a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Alexander Freed - Star Wars Battlefront.Kompania Zmierzch

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Alexander Freed - Star Wars Battlefront.Kompania Zmierzch.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 206 osób, 147 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 420 stron)

Alexander ​Freed STAR WARS. ​BATTLEFRONT Kompania Zmierzch przełożyła Małgorzata Fabianowska

Star ​Wars ​Battlefront: Twilight Company ​is a work ​of ​fiction. Names, places, and ​incidents either are ​products ​of ​the author’s ​imagination ​or are used ​fictitiously. Any resemblance to ​actual ​events, locales, ​or persons, ​living or dead, ​is entirely coincidental. Copyright ​© ​2015 ​by Lucasfilm ​Ltd.® & ​TM ​where ​indicated. All ​rights ​reserved. Book ​design by Christopher M. ​Zucker Copyright ​© for the Polish ​edition by Grupa ​Wydawnicza ​Foksal, MMXV Wydanie ​I Warszawa, ​MMXV

Spis treści Dedykacja Podziękowania Część I. ​Odwrót Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Część II. Przegrupowanie Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16

Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Część III. ​Atak Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Część ​IV. ​Oblężenie Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37

Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 O autorze

Dla Susan, która ​zasłużyła

Podziękowania Książki pisze ​się ​samemu, ​jednak rzadko kiedy ​udaje się ​opublikować je w ​ten ​sam sposób. Chciałbym przede wszystkim ​podziękować Shelly ​Shapiro i Frankowi Parisiemu, ​którzy umożliwili ​mi wzięcie udziału w tym ​projekcie (aczkolwiek Frank ​był ​dość ​mądry, ​żeby po tym śmiałym ​rzucie granatem wycofać ​się ​na bezpieczną odległość) – ​praca ​z tak ​troskliwymi i biegłymi ​w swoim fachu redaktorami ​była dla mnie prawdziwym ​zaszczytem i bardzo pouczającym ​doświadczeniem. Podziękowania należą się również ​Charlesowi Boydowi, Danie Kurtin ​oraz Jeffreyowi Visgaitisowi, którzy ​dostarczali mi cennych ​opinii podczas ​pisania i powstrzymywali mnie od ​popełniania ​najgorszych głupot. Nie mógłbym ​również nie ​wspomnieć ​o wszystkich scenarzystach z BioWare Austin, którzy wprowadzili mnie do galaktyki Star Wars, w szczególności o Danielu Ericksonie, który był dla mnie niezwykłym opiekunem i mentorem podczas tych wszystkich lat. Bardzo cenna była dla mnie również pomoc Drew Karpyshyna. Koniec końców, chociaż mógłbym wymieniać bez liku autorów, którzy przyczynili się do powstania Kompanii Zmierzch, nie wypada mi nie uchylić kapelusza przed praojcem kosmicznej opery, E.E. „Dokiem” Smithem, bez którego nic z tego nie doszłoby do skutku. Czystego nieba, kosmiczny łazęgo!

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce….

Rządy Imperium Galaktycznego trwają. Chociaż Sojusz Rebeliantów zniszczył jego przerażającą Gwiazdę Śmierci, wciąż zaciska ono szpony na licznych układach gwiezdnych. Pod rządami Imperatora i Dartha Vadera armia świetnie wyszkolonych, ślepo posłusznych Imperium szturmowców gasi nieliczne zarzewia oporu i tłumi zamieszki. Jednak w światach takich jak Sullust, Coyerti, Haidoral Prime i wielu, wielu innych siły rebelii trwają w okopach, niestrudzenie licząc na powstrzymanie okrutnej imperialnej machiny wojennej…

