a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony854 965
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań669 366

Agata Tuszyńska - Tyrmandowie. Romans amerykanski

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :10.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Agata Tuszyńska - Tyrmandowie. Romans amerykanski.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 253 stron)

TYRMANDOWIE ROMANS AMERYKAŃSKI rozmawiała i skomponowała Agata Tuszyńska

Występują: Leopold Tyrmand Mary Ellen Tyrmand Dla Leopolda i Henryka, którzy zmienili nasze życie - Mary Ellen Tyrmand Agata Tuszyńska

Copyright © 2012, Agata Tuszyńska Tłumaczenie listów: Anna Wróbel Wydawnictwo oraz Autorka składają serdeczne podziękowania Mary Ellen Tyrmand za udostępnienie zdjęć i dokumentów z archiwum rodzinnego wykorzystanych w książce. Z tego archiwum pochodzi też zdjęcie umieszczone na okładce książki, przedstawiające Mary Ellen Tyrmand oraz Leopolda Tyrmanda. Wydawnictwo oraz Autorka składają serdeczne podziękowania Katarzynie I. Gawęckiej za udzielenie zgody na wykorzystanie zdjęć jej autorstwa, które znalazły się na stronach 124, 133, 138, 156-157, 162 książki. Wydawnictwo i Autorka składają serdeczne podziękowania Ewie Junczyk- Ziomeckiej za wykonanie współczesnych portretów Mary Ellen Tyrmand, które znalazły się na stronach 254-255, 268-269 książki. ISBN: 978-83-7779-115-8 Projekt okładki, skład, łamanie: Zuzanna Malinowska Opracowanie redakcyjne: Dorota Koman Indeks: Mateusz Szmigiero www.wydawnictwomg.pl kontakt@wydawnictwomg.pl Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

1970

Początek. ONA, lat dwadzieścia trzy, doktorantka iberystyki renomowanego Uniwersytetu Yale. Urodzona i wychowana na Brooklynie w rodzinie żydowskiej. ON, lat pięćdziesiąt, polski pisarz, stypendysta Departamentu Stanu dla „znaczącej postaci opiniotwórczej”. Wychowany i urodzony w Warszawie. Latem 2010 roku Mary Ellen Tyrmand, wdowa, zajrzała do dziewiętnastowiecznej japońskiej komody w swoim nowojorskim mieszkaniu. Znalazła zaginiony – jak sądziła – pakiet listów z pierwszego okresu ich znajomości. I korespondencję z późniejszych lat. Ciągle się zastanawia, skąd się tam wzięły.

To było tak dawno…

Dobrze, że było. Bez Niego, bez naszej wspólnej historii, byłabym dziś innym człowiekiem.

MARY ELLEN TYRMAND: Mam teraz czas, dużo czasu. Tylko czas. Wierz mi, Agato, trzeba coś z nim zrobić. Chciałabym połączyć się z przeszłością, nawiązać utracony kontakt z czymś, co jest we mnie polskie… Przywrócić ten kawałek historii, który był najgłębiej mój. Pomyślałam o nauce języka polskiego. O przedostaniu się w ten sposób, po latach, do literatury, która stworzyła Tyrmanda i którą on sam tworzył. Żeby zbliżyć się do Polski, trzeba od czegoś zacząć. Chcę kiedyś mieć możliwość przeczytania Złego i Dziennika albo Życia towarzyskiego, może też Filipa. Teraz jest czas, żeby zrobić pierwszy krok. To wielkie wyzwanie, przedarcie się przez ten szeleszczący pejzaż („chruśniak” – podpowiadasz mi i tłumaczysz poezję genialnego Leśmiana) niepokornej polszczyzny. Nie wiem, czy podołam, choć przecież kiedyś, przy Lolku, potrafiłam zawołać kota: kot, kitka, ładna kitka! Umiałam zapytać: how are you? – jak s/szię masz/sch? Nie myliłam „dzień dobry” z „dobranoc”. „Chleb” miał smak chleba, a „ryba” ryby. Odróżniałam też „dupę” od „kupy”. I od „kurwy”. W dobrym kontekście używałam określenia „stary, ale jary”. Lolek mnie nauczył. Jakkolwiek dziwnie mogłoby to zabrzmieć, czuję się bardziej Polką niż Żydówką. Całe pokolenia moich dziadków i pradziadków pochodzą z tamtych stron, z Europy Wschodniej. Była wiosna 1970 roku. Studiowałam literaturę hiszpańską na Uniwersytecie Yale. Zrobiłam właśnie magisterium, specjalizowałam się w dziewiętnastowiecznej prozie hiszpańskiej. Planowałam pracę nad doktoratem. Miałam dwadzieścia trzy lata. Od kilku z wielką uwagą i zachwytem czytywałam artykuły niejakiego Leopolda Tyrmanda w prestiżowym „New Yorkerze”. Nigdy dotąd nie utożsamiałam się tak bardzo z niczyimi poglądami.

