a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Alicia Clifford - Między wierszami

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Alicia Clifford - Między wierszami.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 61 osób, 72 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 355 stron)

Tytuł oryginału THE AFFAIR Copyright © 2011 by Alicia Clifford All rights reserved Projekt okładki Adam Jaworski Zdjęcie na okładce © Valentino Sani / Arcangel Images Redaktor prowadzący Grażyna Smosna Redakcja Ewa Witan Korekta Mariola Będkowska ISBN 978-83-7961-687-9 Warszawa 2012 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

Dla Rumi, z miłością i wdzięcznością

Fabuła niniejszej książki stanowi fikcję literacką. Wszystkie przedstawione w powieści postacie i zdarzenia są wytworami wyobraźni autorki i nie mają żadnych odniesień do rzeczywistości.

PODZIĘKOWANIA Dziękuję mojej matce Alice Mary za to, że jeszcze raz przypomniała mi realia życia w czasie II wojny światowej; mojej córce Sashy za doskonałe rady i zachętę, która pozwoliła mi dobrnąć do końca powieści; mojej przyjaciółce Lizzy, która, wychowywana w wojsku, spędziła letnie wakacje w Afryce pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku i podzieliła się ze mną swoimi doświadczeniami; Peterowi za objaśnienia w sprawach dotyczących wojskowości; Caroline za to, że opowiedziała mi o sztuczkach związanych z makijażem w czasie wojny, a także za wiele innych przydatnych i cennych informacji; kolejnym dwóm przyjaciółkom, Nelly i Lily, za rozmaite szczegóły dotyczące ich rodzinnego kraju w Europie Wschodniej (mniejsza o jego nazwę); a także mojemu agentowi Billowi Hamiltonowi za nieustające wsparcie i słowa otuchy; wreszcie całemu personelowi wydawnictwa St. Martin’s Press, zwłaszcza Sally Richardson i mojemu wspaniałemu redaktorowi Charliemu Spicerowi.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Jeśli dwie osoby o odmiennej przeszłości, żyjące w całkowicie różnych sferach, mogą doskonale się rozumieć, czy to nie dowodzi, że magia istnieje? Dopisek na liście zakupów, bez daty. Kości od rzeźnika, kawa, tuńczyk, zapałki. Następnego dnia po śmierci Fredericka, kiedy rodzina zebrała się w domu Parr’s, żeby zaplanować pogrzeb, w salonie pojawił się jakiś duży, egzotyczny owad. – Mamo, na twoim obrazie siedzi cholernie wielki chrząszcz. W słowach Roberta pobrzmiewała złość wynikająca wyłącznie ze stresu i obawy. Miał przed sobą listę, ponieważ każde zadanie zwykł sprowadzać do szeregu rubryk. Dotarł właśnie do punktu: „Hymny”. Uczucie żalu zeszło na razie na dalszy plan. Siedmioletnia siostrzenica Bud, mająca lepszy wzrok, poprawiła Roberta: – To nie chrząszcz, tylko ćma. Przed chwilą dotykała bezwładnych rąk babci, wpatrując się błagalnie w jej puste spojrzenie. Teraz jednak, dając za wygraną, wstała i podeszła do wskazanego przez wuja obrazu. – Zostaw ją – odezwała się ostrzegawczo Sarah, widząc, jak córka wdrapuje się na krzesło. Jej głos brzmiał bardzo miękko i ostrożnie. Przypominała wszystkim, że wprawdzie wydaje się, iż Bud znosi całą sytuację znakomicie, ale to jeszcze nic nie znaczy. Dziewczynka była w Parr’s właśnie wtedy, gdy dziadka powalił śmiertelny zawał serca, wkrótce po kolacji. To ona zatelefonowała do rodziców, jeszcze w chwili, gdy wszystko odbywało się pod dyktando

