane zostawał „słabo zmącony”, jakbym to ujęła, twarz stawała się nieco czerwieńsza, usta mocniej zaciśnięte, lekko zmarszczone czoło. W takie dni wyganiano mnie stanowczo z kuchni. - Panienko, nie mam dzisiaj czasu, mnóstwo mam na głowie. Dam panience garść rodzynek, a potem proszę sobie iść do ogrodu i nie przychodzić tu i więcej mnie nie kłopotać. - Wychodziłam z kuchni natychmiast, jak zawsze pod wrażeniem jej słów. Małomówność i powściągliwość należały do głównych cech Jane. Wiedzieliśmy, że ma brata, ale prawie nic o jej rodzinie. Nigdy o niej nie mówiła. Pochodziła z Kornwalii. Nazywano ją „panią
Rowe” wtedy, gdy chodziło o formę grzecznościową. Jak wszyscy dobrzy służący znała swoje miejsce. Było to miejsce dowodzenia - Jane wyraźnie dawała do zrozumienia całej służbie pracującej w naszym domu, że to ona rządzi. Jane musiała być dumna z przygotowanych przez siebie wyśmienitych potraw, ale nigdy tego nie okazywała ani o tym nie wspominała. Przyjmowała komplementy, którymi ją obdarzano nazajutrz po kolacji, nie okazując zadowolenia, choć myślę, że sprawiał jej zdecydowanie przyjemność mój ojciec, gdy przychodził do kuchni z gratulacjami. Pamiętam też świetnie Barker, jedną z naszych pokojówek, która odkryła przede mną jeszcze inną stronę życia. Miała ojca gorliwego wyznawcę sekty Braci z Plymouth i była wyczulona na grzech i na swoje odstępstwa pod pewnymi względami. - Potępiona będę na całą wieczność ani chybi - mawiała z pewnego rodzaju satysfakcją. - Nie wiem, co by powiedział mój ojciec, gdyby się dowiedział, że chodzę na nabożeństwa w kościele anglikańskim. Co więcej, one mi się podobają. Podobało mi się kazanie pastora w ostatnią niedzielę, podobało mi się też śpiewanie. Kiedyś moja matka usłyszała, jak dziecko, które do nas przyjechało w odwiedziny, powiedziało pewnego dnia z wyższością do pokojówki: - Och, ty jesteś tylko służącą! - Natychmiast dostało burę. - Niech no więcej nie usłyszę, że mówisz w taki sposób do służących. Służących trzeba traktować z najwyższą uprzejmością. Wykonują prace wymagające odpowiednich kwalifikacji, których ty bez długiej nauki na pewno zrobić nie potrafisz. I pamiętaj, że oni nie mogą odpowiedzieć niegrzecznie. Musisz zawsze traktować uprzejmie tych, którym pozycja zabrania odnosić się w stosunku do ciebie niegrzecznie. Jeśli jesteś nieuprzejma, oni będą tobą gardzić, i słusznie, ponieważ nie zachowujesz się jak dama. „Zachowuj się jak mała dama” powtarzano do znudzenia w owych czasach. Obejmowało to kilka osobliwych zasad. Poczynając od grzeczności wobec służących, aż do rzeczy takich jak: „Zostawiaj zawsze trochę na swoim talerzu dla Pani Dobrych Obyczajów”. „Nigdy nie pij mając pełne usta”. „Pamiętaj, że nigdy nie nakleja się dwóch półpensowych znaczków na list, jeśli to nie rachunek dla dostawcy”. I oczywiście: „Wybierając się w podróż koleją, włóż czystą bieliznę, ponieważ może zdarzyć się wypadek”. W porze podwieczorku w kuchni odbywały się często spotkania towarzyskie. Jane miała mnóstwo przyjaciółek i jedna lub dwie wpadały do niej niemal każdego dnia. Z piecyka wyjeżdżały wtedy blachy ciepłych ciastek owocowych. Nigdy potem nie jadłam takich, jak te robione przez Jane - kruchych, płaskich, pełnych rodzynek; jedzone na ciepło smakowały wprost bosko. Jane, choć zachowywała się jak łagodny wół, była surową służbistką. Jeśli ktoś ze służących wstał od stołu, rozlegał się jej głos: - Ja jeszcze nie skończyłam, Florence - i Florence zawstydzona siadała z powrotem szepcząc: - Przepraszam, pani Rowe. Kucharki o pewnym stażu nazywano zawsze „paniami”. Pokojówki i kredensowe musiały mieć „odpowiednie” imiona - na przykład Jane, Mary, Edith i tym podobne. Natomiast takich imion jak Violet, Muriel, Rosamund