Miałam wrażenie, że go znam, zgadzałam się ze wszystkim, co pisał. O „sowieckim totalitaryzmie”, o „rozpasanym liberalizmie jako zagrożeniu demokracji”, o „życiodajnym podłożu” kultury w społeczeństwie. Wydawało mi się, że pisze jakby w moim imieniu – to wszystko, co chciałabym wyrazić. Nigdy przedtem mi się to nie zdarzyło. Z żadnym pisarzem, z żadnym człowiekiem. Wysłałam list do tygodnika z prośbą o przekazanie go autorowi. Bardzo chciałam go poznać. Miss Mariellen Fox 768 East 22rd Street Brooklyn, NY 11210

Leopold Tyrmand 329 E 83rd St New York NY 10028 21 maja 1970, NYC Droga panno Fox: dziękuję za miły list. Pojawiają się dwa pytania: 1. Dlaczego miałbym nie być Pani przewodnikiem? Nawet jeżeli zawsze wolę dyskutować niż przewodzić, zdarzało mi się we wczesnej młodości udatnie dowodzić jako napastnik w drużynie hokejowej. To dziś odległa przeszłość, ale… 2. Dlaczego nie zadzwoni Pani do mnie? Mój numer 879 66 89; rano jestem na ogół w domu. Lubię Pani charakter pisma: jest porządny i przejrzysty, wpływa na Pani sposób wyrażania myśli. Co razem wzięte określa się mianem stylu. Najlepsze życzenia, L. Tyrmand

MARY ELLEN TYRMAND: Zadzwoniłam. W maju, po skończonym semestrze, niedługo po swoich pięćdziesiątych urodzinach, zgodził się ze mną spotkać. Wybrał Cooper Square w East Village na Manhattanie, z komentarzem, że to idealne miejsce, bo tam właśnie gromadzą się młodzi rewolucjoniści. Szliśmy ku sobie z przeciwnych stron. Pierwsza myśl, kiedy go zobaczyłam: jest niski. (Rozczarowanie?!) Na przywitanie podaliśmy sobie ręce. Potem usiedliśmy w jakimś przypadkowym barze. Nie wiem, dlaczego zamówiłam coca-colę z rumem. Może chciałam wydać się dorosła? Wtedy wcale nie piłam. Starałam się nieco postarzyć, także makijażem, dodałam sobie jakieś piętnaście lat. Przyglądał mi się krytycznie. „Jesteś zbyt wyzywająco umalowana” – stwierdził. I zanim zdążyłam się zorientować, zaczął wycierać mi twarz własną chusteczką. Zaczęliśmy rozmawiać. (Tak, tak… I nie przestaliśmy przez piętnaście lat). Kiedy się w nim zakochałam? Zainteresowałam się jego błyskotliwą inteligencją, jego umysłem – po wielomiesięcznej lekturze tego, co pisał. Można powiedzieć, że to się zaczęło od głowy i szło niżej… aż do końca. To był uroczy, charyzmatyczny mężczyzna, który lubił kobiety. Czuło się, że go naprawdę interesowały. Miał w sobie ciepło. I roznosiła go energia. Między nami natychmiast zaiskrzyło. Od razu nastąpiło tajemnicze porozumienie. Chemia? Wiem, że dla niego, na początku, to był jedynie flirt. Mieszkał w Stanach dopiero od czterech lat, ale świetnie mówił po angielsku. Powiedział, że zaczyna już po angielsku myśleć i śnić. Miał słuch językowy, bogate, wspaniałe słownictwo, ale silny twardy akcent. Opowiadał, że pokochał Amerykę jeszcze przed wojną, gdy usłyszał

