a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony852 612
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań668 070

Aimee Agresti - Olśnienie

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Aimee Agresti - Olśnienie.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 402 stron)

Aimee Agresti OLŚNIENIE Złocone skrzydła (tom: 1) Tytuł oryginalny: Illuminate Tłumacz: Joanna Schoen [Wydawnictwo Remi, 2013]

DLA BRIANA

Dusza jest straszną rzeczywistością. Można ją kupić i sprzedać, i zamienić. Można ją zatruć i udoskonalić. Każdy z nas ma duszę. Wiem o tym. Oscar Wilde Portret Doriana Graya (przekł. Maria Feldmanowa, wydawnictwo WAB, Warszawa 2010)

Część pierwsza

1 Niezwykła okazja Jak dotąd ta lekcja angielskiego w niczym nie różniła się od innych. Byliśmy gdzieś w połowie Portretu Doriana Graya. Pani Harris, balansując ryzykownie wielką pupą na krawędzi drewnianego biurka, wodziła spojrzeniem po sali, szukając na naszych twarzach siadu zainteresowania lub przynajmniej zrozumienia. Usiadłam wygodniej na krześle, pozwalając, by kosmyki włosów, wciąż jeszcze wilgotnych po porannym spotkaniu z zimową marznącą mżawką, opadły mi na twarz. Chciałam się ukryć. Nigdy nie należałam do tych, którzy wyskakują przed szereg. Zazwyczaj znam właściwe odpowiedzi, ale nie lubię się popisywać. Odpowiedz dobrze i umocnisz się na pozycji klasowego lizusa, beznadziejnego wyrzutka. Odpowiedz źle i będzie jeszcze gorzej - uznają cię za tępego kujona. W obu przypadkach przegrywasz. Czytałam więc książkę i co jakiś czas zerkałam na zegar wiszący nad tablicą lub spoglądałam w okno, za którym styczniowe niebo, białe jak kreda i wietrzne, wisiało nad kolejnym mroźnym dniem. Evanston, Illinois. Myśl o tym, że krajobraz śnieżnej tundry rozciągający się aż po Chicago nie zmieni się do kwietnia, zbytnio mnie nie martwiła. Wściekłe podmuchy wiatru szalejącego na tej równinie sprawiały, że nawet osoba tak łatwa do zdmuchnięcia jak ja czuła się silniejsza, i to sprawiało mi przyjemność. - Porozmawiajmy więc o naturze dobra i zła, a także o hedonizmie - powiedziała nauczycielka. Wzmianka o hedonizmie sprawiła, że mój wzrok odruchowo powędrował dwa rzędy do przodu. Jason Abington, krótko ostrzyżony, w bejsbolowej kurtce z numerem dziewięć, co zapowiadało ważny mecz w najbliższy weekend, obgryzał końcówkę niebieskiego długopisu. Mojego długopisu. Poczułam trzepotanie skrzydełek motyli, które wykluwały się z poczwarek gdzieś w głębi brzucha. To właśnie był powód, dla którego zewnętrzna kieszeń mojego plecaka pęczniała od długopisów. Wiedziona optymizmem kupiłam całą paczkę. Wyglądało na to, że Jason nigdy nie ma czym pisać. Tydzień temu poprosił, żebym pożyczyła mu długopis, a potem zrobił to znowu i jeszcze raz. W ten sposób zaistniałam w jego życiu jako dostarczycielka materiałów biurowych. W ławce obok niego siedziało blond

stworzenie o imieniu Courtney, stanowiące jego własność. Courtney bawiła się jednym ze swoich wyzywających, starannie skręconych elektryczną lokówką kędziorów. Tego właśnie oczekują od dziewczyn chłopcy w typie Jasona. Nie spełniam tych oczekiwań i wiem, że nie spełnię ich nigdy, choćby nawet, zanim skończę liceum, zaszła we mnie jakaś magiczna przemiana. Podlegam przemianom, ale nie mam powodów przypuszczać, że ostateczny rezultat będzie oszałamiający. Nie zwracałam uwagi na to, co mówi pani Harris, lecz nagle usłyszałam jej podniesiony głos: „Panno Terra? Haven, czy słyszysz, co do ciebie mówię?!". Prawdę mówiąc, nie słyszałam. Pośpiesznie poskładałam okruchy zdań, które wpadły mi w ucho podczas wykładu, zastanowiłam się, jak mogło brzmieć pytanie, i zaryzykowałam najbardziej prawdopodobny wariant odpowiedzi: „Myślę, że Dorian i lord Henry wierzą, iż należy podążać za swoimi zmysłami i robić to, co sprawia im przyjemność, nie licząc się z konsekwencjami i nie zastanawiając, co jest słuszne, a co nie". Na moich skroniach pojawiły się krople potu. Jason odwrócił się w ławce. Poczułam, że inni też na mnie patrzą. - Dziękuję, bardzo ładnie. - Pani Harris trzymała w ręku karteczkę, którą odebrała od znudzonej dziewczyny ze starszej klasy. Dziewczyna właśnie oddalała się, żując gumę. - Ale mówiłam właśnie, że masz się stawić w gabinecie dyrektorki. Przy akompaniamencie cichego chóralnego „oooooch" zebrałam książki i zarzuciłam plecak na ramię. Kiedy przeciskałam się przejściem między ławkami, podchwyciłam spojrzenie Jasona. Wciąż obgryzał mój długopis, a jego spojrzenie pozbawione było wyrazu. Podczas dwóch i pół roku, które spędziłam w szkole średniej, ani razu moja noga nie postała w gabinecie dyrektorki, pani Tollman, bo nie byłam uczennicą TEGO rodzaju. Nie miałam pojęcia, co może być powodem wezwania. Słuchałam echa moich kroków na zdeptanym linoleum i stłumionych głosów dochodzących z mijanych klas i zastanawiałam się, o co chodzi. Czyżby Joan? Czy spotkało ją coś złego? Tak to już ze mną jest, że zawsze spodziewam się najgorszego. Jednak w moim wypadku takie podejście do życia jest usprawiedliwione. Tak się dzieje, gdy tak, jak przydarzyło się to mnie, człowiek zostanie znaleziony u schyłku zimy w błotnistym rowie na poboczu