przebywającego stale na miejscu pielęgniarza. „Dziadek rozstał się z życiem”, obwieściła zdumiewająco spokojnym głosem. (Takie określenie usłyszała, rzecz jasna, od pielęgniarza, ponieważ nikt w rodzinie Bud nie mówił w ten sposób o śmierci.) A teraz, jakby to wszystko nie było dostatecznie bolesnym przeżyciem, widziała, jaki wpływ wywarła ta tragedia na uwielbianą babcię. Cała rodzina odchodziła wprost od zmysłów, by zachowywać się normalnie. Przez szereg lat niechętnie witali najazd słono opłacanych pielęgniarek i opiekunek. Teraz jednak zapłaciliby każdą sumę, żeby tylko ich matka, Celia, na powrót stała się tą osobą, którą była dawniej. Dlaczego nie mogła uznać śmierci męża za litościwe zrządzenie losu, tak jak pozostali? Miała tylko sześćdziesiąt trzy lata – była sporo młodsza od ich ojca – ale wydawało się, że wkrótce za nim pójdzie. Nic nie jadła, nie odzywała się ani słowem. Byli wręcz przysłowiowo szczęśliwym małżeństwem, a długi okres jego choroby zbliżył ich jeszcze bardziej. Nagle wszyscy drgnęli, kiedy Bud wykrzyknęła głosem aż piskliwym z podniecenia: – To dziadek! Ta ćma to on! Na litość boską!, pomyślała Margaret, przymykając oczy. Zdawała sobie sprawę, że nie wypada jej strofować dziecka któregoś z rodzeństwa, ale tego było już za wiele. Bud w tych przerażających okolicznościach zachowywała się wprawdzie z godną pochwały powściągliwością, lecz nie należało jej pozwalać na udział w rozmowie dotyczącej pogrzebu. Wydawało się, że nawet Sarah, mimo właściwej sobie pobłażliwości, nie ma pojęcia, jak zareagować. Nim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, dziewczynka jeszcze pogorszyła i tak fatalną sytuację. Dorzuciła porozumiewawczo, niemal z uwielbieniem: – Powrócił do nas, bo martwi się o ciebie, babciu! Znowu wydała radosny pisk: – Patrzcie! Poruszył skrzydłami! Usłyszał, co mówię, i przytakuje! Celia wpatrywała się w przestrzeń z tą okropną, niewidzianą u niej wcześniej apatią, która przeistoczyła ją w parodię tamtej marzycielki, znanej

im od dzieciństwa. Znowu buja w obłokach, naśmiewał się z niej ojciec. Ale niespodziewanie, ku ogromnej uldze wszystkich, matka się ocknęła – jak zawsze czuła i pełna ciepła – i włączyła się do rozmowy: – Ależ to absolutnie cudowna myśl, kochanie! Margaret (dobra w naukach przyrodniczych) stwierdziła zwięźle: – Moim zdaniem ta ćma wygląda jak zmrocznik gładysz. Ale w styczniu to niemożliwe. – To dziadek! – Bud skrzyżowała ręce na piersi i zgromiła ich wzrokiem. – Dziadek… – powtórzyła jak echo Celia speszonym tonem i posłała wszystkim rozradowany uśmiech, jak gdyby zapraszając rodzinę do podjęcia zabawy. Jej dzieci spojrzały po sobie zmęczonym, niespokojnym wzrokiem – cóż miało znaczyć to szaleństwo? W następnej chwili pojęli. Ich zdaniem matka nie wierzyła w mit o reinkarnacji bardziej niż oni sami. Jednakże w ten sposób pochwaliła wnuczkę za coś, czego w nich nie widziała. Brakowało im fantazji, co sam Robert przyznałby z ochotą. „Nie mamy ani krzty wyobraźni – oznajmiłby w imieniu ich wszystkich, całkiem jak ojciec. – Jesteśmy ludźmi czynu, a nie myślicielami”. Kiedyś z nutką niezadowolenia spytał retorycznie: „Kto chciałby siedzieć samotnie w pokoju, rozpatrując koleje losu jakichś wymyślonych postaci?”. Celia była jedyną pisarką w rodzinie – i dobrze! Bud w istocie również nie wierzyła w reinkarnację. Nie miała pojęcia, co podsunęło jej tę myśl. Ale osiągnięty przez nią magiczny efekt wyzwolił nieoczekiwaną reakcję jej matki, ciotki i wuja. Bez zastanowienia podjęli grę, dowodząc tym samym, jak bardzo się martwili. Uczyniliby wszystko, byle powstrzymać Celię przed ponownym popadnięciem w tę okropną rozpacz. – To zabawne, przecież on nie cierpiał tego obrazu – zauważyła Margaret, która nigdy nie wyrwałaby się z podobną niedorzecznością w obecności swego nowo poślubionego męża Charlesa. Obraz – wyblakły, stary olej, wyszukany gdzieś przez matkę – przedstawiał małą grupkę jeźdźców na rozległej równinie. Rodzeństwo zawsze zakładało, że ojciec nie przepadał za tym dziełem, ponieważ kawalerzyści wyglądali niechlujnie i nie zmierzali w