w Paryżu Ellę Fitzgerald śpiewającą A-Tisket, A-Tasket… Po niedługiej chwili wydał mi się inteligentny, jak w pisaniu, a przy tym czarujący, zabawny i bardzo sexy. Miał wyjątkowe poczucie humoru. Powiedział mi, że nie chce wracać do Polski. I że szuka posady nocnego portiera na Park Avenue (elegancki! – myślałam), żeby zarabiać i w spokoju pisać książki. Polska miała dla niego gorzki smak. W swoisty sposób go bolała. Mówił o tym. Miał żal do swojej ojczyzny, która nie pozwalała mu pisać, jak chciał i potrafił. Ostateczne rozstanie spowodowała decyzja, że nie wydrukują jego najnowszej książki – Życia towarzyskiego i uczuciowego. Opowiadał mi o ostatnich latach w Polsce, o dojmującym poczuciu zamknięcia, szczególnie wtedy, gdy odmówiono mu wydania paszportu. Nie musiał wyjeżdżać, ale fakt, że nie mógł, że zależny był od dokumentu, którego zdobycie graniczyło z cudem, potęgował jego niepokój i wściekłość. Jakby od tego kawałka papieru zależał jego twórczy los. 20 stycznia 1966 roku na pokładzie greckiego statku dobił do portu w Nowym Jorku. Przez trzy miesiące podróżował po Stanach jako gość -stypendysta Departamentu Stanu. Zwiedzał miejsca i poznawał ludzi! Przywoływał miasta (Waszyngton, Detroit, San Francisco, Chicago), nazwiska polityków, profesorów, pisarzy (Irving Stone, Saul Bellow, Erskine Caldwell), pracowity czas między odczytami, przyjęciami, wywiadami. Miałam wrażenie, że dobrze się czuł w tym kalejdoskopie, a także w roli przybysza moralisty zza żelaznej kurtyny. Był również maskotką bankietów. To stało się dla mnie szybko jasne. Lubił to. W drodze robił notatki, mówił, że najpierw po polsku, a potem po angielsku. Dość skrupulatnie komentował codzienność Ameryki, z którą zetknął się po raz pierwszy. Entuzjazmował się naszą demokracją, straszył wschodnim totalitaryzmem i ostro gasił lewicowe mrzonki. Komunizm porównywał do zepsutego silnika, którego nikt

nie reperuje, bo jednak działa. Więc wszyscy z tym żyją, znieczuleni, odporni na rosnącą degenerację. Jego głos był tak inny od tego, którym przemawiały ówczesne media. Sceptyczny, ironiczny wręcz. Stypendysta Departamentu Stanu podczas podróży po USA, połowa lat sześćdziesiątych. Chyba w Arizonie poznał redaktorkę tygodnika „Time” Magazine Beverly de Luscia. Szybko się w nim zakochała. Jej zawdzięczał kontakty w literackim świecie Nowego Jorku. Ona też redagowała jego pierwsze teksty pisane po angielsku. Tak się zaczęło. Wynajął mieszkanie na 83 Ulicy. Otrzymał stypendium Forda i obietnicę wykładów o polskiej literaturze na Uniwersytecie Columbia. To właśnie ona zarekomendowała go do elitarnego „New Yorkera”. Chciała, żeby został, pisał po angielsku, proponowała pomoc. Chyba była gotowa na związek. Nie zgodził się na

jej warunki. Nie wiedziałam, jak wyglądały jego pisarskie początki na tym kontynencie. Z pewną nutą triumfu opowiedział, że zaledwie rok po przyjeździe do Ameryki otrzymał list od legendarnego redaktora naczelnego równie legendarnego magazynu „New Yorker”. William Shawn nie tylko chwalił jego tekst jako znakomicie napisany i zapowiedział publikację, ale także zapraszał do dalszej współpracy. Dla każdego pisarza byłby to niezwykły sukces (drukują tam przecież najwybitniejsi), a dla cudzoziemca – wyobrażam sobie – miało wręcz coś z cudu. Ogromna nobilitacja, której zwieńczeniem stał się czek na pięć tysięcy dolarów. Dziennik amerykański ukazał się w listopadzie 1967 roku. Przez kolejne lata Tyrmand utrwalał swoją pozycję w intelektualnych kręgach. Z pierwszej rozmowy zapamiętałam jeszcze jego opowieści (brzmiały jak przygodowe) o wojennym pobycie w Niemczech, wedle zasady, że najbezpieczniej w oku cyklonu. Uważał, że tam ma szansę przeżyć. I miał rację. Opowiadał o matce, która po wojnie przeniosła się do Izraela, i o swojej żydowskiej tożsamości. (Nie miałam pojęcia, że w Polsce ją zatajał. Trudno mi uwierzyć w jego demonstracyjny katolicyzm, o którym mówisz, chyba że nosił go jako „strój ochronny”). Opowiadał też o jazzie i o swojej wizycie w jego stolicy, Nowym Orleanie. Podniecony jak chłopiec, który po latach dotknął marzenia i mógł do woli oddychać swobodą wybranej ulubionej muzyki. Czułam, że oto spotkałam kogoś niezwykłego. Pociągała mnie jego osobowość, jej siła, blask, coś, czemu nie mogłam i nie chciałam się oprzeć. Ani sprzeciwić (tak, tak, sprzeciwu nie tolerował! To on wiedział wszystko i o wszystkim najlepiej). Kiedy go poznałam, był brunetem. Miał gęste, mocne, twarde włosy. Żadnej siwizny. Myślałam, że może nosić perukę. Przy pierwszym pocałunku dość mocno szarpnęłam go za włosy. Był zdziwiony, zapytał, co robię i o co chodzi. Przyznałam się, że sprawdzam, czy nie