Lake Shore Drive, a w dodatku ma tylko pięć lat. Maleńka NN, ledwo żywa, pozbawiona wspomnień i kogokolwiek, kto by się o nią zatroszczył. Dziecko wychowane przez dobrą pielęgniarkę, która w końcu je przygarnęła, dała imię, nazwisko, zapewniła jedzenie i ubranie. Po takim doświadczeniu niepokój staje się czymś więcej niż przelotnym uczuciem, jest jak parasol, który rzuca cień na całe życie. Cień ten gęstnieje za każdym razem, gdy ktoś nie wraca do domu na czas lub nie dzwoni, mimo że obiecał. Stanęłam w drzwiach i pani Tollman spojrzała na mnie zza okularów do czytania chwiejących się na końcu nosa. - Proszę usiąść, panno Terra - powiedziała i wyprostowała się na krześle. - Wygląda na to, że powinnam ci pogratulować. Wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. - Zawiadomiono nas, że ty oraz dwóch twoich kolegów z jedenastej klasy zostaliście wybrani do uczestniczenia w Programie Szkolenia Liderów wdrażanego przez Departament Edukacji Stanu Illinois. Zanim ta informacja do mnie dotarła, minęło dobre pół sekundy. - Och... dziękuję, to wspaniale - wybąkałam. Pani Tollman oczekiwała prawdopodobnie większego entuzjazmu, ale moje myśli zajęte były czymś innym. Robiłam właśnie przegląd niezliczonych podań i aplikacji, które składałam w ciągu ostatniego roku. Pisałam do wszystkich instytucji, które mogłyby zapewnić mi pieniądze na studia lub pomóc zdobyć stypendium na którejś z wymarzonych uczelni. Występowałam o stypendia, staże i praktyki, brałam udział w konkursach na eseje - moja skrzynka e - mailowa pękała w szwach od korespondencji. Jak dotąd, bez rezultatu. Dyrektorka zdjęła okulary i obserwowała mnie z lekkim uśmieszkiem, czekając na właściwą reakcję. - To brzmi fantastycznie - powiedziałam. - Naprawdę czuję się zaszczycona. Proszę mi jednak wybaczyć, ale w ogóle nie pamiętam, żebym składała podanie o udział w takim programie. - Poczułam, że kąciki ust krzywią mi się w nerwowym uśmiechu. Roześmiała się. - Bo nie składałaś podania. Ten program różni się od innych. Sami wybierają najzdolniejszych, najinteligentniejszych uczniów i na jeden semestr oferują im staże w dobrze prosperujących instytucjach. To nowy, pilotażowy program w fazie prób. Każdy ze stażystów dostaje opiekuna,

który pełni funkcję nauczyciela i przewodnika. W ten sposób młodzi ludzie mają szansę zyskać praktyczną wiedzę i umiejętność poruszania się w świecie biznesu. A co więcej - okulary wróciły na nos i dyrektorka spojrzała w prospekt - wygląda na to, że zostaniesz umieszczona w hotelu Lexington w Chicago. Hotel ten po łatach przerwy znów zostanie wkrótce otwarty. Jego właścicielka z dnia na dzień wyrosła na gwiazdę chicagowskiego biznesu. Być może widziałaś ją w „Tribune" lub wiadomościach telewizyjnych. To wspaniała propozycja. Piszą, że zapewnią ci wyżywienie i zakwaterowanie, a za solidną, staroświecką pracę otrzymasz solidne wynagrodzenie. Słowa padały zbyt szybko, bym mogła je ogarnąć. Więc tam mam mieszkać? W hotelu? Praca w pełnym wymiarze godzin bez żadnych lekcji? „Solidne wynagrodzenie?" Było tego na tyle dużo, żeby spowodować zawrót głowy. Czy takie rzeczy w ogóle się zdarzają? A może jednak dobre stopnie, na które tak ciężko pracowałam, dodatkowe zajęcia, sobotnie noce spędzone nad książkami, wszystkie starania w ciągu ostatnich dziesięciu lat doczekają się wreszcie nagrody i sprawią, że moje wyśnione studia na dobrej i drogiej uczelni staną się rzeczywistością? - Wprawdzie semestr już się rozpoczął i termin jest trochę dziwny, ale myślę, że władze stanowe działają we własnym tempie. Nie będziemy robili problemów, bo to niezwykła okazja. - Słowom dyrektorki towarzyszyło klaśnięcie i ruch głowy sugerujący, że przyszła pora na wyrazy wdzięczności i radosne okrzyki. - Dziękuję, pani Tollman. Jestem bardzo wdzięczna. To wspaniała propozycja. - Moje myśli były już sto mil dalej. Co na to wszystko powie Joan? Czy w ogóle pozwoli mi jechać? Jakimi argumentami ją przekonać? Jak przyjmą tę wiadomość w szpitalu? - Zaczynasz w przyszłym tygodniu. Wszystko, co powinnaś wiedzieć, jest tutaj. - Dyrektorka wstała i wręczyła mi wąską kopertę, a potem zaskoczyła mnie, zamykając moją bezwładną dłoń w mocnym uścisku. - Haven, spraw, żebyśmy byli z ciebie dumni. Nigdy nie widziałam tak wielu osób ustawionych w półkolu w dyżurce pielęgniarskiej oddziału pediatrycznego. Musiało ich tu być ze trzy tuziny. Z najdalszych zakamarków Szpitala Ogólnego w Evanston zbiegły się fartuchy różowe, niebieskie i zielone, z nadrukami przedstawiającymi bohaterów bajek Disneya, wszystkie brzęczały wokół mnie jak pszczoły, pogryzając kawałki tortu z kremem waniliowym (mojego ulubionego).

Była to, oczywiście, sprawka Joan. Ona sama pochylała się teraz nad tortem, na którym widniał napis: „Wszystkiego najlepszego, Haven! Gratulacje! Będziemy tęsknili!". Uśmiechnięta odkrawała kawałki ciasta precyzyjnie i tak szybko, jak tylko mogła. Kilka miesięcy temu skończyła pięćdziesiątkę, ale zdradzały to jedynie siwe włosy, których nie farbowała. Jej życie towarzyskie - począwszy od klubu miłośników książki po wieczory brydżowe - przyprawiało mnie o kompleksy. Życzyłabym sobie, żeby częściej umawiała się na randki (z nas dwóch ona nadawała się do tego lepiej), jednak w tej sprawie wykazywała się uporem. Był to jedyny temat, który ją irytował. Joan rozwiodła się mniej więcej rok przed tym, zanim mnie znalazła. Rozwód nastąpił wkrótce potem, gdy dowiedziała się, że nie może mieć dzieci. Nie lubiła o tym rozmawiać, ale inne pielęgniarki mówiły coś od czasu do czasu i dzięki temu złożyłam całą historię z rozproszonych fragmentów. Koleżanki uważały, że Joan nabawiła się urazu i próbowały namawiać ją na spotkania z atrakcyjnymi singlami, niestety niewiele udało im się osiągnąć. Joan miała jednak mnóstwo przyjaciół. Zawsze wybierała się dokądś na imprezę albo organizowała coś u siebie. Miałam nadzieję, że nauczę się kiedyś przyjmować gości w takim stylu. Na razie jednak robiłam co mogłam, żeby odnaleźć się w roli osoby będącej w centrum zainteresowania. Nie była to moja ulubiona rola. Jednak, jak dotąd, szło mi całkiem nieźle. Otaczał mnie tłum kobiet, które lubiły mnie i dobrze mi życzyły. Ledwo zdążyłam skosztować tortu, a wylądowałam w objęciach łososiowego fartucha, podczas gdy ktoś inny klepał mnie po plecach. - Naprawdę nie wiem, jak mam o tym powiedzieć moim pacjentom - mówiła siostra Calloway z kardiologii, potrząsając szopą jasnych włosów. - Będą niepocieszeni - Dźgnęła widelcem kawałek ciasta. Doktor Michelle z pediatrii, moja idolka i najmłodsza lekarka w całym szpitalu, oraz siwowłosa siostra Sanders, kiwały głowami ponad jej ramieniem. - Złamiesz im serca - dodała siostra Calloway. - A te serca i tak są w marnym stanie - zauważyła doktor Michelle i wszyscy się roześmiali. Typowy przykład szpitalnego humoru. Niektórzy pacjenci rzeczywiście nazywali mnie pożeraczką serc. To komplement, na który mógłby wpaść tylko ktoś po osiemdziesiątce z poważną wadą wzroku. Doktor Michelle się uśmiechnęła.