jakimś określonym kierunku, co musiało razić byłego wojskowego. – Dlaczego zatem na nim siedzi? – spytał Robert, krzywiąc się na samą myśl, że miałby opisać tę scenę swojej żonie Mel. Przetarł dłonią poczerwieniałą twarz, jak gdyby chciał ją wygładzić, zetrzeć z niej wyraz zmartwienia. – Czyżby on chciał wrócić? – mruknął pod nosem trochę nietaktownie. – Martwi się, czy zdołamy zorganizować wszystko jak należy – wyjaśniła Sarah. – Pilnuje nas. W odróżnieniu od Margaret żałowała, że nie ma tu jej męża. Whoopee miał cudowne poczucie humoru. Z zachwytem obserwowałby, jak rodzina Bayleyów wygłupia się w najlepsze. – Nosi swoje okulary! – pisnęła Bud. – Rzeczywiście! – przyznała Celia, zdążyła bowiem już wstać i odrobinę chwiejnym krokiem przeszła przez pokój, by również przyjrzeć się ćmie. Obie zachowywały się, jak gdyby poza nimi w salonie nie było nikogo. Ale kiedy Bud zaczęła nucić: „Drogi, mały dziadku”, reszta obecnych się opamiętała. – Dosyć już tego! – rzuciła Sarah niezwykłym dla siebie, ostrym tonem. Celia jednak nadal wpatrywała się w ćmę. Kiedy wcześniej padła propozycja, by na początku odśpiewać hymn: „Naprzód, żołnierze Chrystusa”, nie zareagowała. Teraz jednak odezwała się energicznie, tonem zamykającym dyskusję: – Chyba lepsze będzie „Złote Jeruzalem”. To dziwne, ale nazajutrz po pogrzebie ćma zniknęła i nikt jej więcej nie widział. Robert nazwał to zdarzenie, oczywiście żartem, „ostatnią inspekcją taty”. Wszyscy doszli do wniosku, że stanowiło ono punkt zwrotny: moment, kiedy matka odtrąciła kuszące wołanie śmierci i zamiast tego postanowiła czerpać radość z widoku dorastających wnucząt. Ponadto – to zdumiewające – w tejże chwili stała się wreszcie prawdziwą pisarką. Dwadzieścia lat później Margaret i Sarah w przeddzień o wiele

smutniejszej uroczystości pogrzebowej wspominały razem ową niezwykłą demonstrację siły woli. – Gdyby nie tamto zdarzenie… – zaczęła Sarah. – Nie doszłoby do obecnego – odparła Margaret nieco cierpkim tonem, jak gdyby ganiąc siostrę za nazbyt oczywiste stwierdzenie. – Dlaczego nas nie uprzedziła? Margaret wzruszyła ramionami. Miały to już za sobą. Czy była to ich wina – jak sugerował bezradny, poirytowany gest Margaret – że matka nie zdradziła im ani słowem, czego mogą się spodziewać po jej śmierci? A może jako skromna kobieta nigdy nie wpadła na taką myśl? Cała rodzina przeżywała szok, a w dodatku musiała udawać przed całym światem, że nic się nie stało. Siedząc przy stole w matczynej kuchni, w połowie kolejnej butelki dobrego wina z piwnicy Celii, siostry w każdej chwili wciąż oczekiwały, że matka stanie w progu – przygarbiona i filigranowa wskutek upływu lat, lecz ciągle ciekawa świata, nadal czymś rozbawiona, wciąż obdarzona bystrą pamięcią. „O, świetnie – skomentowałaby uprzejmie – to Sancerre dojrzało już do wypicia” (mimo że trzymała je na wypadek rzadko urządzanych przyjęć). Usiadłaby z nimi, by posłuchać, jak wiatr zawodzi w kominku, a krople deszczu bębnią o ciemne szyby niczym łzy. Uśmiechałaby się na widok poprzypinanych wszędzie układanych przez Roberta list, zawierających kolejne punkty złożonego planu postępowania, kiedy następnego dnia dom wypełnią żałobnicy powracający z pogrzebu i słysząc głos syna dolatujący zza sąsiednich drzwi, tych od dawnego gabinetu ojca, gdzie ze stoperem w ręku poprawiał swoje przemówienie. – Nie chcę mówić o mamie jako o pisarce – mówił gromko. Zamilkł na chwilę i rozpoczął znowu. – Nie zamierzam komentować jej twórczości. Zrobili to już inni, o kompetencjach znacznie przewyższających moje… Jasna cholera! Margaret i Sarah uśmiechnęły się do siebie. – Zrobili to już inni, znacznie bardziej ode mnie kompetentni… Dom nadal emanował jej aurą niczym wazon pachnący niedawno wyjętymi

