a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony852 612
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań668 070

Alexander Gordon Smith - W potrzasku

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Alexander Gordon Smith - W potrzasku.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 183 stron)

W POTRZASKU Alexander Gordon Smith Tłumaczenie: Marcin Wróbel Cykl: Escape From Furnace (tom 1) Wydawnictwo: Otwarte [2011]

OTCHŁAŃ. W POTRZASKU

DO PIEKIEŁ Doskonale pamiętam chwilę, w której moje życie zamieniło się w piekło. Dwa lata temu, gdy miałem dwanaście lat, zaczęły się problemy w szkole. Nic dziwnego, w końcu pochodziłem z dzielnicy, gdzie każdy chciał zostać gangsterem. Szkolne boisko podczas przerw zamieniało się w najprawdziwsze pole bitwy pomiędzy grupami rywalizujących koleżków. Zwykle kończyło się na słownych naparzankach: wyzywaliśmy się od najgorszych, a pewnej grupce kazaliśmy się wynosić z naszego terenu (kontrolowaliśmy okolice drabinek i na pewno nie mieliśmy zamiaru ich opuszczać). Dopiero później zrozumiałem, jak bardzo nasza szkoła przypominała więzienie. Co chwilę komuś zaczynało odbijać i szły w ruch pięści. Mimo to nigdy z nikim się nie biłem, a sama myśl o walce sprawiała, że robiło mi się niedobrze. Nie oznacza to jednak, że byłem w czymkolwiek lepszy od dziewczyn i chłopaków, którzy nie mieli oporów przed braniem się za kudły. Wręcz przeciwnie, byłem od nich gorszy, ponieważ walka na pięści ma w sobie przynajmniej jakąś odrobinę szlachetności. Nie miałem pojęcia, że ten właśnie wtorek stanie się początkiem mojej drogi do piekła. Razem z Johnnym i Scudem przysiedliśmy na drabinkach, gadając o piłce nożnej i próbując wytypować najlepszego angielskiego bramkarza w historii. To był jeden z tych dni, kiedy wszystko wydaje się idealne, wiecie: błękitne niebo, które ciągnie się aż po horyzont, i słońce, które otula cię kocem ze swoich promieni. Za każdym razem gdy zastanawiam się nad tym, jak zmieniło się moje życie, wraca wspomnienie tego dnia. Myślę wtedy, że wszystko mogło skończyć się inaczej, gdybym tylko wstał i odszedł. Jednak zostałem, gdy Toby i Brandon przywlekli na boisko tego dzieciaka z piątej klasy. Nie ruszyłem się z miejsca, gdy zaczęli go ciągnąć i popychać, pytając, dlaczego jego stary odwozi go do szkoły wypasioną terenówką. Wciąż tam byłem, gdy Toby wypłacił mu pierwszą fangę i dzieciak zaliczył glebę. Nie wycofałem się, kiedy Brandon sięgnął do jego kieszeni i rzucił mi portfel. Zamiast tego zajrzałem do przegródek, wyjąłem dwie dychy, które wepchnąłem do kieszeni. Potem odwróciłem się plecami, słysząc stłumione odgłosy kolejnych uderzeń, i zacząłem się zastanawiać, co mogę kupić za te pieniądze. To właśnie wtedy rozpoczęła się moja droga do piekła. - Zawsze ufaj swoim instynktom - to zdanie bardzo często słyszałem z ust mojego ojca. Kłopoty to dla niego nie pierwszyzna: oczywiście żaden

hardkor, ale parę szemranych interesów poszło nie tak, jak sobie tego życzył. Nawet jeśli bywał czasem zagubiony, to w głębi serca był dobrym człowiekiem i raczej nie spodziewałeś się po nim podobnych rad. W tym przypadku jednak miał rację. Nasze instynkty w końcu po coś są, a tego dnia, gdy wybiegłem ze szkoły, czując w kieszeni dwadzieścia funciaków należących do Daniela Richardsa, usłyszałem w głowie jazgot alarmu próbującego zmusić mnie do powrotu i oddania kasy temu dzieciakowi. Jak zapewne łatwo zgadnąć, zupełnie się tym nie przejąłem. W tamtych czasach doskonale wiedziałem, jak ignorować własne instynkty, jak wyłączać ten cichy głosik w głowie, który mówił mi, że czegoś nie powinienem, i oszukiwałem sam siebie, czując w głębi ducha, że tak naprawdę nienawidzę się za takie postępowanie. Tak oto zostałem przestępcą. Cały problem wziął się z tego, że było to tak banalnie proste. Zaczęło się od Tobyego i Brandona domagających się haraczu od dzieciaków na boisku, w czym nawet nie brałem udziału. Wiecie, wszystko wyglądało jak na filmach, na chwilę przed tym, zanim wielki paskudny gnojek zbierze zasłużony łomot za to, czego się dopuścił. Tyle że ja byłem raczej wątły, nie wyglądałem wcale tak najgorzej, a zasłużoną karę poniosłem dopiero dwa lata później. W końcu drobniaki, piątaki i okazjonalne lizaki przestały nam wystarczać. Kiedy Toby rzucił propozycję, że powinniśmy obrobić jakiś dom czy dwa, Brandon stwierdził, że odpuszcza. Ja nie. Wszystko przez chciwość. Na pewniaka wbiliśmy się do domku letniskowego jakieś trzy przecznice od mojej chaty, wiedząc, że tej nocy nikogo tam nie będzie. Znaleźliśmy puszkę, w której schowano trzysta funciaków, oraz trochę biżuterii, wymiękliśmy jednak, nie wiedząc, komu ją opchnąć, i wylądowała w śmieciach. Wciąż pamiętam stojące na kominku wyblakłe zdjęcia mieszkającej tam staruszki, na których stała u boku swego najwyraźniej od dawna zmarłego męża, i poczucie, że obrączki musiały mieć dla niej ogromną wartość, której nie da się przeliczyć na pieniądze. Zignorowałem jednak te myśli, tak jak ignorowałem wszystkie pozostałe. Jeśli tylko wyłączysz myślenie, popełnianie przestępstw może być bardzo łatwe. Nie zastanawiałem się nad własną przyszłością. Nigdy, ani razu. Pomimo tych wszystkich gadek o wzmocnieniu sił policyjnych, pomimo programu zerowej tolerancji dla młodocianych przestępców, wprowadzonego po Letniej Rzezi, podczas której uliczne gangi zostawiły za sobą masę trupów. Pomimo tego, że ogłoszono budowę Otchłani, więzienia o zaostrzonym rygorze, w którym przetrzymywano najgroźniejsze dzieciaki, tworząc otchłań pożerającą cię w całości, jeśli tylko miałeś pecha przekroczyć jej próg. Pamiętam dreszcze, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Otchłań w telewizji, nigdy jednak nie przewidywałem, że mógłbym tam skończyć. Na pewno nie ja. Oczywiście wiedziałem, że to wszystko nie może trwać wiecznie, ale

dopóki miałem kieszenie pełne kasy, bez trudu mogłem sobie wmawiać, że jestem nietykalny, że nic mi się nie przytrafi. Na trzynaste urodziny sprawiłem sobie nowy rower, na czternaste kupiłem wypasiony komputer. Świat leżał u moich stóp i nikt nie mógł mnie powstrzymać. Mroczne i paskudne przeczucia, które tak usilnie próbowałem pogrzebać, wciąż jednak kłębiły się i kotłowały w zakamarkach mojego umysłu. W głębi ducha wiedziałem, że zmierzam w stronę nieuchronnego upadku, po którym nie będę się w stanie pozbierać. I jak w każdym dobrym filmie upadek nastąpił podczas ostatniego skoku.