- Będzie nam cię brakowało, Haven. - Sama wyglądała jak jedna z pacjentek ze swojego oddziału, młoda, energiczna i, podobnie jak ja, mająca niewiele ponad metr pięćdziesiąt. Siostra Sanders chlipnęła. - Czy będziesz chociaż przyjeżdżała na weekendy? Albo wpadała od czasu do czasu wieczorami? - Teraz zaczynam się czuć naprawdę głupio - powiedziałam. - Może powinnam zostać? Kilka metrów dalej, na drugim końcu dyżurki, Joan zamachała nożem do ciasta. - Chyba nie próbujecie wpędzić mojej dziewczynki w poczucie winy! - wykrzyknęła i ukroiła jeszcze jeden kawałek tortu, tym razem nareszcie dla siebie. Na stole za nią stała moja fotografia. Miałam na niej około dziesięciu lat i nosiłam fartuszek szpitalnej wolontariuszki. Na całym oddziale było sporo moich zdjęć. Pielęgniarki uważały mnie za swoje wspólne, przybrane dziecko. Uśmiechałam się z fotografii stojących na biurkach lub przypiętych do szafek i ze stron startowych w komputerach. Odkąd pamiętałam, szpital był moim drugim domem. Joan przyprowadzała mnie tu, gdy rozpoczęła pracę. Opiekował się mną każdy, kto akurat był wolny, do czasu, aż podrosłam na tyle, że można mi było wyznaczać jakieś drobne zadania. Teraz Joan podeszła do nas z ustami pełnymi ciasta i talerzem w ręku i otoczyła mnie ramieniem. - Musimy jej pozwolić rozwinąć skrzydła. Spokojnie, przyleci z powrotem. - Puściła do mnie oko. - Wrócę pod koniec czerwca. Nawet nie zdążycie zauważyć, że wyjechałam - powiedziałam, czując, jak w moim sercu rozrasta się pustka. - Pójdę teraz pożegnać się ze wszystkimi. I poszłam odwiedzić moich ulubieńców. Najtrudniejszy był ostatni przystanek: pediatria. Przeszłam przez oddział jak zaklinacz szczurów. Od sali do sali ciągnął za mną rosnący tłum kolorowych piżamek, a ja rozdzielałam uściski, pocałunki i obiecywałam, że szybko wrócę. Obchód zakończył się w pokoju zabaw. Zgromadziliśmy się pod gazetką ścienną, która biegła przez całą długość sali i obramowana była jaskrawym szlaczkiem. Znajdowały się tu zdjęcia wszystkich małych pacjentów. Wystawa, wciąż aktualizowana i uzupełniana, zaczęła się od drobiazgu, jako produkt uboczny szkolnych zajęć z fotografii. Spytałam kilkoro dzieciaków,

czy zechcą mi pozować. Zgodziły się i po chwili okazało się, że wszyscy pragną mieć zdjęcia. Jenny, czternastolatka w kolorowej bandanie wyjaśniła mi dlaczego. „Na twoich fotografiach wyglądamy lepiej niż w lustrze". Zapewniłam ją, że nie używam Photoshopa i że to naprawdę oni. Najdziwniejsza była jednak reakcja, jaką moje zdjęcia wywołały w szkole. Większość uczestników zajęć z fotografii stanowili spryciarze, którzy liczyli na łatwe oceny, oraz artystyczne typy, z tych, którzy ubierają się na czarno i wiecznie męczy ich talent. Było też kilkoro takich jak ja, ludzi ceniących sztukę, nawet jeżeli nie czuli się wybrańcami muz, i przekonanych, że kadrując zdjęcia i naciskając migawkę, nikomu nie robią krzywdy. Jednak podczas sesji z małymi pacjentami coś się zmieniło. Patrzyłam na zdjęcia dzieciaków, zaglądałam im w oczy i miałam wrażenie, że wiem o nich wszystko, co wiedzieć należy. W szkole, pod koniec każdego semestru klasa decydowała, czyje prace zostaną wystawione w gablocie w holu. Wybrano moje. Za każdym razem, gdy wchodziłam do szkoły, widziałam grupkę osób stojących przed gablotą - często takich, które zdają się nigdy na nic nie zwracać uwagi. Nawet Jason Abington przystanął tam co najmniej kilka razy, i kiedy przechodziłam (a przechodziłam dość często) trącił mnie łokciem i powiedział, wskazując gablotę ruchem głowy: „To twoje? Są naprawdę wporzo". Nigdy nie przyznałabym się, ile to dla mnie znaczyło. Ale wiedziałam, że zdjęcia są dobre. Twarze moich modeli emanowały niezwykłym blaskiem, jakby obiektyw aparatu przeniknął do ich wnętrza. Teraz zwróciłam się do moich maluchów: - Uroczyście powierzam waszej opiece naszą wystawę. - Stuknęłam palcem w deskę, do której przypięte były fotografie. - Doktor Michelle zgodziła się uprzejmie robić nowe zdjęcia. Przypominajcie jej o tym. Niedługo wrócę i chcę zastać wszystko w najlepszym porządku. - Ooch, ale ona nie potrafi fotografować. Pamiętasz fotę, którą strzeliła mi, kiedy cię nie było? Miałam na niej tylko jedno oko otwarte, a przygotowania zajęły jej godzinę - jęknęła Jenny. - No cóż, może od tamtego czasu nabrała trochę wprawy. A jeżeli nie, sama weź się do robienia zdjęć. - Mrugnęłam do Jenny. - Będę za wami tęskniła. Przybijcie piątkę, dzieciaki. Przebiegłam przez salę, klepiąc uniesione miękkie dłonie. Kiedy opuszczałyśmy szpital, była już noc. Joan prowadziła samochód podmiejskimi uliczkami sennego Evanston. Patrzyłam na światła Chicago