kwiatami. Wpatrując się w wiszący na ścianie terminarz, w którym po dziesiątym sierpnia tak dojmująco rzucał się w oczy brak patykowatego, niebieskiego pisma, siostry ciągle wyczekiwały nieregularnego postukiwania jej laski, nuconej łagodnym głosem melodii z okresu wojny (jak gdyby jakaś część jej osobowości tęskniła za tymi przerażającymi czasami). Jednakże możliwość gniewania się na nią sprawiało im dziwną ulgę. Oczywiście powinna była ich na to przygotować! Prawda, rodzina ignorowała jej twórczość pisarską. Ten styl narzucił wszystkim ojciec. „Mama zasługuje na uznanie za swoje osiągnięcia! – mówił z zachwytem, ale niemal jednym tchem przyznawał przepraszająco: – Ja, niestety, nie znam się na tym”. Toteż i oni nie czytali jej książek. Patrząc wstecz, można było odnieść wrażenie, że pod tym względem łączył ich z matką rodzaj zmowy. „Lanie wody” – tak pewnego razu żartem określiła swoją pracę. Zatem kiedy w wieku sześćdziesięciu czterech lat napisała powieść, która przyciągnęła uwagę krytyków, zlekceważyli ów fakt, chociaż było to pierwsze dzieło, jakie Celia wydała pod prawdziwym nazwiskiem. Teraz wpatrywali się w zamieszczone w gazetach fotografie, odczytywali po wielekroć obszerne nekrologi i pragnęliby móc się upewnić choćby telefonicznie, że osoba, której poświęca się tyle uwagi, to naprawdę ich matka. Zdaniem jednego z czołowych powieściopisarzy, który rozpętał całe to zamieszanie, rozpoczęła karierę jako autorka romansów, z czasem jednak przeistoczyła się w „rzeźbiarkę losów ludzkich, pisarkę o niezwykłej pasji i szczerości”. Całą historię podchwyciła też prasa brukowa, publikując ją pod koszmarnymi (i niedokładnymi) nagłówkami, na przykład: „Osiemdziesięcioletnia autorka pornografii”. Oczywiście całej sprawie dodawało pikanterii małżeństwo Celii z wybitnym wojskowym. Przynajmniej wszyscy podkreślali ich szczęśliwe pożycie – jedyny aspekt, który nie budził zaskoczenia rodziny. Po śmierci męża Celia zaczęła pracować w pustym pokoju na poddaszu, odtąd stale zamkniętym na klucz. Teraz, mając czas na zwiedzanie domu (który, ostatecznie, należał już do nich), jej dzieci przekonały się, że pomieszczenie zostało przekształcone w prawdziwy gabinet pisarza. Był tam

fotel z dobrym oparciem, kosztowny procesor tekstów i wbudowane w ścianę półki uginające się pod ciężarem encyklopedii, a także licznych wydań jej powieści. – Wiedziałaś, że babcia umie używać komputera? – spytała Sarah swoją córkę Bud, po to tylko, by usłyszeć odpowiedź: – To my go dla niej skonfigurowaliśmy. Sarah miała ochotę na dalsze pytania, ale powstrzymała ją obawa, by się nie zbłaźnić. W pokoju panował niesamowity bałagan. Wszystko zasłane było porozrzucanym papierem, w znacznej mierze pożółkłym i kruchym ze starości. Leżały tam listy, rachunki, notatniki, terminarze i gazety. Zdziwienie i podziw budził fakt, że w takim chaosie można było cokolwiek ukończyć, a cóż dopiero napisać tyle książek. „Muszę to uporządkować” – powiedziała zmartwionym głosem Celia zaledwie miesiąc temu, jak gdyby wyczuwała obecność jakiejś złowrogiej, prześladującej ją, niewidocznej istoty. Zmarła niespodziewanie, w łóżku, a cały stos papierów pozostał nietknięty. Ktoś delikatnie zastukał do kuchennych drzwi i siostry spojrzały po sobie. – To tylko ja! Chyba nie przeszkadzam? Weszła Mel, żona Roberta, niby po wodę z miodem i cytryną, aby mąż nie sforsował sobie głosu jeszcze przed pogrzebem. Siostry przypuszczały jednak, że chce im się zwierzyć z własnych problemów. Stale powtarzała: „No cóż…”, ale brzmiało to coraz mniej optymistycznie. – O Boże – westchnęła Sarah po jej wyjściu. – Ależ to wszystko beznadziejne, prawda? Tymi słowami najjaśniej wyraziła to, że ona i Margaret mogły wprawdzie w głębi serca współczuć bratowej, ale zawsze będą się poczuwały do lojalności wobec brata. Teraz jednak nie miały czasu, by zajmować się kłopotami innych. Żal po stracie bliskiej osoby czynił cuda. Nagle przestawało się liczyć, że ktoś był szczęśliwy, a ktoś inny nie. Zależało im na wzajemnej bliskości, pierwszy raz od wielu lat. Margaret podniosła się z krzesła i sięgnęła do lodówki po opróżnioną do połowy butelkę. Zatrzymała się na chwilę, podziwiając ich wspólne dzieło.

