- Dokumenty5 863
- Odsłony852 612
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań668 070
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Aisling Juanjuan Shen - Serce Tygrysicy
Rozmiar : | 1.2 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Aisling Juanjuan Shen - Serce Tygrysicy.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Tytuł oryginału A TIGER’S HEART Copyright © 2009 by Aisling Juanjuan Shen All rights reserved Projekt okładki Damian Danik Zdjęcie na okładce © Asia Images/Getty Images/Flash Press Media © Vetta/Getty Images/Flash Press Media Redaktor prowadzący Grażyna Smosna Redakcja Wiesława Karaczewska Korekta Jolanta Kucharska ISBN 978-83-7961-513-1 Warszawa 2012 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Chinom, które mnie ukształtowały, i Ameryce, która mnie przyjęła
PROLOG Prezes Lin mówi mi o planach rozbudowy swojego przedsiębiorstwa, dzięki której ma się ono stać jedną z największych firm w Chinach. Siedzi przy owalnym dębowym stole, z brodą opartą na rękach i szczerym uśmiechem na ustach. Po obu stronach siedzą dwaj jego menedżerowie w garniturach i krawatach. Wszystkie oczy są zwrócone na mnie. Na przeciwległej ścianie wielki impresjonistyczny obraz olejny lśni w popołudniowym słońcu, wpadającym przez okno. Po raz pierwszy przyjmuję menedżerów z Chin. Jestem podenerwowana. Kiedy patrzę na prezesa, powtarzam sobie, że powinnam być czujna. – Chcemy zainwestować dwa miliardy dolarów w Suzhou i zbudować tam nowe fabryki. – Wskazuje kropkę na dokumencie. – Tak? – odpowiadam i zaciekawiona wychylam się do przodu. – Pochodzę stamtąd. Tutaj, w odległej Ameryce, na dźwięk znanej nazwy robi mi się ciepło koło serca. – Naprawdę? Nic dziwnego, pani Shen. To miasto znane jest z wyrafinowanych i ładnych kobiet. – Nie pochodzę z tego miasta, tylko z maleńkiej wioski, z rolniczego okręgu otaczającego Suzhou. Moi rodzice byli niepiśmiennymi wieśniakami. – Uśmiecham się nieśmiało. – Gdyby zobaczył mnie pan piętnaście lat temu na ulicy w Suzhou, miałabym ziemię za paznokciami – mówię chyba więcej, niż powinnam. Pan Lin chichocze i zbywa to wyznanie machnięciem ręki. – Ależ, pani Shen. Widzę, że nie wierzy, że to może być prawda. Dziewczyna, na której teraz tak bardzo się stara zrobić dobre wrażenie, nie mogła być jedną z tych
brudnych wieśniaczek, na które w Chinach nawet nie zwróciłby uwagi. Pamiętam, jak przed piętnastoma laty stałam w deszczu przed dużą fabryką w Suzhou, desperacko pragnąc dostać pracę, kiedy szef, właśnie taki jak prezes Lin, zauważył mnie, idąc do swojej limuzyny, i polecił strażnikowi, by nie wpuszczać mnie za bramę. Stałam i patrzyłam, jak wsiada do samochodu z przyciemnionymi szybami, nie rzuciwszy mi nawet drugiego spojrzenia, i szybko odjeżdża w chmurze pyłu. Przerzucając strony prezentacji, prezes Lin kontynuuje opowieść o swoim planie wielkiego rozwoju. Od czasu do czasu przytakuję mu skinieniem głowy, ale już nie potrafię się skoncentrować. Mimowolnie moje myśli wracają do tamtych lat. Przypominam sobie, jak sadzę siewki ryżu w płytkiej wodzie, a moje bose stopy oblepione są błotem. Słyszę komary bzykające mi koło uszu i czuję, jak pijawki wysysają mi krew z łydek. Widzę siebie, jak później błąkam się po ulicach, nie mając grosza przy duszy. Moim ówczesnym marzeniem była grzana na parze bułka z nadzieniem. Było to wiele lat temu, ale wydaje się, jakby to było wczoraj. Człowiek, który pojawił się kiedyś na okładce pisma „Forbes”, siedzi tu i schlebia mi, kiedy ja przez całe życie błagałam kolejnych wpływowych ludzi o danie mi choćby najmniejszej szansy. Siedzę teraz we wspaniałym biurze w finansowej dzielnicy Bostonu, mam na sobie czarny kostium, a jeszcze dziesięć lat temu byłam bezdomna i wędrowałam w Chinach od miasta do miasta. Wiem, że nie ma szans, bym przekonała tego multimilionera, iż to, co powiedziałam, jest prawdą. Nawet gdybym opowiedziała ludziom choćby cząstkę tego, co przeżyłam, niewielu by mi uwierzyło. Mam dopiero trzydzieści trzy lata, ale to, co przypadło mi w udziale, wystarczyłoby na sto ludzkich żywotów. Oto moja historia.