Część I Odwrót

Rozdział 1 PLANETA CRUCIVAL Czterdziesty siódmy dzień powstania malkhańskiego Trzydzieści lat po wojnach klonów Nazywał się Donin i chociaż nie było to imię nadane mu przy narodzinach, miał na to dowód w postaci wykonanych tuszem znaków. Pod zgrzebnym materiałem bluzy po jego śniadych łopatkach biegły świeże czarne esy-floresy i fale, którymi klanowi mistrzowie przyozdobili jego ciało z okazji inicjacji. Były jednym z czterech darów, które otrzymał po dołączeniu do armii wodza Malkhana: zyskał nowe imię, tatuaż, nóż o ząbkowanym ostrzu i cząsteczkowy blaster pozaświatowca. Mistrzowie dali mu do zrozumienia, że to właśnie ten ostatni podarek jest najcenniejszy. Jego rękojeść była owinięta wytartą skórą, a lufa osmalona i inkrustowana głęboko wżartym pyłem. Broń miała jeszcze dość mocy, by oddać z niej kilkanaście skwierczących strzałów, i Donina ostrzeżono, by nie zmarnował żadnego z nich ani nie upuścił blastera, jeśli zacznie go parzyć w ręce. Tak mogłoby się zachować tylko dziecko – nie pełnoprawny członek klanu. Klęczał pośród swoich nowych braci i sióstr (nie pamiętał jeszcze imion ich wszystkich) za niskim, kamiennym murem, wzniesionym na szczycie wzgórza. Szczupła sylwetka – efekt niedożywienia i młodego wieku – pozwalała mu skryć się całkowicie za barykadą. Właśnie dlatego został wysłany do walki na pierwszej linii frontu. Podobnie jak wypalone na plecach piętno i broń to był przywilej. Donin starał się o tym pamiętać, gdy zaczął się pocić i dygotać. Popatrywał spod oka na swoich towarzyszy w poszukiwaniu sygnałów świadczących o tym, że oni także obawiają się nadchodzącej bitwy. Niemal wszyscy byli od niego więksi i starsi, uzbrojeni w obcą broń, która wyglądała na równie zdezelowaną i pordzewiałą jak jego. Czyścili noże i pomrukiwali między sobą.

Donin kolejny raz powtórzył sobie w myśli, że jeśli będzie trzeba, odda za nich życie ku chwale klanu i wodza, tak jak oni oddaliby swoje za niego. A jeśli wygrają… „Jeśli przeżyję bitwę” − poprawił się. Zwycięstwo wodza Malkhana było przesądzone – jedynie los Donina był niepewny. …wówczas będą świętować. Słyszał opowieści o ucztach, o misach pełnych świeżej wody i rożnach mięsa banthy, o solach i sosach pochodzących z innych kontynentów, innych planet. Naje się do syta, a potem zaśnie, bezpieczny, w obozie wodza. Dźwięki uczt dochodziły nieraz do jego uszu, gdy kulił się, drżący, w domu ojca – i to właśnie te radosne okrzyki zwabiły go w końcu do mistrzów. Jego ojciec twierdził, że malkhańczycy nie różnią się niczym od innych frakcji z Crucivala, ale się mylił. Nikt nie jadał tak dobrze i nie świętował tak hucznie zwycięstw. Nikt nie dorównywał Malkhanowi siłą ani mądrością, dzięki której dostarczał im on jakże cennej pozaświatowej technologii. Nowy klan Donina zapewni planecie lepszą przyszłość. Pyliste powietrze w oddali przeszył wizg – początkowo cichy, gwałtownie przybrał na sile. Donin wyprostował się, przykucnął i zdecydowanym ruchem wysunął lufę blastera nad mur, tak jak go uczono. Ani śladu celu. Za plecami usłyszał śmiech, a potem czyjaś silna dłoń chwyciła go za włosy i szarpnęła. – Bitwa jeszcze się nie zaczęła, chłopcze. To tylko statek lecący do wieży. Gdybyś teraz strzelił, zabiłbyś nas wszystkich! Gdy Donin podniósł wzrok, zobaczył na tle chmur kulę i dwa płaty – sylwetkę pozaświatowej maszyny latającej. Z rykiem pędziła w stronę stalowej iglicy, dopóki nie zniknęła mu z oczu. Chłopiec opadł z powrotem na kolana i poczuł, że szarpiąca go za włosy dłoń zwalnia uchwyt. Zrobił z siebie głupca. Poprzysiągł sobie w duchu, że to się więcej nie powtórzy. – W Wąwozach nie widujemy ich często – mruknął pod nosem, bardziej gwoli wyjaśnienia niż usprawiedliwiania się. Mężczyzna parsknął. – Tu będziesz je widywał cały czas. I mówię poważnie o tym niestrzelaniu. Poza tym nie zbliżaj się do wieży na odległość mniejszą