Córki zdawały sobie sprawę, że to przeżycia z czasów wojny napawały matkę taką niechęcią do wyrzucania czegokolwiek. Obie usunęły z lodówki miskę cuchnącego bulionu, połowę rozmiękłego ogórka w plastikowym opakowaniu, wyschnięty na wiór kawałek sera, trochę suszonych grzybów, kartonik zepsutej śmietany, pudełko jajek, których termin przydatności do spożycia minął dwa miesiące temu, kilka pokrytych białym nalotem kawałków czekolady z orzechami i przyklejony do opakowania fragment jakiegoś pociemniałego, wilgotnego warzywa, prawdopodobnie kapusty. Nawet masło zjełczało. Siostry dokładnie umyły i zdezynfekowały lodówkę, po czym poukładały w niej żywność przywiezioną z Londynu: kartony świeżych sosów do świeżego makaronu, francuskie sery, sałatki z miękkich owoców oraz soki. Jednak pod drzwiami domu nadal pojawiały się gotowe dania, które zostawiali dyskretnie sąsiedzi wcześnie rano. Jeszcze tego samego dnia znalazły na werandzie gulasz z baraniny i ciasto czekoladowe, z dołączonym liścikiem: „Prosimy przyjąć to w dowód szacunku. P.S. Nie muszą Państwo spieszyć się ze zwrotem garnka żaroodpornego i talerza. Nina i Jim Bartonowie (Greenslade, pierwszy dom zaraz za skrzyżowaniem)”. – Głupio byłoby to zmarnować – odezwała się Margaret, krojąc sobie kawałek ciasta, całkiem wyschniętego i kruchego niczym karton mimo bardzo słodkiej polewy. Młodzież, niezmiernie grymaśna, jeśli chodzi o jedzenie, odmówiła spróbowania poczęstunku. – Czemu wszyscy zawsze sądzą, że ludziom w żałobie doskwiera głód? – To jedyny sposób, w jaki mogą okazać pomoc. Wspaniale, że nie trzeba było gotować dla wszystkich dziś wieczorem. Na pogrzeb zjechała się cała rodzina. Bud, córka Sarah, i Guy, syn Roberta, najbardziej zaprzyjaźnieni, wyszli razem i przechadzali się mrocznymi alejkami, pogrążeni w rozmowie. Córka Roberta, Miranda, od niedawna w ciąży, odpoczywała w łóżku. – To takie smutne – wciąż pomrukiwała do siebie, martwiąc się, że Celia nie ujrzy już pierwszego prawnuka. Nastoletnie dzieci Margaret – Theo i Evie – przesiadywały w sypialni na piętrze, a towarzyszył im Spud, syn Sarah, który wolał ich towarzystwo,

mimo że dobiegał już trzydziestki. Z góry dobiegł trzask, przypominający odgłos przewracanego mebla, a zaraz potem szczekanie i skomlenie Oscara, starego psa Celii, zaniepokojonego, lecz i podnieconego nazbyt licznym zgromadzeniem, który wciąż szukał swojej pani. – To świetnie, że mogła do końca mieszkać we własnym domu – odezwała się bardzo rzeczowo Sarah. – Tak, rozum jej nie szwankował – przytaknęła Margaret. – Była w znakomitej formie. – Jeśli pominąć problemy z kolanami i wzrokiem. – Naprawdę, miała dużo, dużo szczęścia! – My też. Sarah się rozpłakała. – Gdzie ona teraz jest? – spytała niczym przerażone dziecko. Margaret pokręciła głową, nie mogąc wymówić słowa. – Wciąż żyje w nas – ciągnęła z wysiłkiem Sarah. – W naszych dzieciach. I będzie żyła w ich dzieciach, jeśli tylko świat przetrwa do tego czasu. – Zmusiła się do uśmiechu. – Żyje w dziecku Mirandy. Zaskakujące, ale jest w tym jakiś sens. To prawdziwa nieśmiertelność. – Tak myślisz? – Och, to o wiele ważniejsze niż wszystkie książki! W rzeczywistości poza niewielkim kręgiem osób nikt nie zauważa czyjejś śmierci. Cała sława sprowadza się jedynie do przypisku w biografii matki: „Celia Bayley pozostawiła syna i dwie córki”. Wydarzenia toczyły się z niezwykłym dramatyzmem. Codziennie nadchodziły grube pliki listów od nieznajomych ludzi. Telefon dzwonił nieustannie i rozbrzmiewał prośbami oraz pytaniami. U drzwi pojawiali się bez zapowiedzi dziennikarze z ekipami kamerzystów. Poprzedniego dnia Robert udzielił wywiadu miejscowej stacji telewizyjnej; żaden z widzów nie zgadłby, obserwując jego pewność siebie podczas występu, że nie przeczytał żadnej książki matki. Niemniej drażniło ich, że osoby spoza rodziny piszą o zmarłej tak autorytatywnie. Co też mogli o niej wiedzieć? Kuchenne drzwi otworzyły się i wszedł Charles, mąż Margaret.