są sztuczne. „Dlaczego nie sprawdzisz też zębów?” – zapytał i ochoczo zabrał się do prezentacji. Pierwsza wspólna wyprawa – na weekend – na plażę gdzieś do New Jersey. Nic szczególnego. Lubił młode dziewczyny. Od razu się zorientowałam. Miał na mnie wielką ochotę. Wiem, że nie byłam jedyna, umiał otaczać się ładnymi i zdolnymi. Był samotnym mężczyzną, a to bardzo pożądany towar, szczególnie w Nowym Jorku. Wtedy i teraz. To się nie zmieniło. Zaczęłam bywać u niego na 83 Ulicy Wschodniej. Już trwały wakacje. Tak, chciałam go, bardzo chciałam. Imponował mi wiedzą i oczytaniem. Ani zbyt liberalny, ani lewicowy, akurat w moim ówczesnym politycznym guście. Miałam dwadzieścia lat, kiedy zaczęłam się rozwijać politycznie. Byłam ostro antykomunistyczna. Tamte lata pamiętam jako okres potwornego chaosu. Szukałam przewodnika, także ideologicznego. A Lolek był taki europejski, wykształcony. Wydawał mi się uczony. Wyrafinowany.

Szybko wskoczyłam mu do łóżka. Nie protestował. Kilka kobiet miało na niego ochotę. I to wielką. Mogę wymienić nazwiska. Ale był gdzieś tam, najgłębiej, dość pruderyjny. Uważał, że mężczyznom wolno więcej niż kobietom. Facet mógł… na prawo i lewo, kobieta przebierająca w mężczyznach wydawała mu się rozpustna. Mam wrażenie, że to były wtedy europejskie standardy, europejska szkoła w życiu seksualno-romansowym. To, co wolno facetom, o kobietach świadczy źle.

Ale w tym wypadku to ja przejęłam inicjatywę… To ja dzwoniłam, przekonywałam, szukałam go, prosiłam, tłumaczyłam. Śledziłam nawet. Starałam się mu uświadomić, jak bardzo mnie pragnie i potrzebuje. W końcu zaprosiłam go na Brooklyn. Matka przygotowała kolację. Rodzice byli zachwyceni, że mogą przyjąć w domu kogoś, kogo cenią i szanują, czyje poglądy, znane z lektury, są im bliskie. Nie wiedzieli, że coś nas łączy. Traktowali go jak „profesora”. Ale matka, zaledwie pięć lat od niego starsza, poczuła tego wieczoru, że dla mnie jest kimś o wiele ważniejszym. I wpadła w szał. Byłam jej jedyną córką, oczkiem w głowie… Wymagała całkowitego posłuszeństwa i życia wedle jej reguł. Miałam być „jej przedłużeniem, jej wcieleniem, dziedziczką”. Musiałam spełniać jej zachcianki i zaspokajać ambicje. Z czasem stawało się to coraz trudniejsze, mimo że byłam posłuszna, dobrze wychowana i świetnie się uczyłam. Byłam również ładna, co szybko uświadomiło matce, że ma asa w ręku. Stale mi przypominała o powinności bogatego ożenku; mąż miał mi zapewnić finansową stabilizację, a także pomagać rodzinie. Matka nie kryła, że najważniejsze są tu względy praktyczne, a ślub nie ma z miłością nic wspólnego. Zapewniała, że później, jako mężatka, będę już mogła robić, co zechcę. Musiała się naczytać Colette, tyle że to nie był koniec XIX wieku. Zaczęło się piekło. Jak każda żydowska matka miała nadzieję, że poślubię jakiegoś żydowskiego doktora, w ostateczności prawnika zarabiającego fortunę. Ale emigrant, stary i do tego pisarz?! Gryzipiórek bez grosza! To był cios, potworne rozczarowanie. Najgorszy z możliwych scenariuszy. Mezalians! Latem Tyrmand pojechał do MacDowell Colony, znakomitego miejsca dla artystów w Peterborough, w stanie New Hampshire. To był kolejny zaszczyt i wyróżnienie. Nie każdy dostępuje zaszczytu zaproszenia. Praca. (Tak, wiem, pamiętam, jest pisarzem. Praca

najważniejsza). Zostałam sama w dusznym Nowym Jorku w środku lata. Zdecydowałam się o niego zawalczyć. Zaczęliśmy korespondencję. Ja ją zaczęłam…