niż rzut kamieniem, nieważne, co się będzie działo. Pozaświatowcy w bieli może i nie pokazują się zbyt często, ale jeśli choć odrobinę ich wkurzysz… – Wiem – warknął Donin. Odwrócił się i obejrzał na mężczyznę na oko ze cztery razy starszego od niego, o wyblakłych oczach i skórze usianej cętkami. Był starszy nawet od wodza… ale to wcale nie musiało znaczyć, że należał do klanu dłużej niż Donin. – Wiem o nich wszystko. Ich żołnierze to klony. Produkują ich masowo. Mężczyzna znowu odchrząknął i powoli rozciągnął wargi, ukazując żółte zęby w czymś na kształt uśmiechu. – Co ty nie powiesz? A kto ci tak nagadał? – Mój ojciec – odburknął Donin. – Kiedyś z nimi walczył. – Machnął ręką w stronę gwiazd skrytych za żółtoszarymi chmurami. – Tam była wojna. – Cóż, nie walczysz z klonami – oznajmił mężczyzna. – Walczysz z szumowinami, które w zeszłym tygodniu zajęły kamieniołomy i chcą nas stąd wygryźć. Czy to ci wystarczy? Donin skrzywił się i spojrzał na niego spode łba. – Jestem tu, by służyć klanowi – mruknął i odwrócił się z powrotem do muru. Ściskając wciąż blaster jedną ręką, drugą sięgnął do kołnierza bluzy i szarpnięciem odsłonił znaki na plecach, by pokazać je mężczyźnie. Ten roześmiał się i klepnął go między łopatki tak mocno, że Donin aż poleciał do przodu. – Nie wątpię – parsknął. – Lepiej jednak tak się nie podniecaj, nie rób sobie wielkich nadziei. Pomału, skup się na aktualnej walce. Donin skinął głową, szybkim ruchem ramion nasunął bluzę z powrotem na plecy i ścisnął mocniej blaster. Nie był do końca pewien, co tamten miał na myśli. Klan był przecież nadzieją dla nich wszystkich. Nie minęło dużo czasu, nim ktoś krzyknął, że zbliża się wróg. Pierwsza linia obrony przysunęła się do muru i wyjrzała zza niego ostrożnie. W dolinie u stóp wzgórza Donin zobaczył w suchej, żółtej trawie małe punkciki, które szybko zmieniły się w sylwetki dziesiątek kobiet i mężczyzn. Większość trzymała nad głowami włócznie,

niczym drzewce sztandarów. Tylko kilkoro było uzbrojonych w pozaświatową broń, jednak była ona rozmiarów konarów drzew i nieśli ją oburącz. Pierwsze działo obudziło się do życia przy akompaniamencie okrzyków. Nad murem przemknęły promienie zielonego ognia. Armia wodza wybuchła chórem niezrozumiałych okrzyków. Donin chwycił pewniej blaster i powtórzył sobie w myśli, że nie może marnować strzałów. – Chwała wodzowi! – krzyknął ktoś i chaotyczne wrzaski zmieniły się w wiwaty. Gdy Donin z uśmiechem dołączył do peanów na cześć ich przywódcy, pierś wypełniła mu fala ciepła. Nazywał się teraz Donin. Bronił swojego nowego domu. Otaczali go jego bracia i siostry, kroczący ścieżką sprawiedliwości, a on będzie należał do ich klanu – już na zawsze.

Rozdział 2 PLANETA HAIDORAL PRIME Osiemdziesiąty czwarty dzień odwrotu ze Środkowych Rubieży Dziewięć lat później Na Haidoral Prime deszcz lał ciepłymi strugami ze lśniącego nieba. Pachniał niczym ocet, obmywając obłe kształty modułowych przemysłowych budynków oraz zaśmiecone uliczki, i przywierał do skóry niczym cienka warstewka żrącego potu. Po trzydziestu standardowych godzinach przestał już robić na żołnierzach z Kompanii Zmierzch wrażenie. Wyludnioną alejką, pod dziurawym, przeciekającym zadaszeniem, skradały się trzy postacie. Szczupły, drobny mężczyzna na czele grupki miał na sobie spłowiały, szary mundur i pancerz sklecony z najróżniejszych elementów, niezdarnie przyozdobionych szablonowymi rysunkami przedstawiającymi feniksa Sojuszu Rebeliantów. Strużki wody ściekały mu spod hełmu z niechlujnych, ciemnych, przyklejonych do czoła kosmyków na ogorzałą twarz. Nazywał się Hazram Namir, chociaż znano go też pod innymi przydomkami. Przeklinał w milczeniu miejskie manewry wojskowe na Haidoral Prime i wszelkie prawa atmosferyczne, za sprawą których lało. Przez głowę przemknęła mu myśl o śnie, ale poległa z kretesem w zderzeniu z murem determinacji. Namir machnął lufą karabinu grubszego od jego ramienia w stronę najbliższej krzyżówki i przyspieszył kroku. Gdzieś w oddali rozległa się krótka seria z blastera, po której rozbrzmiały krzyki i nastała cisza. Postać najbliżej Namira – wysoki mężczyzna o siwiejących włosach i twarzy zniekształconej grubą warstwą blizn – przemknęła przez uliczkę, by zająć pozycję po przeciwnej stronie. Trzeci członek zespołu, potężna istota skulona pod brezentową płachtą, trzymał się z tyłu.