– O, ciasto! – zauważył takim tonem, jakby starał się powiedzieć żart, ale zdołał jedynie wyrazić rodzaj niezręcznej dezaprobaty. – Zjadłam tylko kawałek – oświadczyła jego żona, przechodząc z miejsca do obrony. Sarah oplotła się rękami, jak gdyby w duchu porównując się z tymi dwojgiem. – Gdzie jest Whoopee? – zapytała. Wszyscy w jej rodzinie nosili koszmarne przezwiska. Pozostali krewni, poddani władzy konwenansów i pełni zahamowań, dopatrywali się w tym chęci zrobienia im na złość. Whoopee nazywał żonę Crinkle (choć nikt nigdy nie spytał go o powód), a na ich dzieci wołał: Spud i Bud1. Robert najbardziej starał się im to wyperswadować (popadając w pompatyczny i nerwowy ton); przecież to śmieszne, mówił, najpierw zadać sobie trud wyboru dla dzieci przyjemnych imion, takich jak Stephen i Emily, a nawet urządzić im kosztowne chrzciny, po czym niemal natychmiast zacząć nazywać je Spud i Bud. Poza tym to budzi powszechną uwagę, dodawał trochę bez związku z tematem. – Zostawiłem twojego męża w cieplarni – odpowiedział Charles tonem pełnym urazy i rozdrażnienia. Sarah domyśliła się, że Whoopee znowu odgrywał swoje sztuczki. Charles zwykle starał się unikać towarzystwa szwagra, ale tym razem ona i Margaret wyraźnie życzyły sobie, by im nie przeszkadzano, Robert zaś był w gabinecie, zajęty szlifowaniem przemówienia, a do salonu nikt nie miał wstępu – trwało tam odkurzanie i sprzątanie przed ceremonią pogrzebową. Nie mogła powstrzymać uśmiechu, wyobrażając sobie tę scenkę w dusznej cieplarni: nieufny Charles w nienagannie zapiętym, trzyczęściowym garniturze i jej przystojny, swobodnie ubrany mąż udający niewinną ciekawość i wypytujący o opinie w sprawach takich jak imigracja czy wojny w Afganistanie i Iraku. Jeśli nie zdołał tym sposobem sprowokować pożądanej reakcji, prawdopodobnie skrytykował rodziców posyłających dzieci do prywatnych szkół. Niesforny Whoopee dokładnie wiedział, jak

nacisnąć właściwy (czy raczej niewłaściwy) guzik. Mimo to zadała pytanie: – A w ogóle to co mój kochany mąż tam robił? – Powiedział, że musi zatelefonować. – Do kogóż to? – spytała zaskoczona. Z pokoju młodzieży na piętrze rozległ się ryk śmiechu, niemal natychmiast stłumiony. Przypominał aplauz widowni jeszcze przed zakończeniem utworu na koncercie i przyprawił zebranych w kuchni o mały wstrząs. Dom, pełen ludzi, chociaż tak boleśnie pusty, otrząsnął się z melancholii, która dręczyła wszystkich, gdy tu przyjechali. Sprawiało to wrażenie ostatniego, gorączkowego spektaklu, gdyż po pogrzebie miało się zacząć sprzątanie. Na górze rozległ się śpiew: zabrzmiała jakaś rapowa piosenka. Wydawało się to dziś okropnie nie na miejscu. Margaret rozpoznała przejęty głos swojej trzynastoletniej córki Evie, najmłodszej w grupie. Chyba powinna kazać im przestać? W następnej chwili, zapewne pod wpływem emocji, wydało jej się, że słyszy bardzo cichy protest matki: „Och, daj im pośpiewać!”. Rzecz jasna, to śmieszne – przecież śmierć kładzie kres wszystkiemu. Skąd zatem owo najdziwniejsze z uczuć: że duch matki wciąż jest wśród nich? Można było niemal odnieść wrażenie, że coś na tym świecie – lub w tym domu – powstrzymuje ją przed odejściem do innego, lepszego miejsca. 1 Whoopee – ang. „ju-hu!”; crinkle – ang. „zmarszczka”; spud – ang. „ziemniak”; bud – ang. „pączek kwiatu” (wszystkie przypisy od tłumacza)