tworzące na horyzoncie bladą poświatę. Miasto nie było daleko, a przecież wydawało się tak odległe od domu i mojego zwykłego bezpiecznego życia. Ogrzewanie samochodu dyszało żarem i poczułam chłodne krople potu spływające po skórze pod kurtką puchową. Westchnęłam. - Wszystko w porządku? - Joan zerknęła na mnie kątem oka. - Chyba tak. - Patrzyłam wprost przed siebie w lodowatą, aksamitną ciemność. - To było o wiele trudniejsze, niż myślałam. - Oczywiście, kochanie. Oni są jak rodzina. Ale po to się urządza pożegnalne przyjęcia, żeby temu, kto odjeżdża, było smutno. Taka perwersyjna przyjemność. - Uśmiechnęła się i ja zrobiłam to samo. - Pamiętaj, że cały czas tutaj jesteśmy. Niedaleko, więc wszystko będzie dobrze. - Wiem, jestem tylko trochę... jakby to powiedzieć... zdenerwowana. - Miałam poczucie winy. Nie chciałam, żeby Joan się o mnie martwiła. I nie chciałam jej przypominać, że jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu zdecydowanie negowała cały plan. Wszystkie punkty programu budziły jej sprzeciw. „Dlaczego musisz tam mieszkać? Będą cię potrzebowali przez dwadzieścia cztery godziny na dobę? Jak ciężko będziesz musiała pracować? Przecież to tylko godzina drogi kolejką. Czy oni nie znają ustawy o pracy nieletnich?" Oczywiście powiedziałam., że program został stworzony przez Stanowy Departament Edukacji, więc z pewnością nie wywiozą nas do jakiejś ponurej fabryki. Uczestnictwo w projekcie to wielkie wyróżnienie, łączy się z prestiżem i „solidnym wynagrodzeniem" (tu oczy Joan wyszły z orbit). Wyciągnęłam prospekt od pani Tollman. Były tam wszystkie informacje na temat hotelu, błyszczące zdjęcia ukazujące wnętrza ociekające luksusem oraz zbiór wycinków prasowych przedstawiających niezwykłą kobietę, Aurelię Brown, jasnowłosą piękność, wpływową i młodą, która miała zostać moją szefową. Joan nie miała wyjścia, musiała się zgodzić. Jednak teraz, kiedy piątkowa noc zamknęła się nade mną i zrozumiałam, że zaczyna się czas intensywnych przygotowań do wyjazdu, do głosu doszły nerwy. - Po prostu nie wiem, czego mam się spodziewać - wyznałam. - Nie wiem, czy mnie tam polubią i czy nadaję się do tej pracy. I dziwnie się czuję. Nigdy nie wyjeżdżałam na żadne obozy, a teraz będę mieszkała poza domem. Zawsze wiedziałam, że kiedyś wyjadę na studia, ale myślałam, że mam jeszcze cały rok, żeby się do tego przygotować. Czuję się... wytrącona z

równowagi. Nie potrafiłam ująć tego inaczej. Miałam wrażenie, że tylko udaję siebie, że gram jakąś rolę i robię to źle w chwili, która jest punktem zwrotnym w moim życiu. Światło ulicznych latarń zmieniało bezlistne drzewa w drapieżne szponiaste potwory. Zadrżałam i odetchnęłam głęboko. - Nie przejmuj się. Zostałaś przez nich wybrana. Oni wiedzą, że jesteś kimś niezwykłym. - Głos Joan działał na mnie kojąco. - A poza tym pamiętaj, że będzie tam także Dante. Będziecie się mogli wspierać. - Wiem. To jedyna rzecz, która ratuje mnie przed paniką. Wyobraź sobie, jakim kłębkiem nerwów byłabym, gdybym musiała jechać sama. - Wyobrażam sobie. Dante Dennis, od jakichś dziesięciu lat mój powiernik i najlepszy przyjaciel, był drugim z trójki uczniów jadących do hotelu Lexington. Uznałabym to za niezwykły uśmiech losu, gdyby nie fakt, że w szkole zawsze szliśmy łeb w łeb, rywalizując (w sposób przyjazny i cywilizowany, rzecz jasna) o pierwsze miejsce w klasie. Nie zdziwiło mnie więc, kiedy pojawił się w stołówce, łypiąc tajemniczo spoza gęstych dredów sięgających do ramion i porwał frytkę z mojej tacki. Usiadł i od razu przeszedł do rzeczy: - Nie dostałaś przypadkiem jakiejś wiadomości? - Bo ja dostałem. I chyba padnę trupem, jeżeli mi nie powiesz, że ty też. Błagam, powiedz mi, że pakujesz manatki i wyjeżdżasz do Wietrznego Miasta, aby wziąć udział w bajkowym programie. - Konspiracyjnie uniósł brwi (góra - dół, góra - dół). Uczucie ulgi spłynęło na mnie ciepłą falą. - Czyżbyś miał zamiar zarezerwować pokój w hotelu Lexington? - spytałam. - Tak jest! - Dante podskoczył na krześle. - Słuchaj, to będzie odjazd! No bo kto mieszka w takich hotelach? Tylko gwiazdy rocka, celebryci i jakieś porąbane gwiazdki filmowe, które uciekają przed rodzicami. Zmywamy się z tej zapyziałej szkoły i lądujemy w najwyższych sferach miasta Chicago! - A czy nie czujesz się trochę... - Zdenerwowany? - Właśnie. - Kto? Ja? No tak. Czuję się. Jestem roztrzęsiony. To wygląda na cholernie poważną sprawę. Tollman była dziko podniecona, a ja zrobię