OSTATNI SKOK Wiedzieliśmy, że dom będzie pusty. Jakiś koleś Tobyego dostał cynk od jeszcze innego kolesia, który twierdził, że właściciele wyjechali gdzieś na cały tydzień, zostawiając w środku tyle sprzętu, że dałoby się nim w pełni wyposażyć jakiś niewielki kraik Trzeciego Świata, oraz mnóstwo kasy zarobionej na prowadzeniu kawiarni. Na wszelki wypadek jednak przyczailiśmy się przez chwilę na zewnątrz, chowając się pod niewielkim krzakiem w ogródku, i wytężając wzrok poprzez strugi deszczu, próbowaliśmy stwierdzić, czy za wielkimi ciemnymi oknami nic się nie porusza. - Bierzmy się do roboty - wymamrotał wreszcie Toby, ocierając krople z twarzy. - Ta chata jest pusta jak trumna Elvisa. Musicie wiedzieć, że Toby miał ostrą jazdę na Elvisa. Tak bardzo kochał jego muzykę, że nie przyjmował do wiadomości informacji o śmierci Króla. Puściłem jego uwagę mimo uszu i nadal wpatrywałem się w tył domu. Nie paliły się żadne światła, a przez ostatnie pół godziny nie zauważyliśmy nawet najmniejszego poruszenia. u Toby się nie mylił, dom był pusty, ale wolałem się upewnić, żeby przypadkiem nie wpaść na jakiegoś wściekłego gościa, który postanowił posiedzieć w domu. Już raz nam się coś takiego przytrafiło, kiedy próbowaliśmy obrobić dom na wsi. Wtedy wpakowałem się prosto na kolesia wychodzącego z kibelka. Stanęliśmy obaj jak wryci, patrząc sobie prosto w oczy, a ja miałem wrażenie, że minuty zmieniają się w godziny. Wreszcie wrzasnęliśmy obaj w tym samym momencie i obracając się na pięcie, pomknąłem przed siebie, czując na plecach jego oddech. Żeby dopełnić przerażającego obrazu sytuacji, muszę wspomnieć, że facet był całkowicie goły. Od tamtego czasu na szczęście nie zdarzyło nam się nic podobnego, ale tak czy siak wolałem unikać spotkań z właścicielami domów, niezależnie od tego, czy mieli na sobie jakieś ciuchy, czy nie. Toby klepnął mnie w ramię, więc skinąłem głową, czując strużkę wody cieknącą mi po plecach. Krzak w zasadzie chronił nas przed deszczem, choć pojedyncze krople spadały co chwilę i sunąc po naszych twarzach i plecach, wywoływały irytujące swędzenie. Miałem wtedy wrażenie, że to najgorsza tortura na świecie. Dzisiaj widziałbym to inaczej. - Dobra - wymamrotałem, podnosząc się z ziemi i rozcierając zdrętwiałe nogi. Było paskudnie zimno, a blask księżyca okrywał całą okolicę srebrzystą poświatą. Gdybym się tak bardzo nie zaangażował w łamanie prawa, to pewnie dłuższą chwilę stałbym w miejscu, zachwycając się tym widokiem. Wziąłem głęboki oddech i przeskakując przez kwiatowe rabatki (stąpanie po żwirowej ścieżce spowodowałoby zbyt wiele hałasu), pomknąłem w

stronę okien salonu. Przystanąłem w miejscu, słysząc za plecami wściekłe mamrotanie, i obróciłem się, żeby zobaczyć, jak Toby podskakuje na jednej nodze, trzymając stopę drugiej w złożonych dłoniach. - Kocia kupa! - wysyczał, a jego twarz wyrażała obrzydzenie pomieszane z niedowierzaniem. - Dlaczego za każdym razem przytrafia mi się coś takiego!? Chciałem się uśmiechnąć, ale nie potrafiłem. Byłem nabuzowany po same uszy jak przy każdej robocie. W moich żyłach pulsowała adrenalina, serce waliło jak skrzydła kolibra, a wszystkie zmysły działały na najwyższych obrotach. Miałem świadomość każdego ruchu i dźwięku, byłem gotów rzucić się do ucieczki przy najmniejszej nawet oznace zagrożenia. Działałem jak dzikie zwierzę. Sięgnąłem do głębokich kieszeni płaszcza po dwa przedmioty, które każdy włamywacz musi mieć przy sobie (nie licząc latarki): nożyk do cięcia szkła i strzałkę z przyssawką z pistoletu zabawki. Polizałem gumową końcówkę i przykleiłem ją do prawego dolnego rogu szyby Pociągnąłem parę razy, upewniając się, że przylgnęła jak należy, przyłożyłem ostrze do szkła i wyciąłem równiutkie kółeczko. Schowałem nożyk do kieszeni i pociągnąłem za strzałkę: niewielki otwór był gotowy. - Voilà! - szepnąłem pod nosem, uśmiechając się pomimo ogromnego napięcia. - Teraz twoja kolej, Tobsterku. Odsunąłem się na bok, patrząc, jak Toby próbuje oczyścić podeszwę o kwiatową rabatkę. Z każdym pociągnięciem wcierał w nią coraz większe ilości błocka, aż w końcu jego but zaczął przypominać wielką brązową kulę, jakby jego stopa utknęła we wnętrzu kokosa. - Toby! - Próbowałem przywołać go do porządku. Zamarł w miejscu, wyraźnie zaskoczony. - Kosztowały mnie całą stówkę - rzucił. - Kupisz sobie nowe za to, co dzisiaj zarobimy. - Odgarnąłem dłonią przemoczone włosy - Nawet dwadzieścia par. Uśmiechnął się i podszedł do okna, wsuwając swoją niewielką dłoń przez otwór i manipulując przez chwilę zasuwką. Po kilku sekundach dało się słyszeć wyraźne kliknięcie i okno otwarło się na oścież. - O! - zdziwił się. - Coś łatwo poszło. Też miałem takie wrażenie. Było stanowczo zbyt łatwo. Powinienem się domyślić, że za chwilę wydarzy się coś niespodziewanego, ale chciwość to jednak straszliwa potęga. Chciałem się tylko dostać do środka i wynieść stamtąd, co tylko zdołam unieść. Jeśli wszystko poszłoby po naszej myśli, zyski z tej imprezy zapewniłyby nam spokój na parę miesięcy i nie musielibyśmy się nigdzie włamywać. - Dobra, bierzmy się do roboty. - Wyszczerzyłem się do Tobyego i otwarłem okno jeszcze szerzej. Wnętrze było zupełnie ciemne, zdołałem jednak dostrzec regały pod ścianami i dwie sofy. Pośród cieni widać było

kilka czerwonych światełek i przez chwilę miałem wrażenie, że patrzą na mnie ślepia jakichś piekielnych psów, czających się w ciemnościach z obnażonymi kłami i gotowych rozszarpać każdego intruza na strzępy. Oczywiście nie były to żadne oczy, tylko diody sprzętu elektronicznego, który już wkrótce miał się znaleźć w naszych torbach. - Idę pierwszy - zdecydował Toby. - Podsadź mnie. Podniósł stopę, ale nie ruszyłem się z miejsca. - Nie mam zamiaru tego dotykać - oznajmiłem, patrząc na wielkie grudy błota i łajna oblepiające jego trampek. - Dlaczego nie możemy się zamienić? Westchnął i złożył dłonie w kołyskę. Odepchnąłem się od nich nogą i oparłem kolano na parapecie, pakując się do środka. Gdy upewniłem się, że wewnątrz na pewno nikogo nie ma, zeskoczyłem na podłogę. Miękki dywan stłumił wszystkie hałasy. Toby podał mi dwa marynarskie worki, a ja złapałem go za rękę i pomogłem wejść do środka. Prawie mu się udało, jednak ubłocony trampek pośliznął się na parapecie. Toby upadł na mnie, potykając się o donicę z kwiatkiem, a jęk wydobywający się z jego ust był naprawdę ogłuszający. Przez sekundę nie ruszaliśmy się z miejsca. Przyciśnięty ciężarem jego ciała leżałem na podłodze, wsłuchując się w paniczny łoskot własnego serca. Nie słyszałem jednak żadnego gwałtownego trzaskania drzwiami, przerażonych krzyków ani stukotu stóp na schodach. Teraz przynajmniej mieliśmy pewność, że dom był zupełnie pusty. Ten łamaga obudziłby nawet nieboszczyka. Zepchnąłem go z siebie i podniosłem się z podłogi, biorąc jeden z worków. Podałem rękę Toby emu, pomagając mu wstać. - Przepraszam - jęknął nieco zawstydzony - Nic się nie stało, ty fajtłapo - odparłem. - Zgarniaj ten złom z półek, a ja poszukam kasy. - Rozkaz. - Sięgnął do torby po latarkę i wycelował snop światła w szafkę zastawioną najnowocześniejszą elektroniką, nad którą górował gigantyczny telewizor. Zostawiłem Tobyego przy tej robocie i sięgając po własną latarkę, poszedłem do kolejnego pokoju. Trudno pozbyć się tego przyjemnego podniecenia płynącego z faktu, że przebywasz w czyimś domu bez zgody właściciela. Wszystko wydaje się inne, zapachy, atmosfera, nawet powietrze ma specyficzny posmak. Myślę, że był to jeden z głównych powodów, dla których buszowałem po cudzych domach. Zawsze miałem wrażenie, że to sam budynek nie zgadza się na moją obecność i tylko czeka, aż powinie mi się noga, żeby wciągnąć mnie na wieki w jakiś mroczny zakamarek. Ignorując te odczucia, ruszyłem krótkim korytarzem prowadzącym w stronę schodów. Zgodnie z tym, co mówił znajomek Tobyego, właściciele przechowywali cały tygodniowy utarg oraz kasę z imprezy charytatywnej, którą zorganizowali w zeszłym tygodniu, gdzieś w gabinecie. Nic nie zapowiadało trudności.