ROZDZIAŁ DRUGI Nie chcę, by moi bliscy opłakiwali mnie po śmierci. Wolę, by wydano z tej okazji wielkie, wystawne przyjęcie. Zdaję sobie sprawę, że moja pamięć naprawdę jest dla nich święta, więc będą chcieli ją uczcić. Notatka zapisana drżącą ręką, zapewne w jednym z ostatnich notatników; brak daty. Bet Parker przyglądała się Robertowi, który wchodził po stopniach na mównicę. Jego twarz wyrażała powagę, zdecydowanie i skrępowanie; jego widok wywołał u niej impuls opiekuńczości, tak samo jak wtedy, kiedy miał dziewięć lat. Siedziała obok Priscilli Forbes-Hamilton; obie starały się wygodnie ulokować w ciasnych ławach z twardymi jak głazy poduszeczkami klęczników, odpychającymi ich stopy, i na próżno szukały miejsca, gdzie mogłyby oprzeć laski. W wieku osiemdziesięciu sześciu lat Bet mimo woli stała się specjalistką w sprawach pogrzebów i poznała wszystkie sztuczki oraz tradycyjne obrzędy mające skusić żałobników, by uwierzyli, że naprawdę nie wszystko się skończyło – wspaniałe hymny, pełne zadumy słowa modlitw i kojącą muzykę. A jednak widok trumny Celii za drżącą kotarą kwiatów był okropnym przeżyciem. Tym razem odszedł ktoś naprawdę kochany i nic nie mogło tego złagodzić. Zamieszczone na klepsydrze stare zdjęcie przedstawiające zmarłą jako młodą kobietę jedynie podsycało ból. Dawno temu, kiedy zrobiono tę fotografię, śluby następowały jeden po drugim, i zamiast przyjaciółki szczęśliwy los dawał dwoje przyjaciół – a pogrzebów nie było wcale. Celia, najmłodsza z całej trójki, wyszła za mąż pierwsza; nawet po sześćdziesięciu pięciu latach Bet nadal pamiętała każdy szczegół tej pospiesznej ceremonii: ciemnokasztanowe włosy Fredericka

lśniące w bladych promieniach słońca; trzaśnięcie książki upuszczonej przez kogoś na gołą posadzkę właśnie w chwili, gdy Celia powtarzała szeptem słowa przysięgi; dziwne połączenie ulgi i smutku na twarzy matki oblubienicy, kiedy urzędnik stanu cywilnego obwieścił: „Może pan pocałować pannę młodą”. Listopad tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, pod sam koniec wojny, a wydaje się, jak gdyby to było wczoraj… Zabawnie było przypomnieć sobie wątpliwości, które szeptem wymieniały wtedy z Priscillą. Wszystko rozgrywało się tak szybko; Celia, zaledwie siedemnastoletnia, wychodziła za trzydziestoletniego Fredericka; on zaś był zbyt przystojny jak na wiernego męża. Priscilla wyraziła kiedyś przypuszczenie, że oboje mieli szczęście, jak gdyby pomyślność małżeństwa bardziej zależała od losu, a nie od wierności i ciężkiej pracy małżonków. Teraz spoglądała na sześćdziesięciodwuletniego syna tej pary, który sprawiał wrażenie wyblakłej kopii swojego przystojnego ojca, jak wszyscy tu obecni pochylonego pod brzemieniem smutku, ale stającego na wysokości zadania dzięki wspaniałym cechom charakteru, dobrze znanym Bet. Kiedy oczekiwała, aż mocny, melodyjny głos Roberta wypełni wnętrze kościoła, wydało jej się przez chwilę, że to sam Frederick zacznie za moment wychwalać swoją ukochaną Celię. Lecz mąż Celii od wielu lat spoczywał na zewnątrz, na cmentarzu. Ponadto Bet uprzytomniła sobie, że Frederick, który budził tak ciepłe wspomnienia, odszedł znacznie wcześniej, nim zabrała go śmierć. Wszyscy autorzy żałobnych notatek w prasie podkreślali pochodzenie Celii z konserwatywnych, wyższych warstw klasy średniej, co było – według ich konkluzji – dość nietypowe jak na pisarkę obdarzoną, zgodnie z ich określeniem, „namiętną i oryginalną siłą wyrazu”. Uwagi te zaczęły sprawiać Robertowi przykrość. „Konserwatywne, wyższe warstwy klasy średniej” – co w tym złego? Wydało mu się, że cała rodzina stała się obiektem drwin z powodu swoich największych zalet. Dlatego w ostatniej chwili podjął