i inne nie uważano za odpowiednie, wobęc czego dziewczynom tym mówiono stanowczo: - Podczas służby u mnie, będziesz się nazywać Mary. - Do kredensowych, jeśli miały wystarczający staż, zwracano się po nazwisku. Tarcia między „pokojem dziecinnym” a „kuchnią” nie należały do rzadkości, ale Niania, choć niewątpliwie dbała o swoje prawa, była osobą spokojną, a młode służące szanowały ją i przychodziły do niej po radę. Droga Niania - mam jej portret w domu w Devonshire. Namalował go ten sam artysta, który malował resztę rodziny, malarz znany w owych czasach - N.H.J. Baird. Matka wyrażała pewne obiekcje co do jego obrazów. - Każdy na nich wygląda, jakby był brudny - utyskiwała. - Wszyscy
wyglądacie tak, jak byście nie myli się od tygodni! I miała w tym trochę racji. Intensywnie niebieskie i zielone cienie na cielistym kolorze twarzy mojego brata sugerowały niechęć do mydła i wody, a mnie na portrecie w wieku lat szesnastu sypią się jakby wąsiki, choć skaza taka nigdy mnie nie dotknęła. Natomiast ojciec na portrecie jest tak różowy, biały i błyszczący, że mógłby stać się reklamą mydła. Podejrzewam, że malowanie tego portretu nie sprawiało artyście specjalnej radości i że moja matka pokonała biednego pana Bairda samą siłą swojej osobowości. Portrety mego brata i siostry zdradzały niewielkie podobieństwo, za to ojciec na swoim wyglądał jak żywy, choć sam obraz na tym tracił. Portret Niani namalował pan Baird z prawdziwym uczuciem, tego jestem pewna. Przezroczysty batyst plisowanego czepka i fartucha jest uroczy i tworzy znakomitą ramę dla jej pomarszczonej mądrej twarzy o głęboko osadzonych oczach - obraz w całości przypomina płótno któregoś z dawnych flamandzkich mistrzów. Nie mam pojęcia, ile lat miała Niania, gdy do nas przyszła, ani dlaczego moja matka wybrała osobę w podeszłym wieku, ale zawsze powtarzała: - Od chwili gdy przyszła Niania, nigdy się nie musiałam o ciebie martwić. Wiedziałam, że jesteś w dobrych rękach. - Przez te ręce przeszło bardzo wiele dzieci, a ja byłam z nich ostatnim. Podczas spisu ludności ojciec musiał podać nazwiska i wiek wszystkich domowników. - Bardzo to niewdzięczne zadanie - powiedział ze smutkiem. - Służący nie lubią, gdy się ich wypytuje o wiek. A co z Nianią? Sprowadzono zatem Nianię, która stanęła przed nim z rękami złożonymi na śnieżnobiałym fartuchu i patrzyła pytająco swymi łagodnymi starymi oczami. - Widzi więc Niania - rzeki ojciec, wytłumaczywszy krótko, co to takiego ten spis ludności - że muszę podać wiek wszystkich osób. No... to ile mam napisać Niani? - Ile pan chce, proszę pana - odparta grzecznie Niania. - Tak, ale... muszę to wiedzieć. - Tyle, ile pan myśli, że będzie najlepiej, proszę pana. - Niania nie dała się zbić z tropu. Według oceny ojca miała co najmniej siedemdziesiąt pięć lat, zaryzykował więc: - No może pięćdziesiąt dziewięć? Coś koło tego? Cień bólu przemknął przez pomarszczoną twarz. - Czy ja naprawdę wyglądam tak staro, proszę pana? - spytała ze smutkiem. - Ach nie, nie. No to co mam napisać? Niania powróciła do swojego gambitu. - Tyle, ile pan uważa za stosowne, proszę pana - odparła z godnością. Wobec czego ojciec napisał sześćdziesiąt cztery. Zachowanie Niani ma swoje odbicie w czasach dzisiejszych. Kiedy mój mąż, Max, podczas ostatniej wojny miał do czynienia z pilotami polskimi i jugosłowiańskimi, spotykał się z taką samą reakcją. - Wiek? Pilot machał ręką mówiąc grzecznie: - Ile się panu podoba, dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści. Wszystko jedno. - Miejsce urodzenia? - Jakie pan chce, Kraków, Warszawa, Belgrad, Zagrzeb. Jak się panu podoba. Trudno bardziej podkreślić to osobliwie małe znaczenie przypisywane owym faktycznym danym. Podobnie zachowują się Arabowie.