Dom był dosyć stary, ale dobrze utrzymany. Kiedy wchodziłem na górę, schody nie zaskrzypiały ani razu. Oświetlając drogę latarką, próbowałem się zorientować, gdzie idę, a cienie przede mną zdawały się tańczyć niczym armia chochlików kryjących się po kątach i pod meblami. Po wdrapaniu się na samą górę z trudem przełknąłem ślinę, przeklinając własną, zbyt wybujałą wyobraźnię. Miałem przed sobą sześcioro zamkniętych drzwi. Delikatnie poruszyłem klamką pierwszych i znalazłem się w nieskazitelnie białej łazience. Drugie drzwi otwarły się na zewnątrz, ukazując pustą szafę. No, prawie pustą. Kiedy próbowałem je zamknąć, coś wyskoczyło z ciemności i uderzyło mnie prosto w czoło. Już miałem wrzasnąć i odepchnąć napastnika, kiedy dotarło do mnie, że była to zwykła szczotka do podłogi. Wepchnąłem ją z powrotem i zamknąłem drzwi kopniakiem, nie przejmując się już hałasem. Minąłem kilka szafek i zatrzymałem się przed następnym pomieszczeniem. Jak to mówią, do trzech razy sztuka. Wszedłem do dużego pokoju z biurkiem stojącym pod ścianą. Podszedłem wprost do niego, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Na ciemnobrązowym blacie leżały całe stosy banknotów o niskich nominałach oraz kilka woreczków z drobniakami. Było tego parę tysięcy. Sięgałem właśnie po forsę, kiedy usłyszałem przerażający wrzask dobiegający z parteru. Zamarłem, czując, jak lodowaty pot spływa mi po skórze, a włosy stają dęba. Dom jednak nie był pusty. Toby został nakryty przez, sądząc po głosie, jakąś mocno zaskoczoną kobietę, co oznaczało, że musiał momentalnie pomknąć w stronę najbliższego wyjścia. Ja natomiast utknąłem na całego. Zgarnąłem garść banknotów i upchałem je w kieszeniach. Znów rozległy się wrzaski i wtedy uświadomiłem sobie, że źle oceniłem sytuację. To były krzyki Tobyego, a nie właścicielki. Co i tak okazało się niczym w porównaniu z przerażeniem, jakie mnie ogarnęło, gdy się odwróciłem. Tuż przede mną z cieni zalegających za drzwiami gabinetu wynurzyła się jakaś ogromna postać. Mężczyzna ubrany w czarny garnitur zlewający się z kolorem ścian popatrzył w moją stronę błyszczącymi, srebrnymi oczami i wyszczerzył zęby niczym uradowany rekin czyhający w zimnych, martwych wodach oceanu.

WROBIONY Chyba nie muszę wyjaśniać, co się potem wydarzyło? W ułamku sekundy pomknąłem w stronę otwartych drzwi. Olbrzym był jednak zdecydowanie szybszy i zamknął je jednym ruchem, sięgając po mnie łapskiem grubości sporego pniaka. Próbowałem się uchylić, ale poruszył się jak błyskawica, wyrywając mi latarkę i rzucając nią o ścianę. Roztrzaskała się o regał, a pokój pogrążył się w całkowitych ciemnościach. No, prawie całkowitych. Jedyne, co potrafiłem dostrzec, to srebrzysty blask oczu, przed którymi próbowałem uciec, jaśniejący straszliwym światłem wśród cieni. Nie mrugnąwszy ani razu, wodziły za mną, pałając ogniem, który wypalał duszę. Musiałem się stamtąd wydostać. Nie miałem pojęcia, kim był ten koleś, ale przebywałem w jego domu. Wystarczył jeden rzut oka, aby zrozumieć, że mógł mnie złamać wpół i nawet się przy tym nie spocić. Zacząłem się zastanawiać, czy uda mi się wyskoczyć przez okno i przy tym się nie zabić, kiedy mężczyzna wypowiedział pierwsze słowa. - Czyżbyś chciał uciekać? - Jego głos był tak głęboki i tubalny, że poczułem, jak drży podłoga. - Doskonale cię widzę, Alex. Gdy usłyszałem swoje imię, poczułem, jak na sekundę zamarło mi serce. Przecież nie mógł wiedzieć, kim jestem. To niemożliwe. Mieszkaliśmy spory kawałek stąd i nigdy nie szwendaliśmy się po tej dzielnicy, nie licząc poprzednich włamań. Nagle zrozumiałem. Facet musiał być gliną. Śledził nas od czasu poprzedniej roboty i najprawdopodobniej ustawił tę akcję, dając cynk, że chata będzie pusta. Ogarnęła mnie panika. Wreszcie zdarzyło się to, o czym myślałem, że nie wydarzy się nigdy Wpadłem. Moje uszy przeszył kolejny wrzask dobiegający z parteru. Co u diabła ci gliniarze robią z Tobym? Nagle zapragnąłem wrócić do domu, skulić się na łóżku i zatonąć w snach. Marzyłem o tym, żeby cała sytuacja z kradzieżą pieniędzy Richardsa nigdy się nie zdarzyła. Wiedziałem, że jeśli nie uda mi się z tego wyplątać, to nie zobaczę własnego pokoju przez dobrych kilka miesięcy, a może nawet lat. Miętosiłem w palcach skradzione pieniądze, uświadamiając sobie, że ryzykowanie życia dla kilkuset funciaków było naprawdę żałosnym pomysłem. Przecież nie wydam ich za kratami. Sięgnąłem głębiej do kieszeni i wyjąłem garść banknotów, rzucając nimi w stronę mężczyzny. Nie czekając na efekt, runąłem na podłogę, prześlizgując się poza zasięgiem jego ramion, i zerwałem się na nogi po drugiej stronie gabinetu. Było zbyt ciemno, żebym mógł dostrzec drzwi. Wiedząc, że mam tylko kilka sekund, nim wpadnę w olbrzymie łapska gliniarza, rozpaczliwe waliłem dłońmi po ścianie, trafiając na regały wypełnione książkami.