wszystko, żeby tego nie schrzanić. Po takim stażu możemy dostać niesamowite rekomendacje na każdą uczelnię. Ci ludzie znają wszystkich, mogą nas umieścić w Northwestern albo w Uniwersytecie Chicagowskim. Tylko idiota by się nie denerwował. Ale przecież jesteśmy inteligentni i naprawdę umiemy ciężko pracować. Wszystko będzie dobrze. Pokazał mi dłoń. Była sucha. Odetchnęłam. Dante był człowiekiem obdarzonym licznymi talentami. Niedawno miażdżącą większością głosów znowu wygrał wybory do samorządu szkolnego i rokrocznie organizował sprzedaż przepysznych ciastek własnego wyrobu na cele charytatywne. Były to najpiękniejsze ciastka, jakie można sobie wyobrazić, ponieważ Dante miał duszę artysty, a jego ulubionym tworzywem był lukier. Jednak największym darem Dantego był talent do uspokajania. Jego obecność sprawiała, że w chwilach największego wzburzenia odzyskiwałam równowagę i zdolność racjonalnego myślenia. Ta cecha mojego przyjaciela ujawniła się już podczas naszego pierwszego spotkania przed wielu laty. Byłam wtedy pięciolatką biegającą po korytarzach oddziału pediatrycznego, niewiedzącą, skąd się wzięła ani dokąd zmierza. Dantego przywiozła do szpitala jego przerażona mama i popędziła z nim do gabinetu zabiegowego. Spadł z drzewa i wylądował na kupie kamieni, które zgromadził, żeby zbudować z nich twierdzę. Poranił sobie plecy czymś ostrym i złamał rękę. Ze względu na uszkodzone ścięgna zatrzymano go w szpitalu na noc. Z zagipsowaną ręką na temblaku przywędrował do mojego pokoju i przesiedzieliśmy prawie do rana, opowiadając sobie historie o duchach. Następnego popołudnia wrócił do domu, ale odwiedzał mnie regularnie przez cały miesiąc, który spędziłam w szpitalu. Co kilka dni zjawiał się w holu, ciągnąc za sobą Ruth, swoją mamę, z rękami pełnymi kolorowych książeczek, pluszaków lub obrazków, które dla mnie narysował. Joan skręciła z drogi na podjazd. Dom nigdy nie wygląda tak dobrze, jak wtedy, gdy wiemy, że będziemy musieli go opuścić. Nasz był wysoki i wąski, z fasadą w kolorze spłowiałego granatu, brązowymi okiennicami i małym zadaszonym gankiem. Był o wiele za duży dla nas dwóch i stał niedaleko jeziora Michigan, które teraz było skute lodem, lecz w lecie stanowiło nasze ulubione miejsce pikników i kąpieli słonecznych. - Wejdź do środka, ja jeszcze muszę wziąć parę rzeczy z bagażnika - powiedziała Joan.

- Mogę ci w czymś pomóc? - Nie trzeba. Będę za sekundę. Wbiegłam na schodki najszybciej jak mogłam, walcząc z porywistym wiatrem i czując, jak lodowate powietrze przenika mnie do kości. Palce w rękawiczkach przez chwilę walczyły z kluczami, wreszcie drzwi ustąpiły i twarz ogrzał mi podmuch ciepłego powietrza. Zapaliłam światło. W kuchni widocznej poprzez salon tańczył nad stołem srebrny, błyszczący balon w kształcie cyfry szesnaście. Czekał też na mnie tort domowej roboty, a także mała paczuszka owinięta w srebrny papier i obwiązana taką samą wstążeczką. Rzuciłam plecak na podłogę i ruszyłam do kuchni, rozpinając kurtkę i zostawiając ją na krześle. Kiedy oblizywałam palec z lukru, w drzwiach stanęła Joan. - Dalszy ciąg atrakcji urodzinowych! - Pyszne. Wspaniałe. Ale to przecież dopiero w poniedziałek. Taką datę przyjęłyśmy z Joan jako dzień moich urodzin, bo przecież nie wiedziałyśmy, kiedy naprawdę się urodziłam. Świętowałam więc rocznicę dnia, w którym zostałam znaleziona i przyniesiona do szpitala, gdzie Joan była pierwszą osobą, która się mną zaopiekowała, opatrzyła moje skaleczenia, przemyła zadrapania i sprawdziła, czy nie mam połamanych kości. A potem sprawiła, że zaczęłam mówić, chociaż nie miałam niczego do powiedzenia, w każdym razie niczego, co dostarczyłoby jakichś wyjaśnień. - Pomyślałam, że skoro już jesteśmy w takim zabawowym nastroju, powinnyśmy kontynuować. Jak bal, to bal! - Odłożyła torebkę, zdjęła płaszcz i powiesiła go na haczyku przy drzwiach. Wzięłam błyszczącą paczuszkę i lekko nią potrząsnęłam. - Czy w takim razie mogę to otworzyć? - Powinnaś! - Joan podeszła do stołu i też zanurzyła palec w lukrze. - Na co czekasz? Rozdarłam papier i otworzyłam pudełeczko wyścielone białym aksamitem. W środku coś migotało. - Wiem, że nie przepadasz za biżuterią, moja mała chłopczyco, ale szesnastka to poważna sprawa i pomyślałam, że może już czas, żebyś dostała coś ładnego - powiedziała Joan. Wyjęłam z pudełka wisiorek i owinęłam złoty łańcuszek wokół palców. Nigdy nie nosiłam biżuterii, kilka sztuk, które miałam, leżało nietknięte w

pudełkach. Ale ten wisiorek był inny. Nie było to dyndające serduszko, „szczęśliwy kamyk" ani nic, co przypominałoby wisiorki, jakie widywałam na szyjach szkolnych koleżanek. Na łańcuszku wisiał klejnot wielkości opuszka palca o kształcie zbliżonym do harfy: pojedyncze złote skrzydło pokryte delikatnym reliefem piór. - Znalazłam to w tamtym sklepie ze starociami, do którego zawsze próbuję cię zaciągnąć - rzekła Joan. - Wiem, w tym obok księgarni, do której zawsze zmykam, gdy za długo marudzisz w antykwariacie. - No właśnie. I wydało mi się, że ten wisiorek ma z tobą coś wspólnego, jest niepowtarzalny, podobnie jak ty. - Pocałowała mnie w czubek głowy. - Spodobało mi się skrzydło, bo przecież wyjeżdżasz. Odlatujesz, Haven. A przed tobą całe życie. - Dziękuję, Joan, jest piękny, naprawdę. - Trzymałam ją w uścisku kilka sekund dłużej niż zazwyczaj. Może zdecydujesz się nosić go od czasu do czasu? - spytała i przygładziła mi włosy. - Oczywiście. - Odwinęłam łańcuszek z palca. - Pomożesz mi? - Będę zaszczycona. - Zapięła łańcuszek, ujęła mnie za ramiona i odwróciła twarzą do siebie. Następnie starannie ulokowała skrzydło na właściwym miejscu, tam, gdzie szyja styka się z obojczykami. - Teraz jest dobrze. Idź i zobacz. Stanęłam przed dużym łazienkowym lustrem. Mój wzrok od razu powędrował do wisiorka. W zasadzie wszystkie elementy mojej powierzchowności były niedoskonałe łub w najlepszym wypadku przeciętne. Nos zawsze przypominał mi niedogotowaną kluskę. Włosy, oczy i skóra nie pasowały do siebie odcieniami: skóra koloru jasnego karmelu, ciemnobursztynowe oczy i włosy barwy ciemnego miodu, do tego proste jak druty. Różowe szmatki wiszące luźno na ciele o chłopięcych kształtach nie poprawiały ogólnego wrażenia. Tego dnia miałam na sobie bluzkę w serek a pod nią ciepły podkoszulek z długimi rękawami. Moja ulubiona bluzka na skutek marnego planowania wylądowała w koszu z brudną bielizną i ta różowa była jedyną, jaką miałam do dyspozycji. Wycięcie było odrobinę za głębokie. Patrząc w lustro, zauważyłam, że widać kawałek blizny - trzy brzydkie szramy pochylone jak kreski znaczące akcenty i pomarszczone jak ślady po oparzeniach. Były tuż

nad sercem i musiały tak wystawać przez całe popołudnie. Blizny miały po pięć centymetrów długości i wraz z trzema podobnymi, znajdującymi się na łopatce, stanowiły szpetny komplet. Na tak kiepskiej modelce naszyjnik powinien wydawać się zupełnie nie na miejscu, jednak w jakiś dziwny sposób pasował. Lśniąca złota powierzchnia pochwyciła promień światła i rozlała go na mojej twarzy. Bardzo mi się to podobało. Pomyślałam, że może wreszcie zaczynam dorastać. Może to pierwszy znak, że staję się wyrafinowana? Szesnaście lat! Nagle poczułam się ważna, poważna i dojrzała. - Jest piękny! - krzyknęłam, nie przestając podziwiać się w lustrze. - Bardzo ci dziękuję!