Na znak bliznowatego Namir skręcił za róg najbliższego skrzyżowania. Kilkanaście metrów dalej na ulicy leżała sterta mokrych ciał. Nieszczęśnicy mieli na sobie cienkie, sfatygowane peleryny przeciwdeszczowe i sandały. Nie byli uzbrojeni. Cywile. „Przykre” − pomyślał Namir. Ale to nie wróżyło źle. Imperium nie strzelało do cywili, gdy wszystko było pod kontrolą. – Ślicznotko, zerknij no. – Wskazał ciała bliznowatemu, który podszedł bliżej, gdy tymczasem Namir aktywował komunikator. – Sektor bezpieczny – rzucił do mikrofonu zestawu słuchawkowego. – Co teraz? Odpowiedź nadeszła pośród fali trzasków – coś o zakończeniu akcji. Namirowi dotkliwie brakowało w grupie speca od łączności. Ostatnia technik łącznościowiec Kompanii Zmierzch była ochlejuską i mizantropką, ale potrafiła zdziałać cuda za pomocą transmitera, zaś późnymi nocami tworzyła z Namirem obsceniczne poematy. Ona i jej zidiociały droid zginęli podczas bombardowania na Asyrphusie. – Powtórz – westchnął Namir. – Czy jesteśmy gotowi do ewakuacji? Tym razem odpowiedź brzmiała wyraźnie: – Oddziały wsparcia ładują na pokład „Gromu” prowiant i sprzęt – zameldował głos. – Jeżeli macie jakiś cynk o sprzęcie medycznym, nie pogardzimy nim. Jeśli nie, kierujcie się do punktu zbornego, mamy tylko parę godzin, nim zjawią się posiłki. – I powiedz wsparciu, żeby tym razem zabrali artykuły higieniczne – dodał z przekąsem Namir. – Każdy, kto twierdzi, że to zbędny luksus, powinien pooddychać powietrzem w koszarach. W słuchawce rozległa się znów seria wyładowań, przerywana czymś, co brzmiało jak śmiech. – Przekażę im. Uważajcie na siebie. Ślicznotka kończył właśnie oględziny ciał, szukając oznak życia i przetrząsając kieszenie ofiar w poszukiwaniu dokumentów tożsamości. Gdy wstał, pokręcił w milczeniu głową. – Potworność – oznajmił głębokim, dudniącym głosem wielkolud w brezentowej pelerynie, podchodząc bliżej. Dwiema wielkimi czteropalczastymi łapami przytrzymywał sobie pałatkę na ramionach, a w drugiej parze rąk niósł na wysokości pasa potężne działo

blasterowe. – Jak ktokolwiek zrodzony z istoty żywej mógł zrobić coś takiego? Ślicznotka przygryzł wargę, a Namir wzruszył ramionami. – To mogły być droidy bojowe, nigdy nic nie wiadomo. – Mało prawdopodobne – ocenił olbrzym. – A jeśli nawet, to odpowiedzialność za nie ponosi gubernator. – Przyklęknął przy jednym z ciał i sięgnął do powiek zmarłego. Dłonie miał wielkości jego głowy. – Daj spokój, Gadren – mruknął Namir. – Na pewno ktoś ich znajdzie. Gadren nie podźwignął się jednak z klęczek. Ślicznotka otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął. Namir zastanawiał się, czy rozsądnie będzie naciskać, a jeśli tak, to jak mocno. I nagle ściana obok eksplodowała, a Gadren stał się najmniejszym z jego zmartwień. Na plecy Namira spadły płonące szczątki metalu, izolacji i krople wrzącego smaru. Nic nie słyszał i nie miał pojęcia, jak wylądował na środku uliczki, pośród ciał, z nogą podwiniętą pod siebie. Pod podbródkiem utknęło mu coś lepkiego, a wizjer jego hełmu popękał; Namir zachował jednak dość przytomności umysłu, żeby ucieszyć się, że nie stracił oka. I nagle znów był w ruchu. Znalazł się w pozycji pionowej, a ktoś – Ślicznotka – trzymał go pod pachami i ciągnął w tył. Namir przeklął pod nosem w ojczystym języku, gdy pośród ognia i szczątków rozbłysła fontanna czerwonych promieni. Zanim wyrwał się Ślicznotce i podźwignął na nogi, dostrzegł jeszcze, skąd dochodziły. U wylotu alejki stało czterech imperialnych szturmowców. Ich trupio blade pancerze lśniły w deszczu, a czarne wizjery hełmów ziały pustką niczym bezdenne otchłanie. Karabiny błyszczały, nasmarowane i wypolerowane, całkiem jakby oddział zszedł właśnie spod jednej sztancy, z linii produkcyjnej. Namir oderwał od nich wzrok na chwilę dość długą, by stwierdzić, że stoi plecami do witryny pełnej wyświetlaczy. Podniósł karabin do strzału, wypalił w jej stronę, a potem zanurkował do środka w deszczu odłamków. Ślicznotka natychmiast poszedł w jego ślady.