Zaryzykowałem szybkie spojrzenie przez ramię i ponownie ujrzałem te jakby pozbawione ciała ślepia po drugiej stronie pokoju. Z trudem zdusiłem krzyk w gardle i odruch, aby skulić się w kłębek na podłodze. Dokładnie w tej samej chwili, gdy namacałem framugę, mężczyzna stanął tuż obok. Sięgnąłem gwałtownie do gałki i przekręcając ją, otwarłem drzwi z taką siłą, że omal nie spadły z zawiasów. Uderzyły go prosto w twarz, co wywołało u niego wybuch śmiechu, głęboki, warkocący odgłos, który ścigał mnie wzdłuż korytarza. - Biegnij, Alex, biegnij, biegnij, biegnij. - Jego słowa goniły mnie, kiedy pędziłem w stronę schodów. Co tu się w ogóle działo? Czy gliniarz powiedziałby coś takiego? Biegłem zbyt szybko i potknąłem się o górny schodek. Na szczęście w ostatniej sekundzie złapałem poręcz, co uchroniło mnie przed upadkiem w mrok. To oczywiste, że nie mogłem wrócić do pokoju, przez który tutaj weszliśmy. Zdecydowanie nie chciałem skończyć tak jak Toby. Mogłem pobiec do drzwi wyjściowych, znajdujących się dokładnie naprzeciw schodów, albo spróbować się jakoś wymknąć tylnym wyjściem. Tak czy owak w tych ciemnościach miałem nikłe szanse. Okazało się jednak, że to nie mrok był najgroźniejszy. Ledwie zdołałem zbiec na dół, a w całym domu rozbłysły wszystkie światła. Westchnąłem z zaskoczenia, kryjąc twarz w dłoniach, po czym z siłą rozpędu uderzyłem w ścianę. Nagła jasność kompletnie wytrąciła mnie z równowagi, spowodowała, że w mojej głowie wybuchły gwiazdy i straciłem zupełnie orientację. Zmusiłem się do otwarcia oczu i patrząc spod przymrużonych powiek, upewniłem się, że korytarz wciąż jest pusty. Ogarnąłem spojrzeniem drzwi wyjściowe, szybko oceniłem, że chroni je zbyt wiele zamków, i pobiegłem na tyły domu, licząc, że znajdę tam jakąś drogę ucieczki. Nie za bardzo potrafię powiedzieć, co się później wydarzyło. Nie jestem pewien, czy to, co widziałem, było spowodowane mieszaniną strachu i adrenaliny, która namąciła mi w głowie, czy też moje oczy wciąż jeszcze nie przyzwyczaiły się do światła. Z pobliskiej ściany wynurzyła się kolejna postać. Przed chwilą miałem całkowicie wolną drogę, a teraz blokował ją następny olbrzymi facet, tak szeroki i wysoki, że wypełniał sobą całą przestrzeń. Zatrzymałem się z poślizgiem, otwierając szeroko usta. Ten koleś również miał na sobie czarny garnitur, białą koszulę i czarny krawat. Zdecydowanie bardziej przypominał grabarza niż gliniarza. Jednak najbardziej przerażająca była jego twarz. Sprawiała wrażenie zupełnie obojętnej i jednocześnie wrednie wykrzywionej. Srebrzyste oczy spoglądały na mnie z tym specyficznym blaskiem, który widziałem u dzieciaków znęcających się nad zwierzętami. - Bu! - huknął głosem gęstym jak melasa, równie głębokim i groźnym jak głos jego kumpla na górze.

Cofnąłem się odrobinę i potrząsnąłem głową. Została mi ostatnia droga ucieczki, ta sama, którą tu weszliśmy. Pomknąłem do salonu, gotów wyskoczyć z wrzaskiem przez okno. Jednak widok, na jaki się tam natknąłem, odebrał mi resztki sił. Z trudem utrzymałem się na nogach, czując, jak zamieniają się w watę. Wewnątrz pomieszczenia, które zaledwie przed pięcioma minutami było absolutnie puste, roiło się od mężczyzn. Wszyscy byli mniej więcej tych samych gabarytów sprawiających, że meble wyglądały jak wyposażenie domku dla lalek. Łączyło ich niesamowite podobieństwo, wyglądali jak bracia ubrani w jednakowe nieskazitelnie czarne garnitury. Naliczyłem ich czterech, a dźwięk kroków za plecami podpowiadał mi, że w korytarzu czai się kolejna dwójka. Mój wzrok jednak skupił się na epileptycznie roztrzęsionej, niewielkiej postaci stojącej pomiędzy olbrzymami w czerni. Sięgała im zaledwie do łokcia, a czarny płaszcz i sprawiał, że jej łysa, blada głowa wyglądała, jakby obciągnięto ją pergaminem. Zrozumiałem, dlaczego Toby tak wrzeszczał. Twarz tego stworzenia okrywało coś w rodzaju maski gazowej, staroświeckie, pordzewiałe urządzenie kryjące dolną część twarzy i połączone rurką ze zbiornikiem na plecach, przywodząc na myśl ekwipunek do nurkowania. Przez wąskie szpary wydobywał się ciężki, świszczący oddech, przypominający dźwięki wydawane przez astmatyków. Nad tym wszystkim tkwiła para oczu wyglądających jak rodzynki wepchnięte w zjełczałą owsiankę, a to, w jaki sposób się we mnie wpatrywały, sprawiało, że miałem ochotę skulić się i umrzeć. Dopiero kilkanaście sekund później dostrzegłem drobniutkie ciało Tobyego, kulącego się na podłodze pomiędzy mężczyznami. Jego oczy wypełniało przerażenie, a każde spojrzenie wysyłało błaganie o pomoc. Nie miałem pojęcia, co mógłbym zrobić, nie wiedziałem nawet, kim byli ci ludzie. Patrząc po raz kolejny na pomarszczoną postać pod oknem, zacząłem się modlić, by ten cyrk pełen masek i gigantów został zastąpiony przez normalnych policjantów w mundurach. - To miło, że wreszcie postanowiłeś do nas dołączyć, Alex - oznajmił olbrzymi mężczyzna w czarnym garniturze, stojący nad Tobym. Jego twarz była lustrzanym odbiciem pozostałych, wyróżniała go jedynie niewielka brodawka na policzku. Głos, podobnie jak te, które słyszałem już wcześniej, kojarzył się z hukiem gromu. - Wygląda na to, że wszyscy wiedzą, jak się nazywam - odezwałem się, zanim zdążyłem pomyśleć. Mimo przerażenia, które przykuwało mnie do podłogi, nie miałem zamiaru okazywać im, jak bardzo się boję. - Przyniósłbym jakieś ciastka, gdyby ktoś wcześniej powiedział, że szykuje się taka impreza. Ku mojemu zaskoczeniu wszyscy mężczyźni parsknęli śmiechem, od którego zatrzęsły się resztki szyb w oknach. Nigdy wcześniej nie słyszałem tak przerażającego odgłosu.