CZĘŚĆ PIERWSZA
1 Wioska Shen, gdzie się urodziłam, jest małą osadą rolników uprawiających ryż, leżącą w samym sercu delty Jangcy. Po jednej stronie rozciągają się poletka ryżowe i łany krzewów morwy, po drugiej ogranicza ją rzeczka. Wioska miała tylko około pięćdziesięciu mieszkańców. Moi rodzice mieszkali w jej środku. Byłam ich pierwszym dzieckiem. Stara ciotka Feng, bezzębna sąsiadka, która przyjęła mnie na świat w naszej pokrytej słomą chacie, zawsze mówiła, że rok i godzina moich narodzin, siódma wieczór we wrześniu 1974 roku, to zapowiedź, że jestem tygrysem wychodzącym ze swojej kryjówki – nic tylko same kłopoty. Rzeczywiście, jak się wydawało, sprawiałam kłopoty od samego początku. Kiedy miałam tydzień, ojciec wziął książeczkę rejestru gospodarstwa domowego i poszedł do biura lokalnej administracji, by zgłosić moje narodziny, dzięki czemu moglibyśmy dostać więcej ziemi i większy miesięczny przydział cukru. Urzędnik spytał o moje imię. Ojciec, niezadowolony z narodzin dziewczynki, nie wybrał jeszcze dla mnie imienia. Powiedział więc w pośpiechu: – Hm, nie wiem. Nazwij ją po prostu Mei Yun. Kiedy wrócił, matka omal nie napluła mu w twarz i nazwała go świńskim łbem. Na wsi bardzo przestrzegano starszeństwa w rodzinie. Mei Yun nie tylko było niemodnym imieniem, używanym jedynie w Starych Chinach, lecz także moja matka miała na imię Lin Yun, więc ów drugi człon sugerował, że należymy do tego samego pokolenia. Ojciec nie odpowiadał na jej zarzuty. Siedział w milczeniu na swoim zwykłym miejscu przy piecyku. Matka upierała się, by nazwać mnie Juanjuan, co znaczy „śliczna”. Nigdy nie polubiłam tego imienia. Potem, kiedy przeniosłam się do Stanów
Zjednoczonych, zmieniłam imię na Aisling. Prawie cały okres niemowlęcy spędziłam na groblach pomiędzy poletkami ryżowymi; płakałam, zasypiałam ze zmęczenia i znów płakałam, podczas gdy rodzice pracowali, wytężając wszystkie swoje siły. W naszej okolicy były bardzo żyzne ziemie i prawie wszyscy wieśniacy utrzymywali się z pracy na poletkach ryżowych. Cała ziemia należała do gminy, która przyznawała określony obszar pola w zależności od wielkości rodziny oraz przydzielała nasiona i nawozy na początku każdego sezonu upraw. Ryż sadzono i zbierano dwa razy w roku, raz na początku lata, a drugi raz późną jesienią. W zimie siano krokosz barwierski, a owoce zbierano na wiosnę i tłoczono z nich olej roślinny. Po żniwach każda rodzina przekazywała gminie wymaganą ilość ryżu i oleju, a resztę zatrzymywała dla siebie. Z jakiegoś powodu to, co pozostało, nigdy nie wystarczało, by napełnić nam żołądki. Na zebraniu pod koniec każdego roku sekretarz partii wręczał mężczyźnie, który reprezentował daną rodzinę, czerwoną kopertę z rocznym dochodem. Koperta była zawsze bardzo cienka po odjęciu kosztów nasion, nawozu i długów zaciągniętych w gminie. Czasem znajdował się w niej jedynie pasek białego papieru z ujemną liczbą. Moi rodzice pracowali zapamiętale, bo gdyby zaniedbali uprawę pól, głodowaliby przez cały rok, a nie tylko w niektóre dni. Jako pierwszy syn w rodzinie Shen ojciec był zobowiązany do pracy na polach swojej matki Czcigodnej Drugiej1 i najmłodszej siostry Siódemki, poza pracą na własnym. Naturalnie, matka też musiała pomagać, czego szczerze nie znosiła. Chociaż moi rodzice zajmowali się jej polami i karmili ją, Czcigodna Druga nigdy nie uczestniczyła w pracach domowych i nigdy się mną nie opiekowała jak zwykła wiejska babcia. Tylko kręciła się po wiosce, a czasem znikała na kilka dni. 1 Chińczycy mają wiele terminów na określenie stopnia pokrewieństwa oraz stopnia starszeństwa w rodzinie, rozróżniając krewnych ze strony ojca, którzy noszą to samo nazwisko rodowe, oraz tych ze strony matki. Jest to bardzo ważne, ponieważ w Chinach nie wolno zawierać związków małżeńskich z osobą noszącą to samo nazwisko rodowe, a liczba nazwisk jest bardzo ograniczona (przyp. tłum.).
Mojej matce nie podobało się, że w naszej zatłoczonej lepiance mieszkają też Czcigodna Druga i Siódemka. Czcigodna Druga była nieprzyjaciółką matki, odkąd ta ukończyła piętnaście lat. Wtedy Lianshen, jej owdowiały ojciec, wydał ją za mąż i została synową Czcigodnej Drugiej, która straciła męża kilka lat wcześniej. Przyszła teściowa przekonała Lianshena, by oddał moją matkę bez zwyczajowych prezentów zaręczynowych od narzeczonego. Matka prawie nie znała Yu Lin, czyli mojego ojca, ale słyszała, że rodzina Shen nie posiada niczego poza pokrytą słomą lepianką. Kiedy po pięciu latach weszła do rodziny Shen, jej nienawiść do Czcigodnej Drugiej jeszcze wzrosła. Codziennie się kłóciły i w naszej chacie nigdy nie było spokojnej chwili. Kiedy miałam prawie cztery lata, na świat przyszła moja siostra Spring. Wkrótce potem w Chinach wprowadzono politykę „jednego dziecka”. Od tamtej pory małżeństwo mogło mieć tylko jedno dziecko, a drugie pod warunkiem że pierwsze zmarło albo jest upośledzone. W młodości często żałowałam, że tej polityki nie wprowadzono wcześniej, bo wtedy moja siostra nigdy by się nie urodziła i nie mogłaby zabrać mi wszystkiego. Ojciec był głęboko rozczarowany, że już nie będzie miał syna, który zapewni