Wiedzieli, że wnętrze sklepu nie zapewni im ochrony na długo – a już na pewno, jeśli szturmowcy znowu zaczną strzelać. Na razie to jednak musiało wystarczyć. – Sprawdź, czy da się wejść na górę! – krzyknął Namir; w jego uszach własny głos brzmiał dziwnie cicho. Blasterowej kanonady nie słyszał wcale. – Potrzebujemy ognia osłonowego! – Nie oglądając się za siebie, by sprawdzić, czy Ślicznotka posłuchał, przypadł do podłogi, a tymczasem szturmowcy omiatali wnętrze sklepu wiązkami z celowników. Nie widział nigdzie Gadrena, jednak jemu także nakazał krzykiem zajęcie pozycji, modląc się w duchu, by ten był żywy i by łączność wciąż działała. Wycelował spod brody i wystrzelił dwukrotnie w stronę szturmowców; został nagrodzony chwilą spokoju. – Potrzebuję cię tu, Brand! – warknął do komunikatora. – Teraz, natychmiast! Jeśli nawet ktoś odpowiedział, to Namir nic nie usłyszał. Kątem oka dostrzegł szturmowca z wyrzutnią pocisków. Wciąż przeładowywał działo, co oznaczało, że Namir ma najwyżej pół minuty, zanim zwali się na niego przednia ściana sklepu. Wystrzelił pospiesznie parę razy i zobaczył, jak jeden z żołnierzy upada, jednak wątpił, by to któryś z jego strzałów go ściął. Domyślał się, że Ślicznotce udało się znaleźć dogodny punkt do ostrzału. Została trójka szturmowców. Jeden z nich wycofywał się teraz z alejki, podczas gdy reszta osłaniała artylerzystę. Namir zaczął strzelać dziko do tego w uliczce. Z ponurą uciechą patrzył, jak ten potyka się i upada na jedno kolano. Było coś paskudnie satysfakcjonującego w patrzeniu na upokorzenie świetnie wyszkolonych szturmowców. Namir zbyt często był świadkiem, jak spotyka to jego własnych ludzi. Gwałtowny ruch przyciągnął jego uwagę z powrotem do artylerzysty. Za szturmowcem stał Gadren, który na jego oczach chwycił żołnierza i uniósł w powietrze czworgiem ramion. Szturmowiec zamłócił dziko kończynami, a wyrzutnia pocisków upadła na ziemię. Biały pancerz wydawał się zapadać pod naciskiem wielkich palców. Prowizoryczny kaptur zsunął się Gadrenowi

z głowy, odsłaniając brązową, bulwiastą bryłę o szerokich ustach, zwieńczoną ciemnym, kościanym grzebieniem, przypominającą oblicze jakiegoś ziemnowodnego bożka z nocnych koszmarów. Drugi szturmowiec w alejce odwrócił się do Gadrena… i niemal natychmiast zwalił się na podłogę pod ciężarem ciała kompana. Chwilę później Gadren rzucił się na nich obydwu, wyjąc z wściekłości… czy też może z żalu. Namir ufał mu tak samo jak całej reszcie żołnierzy, ale momentami olbrzym przerażał go do szpiku. Ostatni szturmowiec wciąż był na ulicy. Namir strzelał do niego dopóty, dopóki wokół dziury wypalonej w zbroi imperialnego żołnierza nie zatańczyły płomienie. Wówczas Namir, Ślicznotka i Gadren otoczyli ciała i oszacowali własne obrażenia. Namirowi stopniowo wracał słuch. Uszkodzenia jego hełmu nie ograniczały się do wizjera – pęknięcie biegło przez całą czaszę, a gdy Namir zdjął go i cisnął na ziemię, okazało się, że całe czoło ma pokaleczone. Ślicznotka w milczeniu wydłubywał z kamizelki odłamki, zaś Gadren dygotał w strugach ciepłego deszczu. – Gdzie Brand? – spytał. Namir mruknął coś pod nosem, na co Ślicznotka zachichotał tym swoim dziwnym, przypominającym czkawkę śmiechem. Zaczął mówić, jąkając się i powtarzając słowa po dwa, trzy, cztery razy, tak jak zdarzało mu się to od czasu Blackstar Cyst: – Gdy… byśmy tak układali ciała w stertę – wykrztusił wreszcie – mielibyśmy najlepszy punkt obserwacyjny w mieście! – Wskazał ostatnią ofiarę Namira, która upadła wprost na trupa jednego z cywilów. – Popapraniec z ciebie, Ślicznotko – mruknął Namir i otoczył go niezdarnie ramieniem. – Będzie mi cię brakować, gdy cię wyleją. Gadren zamruczał coś i parsknął. Całkiem możliwe, że był to objaw niepokoju, ale Namir wolał myśleć, że rozbawienia. Oficjalnie miasto nosiło miano Pierwszego Haidoralskiego Centrum Administracyjnego, ale miejscowi nazywali je Blaskiem, od kryształowych gór, które majaczyły na horyzoncie. Namir wiedział