2 Dobre rzeczy chodzą trójkami Poniedziałek, zgodnie ze swoim zwyczajem, nadszedł zbyt szybko. Tym razem nowy tydzień zaczął się tąpnięciem, które odczułam aż na dnie żołądka. Weekend to było szaleństwo pakowania. Miałam wrażenie, że wybieram się na Biegun Południowy, a nie do południowej dzielnicy Chicago Loop. W końcu znalazłam się przed imponującą fortecą hotelu Lexington z dwoma wypchanymi workami marynarskimi. Moja nowa siedziba mieściła się na rogu Południowej Michigan Avenue i Dwudziestej Drugiej Ulicy. Ceglany gigant miał dziesięć pięter. W jednej trzeciej wysokości oraz na samej górze fasadę przecinały pasy terakoty pokryte zawijasami skomplikowanego ornamentu. Wąska pionowa ściana narożnika dźwigała ciężar wykuszowych okien umieszczonych na każdym piętrze. Pomyślałam, że tam z pewnością znajdują się najlepsze pokoje. Zawsze marzyłam o wykuszu. We wszystkich starych filmach romantyczne bohaterki czytają i marzą w takich właśnie miejscach. U zbiegu narożnych ścian, na samym ich szczycie, dumnie prezentowała się trójkątna flaga, sztywna i nieruchoma, jakby wycięta z blachy. Niżej jarzył się napis LEXINGTON. - No, to masz niezłe mieszkanko, kochanie - stwierdziła Joan. - No... - Budynek oglądany przez okno samochodu budził respekt. - ...Niezłe. Chyba ujdzie. Joan podjechała przed główne wejście, które emanowało obietnicami filmowych romansów i życia w wielkim stylu. Było obramowane dwiema kolumnami, ocienione karmazynową markizą i otoczone kamiennym portalem, na którym umieszczono złociste tarcze z emblematem hotelu, literami L i H. Obrotowe drzwi, do których prowadziło kilka stopni pokrytych czerwonym dywanem, zapraszały mnie do wnętrza. Fasada parteru, w odróżnieniu od wyższych pięter, utrzymana była w nowoczesnym stylu. Tafle lustrzanego szkła wprawione w ceglaną ścianę nie pozwalały zajrzeć do środka, umożliwiały jednak osobom znajdującym się we wnętrzu obserwowanie ulicy. - To co, wprowadzasz się? - Joan wysiadła z samochodu i otworzyła bagażnik. Pchnęłam drzwi od strony pasażera i dołączyłam do niej.

W ciągu nocy przenikliwy zimowy chłód złagodniał i powietrze nabrało balsamicznego aromatu, niezwykłego o tej porze roku. Zdjęłam puchówkę i podwinęłam rękawy. Dołożyłam wszelkich starań, żeby wyglądać profesjonalnie. W bluzce zapiętej na wszystkie guziki, czarnych spodniach i płaskich butach czułam się jednak zbyt zwyczajna, jak na to niezwykłe miejsce. Spędziłam sporo czasu, przeglądając w Google informacje na temat mojej nowej pracodawczyni oraz samego hotelu. Potwierdziło to moje obawy, że przystosowanie się do stylu i poziomu życia tego miejsca będzie przekraczać moje możliwości. Aurelia Brown, którą oglądałam na zdjęciach, była chodzącą doskonałością. Piękna, inteligentna i bogata, wyglądała jak spełniony sen każdej dziewczyny, a przy tym wyglądająca tak młodo, że można ją było wziąć za studentkę. Pomyślałam, że będę się musiała nauczyć bardzo wielu rzeczy. Zarzuciłam worek na ramię i ugięłam się pod jego ciężarem. - Daj mi to, kochanie - powiedziała Joan, podnosząc drugi worek. Odebrała ode mnie ten pierwszy. - Czy chcesz, żebym weszła tam z tobą? O której przyjeżdża Dante? - Powinien być już pięć minut temu. - Patrzyłam na wejście do budynku i czułam, że wali mi serce. - Cały Dante - mruknęła Joan. Pokręciłam z uśmiechem głową. Dante zawsze się spóźniał. To był element jego stylu. I nawet nie można było się na niego gniewać, ponieważ robił to z rozbrajającym wdziękiem. Spojrzałam na zegarek. Ósma pięćdziesiąt osiem. Byliśmy umówieni na dziewiątą. - Myślę, że poczekam jeszcze minutę. Jest tak ciepło. Ale ty jedź. Poradzę sobie. Naprawdę. Wsunęłam zwiniętą kurtkę pod pachę i odebrałam od Joan worki. - Jesteś pewna? Nie byłam, ale mimo to skinęłam głową. - Chyba mają tu jakiegoś chłopca hotelowego lub kogoś, kto pomoże ci z bagażem? - Hotel jest jeszcze nieczynny. A poza tym nie jestem gościem. I całkiem prawdopodobne, że to właśnie ja skończę jako chłopiec hotelowy. - Mam nadzieję, że nie. Jak mogłabyś taszczyć całymi dniami ciężkie walizy?