ciągłość rodu. Nigdy nie był zbyt komunikatywny, ale teraz stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie. W ogóle nie było go słychać, większość czasu spędzał w domu, jedząc lub śpiąc, tak że czasem zapominało się, że tu w ogóle mieszka. Po narodzinach Spring musiałam się przenieść z tej strony łóżka, gdzie spała matka, na stronę ojca. Każdej nocy matka trzymała moją małą siostrzyczkę w ramionach i tak zasypiała, a ja leżałam obok ojca, który prawie nie oddychał. Odzwyczaiłam się od dotykania matki i kiedy przypadkiem musnęłam palcami jej skórę, tężały mi mięśnie. Matka po pracy na poletkach ryżowych zawsze była wyczerpana, ubłocona i nigdy się nie uśmiechała. Jeśli pod koniec dnia miała jeszcze trochę energii, to wykorzystywała ją, by z wściekłością tupać nogami i wyklinać ojca. Wiem, że matka była ładna, bo ludzie w wiosce mówili, że przypominała „kwiat w stercie krowiego łajna”. Patrzyłam na ojca, który miał niewiele ponad sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, małe oczy i małe usta
w poszarzałej twarzy oraz zwisające brwi, i doszłam do wniosku, że to on musi być tą stertą krowiego łajna. Było mi smutno, ale w głębi serca cieszyłam się, bo mieszkańcy wioski mówili, że wcale nie jestem podobna do ojca. Miałam gęste brwi, podobnie jak matka. Była z nich dumna, nadawały jej twarzy zdecydowany wyraz. Nie wiedziałam, dlaczego nigdy się do mnie nie odzywa i nigdy nie jest zadowolona. Nauczyłam się zachowywać się przy niej cicho, bo zawsze była w złym humorze, szczególnie wtedy, gdy leżała w łóżku i jęczała z powodu jątrzących się ran, jakie tworzyły się jej na ramionach od drąga nosidła, którego musiała używać przy noszeniu ryżu podczas zbiorów. Kiedy próbowałam się do niej odezwać, wrzeszczała, żebym się zamknęła albo poszła w diabły. Kiedy miałam sześć lat, matka włożyła mi na ramię torbę, którą uszyła ze starych ubrań, i zaprowadziła do miejscowej szkoły podstawowej dla dzieci z osiemnastu pobliskich wiosek. Rząd zachęcał rodziców, by posyłali dzieci do szkół przynajmniej na dziewięć lat, a wieśniacy zaczęli przychylać się do pomysłu, by dzieci uczyły się, nie tylko pracowały na poletkach. Zanim weszłyśmy do szkoły, matka pouczyła mnie łagodnym głosem, jaki rzadko u niej słyszałam, żebym była grzeczna, słuchała nauczycieli i pilnie się uczyła, bo nie każda dziewczynka miała tyle szczęścia, by móc iść do szkoły. „Mama i tata nigdy nie chodzili do szkoły. Ze wszystkich dziewczynek w wiosce tylko ty i Peony możecie się uczyć”. Uklękła przede mną, by doprowadzić do porządku moje ubranie. Powiedziałam cicho „aha”, ale byłam zdenerwowana. Na czym polega szkoła i co się teraz wydarzy? Bardzo chciałam, żeby matka mi to wytłumaczyła albo żebym mogła zdobyć się na odwagę, by ją o to spytać. Nauczycielka Pang, wychowawczyni pierwszej klasy, powitała nas w miło brzmiącym dialekcie, który, jak się później dowiedziałam, był naszym oficjalnym językiem mandaryńskim. Miała słodki, ciepły głos, przypominający smak polerowanego lepkiego ryżu, a skóra na jej twarzy
i dłoniach była biała i delikatna. Natychmiast ją polubiłam. Skóra mieszkańców wioski przypominała wędzoną wieprzowinę, była gruba, ciemna i twarda, a kiedy dwie lub trzy osoby rozmawiały w naszym lokalnym dialekcie, wydawało się, że to stadko kaczek kwacze najgłośniej, jak potrafi. Poza tym nawet pięcioletnie dziewczynki używały języka typu „pieprzę cipę twojej matki”. Komitet wiejski zwrócił się do odpowiednich władz Zhenze, dużego miasta leżącego nieopodal, o wydelegowanie Nauczycielki Pang, a także Nauczycielki Shi dla piątej klasy2. Ponieważ pochodziły z prawdziwego miasta, a nie z wioski, miały status „mieszkańca miasta”. Dane im było skończyć college dla nauczycieli i nie musiały przez całe życie pracować na poletkach ryżowych. 2 Chiny są bardzo hierarchicznym społeczeństwem i pozycja, jaką zajmuje dana osoba, jest niezwykle istotna, więc zwracając się do niej, używa się tytułów, które były pisane w oryginale wielkimi literami i tak pozostały w polskim tekście (przyp. tłum.). W ławce klasowej siedziałam wyprostowana, z rękoma założonymi za plecami, i patrzyłam przez otwarte okno, jak matka znika w oddali. Byłam oszołomiona, przeniosłam wzrok na wielką tablicę i przysadzistą Nauczycielkę Pang. Nie miałam pojęcia, że mnie, małej dziewczynce, przed którą świat był zamknięty, dane będzie teraz wejść do najpiękniejszego świata w całym wszechświecie, świata książek, w którym nauczę się wszystkiego, czego tylko mogłabym potrzebować w życiu. Jednak moje życie w domu nadal nie należało do przyjemnych. Matka nie mogła już znieść mieszkania pod jednym dachem z Czcigodną Drugą. Traciła panowanie nad sobą na jej widok lub głos. W październiku 1981 roku moi rodzice pożyczyli sto juanów od komitetu wiejskiego i dzięki tym pieniądzom oraz oszczędnościom, które w jakiś sposób udało im się przez całe lata zgromadzić, z pomocą innych wieśniaków zbudowali nowy dom z cegieł. Komitet wiejski załatwił dla Czcigodnej Drugiej i Siódemki mały ceglany pokoik, stanowiący własność wioski, naprzeciwko naszego nowego domu. Wreszcie matka i babka zamieszkały oddzielnie.