z doświadczenia, że Imperium Galaktyczne lubuje się w nazwach nudnych i ponurych i nadaje je rzeczom, których nie mogło nazwać po swojemu, czyli w sposób budzący strach − jak legiony szturmowców czy gwiezdnych niszczycieli. Nie dbał o to, bo i sam nie należał do mieszkańców planet czy miast, którym przyczepiano nowe etykietki. Gdy jego grupa zjawiła się na głównym placu, czekało tam już parę rebelianckich oddziałów. Deszcz przeszedł w mgiełkę, przed którą namioty i płachty nie dawały zbyt dobrego schronienia. Mężczyźni i kobiety w sfatygowanych pancerzach wciskali się w najsuchsze kąty, jakie tylko mogli znaleźć, utyskując przy tym, opatrując rany i naprawiając uszkodzony ekwipunek. Mimo zwycięstwa nie pałali zbytnim entuzjazmem. To była długa walka, a za jej wygranie nie mogli liczyć na wiele więcej ponad obietnicę paru świeżych posiłków. – Przestańcie się nad sobą rozczulać i zróbcie coś pożytecznego! – warknął Namir, nie zwalniając kroku. – Zespołom wsparcia przyda się pomoc, jeśli zbytnio się cenicie, żeby robić za komitet powitalny. Reakcja na jego słowa była niemal żadna. Jednak uwagę Namira przyciągnęła kobieta, która wynurzyła się z cienia przy stanowisku śmigaczy. Była wysoka, potężnie zbudowana, ubrana w wytarte spodnie i obszerną kurtkę w kolorze kasztanowym. Przez ramię miała przewieszony karabin z lunetą, a jej szyję i podbródek zakrywała siatka opuszczonej maski ochronnej. Skórę miała pokrytą bruzdami i ciemną jak noc, a włosy obcięte krótko przy skórze. Dołączyła do Namira, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. – Powiesz mi, gdzie byłaś? – zagadnął ją Namir. – Zapomniałeś o drugiej ekipie ogniowej. Zajęłam się tym – poinformowała go Brand. – Daj mi następnym razem cynk, co? – poprosił ją spokojnie. – Nie potrzebowałeś dywersji. Namir parsknął śmiechem. – Też cię kocham. Brand przechyliła głowę na ramię. Jeśli załapała żart – a Namir przypuszczał, że tak – to nie wydawała się nim rozbawiona. – No to… co teraz? – spytała.