- Zależało nam na niespodziance - poinformował olbrzym. - To teraz mnie aresztujcie. Obu nas aresztujcie - dodałem, chcąc jak najszybciej się stamtąd wydostać. - Przyłapaliście nas na gorącym uczynku, zawieźcie nas na posterunek i przyznamy się do wszystkiego. Od kolejnej fali śmiechu poczułem wibracje w zębach. Olbrzym spojrzał na stworzenie w masce, jakby czekając na rozkaz. Mijały kolejne sekundy, a rzężący mutant wodził wzrokiem ode mnie do Tobyego. Wreszcie skupił się na mojej twarzy i skinął głową. - Czego? - warknąłem, próbując desperacko zrozumieć, co się dzieje. - Czego ten koleś ode mnie chce, u diabła? - Chce, żebyś się pożegnał z kumplem - wyjaśnił wielkolud. Potrząsnąłem głową, czując, jak żołądek skręca mi się ze strachu i niepewności. Dlaczego chcą zabrać tylko mnie i zostawić Tobyego? - Co? - powtórzyłem. Toby przestał się we mnie wpatrywać. Wgapiał się w dywan, a jego ciało trzęsło się pod wpływem niekontrolowanego płaczu. - Oni mają spluwy - wyszeptał. - To nie są gliny, Alex. Nie rozumiałem, co chce mi powiedzieć, dopóki jeden z mężczyzn nie odchylił poły marynarki, odsłaniając kaburę przypiętą pod pachą. Poczułem, jakby cały świat zawirował wokół mnie, i z trudem powstrzymałem się przed upadkiem. Zobaczyłem, że olbrzym celuje do mnie z pistoletu z tłumikiem. - Czas na ostatnie pożegnanie - powtórzył. Spojrzałem na Tobyego, błagając, by ten koszmar wreszcie się skończył. Myślałem o tych wszystkich rzeczach, których już nigdy nie zrobię, wystarczy tylko, że ten koleś pociągnie za spust. Myślałem o tym, jak bardzo będę tęsknił za przyjaciółmi i jak mocno kocham swoją rodzinę, i że muszę to wszystko teraz stracić z powodu własnej chciwości. Kompletny absurd! Przestałem nad sobą panować i poczułem łzy napływające do oczu. Wciąż widziałem przed sobą zarys sylwetki giganta i ciemny kształt w jego ręku. - Żegnaj, Toby - chlipnąłem. - Przepraszam. - Alex... - To było jego ostatnie słowo. Czarny kształt pochylił się do przodu i rozległo się ledwie słyszalne puknięcie, wzbudzając u pozostałych mężczyzn kolejny napad wesołości. Nie potrafiłem uwierzyć w to, co zobaczyłem, i gwałtownym mruganiem próbowałem osuszyć oczy z łez. Kiedy odzyskałem jasność spojrzenia, zrozumiałem, że od tego, co się tu wydarzyło, nie ma już żadnego odwrotu. Dywan pod nieruchomym ciałem Toby’ego przybierał z wolna ten sam kolor co rana w jego głowie, a oczy mojego kumpla wgapiały się prosto w sufit. Miałem wrażenie, że minęły całe godziny, nim ktokolwiek się poruszył. Czułem się tak, jakbym był odrętwiałą stertą narządów, która utraciła wszelkie połączenie pomiędzy ciałem a umysłem. Chciałem rozbudzić w sobie gniew, nienawiść czy żal, ale mogłem tylko patrzeć na znieruchomiałe ciało mojego przyjaciela. Na zesztywniałą nogę w ubłoconym bucie. Musiałem się w końcu poddać i opadłem na kolana.

- Łap! - Usłyszałem huk komendy i mężczyzna w garniturze rzucił pistolet w moją stronę. Sięgnąłem po niego instynktownie i trzymając za rękojeść, wpatrywałem się w broń, próbując cokolwiek zrozumieć. Przez sekundę celowałem w zabójcę. Wcześniej jednak miałem w ręku tylko zabawkowe pistolety, więc chwilę później rzuciłem broń na podłogę. - Na twoim miejscu szybko bym to podniósł, Alex - doradził olbrzym. - Wiesz, w końcu włamałeś się do czyjegoś domu, zabrałeś mnóstwo kasy, a potem strzeliłeś w łeb swojemu najlepszemu kumplowi. Policja raczej cię za to nie polubi, więc dlaczego nie miałbyś wykorzystać swoich wygodnych butów i spróbować ucieczki? Nie potrafiłem nic odpowiedzieć, zupełnie nie rozumiałem, co do mnie mówił. Nagle poczułem, jak ktoś mnie łapie pod ramiona i bez żadnego wysiłku podnosi do góry. Te same dłonie obróciły mnie i pchnęły w stronę drzwi wyjściowych, które otwarto na oścież. - Powodzenia, Alex. - Usłyszałem głos za plecami. - Biegnij najszybciej, jak potrafisz, albo schowaj się gdzieś i przeczekaj. Wkrótce znów się zobaczymy. Odwróciłem się i ujrzałem twarz wykrzywioną w potwornym uśmiechu, złożoną z rozżarzonych oczu i połyskujących zębów. Popatrzyłem po raz ostatni na Toby ego leżącego bez ruchu w kałuży krwi i wypadłem na zewnątrz, wprost w strugi deszczu.

UCIEKINIER Pamiętasz najbardziej przerażającą chwilę w swoim życiu? Być może nocą, po zobaczeniu jakiegoś strasznego filmu, kuliłeś się przykryty kocem, święcie przekonany, że pod łóżkiemczają się potwory? Albo kiedyś w dzieciństwie zgubiłeś się rodzicom w czasie spaceru po mieście? Lub stanąłeś twarzą w twarz z kimś, kto miał cię ochotę zabić gołymi rękami na placu zabaw? To teraz pomnóż sobie to przez milion i będziesz wiedział, jak się czułem tej ciemnej deszczowej nocy, pędząc ile sił w nogach po śliskim chodniku i próbując uciec przed ludźmi, którzy zastrzelili mojego najlepszego kumpla. Nie miałem pojęcia, dokąd biegnę, po prostu musiałem jak najszybciej oddalić się od tego domu i nic nie było mnie w stanie powstrzymać, choć nogi miałem jak z ołowiu, w płucach czułem szalejący ogień, a serce waliło tak, jakby za chwilę miało wyskoczyć mi z piersi. Wreszcie runąłem na krawężnik, charcząc tak głośno, że ludzie z okolicznych domów zaczęli podchodzić do okien i rozsuwać zasłony, by sprawdzić, skąd ten hałas. Nikt jednak nie przyszedł mi z pomocą, trudno ich zresztą za to winić. Popełnienie kilku przestępstw na zawsze zmienia coś w psychice. Jakbyś został naznaczony niewidzialnym tatuażem, który wywołuje podświadomy lęk u innych ludzi, powodując, że wolą przejść na drugą stronę ulicy, niż cię wyminąć. Nawet w takiej chwili, bezsilny jak niemowlę, z oczyma pełnymi łez i dżinsami przemokniętymi od deszczu, wiedziałem, że jestem całkiem sam. Miałem również świadomość, że powinienem unikać otwartych przestrzeni. Jeśli wierzyć słowom tamtego faceta, chcieli wrobić mnie w morderstwo. Coś takiego nie skończy się raczej klapsem czy paroma miesiącami w poprawczaku, tylko dożywociem za murami więzienia, w Otchłani pełnej lochów, tortur i cierpienia. Podniosłem się z ziemi i spojrzałem na pobliski znak drogowy, żeby się zorientować, gdzie jestem. Byłem niedaleko mojej szkoły. Wziąłem głęboki oddech i zacząłem znów biec, kierując się na Brian Avenue. Przecinając opustoszałą Trafford Road, wpadłem na działkę ciągnącą się na tyłach szkoły. Razem z Tobym i Brandonem korzystaliśmy z tej drogi setki razy, żeby pograć w piłkę na szkolnym boisku. Nagle dotarło do mnie, że Toby już nigdy z nami nie zagra, i poczułem się, jakby ktoś walnął mnie w żołądek. Zwalczyłem łzy napływające do oczu, odpychając od siebie wspomnienie zabitego przyjaciela, i pognałem na przełaj przez porośnięty chaszczami ogród. Wspiąłem się na ogrodzenie i zeskoczyłem na ciemne, opustoszałe boisko. Znaczenie słowa „ironia” odkryłem dopiero znacznie później, zgaduję