W nowym domu matka stała się spokojniejsza. Nie krzyczała przez cały czas i częściej mówiła normalnym głosem, szczególnie wtedy, kiedy zwracała się do Spring, która miała już prawie cztery lata. Kiedy urosła, Spring stała się dla matki „perłą na dłoni”, tak cenną, że ta już sama nie wiedziała, co ma z nią robić. Wyrosła na taką dziewczynkę, jaką chciała widzieć w niej matka, była moim całkowitym przeciwieństwem. Należy za to dziękować Buddzie, jak mówiła matka. Głośna i towarzyska, była najodważniejszym dzieckiem w wiosce, całymi dniami biegała tam i z powrotem pomiędzy rozdwojonym pniem Wielkiej Topoli, która rosła u wjazdu do wioski, gdzie zbierali się wieśniacy na rozmowy i wymianę plotek. Natomiast ja byłam pospolita, powolna i bałam się ludzi. Rzadko się odzywałam i lubiłam chować się po kątach, żeby nie przyciągać niczyjej uwagi. Dręczyło mnie pytanie, co jest ze mną nie w porządku, i zastanawiałam się, dlaczego nie mogę być tak szybka i odważna jak Spring. Wyślizgiwała się z ramion matki podczas jej południowej drzemki i szukała ropuch na zarośniętych krzewami morwy polach. Brała wielkie szczypce z paleniska i worek i zawsze przynosiła mnóstwo ropuch do domu. Potem obcinała im głowy, odzierała je ze skóry i stawiała to pyszne danie na stole, za co moi rodzice jeszcze bardziej ją kochali. Natomiast ja bałam się ropuch, a nawet małych owadów. Byłam tak nieśmiała i delikatna, że nie mogłam przesunąć nożem po szyi kurczaka, by go zabić. Nigdy nie potrafiłam doprać ubrań na tarze i matka musiała to robić jeszcze raz. Nie umiałam, by zrobić przyjemność matce, ukraść dyni i ukryć jej pod trawą w koszyku, jak to robiła Spring. To ona przynosiła do domu mnóstwo trudnych do zdobycia brzoskwiń z pól sąsiedniej wioski. Była szybka, więc zawsze zdążyła uciec, kiedy gonił ją właściciel. Potrafiła złapać za uszy królika, którego hodowaliśmy i wykarmili, i uderzać nim o topolę, dopóki go nie zabiła. Ja nigdy nie zdołałam wywołać uśmiechu na twarzy matki. Mówiła wieśniakom, że nie tylko jestem brzydka, ale mam też fatalną osobowość. „Jej po prostu nie da się kochać”, tłumaczyła swojemu młodszemu bratu, którego nazywałam Młodszym Wujkiem.
Z upływem czasu stawałam się coraz bardziej wycofana. Czasem nie rozmawiałam z nikim przez wiele tygodni i unikałam innych wieśniaków, jak tylko mogłam. Wkrótce zaczęli nazywać mnie „podstępnym diabłem”, a moją małą siostrę „drogocennym aniołem”. Nikt nie wiedział, że w nocy chowam głowę w poduszkę i cicho płaczę z powodu krzywdy, jaką wyrządziła mi matka i reszta świata. Śpiąca obok mnie Spring zawsze spokojnie oddychała. Miałyśmy teraz małe łóżko w drugim kącie pokoju, w którym spali rodzice. Sklecił je ojciec, kiedy Spring skończyła sześć lat i miała pójść do przedszkola. Każdego ranka, kiedy z głośników, które wisiały na ścianie u każdej rodziny, komitet wiejski zaczynał nadawać porady, jak osiągnąć zdrowe zbiory, ja zjadłszy już swoją miskę ryżu, byłam w drodze do szkoły. Wiedziałam, że późnym rankiem matka zaprowadzi Spring do przedszkola, a kiedy staną w drzwiach, nie będzie chciała puścić jej ręki i obie zaczną płakać. Spring nienawidziła przedszkola. Czasem nawet z niego uciekała i wracała do domu. Nie rozumiałam, jak można nie lubić szkoły, dlaczego ktokolwiek nie chciałby nauczyć się mówić tak jak Nauczycielka Pang czy też pisać chińskie znaki, czytać piękne poezje epoki Tang lub nawet bawić się liczbami. Dla mnie szkoła była niebem, jedyną rzeczą, jaka sprawiała mi przyjemność. Nic nie mogłoby mnie od niej odciągnąć. Po lekcjach, zamiast z innymi dziećmi łapać cykady, żaby i węgorze, uczyłam się pilnie przez cały wieczór, dopóki ojciec nie zaczął wrzeszczeć, żebym przestała. „Zużyjesz całą naftę”, krzyczał. Ani ciężka praca, ani te wymówki zupełnie mi nie przeszkadzały, ponieważ szkoła była czymś najwspanialszym w moim świecie. Warto było ciężko pracować. A przynajmniej tak mi się wydawało. Po ukończeniu trzeciej klasy pobiegłam do domu przez pola, gdzie młócono ryż. Jak poleciła mi Nauczycielka Pang, podeszłam do ojca, który siedział w szortach przy stole, jedząc kiszone warzywa z ryżem, i podałam mu swoje wyniki. – Tato – powiedziałam nieśmiało, lecz z dumą – dostałam dzisiaj
świadectwo szkolne. – Ach, świadectwo szkolne. – Wziął je i zaczął z trudem odczytywać. Wskazałam na nie i dodałam: – Dostałam sto punktów z chińskiego i sto z matematyki. Skinął głową, położył świadectwo na stole i wrócił do jedzenia. Matka, która siedziała na stołku przed frontowymi drzwiami i przyszywała podeszwę do buta, rzuciła w naszą stronę ukradkowe spojrzenie, ale nie odezwała się ani słowem. Nie obchodziło ich to. Nie mogłam uwierzyć. Obróciłam się i wybiegłam tylnymi drzwiami nad rzeczkę za domem. Stanęłam na półzatopionym, pokrytym mchem kamieniu i patrzyłam na szemrzącą wodę. Opadające gałęzie wierzby poruszały jej powierzchnię. Zaczęłam płakać. Rodzice nawet nie zauważyli, że dostałam świadectwo z wyróżnieniem, jedno z trzech w klasie składającej się z czterdziestu uczniów. Nigdy nie byli w szkole od dnia, kiedy matka zostawiła mnie tam po raz pierwszy, nigdy nie poznali moich nauczycieli, nigdy nie pytali o prace domowe. W przeciwieństwie do innych rodziców nie kupili mi parasolki, żebym nie mokła na deszczu. Nie rozumiałam, dlaczego dali mi życie, jeśli nie mieli zamiaru go cenić. Uczyłam się niezwykle pilnie, ale nie potrafiłam sprawić tym przyjemności ojcu i matce. Nie mogłam się domyślić, co ze mną jest nie w porządku. Następnego wieczoru rodzice stali się nagle dla mnie mili. Na polu inni wieśniacy powiedzieli im o moim świadectwie z wyróżnieniem. – Jak wam się udało wychować tak zdolne dziecko? – pytali. Rodzice byli oszołomieni tym niespodziewanym zaszczytem. Dla wieśniaków zawsze najważniejsze było zachowanie twarzy i dobre imię. Kiedy wrócili do domu, ojciec wyczyścił ścianę przy tylnych drzwiach i umieścił na niej moje świadectwo z wyróżnieniem. „Tę ścianę zostawimy na twoje świadectwa. Zobaczymy, czy dostaniesz takie w każdym semestrze i czy w końcu cała ściana będzie nimi pokryta”, powiedział z rzadkim u niego uśmiechem. Przez cały miesiąc matka gotowała mi jedyne jajko, jakie codziennie znosiła nasza kura, bym się lepiej odżywiała; robiła to, dopóki kura nie została sprzedana.