– Mamy osiem godzin do opuszczenia układu – odparł Namir, stając tyłem do przewróconej budki. Oparł się o metalową konstrukcję i zapatrzył w mgłę. – Mniej, jeśli wcześniej zjawią się statki imperialne albo jeśli siły gubernatora się przegrupują. Potem podzielimy się zaopatrzeniem z resztą grupy bojowej. Zanim pozostali się rozproszą, „Grom” dostanie pewnie ze statek czy dwa eskorty. – I zostawimy ten sektor Imperium – stwierdziła gorzko Brand. Tymczasem Ślicznotka gdzieś zniknął, a do Namira i Brand dołączył Gadren. – Wrócimy – powiedział ze śmiertelną powagą. – Pewnie! – potwierdził Namir z krzywym uśmieszkiem. – Wprost nie mogę się doczekać. Wiedział, że to były złe słowa, wypowiedziane w złym czasie. Osiemnaście miesięcy temu Sześćdziesiąta Pierwsza Kompania Piechoty Mobilnej Sojuszu Rebeliantów, znana jako Kompania Zmierzch, dołączyła do manewrów na terenie Środkowych Rubieży. Operacja była jedną z największych, jakie rebelia kiedykolwiek zorganizowała przeciwko Imperium – objęła wiele światów i rzucono do niej tysiące statków, setki grup bojowych. Po zwycięstwie Sojuszu nad Gwiazdą Śmierci − zdolną niszczyć całe planety imperialną stacją bojową − najwyższe dowództwo powzięło decyzję, że nadszedł czas, by przenieść się z obrzeży imperialnego terytorium ku jego bardziej zaludnionym centrom. Kompania Zmierzch walczyła na terenie pustynnych fabryk Phorsy Gedd i zajęła pałac książęcy w Bayamar. Zapewniła przyczółek desantowy rebelianckim czołgom repulsorowym i wznosiła bazy z brezentu i blachy. Namir widział, jak żołnierze tracą kończyny i tygodniami nie uzyskują właściwej opieki medycznej. Uczył grupy, jak konstruować prowizoryczne bagnety, gdy skończą im się ogniwa zasilające do blasterów. Podkładał ogień pod miasta i patrzył, jak Imperium robi to samo. Zostawiał przyjaciół na spustoszonych światach, wiedząc, że już nigdy ich nie zobaczy. Zmierzch walczył, planeta po planecie. Bitwy wygrywano i przegrywano, aż wreszcie Namir stracił rachubę. Jego kompania walczyła jako szpica rebelii, torując drogę flocie, dopóki dziewięć

miesięcy później nie nadeszły wieści od najwyższego dowództwa: flota była zbyt rozproszona. Nie posuwali się naprzód – zamiast tego byli zmuszeni bronić nowo zdobytych terenów. Nie potrwało długo, nim rozpoczął się odwrót. I w ten oto sposób Kompania Zmierzch zmieniła się w straż tylną, osłaniającą masowy odwrót. Była wysyłana do światów, które pomagała zdobyć zaledwie parę miesięcy wcześniej, i ewakuowała bazy, które sama budowała. Odbijała bohaterów i generałów rebelii i kierowała ich do domu. Maszerowała po mogiłach własnych poległych żołnierzy. Część kompanii utraciła nadzieję, inni nie kryli gniewu. Nikt nie chciał wracać. Kiedy cywile wychynęli z kryjówek na plac, rozpoczęła się otwarta rekrutacja. Oddział sierżanta Zaba (ten sam, który Namir nazwał kiedyś w przypływie wściekłości „idiotami, którzy potrafiliby zepsuć hydroklucz”) jakimś cudem przeszmuglował do centrum kontrolnego miasta droida astromechanicznego. Dzięki niemu uzyskali dostęp do systemu informacji publicznej i nadali wiadomość kapitana. Wkrótce Kompania Zmierzch miała opuścić Haidoral Prime. Ci mieszkańcy planety, którzy popierali walkę rebelii o wolność i demokrację, mogli zostać, by bronić swoich domów, albo dołączyć do walki z wrogiem i się zaciągnąć. Dotrzeć tam, gdzie rebelia była najpotrzebniejsza. I tak dalej, i temu podobne. Kapitan nagrywał nową, adekwatną do sytuacji lokalnej społeczności wiadomość za każdym razem, gdy Zmierzch zamierzał zasilić swoje szeregi świeżą krwią. W uszach Namira wszystkie brzmiały tak samo. Otwarta rekrutacja stanowiła teoretycznie naruszenie protokołu bezpieczeństwa Sojuszu Rebeliantów, jednak była też tradycją Kompanii Zmierzch, zaś kapitan nalegał na jej kultywowanie. Zmierzch miał zamiar uzupełniać swoje szeregi ochotnikami tak długo, jak długo rebelia będzie go wysyłać raz za razem w sam środek piekła… i tak długo, jak kompania zdoła przetrwać. Na Haidoral