- Twój ojciec ma się dobrze? - O tak, ale on jest bardzo stary. - Jak stary? - Och, bardzo stary, ma dziewięćdziesiąt, dziewięćdziesiąt pięć lat. Okazywało się potem, że ojciec zbliża się do pięćdziesiątki. Tak jednak patrzy się na życie. Kiedy jesteś młody, to jesteś młody. Kiedy jesteś krzepki, to jesteś „bardzo silnym człowiekiem”, gdy zaczynasz tracić siły, jesteś stary. A wtedy możesz równie dobrze być tak stary jak tylko to możliwe. Na piąte urodziny dostałam psa. Było to wydarzenie, które wstrząsnęło mną najmocniej w życiu. Taka niewiarygodnie wielka radość, że odjęło mi mowę. Kiedy natrafiam na powszechnie znane powiedzenie, że ktoś „oniemiał”, wiem, iż może to być proste stwierdzenie faktu. Oniemiałam, nie mogłam wykrztusić z siebie nawet słów podziękowania. Nie mogłam nawet popatrzeć na mojego pięknego psa i odwróciłam się do niego plecami. Musiałam jak najprędzej być sama, żeby oswoić się z tym niewiarygodnym szczęściem. (Postępowałam w ten sam sposób często w późniejszym życiu. Dlaczego zachowujemy się tak idiotycznie?) Ukryłam się chyba w ubikacji, miejscu świetnie się nadającym do cichej medytacji, gdzie nikt zapewne nie będzie cię prześladować. W tamtych czasach ubikacje były to wygodne, niemal pałacowe pomieszczenia. Opuściłam ciężką mahoniową pokrywę w kształcie muszli, siadłam na niej i patrząc niewidzącym wzrokiem na mapę Torquay wiszącą na ścianie oddałam się rozważaniu swojego szczęścia. - Mam psa... psa... To jest mój pies... mój własny pies... To terier yorkshirski... mój pies... mój własny piesek... Matka powiedziała mi później, że ojca bardzo rozczarował sposób, w jaki potraktowałam prezent. - Myślałem, że mała będzie zachwycona - rzekł. - A ona jakby wcale się nim nie interesuje. Zawsze wszystko rozumiejąca matka wyjaśniła, że potrzebuję trochę czasu. - Jeszcze tego nie przetrawiła. Niepocieszone czteromiesięczne szczenię tymczasem powędrowało sobie do ogrodu i tam się przyczepiło do naszego ogrodnika, dość gderliwego mężczyzny o nazwisku Davey. Psiak, który wychowywał się dotąd u kogoś, kto czasami wykonywał prace ogrodnicze, na widok łopaty zagłębiającej się w ziemię poczuł się jak w domu. Usiadł na ścieżce i z uwagą przyglądał się kopaniu. Tam go też po jakimś czasie odnalazłam i zawarliśmy znajomość. Oboje byliśmy nieśmiali, toteż posuwaliśmy się małymi kroczkami we wzajemnym poznawaniu. Pod koniec tygodnia jednak Tony i ja stanowiliśmy już nieodłączną parę. Oficjalne imię nadane mu przez mojego ojca brzmiało George Washington - skrót Tony to moje dzieło. Tony był cudownym psem dla dziecka - dobroduszny, oddany, zgadzający się na wszelkie moje zachcianki. Nianię omijały teraz pewne próby, którym ją poddawałam. Kokardy z wstążek i ogólnie biorąc różne ozdoby aplikowałam obecnie Tony’emu, który witał je jako znak należnego uznania i czasem ogryzał je, oprócz licznych pantofli. Zdecydowałam też, że zasługuje na wprowadzenie do mojej nowej sekretnej sagi. Dickie (kanarek imieniem Złotko) i pani Dickowa (ja) zyskały teraz towarzysza - lorda Tony’ego. Siostrę z wczesnego dzieciństwa pamiętam słabiej niż brata. Ona była dla mnie miła, a on nazywał mnie Smykiem i zachowywał się wyniośle - naturalnie więc łaziłam za nim, jak tylko mi na to pozwalał. Zapamiętałam przede wszystkim, że miał białe myszki. Zostałam przedstawiona panu i pani Whisker oraz całej ich rodzinie. Niania protestowała, bo jej zdaniem, myszy śmierdzą. Rzeczywiście, była to prawda.