Dzięki temu odzyskałam pewność siebie i dumę, chodziłam szybkim krokiem, bo po raz pierwszy uszczęśliwiłam swoich rodziców. Kiedy nauczyłam się większej liczby znaków, uzależniłam się od słowa drukowanego. Szukałam wszystkiego, co nadawało się do czytania, gazet porozrzucanych na ziemi, opakowań, na których były znaki, worków z reklamami. Całe kieszonkowe wymieniałam z kolegami na książki z opowiadaniami dla dzieci. Czytałam podczas jedzenia i zawsze wkładałam przez omyłkę swoje pałeczki do miski Spring, nie zdając sobie z tego sprawy, dopóki nie krzyknęła. Czytałam, chodząc; wpadałam na ściany i drzewa. Czytałam, gotując, i zawsze przegotowywałam kapustę, która stawała się żółta. Miałam obsesję na punkcie lektury. Pewnego gorącego dnia na początku lata, kiedy miałam dziesięć lat, matka rzuciła mi pod stopy zwitek cienkich plastikowych sznurków i podała słomiany kapelusz. Powiedziała: „Nawet jeśli przeczytasz wszystkie książki, jakie są na ziemi, nie ma to wielkiego znaczenia. Dziewczyna to dziewczyna, a swatkę będzie interesować tylko to, jak szybko potrafisz sadzić ryż, kiedy będzie szukała dla ciebie męża”. Niechętnie odłożyłam książkę, podniosłam zwitek sznurka i poszłam za matką na poletka, gdzie moi szacowni przodkowie, może nawet osiemnaście pokoleń wstecz, ociekali potem i umierali. Na poletkach wrzała praca. Kiedy się rozejrzałam, zobaczyłam wiele smutnych, umazanych błotem twarzy. Była tam Peony, moja szkolna przyjaciółka, i wszystkie dzieci z wioski. Ciężko westchnęłam, zrzuciłam łapcie, podwinęłam nogawki spodni i włożyłam jedną stopę do pokrytej wodą ziemi. Błotnista breja podniosła się z sykiem aż do kolan, błoto pokryło mi łydkę i weszło pomiędzy palce stopy. Było zimne i śliskie. Miałam uczucie, jakby jakieś łapy wciągnęły moją nogę w głąb wielkiej czarnej dziury w samym środku ziemi. Ojciec uczył mnie sadzić pędy ryżu. Wykopane z innego pola i rozrzucone po naszym poletku wiązki należało chwytać i szybko sadzić poszczególne pędy. Plastikowe sznurki dzieliły poletko na wiele długich, prostokątnych odcinków. Każdy odcinek składał się z sześciu rzędów. Stojąc ze zgiętymi
plecami i z nogami rozstawionymi pomiędzy rzędami, trzymając wiązkę w lewej ręce, prawą ręką wyjmowało się z niej kilka pędów i potem jeden po drugim wsadzało do ziemi, od lewej do prawej. Dwa obok lewej stopy, dwa pomiędzy stopami i dwa obok prawej stopy. Trzeba było cofać się w linii prostej i w ten sposób nigdy nie przestawało się sadzić. Kiedy udało mi się skończyć jeden odcinek, podniosłam głowę. Otaczała mnie duża przestrzeń błotnistej wody, czekającej na to, by ręcznie zasadzić po jednym pędzie naraz. Poczułam się bezsilna. Słońce prażyło bezlitośnie. Po ukończeniu dwóch odcinków wyprostowałam się. Kręciło mi się w głowie. Piekły mnie wargi, wydawało mi się, że plecy pękną mi na dwie części. Wyciągnęłam stopy z błotnistej paćki i podeszłam do pobliskiego rowu. Uklękłam przy nim i napiłam się trochę brudnej wody. Wtedy zobaczyłam Peony, równie brudną i wyczerpaną jak ja. Usiadłyśmy nad rowem i zanurzyłyśmy w wodzie ubłocone stopy. – To za ciężkie, nie podoba mi się ta praca – narzekałam. – Tak, ale każdy musi się tego nauczyć. Taka jest dola wieśniaka – powiedziała Peony. – Jeśli umiesz szybko sadzić, stajesz się sławna. Znasz tę dziewczynę, Xiao Fang z pobliskiej wioski? Ma dopiero dwanaście lat, ale bardzo szybko sadzi ryż. Wszyscy ją znają, a jej rodzice są bardzo dumni. Tak, pomyślałam. Powinnam się nauczyć tak szybko sadzić ryż, żeby moi rodzice też byli ze mnie dumni. Wstałam i wróciłam na poletko. Przez następne dwa tygodnie po powrocie ze szkoły i odrobieniu lekcji szłam tam i razem z rodzicami sadziłam ryż aż do zmierzchu. Spring była jeszcze na to za mała, więc przez cały dzień biegała po wiosce jak bezdomne dziecko. Stopniowo nauczyłam się sadzić szybko, pod koniec robiłam to prawie równie sprawnie jak matka. Byłam dumna ze swojej pracy. Pomyślałam, że rodzice na pewno są ze mnie zadowoleni. Wydawało mi się, że patrzą na mnie przychylniejszym wzrokiem. W tydzień po zakończeniu sadzenia ojciec poszedł na pole, dźwigając pojemnik z płynem owadobójczym na plecach. Pędy ryżu należało bowiem regularnie spryskiwać pestycydami. Kiedy wrócił wieczorem, otaczał go