- Nie wiem, ale na pewno fajnie bym wyglądała w takiej małej okrągłej czapeczce. - Nie pozwól zagonić się do jakiejś niebezpiecznej roboty. - Wszystko będzie w porządku, Joan. Obiecuję. - I nie denerwuj się. - Objęła mnie i przez chwilę kołysała w przód i w tył, a potem pocałowała w czoło. - Joan, ja się wcale nie denerwuję - zapewniłam. - Rozumiem, rozumiem, żadnych publicznych manifestacji uczuć. - Wypuściła mnie z objęć. - Doskonale sobie poradzisz. W razie czego wskakujesz w kolejkę i już jesteś w domu. Zadzwonisz? - Jasne. - Patrzyłam ponad jej ramieniem na szeroką ulicę. W zasięgu wzroku nie było niczego, co przypominałoby samochód mamy Dantego. - No to wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Haven. - Joan wsiadła do auta i pomachała. Dotknęłam naszyjnika. Joan włączyła się do ruchu, samochód zniknął wśród innych pojazdów. Zostałam sama. Mimo że dzień był ciepły, przeszedł mnie dreszcz. W takiej chwili obecność Dantego byłaby bardzo pożądana, ale Dantego nie było i zbliżała się dziewiąta. Z oddali dobiegło bicie kościelnych dzwonów. Zrozumiałam, że zaraz się spóźnię. Nie zrobiłoby to najlepszego wrażenia. Nie miałam wyboru. Z ciężkim workiem na każdym ramieniu wspięłam się po pokrytych czerwonym dywanem schodach do obrotowych drzwi i weszłam do środka. Rozejrzałam się. Worki upadły na podłogę a na nich wylądowała kurtka. Hol hotelu Lexington lśnił nierzeczywistym blaskiem, nieskazitelny i imponujący. A także pusty. Czarodziejska bezludna przestrzeń, w której znalazłam się przez nieporozumienie, ponieważ nikt nie powinien tu wchodzić do czasu, aż nastąpi uroczyste otwarcie wraz z całym ceremoniałem i pompą należną temu przybytkowi. Złoto - czerwony dywan ozdobiony literami L i H pokrywał całą podłogę i szerokie schody. Na prawo i na lewo rozchodziły się korytarze, widać było drzwi do tajemniczych pokoi czekających, żeby ktoś je odkrył. Przede mną stała kanapa pokryta złotym aksamitem, tak wielka, że mogłoby na niej usiąść co najmniej dwanaście osób. Ale to, co najwspanialsze, było nad moją głową. Tysiące pryzmatów kryształowego żyrandola rozsiewały niezliczone tęcze, a z wysoka, z dziesiątego piętra, poprzez szklany świetlik w dachu wlewały się promienie słońca. Na każdym piętrze klatki schodowej znajdował się podest otoczony barierą sięgającą do bioder. Można było

stamtąd obserwować, co dzieje się w holu lub patrzeć w niebo przez szklany dach. Usiadłam na złotej otomanie i spojrzałam w górę na cudowny żyrandol. Ta wielka, pełna powietrza przestrzeń sprawiła, że ogarnęło mnie uniesienie jak w gotyckiej katedrze. Nigdy jeszcze nie byłam sama w pomieszczeniu tak ogromnym i pełnym przepychu. To miejsce, stworzone po to, by tłumy ludzi przelewały się przez nie i wypełniały je gwarem, należało teraz tylko do mnie. Czułam dreszcz podniecenia, dziwną lekkość w żołądku i mrowienie w koniuszkach palców. W tej chwili byłam wolna, nikt niczego mi nie narzucał ani niczego ode mnie nie oczekiwał. W tym uczuciu była też nutka niepokoju, lecz mimo to bardzo mi się podobało. Równocześnie miałam świadomość, że w tym ogromnym budynku jest ktoś, kto na mnie czeka i kto zostanie moim przewodnikiem. Musiałam tego kogoś znaleźć. Nie oczekiwałam komitetu powitalnego, ale wydawało mi się dziwne, że w holu nie ma żywej duszy. Za imponującym, pokrytym marmurem kontuarem nie stał recepcjonista, posterunek chłopca hotelowego był pusty. Czyżbym spóźniła się tak bardzo, że wszyscy zdążyli już zniknąć w jakiejś sali konferencyjnej? Zawołałam „Halo!", ale mój głos zagubił się w ogromnym wnętrzu. - Halo? - Podeszłam do biurka recepcjonisty i przesunęłam końcami palców po chłodnym, gładkim marmurze. Wtedy usłyszałam cichy szept. Za kontuarem znajdowało się zwieńczone łukiem przejście, a dalej korytarz pogrążony w mroku. W głębi otworzyły się jakieś drzwi, ciemność przeciął promień światła i w moim polu widzenia pojawiła się lekka, szczupła sylwetka dziewczyny. Stłumiony męski głos powiedział miękko: „Zapomniałaś o czymś". Ręka spoczęła na jej ramieniu, wysoki mężczyzna w doskonale skrojonym garniturze stanął w smudze światła i przyciągnął ją do siebie. „O tym, mianowicie", powiedział i złożył pocałunek na jej szyi, poniżej ucha. Jego palce przeczesały falę jej sięgających do ramion włosów, kiedy całował ją raz jeszcze. Kobieta delikatną dłonią uniosła jego podbródek i spojrzała mu prosto w oczy. Patrzyłam jak zahipnotyzowana i nie usłyszałam szumu obrotowych drzwi. - A więc jesteś! - Głos odbił się echem, wytrącając mnie ze stanu kontemplacji. Odskoczyłam od kontuaru, speszona, jakby przyłapano mnie na kradzieży w sklepie, i potknęłam się, biegnąc do drzwi wejściowych. Stał w nich Dante, a obok niego trzy walizy w deseń lamparciej skóry. Towarzyszył mu spokojny chłopak, który chodził z nami na zajęcia z historii

Europy. Mój najlepszy przyjaciel wyciągnął do mnie ręce: - Wszystkiego najlepszego, kochana! - Och, dziękuję. - Moje serce wciąż biło szybko. Próbowałam się uspokoić. Dante uściskał mnie i pocałował w policzek. - Przepraszam za spóźnienie. Czy ominęło nas coś ważnego? Pokręciłam głową. - Nikt się jeszcze nie zjawił. - Hej, poznajesz Lance'a? - Dante wskazał chłopaka, który stał obok. - Jasne, jak się masz. - Pamiętałam go, chociaż nie byłam pewna, czy kiedykolwiek zamieniliśmy choć słowo. Lance mruknął „cześć" i skinął głową w moim kierunku. Wzrostem górował nad Dantem. W workowatych dżinsach i bluzie z kapturem wydawał się chudy jak źdźbło trawy. Stojąc, pochylał się i wysuwał do przodu ramiona, jakby chciał osłonić zapadniętą klatkę piersiową. Ręce trzymał w kieszeniach. - Masz urodziny? Wszystkiego najlepszego. - Poprawił okulary w rogowych oprawkach, które zsunęły mu się na czubek nosa. - Dziękuję - powiedziałam z uśmiechem. Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie, a potem Lance spuścił wzrok. - On jest tym trzecim stażystą z naszej szkoły - poinformował mnie Dante. - Jest przecież takie powiedzenie, że dobre rzeczy chodzą trójkami. - Wyjątkiem są zapałki - zauważyłam. - Kiedy zapalasz trzy płomyki od jednej zapałki, ktoś umiera. Słyszałam o czymś takim. - Co? - Dante nie lubił, kiedy zbijałam go z tropu sceptycznymi uwagami, co zdarzało się dość często. - Zgadza się, słyszałem, że to przynosi pecha - potwierdził Lance, łypiąc zza szkieł. Nasze spojrzenia na moment się spotkały. Grube oprawki pomniejszały jego twarz. - Wasze szczęście, że nie mam przy sobie świeczek. - Dante trzymał w ręku plastikowy pojemnik. Potrząsnął nim lekko i wręczył mi go ceremonialnym gestem. - Ta - dam! To dla ciebie, maleństwo. W przezroczystym pudełku znajdowało się przepiękne ciastko, babeczka pokryta różowym lukrem, obsypana barwnymi drobinami, z wypisaną karmelem cyfrą szesnaście. - Dan, naprawdę nie musiałeś. - Daj spokój. To drobiazg. - Jesteś kochany. - Dante jednak nie słuchał. Patrzył zafascynowany w