W domu mieliśmy już jednego psa, starego teriera dandie dimonta, który zwał się Scotty i należał do ojca. Mój brat, Louis Montant, nazwany tak na pamiątkę największego przyjaciela ojca w Ameryce, a znany na ogół jako Monty, byli ze Scottym nierozłączni. Matka niemal automatycznie mówiła: - Nie kładź twarzy na psie i nie pozwalaj, żeby cię lizał, Monty. - Ten zaś rozpłaszczony na podłodze obok koszyka Scotty’ego i obejmujący czule szyję psa ramieniem nie zwracał na to uwagi. Ojciec dodawał: - Ten pies okropnie cuchnie! Scotty miał już wtedy piętnaście lat i tylko naprawdę gorący miłośnik psów zaprzeczałby temu oskarżeniu. - To róże! - mruczał czule Monty. - To róże! Tak właśnie pachnie, jak róże. Niestety Scotty’ego czekał tragiczny koniec. Poszedł na spacer z Nianią i ze mną, a gdy powolny i ślepy przechodził przez jezdnię, zza rogu wypadł pędem wóz któregoś kupca i psa przejechał. Odwiozłyśmy biedaka do domu dorożką, wezwano zaraz weterynarza, niestety Scotty zdechł kilka godzin później. Monty był nieobecny, bo żeglował z kolegami. Matka bardzo się martwiła, jak mu o tym powiedzieć. Kazała umieścić zwłoki psa w pralni i z niepokojem oczekiwała powrotu mojego brata. Na nieszczęście ten zamiast przyjść jak zwykle prosto do domu poszedł na podwórze i do pralni po jakieś potrzebne mu narzędzia. Tam natknął się na martwego ulubieńca. Wybiegł stamtąd natychmiast i pewno włóczył się przez kilka godzin. Wrócił dopiero przed północą. Rodzice byli wystarczająco rozumni, żeby nie wspominać o śmierci Scotty’ego. Monty wykopał mu własnoręcznie grób na psim cmentarzu w kącie ogrodu, gdzie z biegiem czasu na małych kamieniach znalazły się imiona wszystkich naszych psów. Brat, jak już wspominałam, lubił mi dokuczać i przezywał mnie „mizernym kurczakiem”, a ja sprawiałam mu uciechę za każdym razem wybuchając płaczem. Nie mam pojęcia, dlaczego to przezwisko tak mnie złościło. Będąc dzieckiem dość płaczliwym, pędziłam do matki i szlochając mówiłam: - Prawda, mamo, że nie jestem wcale mizernym kurczakiem? - Matka, całkiem nieporuszona, reagowała na to tylko pytaniem: - Dlaczego wciąż łazisz za Montym, jeśli nie chcesz, żeby się z tobą drażnił? Nie wiedziałam, jak na to odpowiedzieć, niemniej brat tak mnie fascynował, że nie mogłam się od niego oderwać. Był wówczas w wieku, kiedy się gardzi małymi siostrami, toteż traktował mnie jak absolutną plagę. Czasem bywał wspaniałomyślny - wtedy dawał mi prawo wstępu do swego „warsztatu”, gdzie miał tokarkę, a nawet pozwalał trzymać kawałki drewna lub podawać sobie narzędzia. Lecz prędzej czy później kazał się mizernemu kurczakowi wynosić. Pewnego razu zaszczycił mnie ogromnie propozycją zabrania na łódź. Miał małą żaglówkę i pływał nią po Torbay. Ku ogólnemu zdziwieniu pozwolono mi z nim popłynąć. Niania, która była jeszcze wtedy u nas, wypowiadała się stanowczo przeciwko tej eskapadzie, twierdząc, że zamoknę, wybrudzę się, podrę sukienkę, przyszczypnę sobie palce i prawie na pewno utonę. - Młodzieńcy nie umieją pilnować małej dziewczynki. Matka uważała, że jestem na tyle rozumna, by nie wypaść za burtę, będzie to więc dla mnie pewnego rodzaju doświadczenie. Myślę, że chciała też wyrazić swoje uznanie wobec niezwykłego aktu altruizmu ze strony Monty’ego. Wyruszyliśmy zatem do miasta i udaliśmy się do przystani. Monty podprowadził łódź do stopni, a Niania podała mu mnie. W ostatniej chwili mamę ogarnęły skrupuły. - Musisz być ostrożny, Monty. Bardzo ostrożny. I nie pływajcie długo. Będziesz jej pilnował, dobrze? Brat, który, jak myślę, żałował już swej uprzejmej propozycji, odparł krótko: - Nic się jej nie stanie. - A mnie polecił: - Siedź na tym miejscu, gdzie teraz, bądź cicho i na miłość boską niczego nie dotykaj. Po czym wyczyniał różne rzeczy z linami. Żaglówka pochyliła się pod takim kątem, że siedzenie na wskazanym miejscu i bycie cicho, jak mi przykazał, stało się praktycznie niemożliwe:
Strasznie się też bałam. Kiedy jednak sunęliśmy już po wodzie, nabrałam odwagi i nie posiadałam się ze szczęścia. Matka i Niania stały na końcu przystani obserwując nas, niczym postacie z greckiego dramatu - Niania prawie płakała zapowiadając zgubę, mama usiłowała uśmierzyć jej obawy i w końcu powiedziała, zapewne przypominając sobie, jaką sama była słabą żeglarką: - Nie przypuszczam, żeby ona jeszcze kiedyś chciała się przejechać. Morze jest dość wzburzone. Okazało się, że ma rację. Powróciłam do nich wkrótce potem, zielona na twarzy i jak to ujął mój brat, „nakarmiwszy ryby” trzy razy. Wysadził mnie na brzeg z wielkim obrzydzeniem, nie omieszkawszy zauważyć, że wszystkie kobiety są jednakowe. IV Zanim ukończyłam piąty rok życia, poznałam pierwszy raz strach. Pewnego wiosennego dnia Niania wybrała się ze mną na pierwiosnki. Przeszłyśmy na drugą stronę torów kolejowych i idąc uliczką Shiphay zrywałyśmy je wzdłuż żywopłotów, gdzie rosło ich najwięcej. Potem weszłyśmy przez otwartą bramę i dalej zrywałyśmy kwiatki. Koszyk był już prawie pełny, gdy jakiś człowiek krzyknął głosem ostrym i pełnym złości: - Co wy tamój robicie? Wydawał mi się olbrzymem, rozgniewanym i czerwonym na twarzy. Niania odparła, że nie robimy niczego złego, zbieramy tylko pierwiosnki. - Znajdujecie się na cudzym terenie. Jazda stąd. Jeśli w ciągu minuty nie znajdziecie się za tą bramą, to ugotuję was żywcem! Trzymałam kurczowo rękę Niani, gdy stamtąd wychodziłyśmy. Ona nie mogła iść zbyt prędko, a zresztą nawet nie bardzo chciała, a we mnie strach narastał. Kiedy wreszcie znalazłyśmy się bezpieczne na ulicy, odczułam taką ulgę, że o mało nie upadłam. Pobladłam i wyglądałam źle, jak zauważyła nagle Niania. - Kochaneczko - rzekła łagodnym tonem - nie myślisz chyba, że on naprawdę mógłby coś takiego zrobić? Nie zamierzał cię ugotować ani nic w tym sensie. Pokiwałam głową w milczeniu. Wyobraziłam sobie wielki gar buchający parą na ogniu i mnie wrzucaną do gotującej się wody. Moje przeraźliwe krzyki. Wszystko to widziałam straszliwie realnie. Niania przemawiała do mnie uspokajająco. - Tak się tylko mówi. To rodzaj dowcipu. Nie był to miły osobnik, raczej dosyć nieuprzejmy, nieprzyjemny, ale nie mówił tego poważnie. Po prostu żartował. Dla mnie to nie był wcale żart i nawet teraz gdy wchodzę na jakiś obcy teren, odczuwam lekkie mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Od tamtego dnia do dziś nie zaznałam równie realnej jak tamta grozy. W moich koszmarach nocnych nigdy jednak nie pojawiło się to właśnie przeżycie. Wszystkie dzieci miewają koszmary i ciekawa jestem, czy są one efektem „straszenia” ich przez piastunki lub inne osoby, czy też jakiegoś rzeczywistego wydarzenia z życia. Mój osobisty koszmar związany był z kimś, kogo nazywałam Uzbrojonym Bandytą. Nigdy o nikim takim nie czytałam. Nazwałam go Uzbrojonym, bo miał broń, a nie pod wpływem obawy, że zastrzeli mnie, albo z jakiejś innej przyczyny związanej z tą strzelbą, przypominającą staroświecki typ muszkietu. Stanowiła ona część jego wyglądu zewnętrznego, obok, jak mi się teraz wydaje, francuskiego szaroniebieskiego munduru, pudrowanej peruki z harcapem i pewnego rodzaju trójgraniastego kapelusza. Sam widok Uzbrojonego Bandyty wzbudzał przerażenie. Sceneria snu natomiast mogła być najzupełniej zwyczajna - podwieczorek albo przechadzka z różnymi osobami, a zazwyczaj jakaś miła zabawa.