duszący zapach środków owadobójczych. Miał ponurą twarz. Popatrzył na mnie złym wzrokiem i powiedział matce, że sadzonki ryżu na tych odcinkach, gdzie pracowałam, albo uschły, albo wygniły, bo zbyt głęboko je posadziłam. Matka spojrzała na mnie z wściekłością. – Co za bezużyteczne stworzenie – rzuciła. Opuściłam głowę. Nie mogłam uwierzyć, że moja ciężka praca poszła na marne. Posadziłam je tak głęboko, bo chciałam być pewna, że utrzymają się w ziemi, a nie popłyną z wodą, chciałam też przyśpieszyć proces sadzenia, zgodnie z zaleceniem rodziców. Przestraszona i zawstydzona schowałam głowę w książce, by ukryć łzy. Dwa miesiące później rozpoczął się czas zbiorów. Ojciec dał mi sierp i znów zabrał mnie na poletko, żeby ścinać dojrzałe kłosy ryżu. Nie było tam już prawie wody, ale wszędzie lśniły kałuże. Wysokie wiechy ryżu były ściśle upakowane, a na polu panowały gorąco i wilgoć jak w parowniku. Liście ryżu miały ostre krawędzie, więc wkrótce moje ręce pokryły się krwawymi rysami. Rozżarzone słońce paliło zgięte plecy, przed oczami widziałam ciemność. Byłam pewna, że zemdleję, ale zacisnęłam zęby i postanowiłam nie zostawać w tyle. Zebrawszy wszystkie siły, zostałam na polu i ścinałam kłosy jak robot. Następnego dnia jednak dostałam gorączki i trzeba było wezwać do domu miejscowego lekarza, który zastosował kroplówkę z glukozą, żebym odzyskała siły. Po zabiegu matka podziękowała lekarzowi, odprowadziła go do drzwi, a potem podeszła do mojego łóżka. Pokiwała głową i westchnęła. – Ona niczego nie potrafi – usłyszałam, jak mówiła później do ojca w kuchni. – Co pocznie ze swoim życiem? Leżałam cicho, starając się nie robić najmniejszego hałasu. Nie rozumiałam, dlaczego urodziłam się taka bezużyteczna. Dlaczego nie potrafiłam porządnie pracować w polu, żeby pomóc rodzicom. Robiłam sobie rozpaczliwe wyrzuty. Tym razem ojciec był okropnie niezadowolony. Nie odzywał się do mnie przez wiele dni. Matka zaczęła mnie nazywać „krabem o miękkiej skorupie”.
Kiedy tylko na mnie spojrzała, klęła i wyrzekała: Nie umiesz sadzić ryżu, nie umiesz prać ubrań, nie umiesz ugotować kapusty. Jaki mężczyzna zechce takiego słabeusza jak ty? Najcięższa faza żniw następowała po ścięciu kłosów. Wiązano je w snopy, przenoszono na miejsce młocki i tam gromadzono. Rodzice z bambusowym drągiem nosideł na ramionach przemieszczali się między poletkiem a miejscem młocki. Była tylko jedna młockarnia na cztery wioski, kiedy więc przyszła nasza kolej, rodzice musieli pracować całą noc. Gdy pojaśniało niebo na wschodzie, ojciec wkładał niepolerowane ziarna ryżu do wielkiego wiklinowego kosza i zabierał je do domu. Kiedy rodzice zajmowali się młocką, miałam wakacje, więc zostawałam w domu, żeby gotować, opiekować się Spring i karmić kaczki w zagrodzie. Przed naszym domem leżały rozsypane ziarna ryżu. Przez jakiś czas musiały leżeć bezpośrednio na słońcu, zanim można je było wsypać do worków. Chodziło o to, by nie zniszczyła ich później wilgoć. Co godzinę wychodziłam na palące słońce i przewracałam ziarna drewnianą łopatką, żeby ciepło docierało do nich równomiernie. W przerwach czytałam książki, a Spring bawiła się sama. Pewnego popołudnia, o trzeciej, kiedy głośnik na ścianie zaczął nadawać drugą audycję dnia, co oznaczało, że czas gotować obiad, niechętnie odłożyłam książkę, którą właśnie czytałam, i podeszłam do piecyka. Wiedziałam, że o tej porze roku rodzice przypominali dwa ładunki wybuchowe i że najmniejszy błąd może je zdetonować, a ja nie chciałam kłopotów. Przepłukałam wypolerowane ziarna ryżu i wrzuciłam je do stojącego na piecu woka. Siedziałam na stołku za piecem, przy ścianie, gdzie zgromadzone było siano. Rozpaliłam ogień i włożyłam trochę siana do paleniska. Wkrótce z pęknięć w pokrywie woka zaczęła wydobywać się para. Zaczęłam myśleć o swojej książce, zastanawiając się, co teraz spotka jej bohatera. W końcu wzięłam ją, wróciłam na stołek i zaczęłam czytać. Zanim zdążyłam się zorientować, co się dzieje, z paleniska zaczęły wydobywać się płomienie, które przeskoczyły na zgromadzone przy ścianie