jednak, że cała ta sytuacja była nią mocno podszyta: szedłem po mokrej trawie w kierunku drabinek, które w delikatnych oparach mgły podnoszącej się przed świtem przypominały zardzewiały dziób opuszczonego okrętu. To przecież w tym miejscu się wszystko zaczęło, tutaj moje życie zmieniło swój kurs. Minęły zaledwie dwa lata od chwili, gdy zaliczyłem swój pierwszy rozbój, miałem jednak wrażenie, że trwało to całą wieczność. W ogóle nie pamiętałem już, jaki byłem wcześniej: młody chłopak unikający głupich pomysłów, który chciał zostać iluzjonistą i kompletnie nie interesował się pieniędzmi. Wyobraziłem sobie tego dzieciaka, to, jak odwraca się plecami do przyjaciół i odchodzi w stronę słońca, obierając zupełnie inną drogę życia. Miałem nadzieję, że w jakimś innym wymiarze czasu istnieje taka wersja mnie, która nie siedzi teraz samotnie, czekając na policję i wyrok dożywocia. Deszcz prawie przestał padać. Wspiąłem się na platformę u szczytu drabinek i przechylając się przez barierkę, spojrzałem na zamglone boisko, które w blasku księżyca wyglądało dość przerażająco. Chmury sunące po nocnym niebie co chwilę pogrążały cały świat w absolutnych ciemnościach. Za każdym razem musiałem zwalczać ataki paniki, bałem się, że z mgły znów wynurzy się jedna z tych potwornych postaci i tym razem już mnie nie wypuści. Jednak księżyc powracał i zalewał srebrzystym blaskiem boisko i mnie, jedynego człowieka na opustoszałej przestrzeni. Nie miałem przed sobą zbyt wielu perspektyw. Mogłem tu przesiedzieć do rana, czekając, aż budynek szkoły zapełni się ludźmi, którzy będą mnie wszędzie szukać. Mogłem też wrócić do domu i porozmawiać z rodzicami (wiadomość o śmierci Toby ego na pewno jeszcze do nich nie dotarła) o tym, co się wydarzyło. Zanim nie wymyślę lepszego planu, mogłem również zaszyć się u Brandona. Mogłem pobiec w stronę wzgórz i nie oglądać się za siebie. Ostatecznie mogłem także zgłosić się na policję i opowiedzieć, co naprawdę zaszło w tamtym domu. W końcu było tam sześciu olbrzymich kolesi i mutant w masce gazowej, ktoś musiał ich zauważyć. Żadne z tych rozwiązań nie wyglądało zachęcająco, więc spróbowałem je sobie poukładać w kolejności od najgorszego do najlepszego. Ucieczka wydawała się fatalnym pomysłem, podobnie jak pozostanie w miejscu lub zgłoszenie się na policję. Zostawał mi właściwie dom Brandona lub własny. Myśl o ponownym zobaczeniu się z mamą wypełniła mój umysł dziwną mieszaniną smutku i radości. A może wystarczy, że mnie przytuli, i to wszystko zniknie? Matki miały przecież moc niwelowania tego co nieprzyjemne. Jednak myśl o przyznaniu się przed nią do winy była równie nieznośna co wyobrażanie sobie dożywocia w murach Otchłani. Musiałem liczyć na Brandona. Pogrążony w myślach, nie zwracałem uwagi na otoczenie, więc dopiero w ostatniej chwili zorientowałem się, że coś nie gra. Patrząc na nogawki dżinsów, zauważyłem na nich niebieskoczerwone rozbłyski, przypominające dyskotekowe światełka. Nie była to jednak żadna dyskoteka. Unosząc głowę, zobaczyłem dwa radiowozy zaparkowane jakieś sto metrów od szkolnej

bramy. Na ciemnej trawie co chwilę rozbłyskiwała siateczka kolorów. Z samochodów wysypali się jacyś mężczyźni uzbrojeni w latarki i strzelby, jeden z nich taszczył ze sobą nożyce do metalu. Zbliżyli się do bramy i metalowe ostrza zacisnęły się na grubym łańcuchu, którym ją zabezpieczono. Silnym kopniakiem wrota zostały otwarte na oścież. Mężczyzna z nożycami wskazał w kierunku głównego budynku i dwóch policjantów momentalnie ruszyło w tamtą stronę. Później rozejrzał się uważnie po boisku, aż wreszcie jego wzrok spoczął na drabinkach. Machnął ręką w moją stronę. Przykucnąłem za balustradą, kryjąc się przed dwoma promieniami latarek, które przecinały przestrzeń, szukając mnie. Nie była to najlepsza kryjówka, na szczęście gliniarze stali daleko. Niestety, nie trwało to zbyt długo i chwilę później zobaczyłem, jak kolejna dwójka biegnie w moją stronę. Wycofałem się na drugi koniec platformy, gotów natychmiast zeskoczyć na ziemię. Zanim podjąłem decyzję, całkiem przypadkiem wpadł mi w oko napis, którego, mógłbym przysiąc, nigdy wcześniej tu nie widziałem. Dwa słowa wyrżnięte w miękkich deskach platformy, duże, równe litery, które sprawiły, że krew w moich żyłach zastygła. „Uciekaj, Alex”. Przesunąłem palcami po nacięciach, upewniając się, że istnieją naprawdę. Drzazgi kaleczące moje opuszki stanowiły ostateczny dowód na to, że tak właśnie było. Tamci faceci, kimkolwiek by byli, wiedzieli wcześniej ode mnie, że poszukam tu kryjówki. Odgłos stóp pędzących przez trawę przypomniał mi o zbliżających się policjantach. Zsunąłem się z platformy, lądując niezgrabnie na ziemi, i wycofałem się w ciemności. Odwracając się na pięcie, pobiegłem wzdłuż ogrodzenia, zmuszając obolałe nogi do kolejnego wysiłku. Przedarłem się przez zachwaszczony ogród, sprawdziłem, czy ulica na pewno jest pusta, a potem skręciłem w lewo i zacząłem iść w kierunku domu Brandona. Nie rozmawiałem z nim zbyt często od chwili, kiedy razem z Tobym przebranżowiliśmy się z rozbojów na włamy. Miałem wrażenie, że on również potrafi dostrzec ten niewidzialny tatuaż, a jego zachowanie wyraźnie wskazywało na to, że także się boi. Kiedyś jednak łączyła nas bardzo bliska przyjaźń, a przecież przyjaciele powinni wspierać się na dobre i na złe. Przeciąłem Edwards Avenue, znów skręcając w lewo na szczycie wzgórza, i przemknąłem przez Bessemer Road. W tej części miasta stały naprawdę spore domy, czteropiętrowe, górujące nad ulicą niczym zęby wyszczerzone w szyderczym uśmiechu. Podejrzewam, że to był jeden z powodów, dla których Brandon się wycofał. Jego rodzinę było stać na mieszkanie tutaj, nie byli biedni. Oczywiście ja też nie kradłem dlatego, że nie mieliśmy co do garnka włożyć, żaden ze mnie Oliver Twist. Zobaczyłem wreszcie budynek, w którym mieszkał Brandon, i

przeszedłem na drugą stronę ulicy, próbując ukryć się w bezpiecznych cieniach. W oknach nie paliły się żadne światła, nic dziwnego zresztą, skoro było grubo po północy. Na szczęście wiedziałem, gdzie jest jego pokój. Prześliznąłem się przez bramę i zgarnąłem ze ścieżki kilka drobnych kamyków. Unosząc rękę, wycelowałem w okno na pierwszym piętrze. Zanim zdążyłem się zamachnąć, coś złapało mnie za nadgarstek. Miałem wrażenie, że za chwilę wyrwie mi rękę, miażdżąc ją w potwornym uchwycie. Jęknąłem z bólu i zaskoczenia, a kiedy się odwróciłem, zobaczyłem przed sobą przerażająco znajomą twarz: srebrzyste oczy, brodawkę na policzku i bezduszny uśmiech Kota z Cheshire. To było niewiarygodne, sekundę temu na pewno go nie widziałem, a nikt nie potrafi się poruszać aż tak szybko i bezszelestnie. - Mamusia nie nauczyła, że nie wolno rzucać kamieniami? - Miałem wrażenie, że jego grobowy głos jest transmitowany bezpośrednio do wnętrza mojego mózgu. Nie potrafiłem wydusić ani słowa, byłem całkowicie odrętwiały. Mężczyzna wzmocnił uścisk na mojej ręce i pochylił się nade mną, przysuwając twarz. - Nie zostało zbyt wiele czasu do świtu, Alex. - Jego oddech pachniał skisłym mlekiem. - A teraz jeszcze musisz sobie poradzić z tymi kolesiami. Wykręcił mi nadgarstek i popchnął w plecy, posyłając z powrotem w kierunku bramy. Potknąłem się o własne stopy, nie trafiłem w krawężnik i upadłem bezwładnie na jezdnię. Spojrzałem w górę tylko po to, by zobaczyć gwałtownie hamujący radiowóz i zderzak, który jakimś cudem nie wszedł w bezpośredni kontakt z moim czołem. Popatrzyłem jeszcze raz na ogródek Brandona, ale mężczyzna w garniturze zniknął równie niepostrzeżenie, jak się pojawił. Usłyszałem trzask otwieranych drzwi i skoczyłem na nogi, odsuwając się od pojazdu. Policjant w czarnej kamizelce kuloodpornej zbliżał się w moją stronę z wyraźnie zakłopotanym wyrazem twarzy. Tuż za nim stała policjantka trzymająca w jednej dłoni radio, drugą zaś sięgająca do paskudnej pałki przywieszonej u pasa. - Wszystko w porządku? - Mundurowy był coraz bliżej. - Wyskoczyłeś jak spod ziemi. Nic ci się nie stało? Wciąż się cofałem, coraz dalej od obojga policjantów. Radio zapiszczało, wypełniając jazgotem całą ulicę, wreszcie pośród szumów rozległ się jakiś głos. Nie słyszałem słów, ale ze sposobu, w jaki spojrzała na mnie funkcjonariuszka, mogłem wywnioskować, że nie dowiedziała się niczego dobrego. - To on! - krzyknęła, odczepiając pałkę od pasa, i popędziła w moją stronę. Jej partner w ułamku sekundy skoczył do przodu z twarzą wykrzywioną wściekłością. Jeszcze poprzedniej nocy uznałbym go za wielkiego i szybkiego faceta, ale w porównaniu z olbrzymami w garniturach wydawał się niewielki i powolny. Wystrzeliłem w lewo, uchylając się całym ciałem przed jego ręką, a