Peterborough, 17 lipca 1970 Kochana Dziewczynko: Przyjechałem i pierwszy list wysyłam do Ciebie. Podróż była, łagodnie mówiąc, interesująca, nie chciałem Ci mówić, że była to moja pierwsza w tym kraju długodystansowa trasa za kierownicą czy też wręcz moja pierwsza poważna jazda samochodem w roli kierowcy. Prowadziłem kiedyś w Nowym Meksyku, z Santa Fe do Taos, ale ta droga w porównaniu z wydostaniem się z Nowego Jorku przez ten niezwykły labirynt Exp-Park-Tru[1]-oraz-inne- autostrady, wydaje się przykładem sielankowej prostoty, na podobieństwo Albanii czy Tunezji. Jednak dojechałem, byłem na czas w Bostonie i nie przegapiłem żadnego zjazdu ani Turnpike[2]. W Bostonie wziąłem udział w przyjęciu, pośród luksusu, jaki może zaoferować bogate domostwo. Na ogół nie robi to na mnie większego wrażenia, ale myśląc o Tobie, pytałem sam siebie, czy mam prawo odwracać Twoją uwagę i pragnienia od celu, który wydaje się tym bardziej właściwy, im bardziej ma się okazję posmakować jego wdzięki. Bardzo Cię proszę, nie dzwoń – telefon jest kilometr od mojego pokoju i cała ta telefoniczna logistyka nie trzyma się tu kupy. Poza tym w porządku, powietrze jest jedwabiste, wspaniałe po East Eighties[3] w pępku świata, chociaż ludzie nie są tu specjalnie interesujący. Czyli pisz, pisz, pisz, pisz, pisz… Uściski i całusy, L. Leopold Tyrmand The MacDowell Colony Peterborough, New Hampshire 03458 Mariellen Fox

768 East 22rd St Brooklyn, NY 11210 AIR MAIL Poniedziałek, 19 lipca 1970 Drogi T - Dziękuję Ci za perspektywę. Zastanowiłam się nad moim problemem i stwierdziłam, że skłaniam się raczej ku tej stronie mojej osobowości, która jest mniej naturalna (podczas weekendu obejrzałam film Obywatel Kane; poza innymi zaletami miał, według mnie, socrealistyczny morał o braku szczęścia mimo wielkiego bogactwa) i doceniam fakt posiadania prawdziwego przyjaciela, który zwraca mi uwagę, kiedy po prostu racjonalizuję własny punkt widzenia. Jakże zmienne bywają emocje (może tylko moje?). Od czułych myśli do leciutko nieprzyjaznych… Pamiętasz to pełne agresji popołudnie i jego następstwa? Może teraz jest podobnie. Chociaż mam wątpliwości, czy to rzeczywiście jest aż tak proste. Wyczuwam (choć Ty gwałtownie będziesz zaprzeczał) przewrotne motywacje w Twojej roli adwokata diabła. Dużo o Tobie myślę i mam w tej kwestii ambiwalentne reakcje. Z jednej strony, z samej swojej natury te myśli są emocjonalnym zobowiązaniem i z tego się cieszę; z drugiej, Twoja „inwazja” zagraża moim starym przyzwyczajeniom, które sobie cenię, ponieważ są moje. Po przeczytaniu tego, co właśnie napisałam, mam wrażenie, że brzmię nieco neurotycznie. Nigdy nie podziwiałam Hamletowego niezdecydowania, a jeszcze mniej ten rodzaj psycho-intelektualnej gry w analizę, która jest bardzo obecna w naszych czasach. Ale pozwolę sobie na luksus słów – tylko do Ciebie. Gdybym pisała do Ciebie przed, powiedzmy, piątkiem albo sobotą, czytałbyś bardzo inny list: raczej sentymentalny. W miarę jak się starzeję (!), robię się coraz bardziej świadoma istnienia ukrytej we