siano. Spring, która bawiła się przy piecu ziarnami ryżu, krzyknęła ze strachu. Podniosłam głowę i zobaczyłam sunący na mnie ogień. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to krzyknąć do siostry: – Biegnij po Peony! Kiedy Peony wpadła do domu, chwyciła kubeł z wodą i wylała go na ogień. Napełniała kubeł wodą z kadzi, którą trzymaliśmy w kuchni, dopóki płomień nie wygasł. Spring stała z boku, zbyt zszokowana, by cokolwiek powiedzieć. Peony spojrzała na mnie i wydyszała: – Nie martw się. To był wypadek i nic się nie spaliło. Rodzice nie będą cię za to obwiniać. – Potem wyszła. Stałam przy frontowych drzwiach, pokryta popiołem, i czekałam na przyjście rodziców. Nie uwierzyłam Peony. Jej rodzice byli inni niż moi. Nigdy jej nie łajali. Wiedziałam, że jestem w wielkich kłopotach i rodzice łatwo mi tego nie darują. Czułam się jak przestępca przed egzekucją. Wkrótce pojawił się ojciec z dwoma koszami ryżu, chyboczącymi się na nosidle. Kiedy zobaczył pas spalonego ryżu na podłodze i moją poszarzałą twarz, rzucił kosze i krzyknął: – Dlaczego nie spalisz od razu całego domu, ty pasożycie? Chwycił drąg od nosideł, przytrzymał moją rękę i zaczął mnie mocno uderzać po biodrze, przez cały czas mamrocząc ze złością. Matka, która przedtem zajrzała do kaczek, wrzasnęła rozwścieczona: – Co się stało z kaczętami? Wszystkie padły! Nagle do mnie dotarło, że byłam tak zaabsorbowana książką, którą czytałam przez ostatnie dwa dni, że zapomniałam nakarmić małe kaczątka liśćmi kapusty. Wybuchnęłam płaczem. Poruszyłam wargami, żeby coś powiedzieć na swoją obronę, ale zorientowałam się, że nie mam żadnej wymówki. – Ona niczego nie potrafi – powiedziała matka do ojca. – Nawet pies umie pilnować drzwi. Po co ją tu trzymać? Bij, aż zdechnie! Drąg coraz mocniej i szybciej uderzał o moje biodro. Widziałam Spring, która opierała się o drzwi i cicho wszystko obserwowała. Wyglądała na trochę przestraszoną. Kilku ciekawskich sąsiadów wychylało się z okien
swoich domów. Stopniowo mój strach przerodził się we wstyd i gniew. Odepchnęłam rękę ojca i rzuciłam się do tylnych drzwi, wyjąc. – Nie chcę już dłużej żyć! Biegłam, nie zatrzymując się, dopóki nie stanęłam na pokrytym mchem rzecznym kamieniu. Zastanawiałam się, czy nie powinnam skoczyć do wody, żeby się zabić. Moje życie było tragedią. Tylko śmierć może zakończyć to pasmo nieszczęść, a rodzice będą do końca życia mieli wyrzuty sumienia. Matka poszła za mną aż do rzeki. Zauważyła łzy w moich oczach i moje złe spojrzenie. Stojąc na brzegu niedaleko mnie, wskazała na wodę i zawołała: – Dlaczego nie skaczesz? Dlaczego po prostu nie skoczysz, jeśli jesteś taka odważna? Ucichła burza w moim umyśle. Uspokoiłam się. Nie zrobiłabym nigdy czegoś, co mogłoby ją uszczęśliwić. Jeśli chce, żebym umarła, to nie dam jej tej satysfakcji. Odeszła, kiedy się nie odezwałam. Stałam na kamieniu, dopóki nie zrobiło się ciemno, dopóki nie wygasły wszystkie lampy w pobliskich domostwach i nie słychać już było żadnych rozmów ani śmiechu. Wtedy wróciłam do domu i wślizgnęłam się do łóżka. Rany na biodrze paliły mnie żywym ogniem. Po raz pierwszy odczułam nienawiść. Przepływała przez moje ciało, chłodna i czysta.
2 W roku, w którym skończyłam trzynaście lat, Chiny przypominały ogromnego smoka, który budzi się z długiego snu. Trzy lata wcześniej Deng Xiaoping, przywódca kraju, zapoczątkował reformę gospodarki i otwarcie rynków chińskich na Zachód. Udało się zachęcić niewielką grupę Chińczyków, mieszkających wzdłuż wschodniego wybrzeża, do wzbogacenia się, aby pociągnęli swoim przykładem resztę kraju. Wiatr reformy zaczął powiewać nad tym starożytnym krajem, gdzie przez tysiące lat traktowano podejrzliwie ludzi interesu. Teraz rozmaite biznesy wzrastały jak pędy bambusa po wiosennym deszczu. Położony w odległości około stu sześćdziesięciu kilometrów od ujścia Jangcy do Morza Wschodniochińskiego powiat Wujiang, w którym znajdują się setki wiosek, łącznie z Shen, też zaczął się zmieniać. Rok wcześniej wioska została zelektryfikowana. Mogło się wydawać, że wieśniacy zbudzili się nagle z długiego snu i przeobrazili w niespokojne zwierzęta zamknięte w klatkach. Każdy chciał się z nich wydostać i poszukać okazji zarobienia pieniędzy. Miejskie przedsiębiorstwa i wyspecjalizowane gospodarstwa powstawały jak grzyby po deszczu. Komitet wiejski zbudował dużą fabrykę włókienniczą w pobliżu wioski Shen, a sekretarz partii, Beiling, załatwił tam sobie posadę dyrektora. Mógł zatrudniać, kogo tylko chciał, i natychmiast wszyscy w wiosce zaczęli podlizywać się jego rodzinie, by dostać pracę. Oczywiście, robili to potajemnie. Nikt nie chciał, by uznano go za bezwstydnego lizusa. Kiedy wieśniacy zarobili więcej pieniędzy, w wiosce zaczęły powstawać jednopiętrowe murowane domy. W naszym małym parterowym domku przestało świecić słońce, kiedy został wtłoczony pomiędzy nowe budynki.