Wtem zgoła nieoczekiwanie pojawiało się uczucie niepokoju. Był tam ktoś - ktoś, kogo być nie powinno - okropne uczucie strachu, a potem go widziałam: siedzi przy stole, spaceruje po plaży, przyłącza się do gry. Jego jasne niebieskie oczy napotykały mój wzrok i budziłam się krzycząc: - Uzbrojony Bandyta, Uzbrojony Bandyta! - Panience śnił się ostatniej nocy znowu uzbrojony bandyta - meldowała Niania swoim spokojnym głosem. - Dlaczego on tak cię przeraża, kochanie? - pytała matka. - Co może ci zrobić? Nie wiedziałam, dlaczego mnie przeraża. Później sen się zmienił. Uzbrojony Bandyta nie zawsze był w tym samym kostiumie. Czasem, gdy siedzieliśmy wokół stołu, a ja spojrzałam na kogoś z przyjaciół czy któregoś z członków rodziny, widziałam nagle, że to nie jest Dorothy, Phyllis czy Monty, matka czy też ktoś inny. Mój wzrok napotykał spojrzenie jasnych niebieskich oczu w znanej mi twarzy - pod jakże znajomą powierzchownością. Naprawdę to był przecież Uzbrojony Bandyta. W wieku lat czterech zakochałam się. Pamiętani to jako przeżycie wstrząsające i wspaniałe. Obiektem mojej miłości stał się jeden z kadetów szkoły marynarki wojennej w Dartmouth i kolega Monty’ego. Złotowłosy i niebieskooki młodzieniec przemawiał do wszystkich moich romantycznych instynktów. On sam nie miał pojęcia o wzbudzanych przez siebie emocjach. Nie zwracał uwagi na „smarkatą siostrę” przyjaciela i gdyby go o to spytano, powiedziałby na pewno, że go nie lubię. Nadmiar uczuć zmuszał mnie do pójścia w przeciwnym kierunku, jak tylko zobaczyłam, że nadchodzi, a gdy siedzieliśmy przy stole do rezolutnego odwracania głowy. Matka strofowała mnie łagodnie. - Wiem, że jesteś nieśmiała, kochanie, musisz jednak zachowywać się grzecznie. To bardzo nieładnie odwracać stale głowę od Philipa i coś tam odmrukiwać, gdy on do ciebie mówi. Nawet jeśli go nie lubisz, musisz być uprzejma. Ja go nie lubię! Jak niewiele ludzie wiedzą. Dziś, gdy o tym myślę, widzę, jak wielce satysfakcjonująca może być taka wczesna miłość. Nie wymaga niczego - ani spojrzenia, ani słowa. Jest czystą adoracją. Żywiąc się nią, bujasz w obłokach i wymyślasz sobie heroiczne sytuacje, w których można by pospieszyć na ratunek ukochanemu. Pielęgnowanie go w obozie dla zadżumionych, ratowanie z ognia, osłanianie przed śmiercionośną kulą. Wszystko to, w gruncie rzeczy, co w jakiejś opowieści przemówiło do twojej wyobraźni. W owych rojeniach nie zdarza się nigdy szczęśliwe zakończenie. Płoniesz w ogniu, giniesz od kuli albo zabije cię dżuma. Twój bohater nawet nie dowie się o najwyższej ofierze, jaką złożyłaś. Siedziałam na podłodze w pokoju dziecinnym i bawiłam się z Tonym. Robiłam wrażenie poważnej i przykładnej dziewczynki, a tymczasem w mojej głowie wielkie rozanielenie przybierało najbardziej fantastyczne formy. Mijały miesiące. Philip został podchorążym marynarki i opuścił szkołę w Dartmouth. Przez krótki czas przed oczami miałam jeszcze jego obraz, a potem się rozwiał. Miłość zniknęła, aby wrócić trzy lata później, kiedy to zakochałam się beznadziejnie w wysokim, ciemnym kapitanie, który zalecał się do mojej siostry. Ashfield uważaliśmy za nasz dom, Ealing zaś był czymś ekscytującym. Miał w sobie coś z romantyki obcej krainy. Jeden z jego głównych uroków stanowiła ubikacja, a w niej wielki wspaniały mahoniowy tron. Siedząc na nim miałam uczucie, jakbym była królową, wobec czego czym prędzej przemianowałam Dickową na Królową Małgorzatę, Dickie stał się jej synem Księciem Złotko i następcą tronu. Siadywał po jej prawicy na niewielkim pierścieniu wokół ładnej fajansowej rączki do spłukiwania misy. Tu się rano chowałam, zasiadałam na tronie, udzielając audiencji i podając rękę do ucałowania, dopóki nie zostałam zmuszona do wyjścia, bo inni też chcieli skorzystać z ubikacji. Moje zainteresowanie budził również kolorowy plan Nowego Jorku, który wisiał tam na ścianie. W domu mieliśmy kilka amerykańskich rycin. Uwielbiałam zwłaszcza