górę, na szklany sufit. Lance także gapił się z zadartą głową. Klęcząc na kanapie, wbił wzrok w żyrandol i lekko poruszał wargami, jakby liczył. - Tu jest tysiąc czterysta osiemdziesiąt dwie... nie, osiemdziesiąt trzy. Tysiąc czterysta osiemdziesiąt trzy żarówki. Jak myślicie, jak oni wymieniają te, które się przepalą? - Wstał i powędrował w stronę kontuaru recepcjonisty. Ponad nim na ekranie przesuwały się bieżące wiadomości z „Tribune" i innych lokalnych gazet. - To miejsce jest niesamowite! - wykrzyknął Dante. - Nie ma co do tego wątpliwości - odparłam. - Bardzo się cieszę, że wam się podoba. - Kobiecy głos, dobiegał skądś z tyłu. Był słodki, niski, z lekką zmysłową chrypką. Słyszałam go już wcześniej, jako cichy szept w ciemnościach korytarza. Schodziła po szerokich schodach, wysoka i szczupła jak modelka. Miała na sobie dopasowany czarny żakiet włożony na sukienkę sięgającą kolan. Jasne włosy były teraz upięte. Nieposłuszne miękkie kosmyki wymykały się z francuskiego węzła, otaczając jej zjawiskową twarz złotą mgiełką. Patrzyliśmy na nią bez słowa. Lance przesunął się tak, by być bliżej Dantego i mnie. Staliśmy w szeregu jak żołnierze. - Witajcie, jestem Aurelia Brown, właścicielka hotelu Lexington. Miło mi was poznać. - Podeszła do każdego z nas, żeby uścisnąć nam dłonie. Jeszcze nigdy nie widziałam z bliska osoby tak uderzająco pięknej. Jej szafirowe oczy były czyste i życzliwe, z drobnymi iskierkami. Skóra miała blask i gładkość porcelany, bez najmniejszej zmarszczki. - Bardzo mi miło - wyjąkałam. Jej palce były cienkie jak patyczki, lecz uścisk okazał się nadspodziewanie mocny. - A to jest... - Wykonała ręką gest, wskazując gdzieś za siebie. Nawet nie zauważyłam, kiedy pojawił się ten mężczyzna. Siedział na gigantycznej kanapie, założywszy nogę na nogę, rozparty niedbale, jakby chciał pokazać, że nie musi się wysilać, żeby zrobić wrażenie. Ubrany był w szary garnitur z jedwabnym krawatem w floletowo - różowe pasy. Nie od razu dostrzegłam, że wygląda tak młodo, jak student ostatniego roku. Miał twarz o regularnych rysach, z delikatnym nosem, wydatnymi kośćmi policzkowymi i pełnymi wargami. Włosy zaczesywał do tyłu, co nadawało mu wygląd amanta ze starego filmu. Nigdy dotąd nie przyszło mi do głowy, że można nazwać mężczyznę pięknym, ale on właśnie taki był. - To jest mój zastępca, Lucian Grove.

Lucian wstał, zapiął marynarkę i poprawił mankiety. Podszedł, żeby nas powitać, tak jak zrobiła to Aurelia. Chwila uwagi, jaką nam poświęcił, sprawiła, że poczułam, iż miękną mi kolana. - Bardzo mi przyjemnie - powiedział, ściskając dłoń Lance'a. Byli prawie tego samego wzrostu. Wszyscy tutaj byli niewiarygodnie wysocy. Czułam się bardzo mała i nieważna. Dantego niełatwo było speszyć. Jego „Miło mi poznać, cieszę się, że tu jestem" zabrzmiało całkiem swobodnie. Palce mi drżały, zanim dotknęły dłoni Luciana, a kiedy to nastąpiło, przez całe moje ciało przebiegła fala gorąca jak uderzenie prądu. Miałam nadzieję, że podając mi rękę, nie wyczuł galopującego pulsu. Jego oczy - szare, z plamkami czystego błękitu - były mądre i lekko rozbawione. Spojrzał na mnie i się uśmiechnął. Moje serce stanęło. Co sobie pomyślał? Nie mógł wiedzieć, że obserwowałam jego i Aurelię. A może wiedział? Przecież to była tylko chwila, zaledwie kilka sekund. Patrząc mu w oczy, miałam wrażenie, że przejrzał mnie na wylot. Dante dostrzegł kątem oka moje zmieszanie i kiedy Lucian odwrócił się, by zająć miejsce u boku Aurelii, szepnął mi do ucha: - Mam nadzieję, że mają tu więcej takich. Ja też chcę jednego. Odetchnęłam głęboko i poczułam, że moje stopy stoją na solidnym gruncie, a tętno zwalnia. Aurelia znów zaczęła mówić. Uczyniłam wysiłek, by skupić uwagę na jej słowach. - Będziecie pracowali jako część zaplecza socjalnego naszego hotelu w ścisłym współdziałaniu z grupą osób, które wytypowaliśmy już wcześniej. Grupę tę nazywamy Oddziałem. Jak na znak dany przez niewidocznego choreografa z pokojów mieszczących się w korytarzach po prawej i po lewej stronie zaczęli wychodzić ludzie. Było ich dużo, ale nie robili większego hałasu niż rój motyli poruszających skrzydłami. Dziesięciu mężczyzn i dziesięć kobiet, wszyscy wysocy jak Aurelia i Lucian, wszyscy ubrani w nieskazitelną czerń - mężczyźni w garniturach, kobiety w sukienkach. Miałam wrażenie, że najstarsze z nich nie przekroczyło dwudziestu kilku lat, a jednak wydawali się nieskończenie starsi ode mnie. Nie była to kwestia powierzchowności, raczej zachowania. Członkowie Oddziału nosili się z królewską godnością, dumnie wyprostowani, z nieco przesadnie uniesionymi głowami. Otoczyli nas ciasnym pierścieniem. Żadne z nich nie odezwało się słowem ani nie zaszczyciło nas spojrzeniem. Wszyscy patrzyli na Aurelię. Ich twarze były