potem wywinąłem się i pchnąłem go w plecy, wywracając na mokrą jezdnię. Policjantka wrzasnęła, żebym się zatrzymał, i unosząc pałkę nad głową, przeskoczyła nad maską radiowozu, jakby miała zamiar zatłuc mnie na miejscu. Nie wiem, jakim cudem zdołałem zmusić się do dalszego biegu. Na pewno pamiętasz te chwile po ćwiczeniach w Sali gimnastycznej albo w czasie biegów przełajowych, gdy jesteś tak wykończony, że nie potrafisz się pozbyć wrażenia, jakbyś biegł pod wodą. Tak właśnie się wtedy czułem. Wskoczyłem z powrotem na chodnik i popędziłem wzdłuż ulicy, próbując powstrzymać łkanie, by łatwiej mi było oddychać. Patrząc na to teraz i przypominając sobie tę policjantkę oraz to, jak zatrzymała się na końcu ulicy i wróciła do radiowozu, muszę stwierdzić, że wcale nie było tak najgorzej. Od tamtego czasu zdarzało mi się uciekać z wrzaskiem przed dużo gorszymi rzeczami, przed stworzeniami, które nigdy nie przestają cię ścigać. Miałem tylko jedno wyjście i pognałem ku niemu ze wszystkich sił. Mój mózg kompletnie się wyłączył, żebym mógł włożyć całą energię w ten bieg, dlatego w ogóle nie pamiętam, jak dotarłem do domu. Dobiegłem tam, wciąż jednak nie potrafiłem się zatrzymać. Jeśli będę w ciągłym ruchu, to nie będą mogli mnie złapać, ani policja, która wciąż gromadziła się wokół, ani czyhający w ciemnościach faceci w czerni, którzy srebrzystymi oczyma śledzili każdy mój ruch. Jeśli tylko uda mi się dostać do środka, to wszystkie złe rzeczy znikną. Nie zatrzymały mnie nawet krzyki policjantów ani funkcjonariusze z karabinami w kamizelkach kuloodpornych biegnący w moją stronę, nie zrezygnowałem nawet wtedy, gdy moja mama wybiegła przed dom w kapciach i różowym szlafroku, krzycząc błagalnie, żebym się poddał. Spuściłem głowę i zapłakałem rozpaczliwie. Nie mam pojęcia, jakim cudem utrzymałem się na nogach, cały świat wokół mnie szaleńczo wirował. Udało mi się jednak wyminąć pierwszego policjanta, odpychając go siłą rozpędu. Drugi odsunął mi się z drogi z tak zaskoczonym wyrazem twarzy, że omal nie parsknąłem śmiechem. Widziałem łzy płynące po twarzy mojej mamy podtrzymywanej przez dwie policjantki. W otwartych drzwiach za jej plecami migotał ciepły blask naszej kuchni. Gdybym tylko zdołał przebiec jeszcze dziesięć metrów, to mogłoby mi się udać. Gdybym tylko potrafił odnaleźć Daniela Richardsa i oddał mu kasę. To przecież było zaledwie dwadzieścia funtów. Z całej siły walnąłem w trzeciego policjanta. Był zbudowany niczym rugbysta, składał się tylko z torsu i ramion, więc odbiłem się od niego jak od ściany, czując, że brakuje mi tchu. Znów się zerwałem, ale opadałem już z sił. Nogi ugięły się pode mną i po raz drugi tej nocy osunąłem się na kolana. Popatrzyłem na mamę, a ona wyciągnęła ramiona w moją stronę, jednak w ułamku sekundy zaroiło się między nami od kłębiących się niczym muchy ludzi w czarnych mundurach. Nagle znalazłem się na ziemi, ktoś przycisnął mnie kolanami, poczułem, jak

na moją głowę spadają kolejne ciosy, a nadgarstki obejmuje chłodny metal. - Ja tego nie zrobiłem! - zawyłem. - Ja tego nie zrobiłem! Nie byłem w stanie unieść głowy z chodnika, czułem się tak, jakby cały wszechświat runął mi na plecy, a moje protesty zostały całkowicie stłumione przez zimną, mokrą, betonową nawierzchnię.

PROTESTY I WYROK - Ja tego nie zrobiłem! Powtarzałem to od kilku dni niczym swego rodzaju mantrę chroniącą mnie przed kolejnymi pytaniami i oskarżeniami. Pierwsi rzucili mi się do gardła gliniarze. Wepchnęli mnie do suki, a potem przykuli kajdankami do krzesła, obrzucając groźbami i szyderstwami. - Jak to zrobiłeś? - Ja tego nie zrobiłem. - To był twój przyjaciel. - Ja tego nie zrobiłem. - Będziesz musiał za to zapłacić. - Ja tego nie zrobiłem. Później przyszedł czas na śledczych. Zaczęli całkiem łagodnie, tak jak zawsze to robią na filmach, pełni pobłażliwości, oferując ugodę, jeśli tylko się przyznam. Im mocniej jednak zaprzeczałem, tym stawali się ostrzejsi i bardziej nieustępliwi, a trzeciego dnia, kiedy już byli na etapie kopania w moje krzesło i dmuchania w twarz dymem z papierosów, sam traciłem pewność, że jestem niewinny. Wtedy pojawili się rodzice Toby ego, którzy siedząc przy drugim końcu stołu, zaczęli na mnie wrzeszczeć, a ich oczy wypełniała taka nienawiść, jakiej nigdy wcześniej nie widziałem. Mogliby mnie rozszarpać na miejscu, gdyby nie dłonie policjantów spoczywające na ich ramionach. A ja mogłem im tylko powiedzieć, że dostałem nauczkę. W tym czasie moje zaprzeczenia zamieniły się w ochrypły szept, niewiele głośniejszy od zwykłego oddechu, ale wciąż je powtarzałem, ponieważ podobnie jak oddech były jedyną rzeczą, która trzymała mnie przy życiu. Najgorsze pytania jednak padły z ust tych, których najbardziej kochałem - mamy i taty. Dzieliła nas tafla brudnego plastiku, ale bariera, która między nami wyrosła, była o wiele grubsza. Widząc, jak mama unika patrzenia mi w oczy, zrozumiałem, że ona również wierzy w moją winę i podobnie jak cała reszta ignoruje moje przysięgi i błagania. Równie dobrze mogliśmy stać po przeciwnych stronach wąwozu lub na dwóch zboczach góry. Patrząc, jak ojciec podaje jej roztrzęsioną dłoń i wyprowadza z pokoju, nie potrafiłem się zdobyć na żadne, nawet najcichsze protesty. Przesłuchania trwały trzy tygodnie. Każdego dnia zabierano mnie z celi i wrzucano do niej z powrotem pod wieczór. To oczywiste, że opowiedziałem im o wszystkim: o facetach w czerni i złowrogiej postaci w masce gazowej, o tym, jak z zimną krwią zastrzelili Tobyego. Ale nawet dla mnie ta opowieść brzmiała niedorzecznie, była zupełnie