te kolorowe z pokoju gościnnego. Jedna, pod tytułem „Zimowe sporty”, przedstawiała chyba bardzo zziębniętego mężczyznę wyciągającego rybę przez mały otwór w lodzie. Taki sport wywoływał we mnie uczucia melancholijne. Za to kłusak Grey Eddy był fascynująco pełen werwy. Mój ojciec ożenił się z siostrzenicą swojej macochy (drugiej i angielskiej żony jego ojca Amerykanina), którą nazywał matką, podczas gdy dla jego żony nadal pozostała ciotką, dlatego też znano ją powszechnie jako Ciocię-babcię. Dziadek spędził ostatnie lata życia w rozjazdach między swoim przedsiębiorstwem w Nowym Jorku a angielską filią w Manchesterze. Był jednym z bohaterów typowo amerykańskiej opowieści o sukcesie. Chłopak z ubogiej rodziny w Massachusetts przybył do Nowego Jorku, dostał pracę jako goniec i z biegiem czasu awansował na wspólnika w tej firmie. Hasło „od plebejusza do dyrektorskiego stołka w trzy pokolenia” znalazło całkowite potwierdzenie w naszej rodzinie. Dziadek dorobił się fortuny. Mój ojciec pozwolił jej stopnieć, a to głównie z powodu zaufania, jakim obdarzał bliźnich, mój brat zaś uporał się z tym, co z niej zostało, w tempie błyskawicy. Niedługo przed śmiercią dziadek nabył duży dom w Cheshire. Był już wtedy chory i jego druga żona została wdową jako stosunkowo młoda niewiasta. Przez jakiś czas mieszkała nadal w Cheshire, ostatecznie jednak kupiła sobie dom w Ealing, wówczas położony jeszcze zupełnie jakby na wsi. Dokoła rozpościerały się same pola, jak często powtarzała. Kiedy potem przyjeżdżałam do niej w odwiedziny, z trudnością mogłam w to uwierzyć. We wszystkie strony ciągnęły się rzędami schludne domki. Dom i ogród babci ogromnie mnie fascynowały. Pokój dziecinny podzieliłam na kilka „terytoriów”. Część frontowa była wysunięta i miała okno wykuszowe, a na podłodze wesoły pasiasty chodnik. Tę część nazwałam Pokojem Muriel (pewno dlatego że fascynował mnie termin „oriel”, czyli wykusz). Tylna część pokoju z dywanem brukselskim to była Sala Jadalna. Rozmaite maty i kawałki linoleum umiejscowiłam w odrębnych pokojach. Krążyłam zaaferowana i świadoma własnej ważności między pokojami swojego domu, mrucząc coś do siebie pod nosem. Niania spokojna jak zwykle siedziała i szyła. Urzekało mnie też łóżko Cioci-babci, szerokie, mahoniowe, z baldachimem, szczelnie osłonięte czerwonymi adamaszkowymi zasłonami. Wyposażone było w piernaty, pod które się wślizgiwałam wczesnym rankiem, zanim mnie ubrano. Babcia nie spała już od szóstej i zawsze witała mnie z radością. Na dole znajdował się salon, wypełniony po brzegi intarsjowanymi meblami i saską porcelaną, wieczyście pogrążony w mroku z powodu przybudowanej oranżerii. Salonu używano tylko w czasie przyjęć. Przylegał do niego salonik, gdzie niemal niezmiennie ukrywała się „krawcowa”. Teraz sobie przypominam, że krawcowe te stanowiły niezbędny dodatek do każdego domostwa. Łączyło je pewne podobieństwo w tym sensie, że były to osoby zazwyczaj bardzo dystyngowane, lecz w trudnym położeniu, traktowane ze szczególną uprzejmością przez panią domu i przez rodzinę, a zupełnie bez ceregieli przez służbę - osoby, którym przynoszono na tacy posiłki i które, jak sobie przypominam, nie potrafiły uszyć żadnego dobrze leżącego stroju. Wszystko było albo za ciasne, albo zbyt obszerne i wisiało na człowieku. W odpowiedzi na wszelkie skargi słyszało się: - Ach tak, ale panna James ma takie nieszczęśliwe życie. Tak więc w saloniku siedziała i szyła panna James, wokół siebie miała wykroje, przed sobą maszynę do szycia. W pokoju stołowym babcia spędzała życie w wiktoriańskim zadowoleniu. Umeblowany był masywnymi mahoniowymi sprzętami, pośrodku stał stół, wokół niego krzesła. Na oknach wisiały gęste firanki z nottinghamskich koronek. Babcia siadywała albo przy stole na ogromnym krytym skórą krześle i pisała listy, albo na dużym pluszowym fotelu przy kominku. Stoliki, sofa i krzesła założone były książkami, tymi, które miały tam leżeć i tymi, które wysunęły się z luźno zawiązanych paczek. Babcia stale kupowała je dla siebie i na prezenty, i w końcu zaczęły ją zalewać, bo zapominała, komu książki zamierzała posłać, lub też odkrywała, że „Drogi mały