Prime stracili siedmioro żołnierzy. Namir nie wiedział jeszcze kogo dokładnie. To jednak oznaczało, że Zmierzch będzie potrzebował siedmiorga nowych rekrutów, aby uzupełnić szeregi, i wielu kolejnych, by zastąpili tych, którzy zginęli gdzie indziej podczas ostatnich tygodni. W ciągu godziny na plac ściągnęły dziesiątki mężczyzn i kobiet, przeszukanych przez „komitet powitalny” Zmierzchu w poszukiwaniu broni i ładunków wybuchowych. Nie wszyscy przyszli tu, aby się zaciągnąć. Bosa kobieta o spracowanych dłoniach błagała Zmierzch, żeby zostali. Zgarbiony staruszek domagał się głośno, by zostawili ich w spokoju i odeszli. Zdezorganizowana grupka miejscowych wyraziła chęć walki z Imperium na Haidoralu – ci dostali rezerwową broń z zapasów Zmierzchu i zostali odesłani, żegnani zdawkowymi życzeniami powodzenia i zagrzewani bez większego entuzjazmu do walki o „sprawę”. Prawdziwi rekruci stanowili barwną zbieraninę starych i młodych, ludzi nawykłych do luksusów i zdesperowanych. Namir kroczył pośród nich, patrząc im w oczy i przekazując swoje uwagi oficerowi rekrutacyjnemu. Brodaty i zaniedbany mężczyzna wyglądał na bezdomnego, ale miał maniery biurokraty; Namir uznał go za imperialnego szpiega. Kobieta o świńskim nosie zaczęła strzelać oczami w poszukiwaniu drogi ucieczki, gdy tylko Namir mimochodem przełożył broń z ręki do ręki – drobna złodziejka, szukająca łatwej sposobności do opuszczenia planety, ocenił. Oficer odpowiedzialny tego dnia za rekrutację, Hober, zasuszony kwatermistrz o strzykających stawach i żyłce do hazardu, kwitował uwagi Namira wzruszeniem ramion. – Znasz rozkazy Wyjca – rzucił tylko. Owszem, Namir je znał. Kapitan Evon, zwany za plecami Wyjcem, grzeszył nadgorliwością, jeśli chodzi o werbowanie nowych rekrutów. On i Namir wielokrotnie spierali się na ten temat. – Miej po prostu oczy i uszy otwarte – poprosił Namir. – Wiesz, że tylko świry pakują się na pokład tonącej łajby. Hober parsknął i pokręcił głową. – Powtórz to głośniej, to skończymy dziś wcześniej.

Namir nie powtórzył tego głośniej. Odrobina szaleństwa nie była złą rzeczą, jednak nadal potrzebni mu byli rekruci, których mógłby wyszkolić, nie dezerterzy czy niezrównoważeni psychicznie zabójcy. Kolejka przesuwała się nieskończenie powoli. Hober zarzucał potencjalnych kandydatów na żołnierzy pytaniami, gawędził z nimi na temat ich przeszłości i rodzin, a także o ich doświadczeniu bojowym. Był w tym dobry, potrafił ocenić, kto wytrwa, a kto spanikuje i narazi współtowarzyszy na śmierć. Namir spacerował w tę i we w tę, starając się nie wchodzić mu w paradę; wiedział, jak czują się rekruci, i zdawał sobie sprawę, że łatwiej będzie ich ocenić, gdy się rozluźnią. Niecałe trzy lata temu przekonał się przecież na własnej skórze, jak to wygląda. Jednak w tej chwili nie mógł sobie pozwolić na okazanie im zainteresowania czy współczucia. W kolejce wybuchły jakieś krzyki, a gdy Namir się odwrócił, zobaczył, że trójka miejscowych wdała się w bójkę. Dwójka klęła i szarpała się z trzecim uczestnikiem bijatyki – bladą, chudą jak tyczka dziewczyną z szopą rudych włosów. Rzekoma ofiara napaści padła na ziemię cztery razy w ciągu czterech sekund, ale za każdym razem zrywała się na równe nogi, gotowa do dalszej walki. Nie biła się zbyt dobrze, jednak Namir był pełen podziwu dla jej wytrwałości i uporu. Wystrzelił trzykrotnie w powietrze nad całą grupką. Zamarli. Ruda miała nie więcej niż kilkanaście lat, a pozostali nie byli od niej wiele starsi. – Czy powinienem wiedzieć, co się tutaj dzieje? – spytał Namir, a potem podniósł rękę, uciszając potencjalne komentarze. – Wszyscy będą szczęśliwsi, jeśli zaprzeczycie. Trójka gówniarzy pokręciła w milczeniu głowami. – Spróbujcie tłuc się na moim statku, a zdechniecie z głodu w karcerze – podjął Namir. – Nie będę marnował na was strzałów ani tlenu na wyrzucanie was przez śluzę. Zgnijecie powoli, bo gówno mnie obchodzicie. Nie był na tyle gruboskórny, żeby spełnić tę groźbę, nie mówiąc już o tym, że nie leżało to w jego gestii, ale niedoszli rekruci wcale nie musieli o tym wiedzieć. Jeden z podrostków zawahał się, a potem