niewiarygodna. Wcale ich nie winię za to, że wyśmiali tę historię, sam nigdy bym w nią nie uwierzył, gdyby nie była koszmarem, którego doświadczyłem na własnej skórze. Sama rozprawa była tylko naturalnym przedłużeniem tego bezsensownego procesu. Zostałem wprowadzony na salę sądową w towarzystwie uzbrojonej eskorty i przykuty do wnętrza klatki przystosowanej raczej do przetrzymywania seryjnych zabójców czy generałów oskarżonych o zbrodnie wojenne niż przerażonych dzieci. Grube kraty nie potrafiły jednak powstrzymać fali nienawiści, która zalała mnie od samego początku rozprawy. Ociekał nią sędzia przekonany od samego początku, że jestem mordercą, wypływała z ławników, którzy ustalili werdykt, kiedy tylko po raz pierwszy usłyszeli o całej sprawie, a licznie zgromadzona widownia domagała się mojego skazania z nieustępliwością godną stada wygłodniałych hien. Czułem, jak tonę w ich pogardzie, i modliłem się, żeby jak najprędzej mieć to już za sobą, nawet jeśli miało to oznaczać zatonięcie bez śladu. Raz tylko poczułem przypływ nadziei, kiedy w połowie drugiego dnia przesłuchań otwarły się drzwi do sali posiedzeń i weszło dwóch mężczyzn. Rozpoznałem ich w mgnieniu oka: czarne garnitury i wzrost znacznie wykraczający ponad przeciętność. To właśnie przez nich się tu znalazłem. W sali momentalnie zapadła cisza, nawet sędzia zaczął mówić szeptem, nie wiem tylko, czy z szacunku, czy z przerażenia. - To oni! - wrzasnąłem, kiedy tylko zajęli miejsca. - To ci goście mnie wrobili! To oni zabili Tobyego! Sędzia walnął młotkiem w podstawkę, a jego nieustępliwe spojrzenie nakazało mi milczeć. - Oczywiście, że to oni. - Jego głos ociekał sarkazmem. - Ci panowie reprezentują Otchłań. To właśnie do tego sprowadza się twoja obrona? Chcesz wszystkich oskarżać o swoje zbrodnie? Może ja tam również wtedy byłem? Może to ja pokłóciłem się z twoim wspólnikiem i pociągnąłem za spust? Ławnicy parsknęli śmiechem, a mężczyźni w czarnych garniturach wyszczerzyli zęby w wilczych uśmiechach, patrząc na mnie srebrzystymi oczami. Czułem się jak ryba złapana na haczyk, świadoma, że za chwilę wyciągną ją z wody. Podjęcie decyzji o moim dalszym losie zajęło przysięgłym zaledwie czterdzieści minut. Tuzin mężczyzn i kobiet skazał mnie w czasie krótszym niż połowa meczu piłkarskiego. Nie próbuję oczywiście zwalić na nich całej odpowiedzialności. Nie zabiłem Tobyego, ale miałem jego krew na rękach. Gdybyśmy obaj nie byli tacy głupi, to nic by się nie wydarzyło. Obaj wrócilibyśmy do szkoły i jak każdego innego dnia wkurzalibyśmy nauczycieli, gonilibyśmy za dziewczynami i zachowywalibyśmy się jak normalne dzieci. Nigdy nie zapomnę ostatniej przemowy sędziego, wygłoszonej tuż po

tym, jak przewodniczący ławy przysięgłych przekazał mu decyzję. Sędzia stanął, górując nad ciemnobrązowym blatem stołu niczym ksiądz wyklinający na ambonie demony, i zaczął przemawiać głębokim, dudniącym głosem. - Dopuściłeś się odrażających i niewybaczalnych zbrodni - zagrzmiał i nawet ze swojego miejsca mogłem dostrzec pianę zbierającą się w kącikach jego ust. - Podobnie jak wielu twoich rówieśników zmarnowałeś życie, wybrałeś drogę przestępstwa zamiast honoru, zła zamiast przyzwoitości. Zabiłeś z zimną krwią, jesteś tchórzem, złodziejem i mordercą, dlatego tak jak wszystkie inne młodociane śmiecie, które przewinęły się przez tę salę sądową, bez najmniejszych wyrzutów sumienia oraz współczucia skazujemy cię za twoje zbrodnie. Pochylił się do przodu, nie spuszczając mnie z oczu. - Doskonale wiedziałeś, jaka kara czeka cię za naciśnięcie spustu - wysyczał. - Od czasu Letniej Rzezi nie ma żadnego pobłażania dla zbrodniarzy w twoim wieku. Podobnie jak tamci nastolatkowie, nie zobaczysz już nigdy dziennego światła. Gdybym mógł decydować o tym osobiście, już byś wisiał. Muszę się jednak zadowolić czym innym. - Zamilkł na sekundę, uśmiechając się wariacko do własnych myśli. - Choć może zadowolenie nie jest tutaj właściwym słowem. Czeka cię przecież o wiele gorszy los. Wiedziałem, jak to się skończy. Zacisnąłem palce wokół krat, modląc się po raz ostatni o jakikolwiek cudowny ratunek, który zakończy ten pokręcony, szaleńczy koszmar. Było już jednak zbyt późno, sprawa została zamknięta. - Aleksie Sawyerze, niniejszym skazuję cię na karę dożywotniego więzienia w Otchłani, bez prawa ubiegania się o warunkowe zwolnienie. Zostaniesz tam odprowadzony jeszcze dziś i osadzony do końca swoich dni. Fala radosnych okrzyków i wiwatów, walenie młotka o stół i narastający szum w uszach zagłuszyły moje słowa: - Ja tego nie zrobiłem. Reszty dnia praktycznie nie pamiętam. Widzę jak przez mgłę, że zostałem wywleczony z sali sądowej przez uzbrojonych strażników, a obaj faceci w czerni otwarli przed nami drzwi, powtarzając po raz kolejny, że wkrótce znów się zobaczymy. Nie przypominam sobie poruszania nogami, więc musieli mnie przeciągnąć przez wyłożone marmurem korytarze, przewlec obok tłumu buchającego nienawiścią i obrzydzeniem, przeprowadzić w pobliżu rodziców, których twarzy nie mogłem dostrzec, ponieważ odwrócili się do mnie tyłem. Jedno tylko pamiętam z przeraźliwą jasnością. Kiedy mijaliśmy kolejną salę rozpraw, jej drzwi otwarły się na całą szerokość, ukazując wrzeszczącego i kopiącego chłopaka, mniej więcej w moim wieku, którego właśnie wywlekano na zewnątrz. Wyrywał się ze wszystkich sił, posyłając jednego ze strażników na podłogę i zmuszając drugiego do sięgnięcia po paralizator. Pięćdziesiąt tysięcy woltów posłało go z jaskrawym rozbłyskiem

na drugi koniec korytarza, gdzie zmienił się w jęczącą i dymiącą kupę nieszczęścia. Jednak nawet wtedy słyszałem jego protesty, które zmroziły mi krew w żyłach. - Ja tego nie zrobiłem - wyszeptał, gdy mężczyźni podnosili go z podłogi. - To nie ja. Przez sekundę patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Miałem wrażenie, że spoglądam w lustro - ten sam strach, panika i upór. W ułamku sekundy zrozumiałem, że musiało mu się przytrafić dokładnie to samo co mnie. Nasze losy zostały splątane przez tych samych mężczyzn, identyczne oszustwa zrujnowały nasze życia. Wreszcie go zabrano. Wleczony przez strażników, z każdym krokiem zapominałem o tym spotkaniu. Całkowicie wyparowało mi z głowy, gdy wrzucono mnie do ciężarówki jadącej w stronę mojego nowego domu, miejsca, gdzie spędzę resztę życia, mojego osobistego piekła. Do Otchłani.