chłopiec pana Bennetta skończył, nawet nie wiem kiedy, osiemnaście lat, wobec czego teraz „Chłopcy od świętego Guldreda” czy „Przygody Tygrysa Timothy’ego” już się dla niego nie nadają”. Babcia, ochocza towarzyszka gier, odkładała na bok długi i pisany od ręki list (z licznymi skreśleniami „ze względu na oszczędność papeterii”) i zagłębiała się w rozkoszną zabawę w „kurczaka od Whiteleya”. Nie trzeba dodawać, że to ja byłam tym kurczakiem. Babcia mnie wybierała, wypytywała sprzedawcę, czy jestem naprawdę świeżutka i krucha, przynosiła do domu. Tam mnie zasznurowywano, przebijano szpikulcem (okrzyki zachwytu ze strony mego przebitego jestestwa), wsadzano do piecyka, pieczono jak należy, zanoszono na stół i podawano. Potem następował wielki obrzęd ostrzenia noża do krajania i oto kurczę nagle ożywa: - To ja! - wielki finał - do powtarzania w nieskończoność. Do porannych wydarzeń należała wizyta babci w spiżarni znajdującej się przy bocznych drzwiach do ogrodu. Zjawiałam się natychmiast i babcia wykrzykiwała: - Czegóż to mała dziewczynka może tu chcieć? - Mała dziewczynka czekała pełna nadziei i zaglądała do interesującego przybytku. Stały tam rzędy słoi z dżemem i konfiturami. Pudła daktyli, kandyzowanych owoców, fig, suszonych śliwek, wiśni, angeliki, paczki dużych i małych rodzynek, funty masła i worki cukru, herbaty i mąki. Mieściła się tam cała domowa żywność i każdego dnia wydawano ją uroczyście, zależnie od przewidzianych na ów dzień potrzeb. Dociekano także szczegółowo, jak wykorzystano produkty przydzielone poprzedniego dnia. Babcia nie skąpiła jedzenia, ale marnotrawstwa nie cierpiała. Po wydaniu wiktuałów na zaspokojenie potrzeb kulinarnych domowników i pieczołowitym rozliczeniu wczorajszego prowiantu babcia otwierała słój suszonych śliwek, a ja zadowolona szłam do ogrodu z pełnymi ich garściami. Jakie to dziwne, że wspominając dzieciństwo ma się wrażenie stałej pory roku w pewnych miejscach. W moim pokoju w Torquay jest zawsze jesienne lub zimowe popołudnie. Na kominku płonie ogień, przed nim na wysokiej ochronnej siatce suszą się ubrania, a na dworze wirują liście lub czasami tajemnicze płatki śniegu. W ogrodzie w Ealing panuje zawsze lato, i to lato bardzo upalne. Wciągam haust gorącego powietrza i zapach róż, gdy wychodzę przez boczne drzwi do ogrodu. Ten niewielki kwadrat zielonej trawy otoczony krzakami róż nie wydaje mi się wcale mały. To też był cały świat. Najpierw róże, niezwykle ważne - codziennie obcinano im przywiędłe główki, inne zaś ścinano i wstawiano do licznych wazoników. Babcia była przesadnie dumna ze swoich róż, ich wielkość i piękno przypisywała „wylewkom z sypialni, moja droga. Nie ma nic lepszego niż płynny nawóz! Nikt nie ma takich róż jak ja”. W niedziele na obiad przychodziła druga babcia i dwaj moi wujkowie. Był to wspaniały wiktoriański dzień. Babcia Boehmer, nazywana Babcią B., matka mojej matki, zjawiała się koło jedenastej, trochę zadyszana z powodu swojej tuszy, większej nawet niż tusza Cioci-babci. Przyjeżdżała z Londynu przesiadając się z pociągu na omnibus i pierwszą rzeczą, jaką robiła po przyjeździe, było pozbycie się zapinanych na guziki wysokich bucików. Przyjeżdżała na takie okazje z Harriet, swoją służącą. Harriet klękała przed nią, ściągała jej buciki i wkładała wygodne wełniane pantofle. Po czym Babcia B. zasiadała przy stole w jadalni i obie siostry zabierały się do swoich niedzielnych porannych interesów - nader długich i skomplikowanych rozliczeń. Babcia B. robiła na ogół dla Cioci-babci zakupy w Army and Navy Stores na Victoria Street. Ów dom handlowy stał się dla obu sióstr centrum wszechświata. Zagłębiały się w studiowanie list, liczb, rachunków i czyniły to z wielką przyjemnością. Po czym przychodziła kolej na dyskusje o jakości sprawunków. - Nie chciałabyś tego, Margaret. To nie jest materiał dobrej jakości, bardzo szorstki, nawet się nie umywa do tego ostatniego aksamitu w kolorze śliwkowym. - Ciocia-babcia teraz wyciągała wielką, pękatą sakiewkę, na którą zawsze spoglądałam z respektem i którą uważałam za zewnętrzny i widomy znak ogromnego bogactwa. W środkowej przegródce znajdowało się sporo złotych suwerenów, a cała reszta wypchana była półkoronami i sześciopensówkami, zdarzała się niekiedy też pięcioszylingówka. Rachunki za naprawy i małe sprawunki płacono od razu, a należne