Mnie i Spring nakazano siedzieć w domu, bo nie miałyśmy już twarzy, czyli odpowiedniego statusu i prestiżu, by wychodzić i przebywać między ludźmi. Matka wstydziła się, że nie możemy sobie pozwolić na zbudowanie piętrowego domu. Jednakże nie dało się odgrodzić nas całkiem od świata. Raz lub dwa razy każdego lata matka szła nad pobliski kanał i wymieniała z ludźmi na łodziach ryż na arbuzy, które były dla nas jednym z nielicznych luksusów. Pewnego dnia jakaś stara kobieta zajrzała przez uchylone drzwi i zobaczyła, jak Spring wygryza arbuza aż do samej skóry. Natychmiast cała wioska dowiedziała się, że nasza rodzina jest w takiej nędzy, iż dzieci jedzą skóry arbuza. – Dlaczego ta wiedźma, już jedną nogą w grobie, jest taka wścibska? – krzyczała rozzłoszczona i zawstydzona matka. – Ale my nie pójdziemy błagać tego sukinsyna Beilinga. Ten drań to zwykły śmieć – mówiła do ojca. Po podsłuchaniu tej rozmowy po raz pierwszy w życiu popatrzyłam na matkę z podziwem. To prawda, że byliśmy biedni, ale błaganie Beilinga, by się nami zaopiekował, było poniżej naszej godności. Już jako małe dziecko stroniłam od tego człowieka i jego rodziny, ponieważ należeliśmy do dwóch różnych światów. Oni codziennie wyrzucali resztki mięsa, podczas gdy my całymi miesiącami jedliśmy ryż z sosem sojowym. Każdy ich gest znajdował natychmiast szeroki odzew, ale nikogo by nie obeszło, gdybyśmy umarli z głodu. Mówiło się, że Beiling spał z każdą kobietą, nad którą miał władzę, i miał tyle nieślubnych dzieci, ile jest gwiazd na bezchmurnym niebie. Jeszcze żadna kobieta mu się nie oparła. Nie buntowały się z powodu powybijanych zębów, bo jeśli Beiling był usatysfakcjonowany, mógł pomóc rodzinie wznieść się aż do nieba. W przeciwnym wypadku spychał ją do piekła. Wydawało się, że Beiling lubił mnie, kiedy byłam mała. Wieczorami, gdy spacerował po wiosce z założonymi do tyłu rękami, zaglądał przez nasze uchylone tylne drzwi i zerkał na mnie, a potem szybko odchodził. Wtedy odsuwałam się od drzwi i chowałam w sypialni, jakby był bogiem zarazy. Kiedy spotykał mnie na asfaltowej drodze przed wioską i nikogo nie było w pobliżu, zatrzymywał się i próbował nawiązać rozmowę. W jego
trójkątnych oczach widniał uśmiech, ale ja byłam przerażona, robiło mi się niedobrze, miałam bezwładnie zwisające ręce, dłonie zaciśnięte w pięści, które lekko drżały. Opuszczałam głowę i uciekałam tak szybko, jak potrafiłam. W naszym małym ubogim domku matka stale wypominała ojcu, który był jej workiem treningowym, że nie możemy sobie pozwolić na zbudowanie piętrowego domu. Ojciec milczał, miał zwieszoną głowę i opuszczone ramiona. Desperacja matki wzmagała się z każdym dniem, wreszcie mogła już tylko płakać i zawodzić. – Dlaczego nie możesz zrobić jakiegoś interesu, czegokolwiek? Dlaczego jesteś taki bezużyteczny? – słyszałam, jak jęczała pewnego wieczoru, kiedy obie z siostrą leżałyśmy już w łóżku. Czasami waliła pięścią w stół. Potem rozległ się przytłumiony głos ojca: – Nie wiem, jak robić interesy. Nie potrafię tego. Umiem tylko hodować ryż, a nie znamy nikogo, kto mógłby nam pomóc. – Zamilkł na chwilę, potem dodał ostrzejszym tonem: – Nawet gdybyś mnie zaszczuła na śmierć, nic ci to nie pomoże. Matka zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej: – Ty draniu, czy przez tyle lat małżeństwa cokolwiek mi kupiłeś? Cokolwiek? Choćby parę skarpetek? Mam rany na całym ciele i wszystko mnie boli. Czy choć raz otworzyłeś usta i spytałeś: „Nic ci nie jest?”. Och, Buddo, co złego uczyniłam w poprzednim życiu, że zesłałeś mnie do tej parszywej rodziny i oddałeś temu idiocie? Słyszałam, jak wpada do sypialni, wkłada trochę ubrań do płóciennego worka i z płaczem wychodzi frontowymi drzwiami. Spring i ja usiadłyśmy na łóżku zdenerwowane. Wiedziałam, że matka pójdzie na dworzec autobusowy w Zhenze z nadzieją, że jakiś autobus zawiezie ją w lepsze miejsce. Wcześniej już tak bywało. – Nie wiecie, co macie robić? – wrzasnął na nas ojciec. – Wstawajcie i idźcie za nią! – Wysunęłam się z łóżka, szybko włożyłam buty i wybiegłam na dwór. Poszłam za matką na stary, zaniedbany dworzec autobusowy ze ścianami