decyzję krańcowo odmienną od swojego zwykłego stylu działania: postanowił inaczej rozpocząć swoje perfekcyjnie przećwiczone przemówienie, którego tekst tkwił w kieszeni jego marynarki. U wrót kościoła dostrzegł fotoreporterów, co oznaczało, że wewnątrz kryją się dziennikarze z notatnikami. Hieny, pomyślał na ten widok, chociaż jego relacje z prasą były dotąd jak najbardziej przyjazne. Nie odmówi sobie przyjemności wprawienia tamtych w zakłopotanie. Czytał kiedyś, że skuteczny sposób zapewnienia sobie uwagi audytorium polega na znaczącej pauzie przed rozpoczęciem mowy. Robert odczekał tyle czasu, na ile starczyło mu śmiałości – kilka sekund ciągnących się niczym wieczność – spoglądając w dół na morze coraz bardziej zaintrygowanych twarzy. Widział kochaną Bet obok Priscilli, drugiej wieloletniej przyjaciółki matki; Rodneya Cartwrighta, prawnika rodziny, który przejął kancelarię po ojcu, oraz praktykującego niezbyt długo, dość młodego lekarza. A cała reszta? Nie miał pojęcia, że grono znajomych matki było tak liczne. Wydało mu się, że wśród nieznajomych rozpoznaje twarz jakiejś słynnej osoby. Czy to nie ten znany aktor, ów mężczyzna w czwartym rzędzie? Nie odważył się spojrzeć na żonę, Mel, która nic nie wiedziała o jego decyzji. Być może nawet ona, tak mu oddana, zaczyna uważać go za nudziarza. Nabrał głęboko tchu, po czym huknął z całej siły: – RÓB, CO CI KAŻE OJCIEC – NATYCHMIAST! Ten okrzyk podziałał na zgromadzonych w kościele dokładnie tak, jak tego oczekiwał mówca. Zamilkł znowu, po czym odezwał się tak cicho, że osoby o słabszym słuchu, nadal wstrząsane dreszczem zaskoczenia, musiały bacznie uważać, by uchwycić każde słowo. – Mama była najłagodniejszą osobą pod słońcem, ale słowa taty stanowiły nakaz! Delektował się pełnym zrozumienia chichotem, który przetoczył się przez nawę. – Jak wszystkim wiadomo, tworzyli absolutnie szczęśliwą parę. Następnie, zadowolony z efektu, nałożył okulary i zaczął odczytywać mowę, której wszyscy oczekiwali – o niezwykłym życiu wspartym na

solidnych fundamentach dawnych zasad, o wspaniałym przykładzie bezinteresownej miłości, którą oboje wzajemnie się darzyli, i tak dalej. – Cudowne przemówienie – powiedziała Priscilla do Margaret, kiedy wszyscy znaleźli się ponownie w Parr’s. – Kochany Robert. Chociaż Celia nigdy nie krzyczała w ten sposób. Ale… to pewnie licentia poetica, czy jak tam się to nazywa. Margaret pomyślała, że nikt już nie mówi jak Priscilla, leniwie artykułując jedne słowa i urywając inne, niczym w parodii dawnych audycji BBC English. Zauważyła, że siostrzeniec, Spud, przysłuchuje się temu z igrającym na wargach uśmiechem niedowierzania i powtarza po cichu co ciekawsze sformułowania, smakując ich warkliwą wymowę jak egzotyczny przysmak. – Wiesz, kochanie – ciągnęła Priscilla, uśmiechając się promiennie – kiedy ujrzałam cię wchodzącą do kościoła, pomyślałam mimo woli: Co tu robi Celia? – Celia tam była! – fuknęła Bet, a Priscilla wyciągnęła koślawą, pokrytą starczymi plamami dłoń, jak gdyby w tym momencie aż nazbyt dobrze zrozumiała, co tak rozzłościło przyjaciółkę. Czy naprawdę jestem podobna do mamy?, zastanawiała się Margaret; miała co do tego wątpliwości, ale to porównanie dodało jej otuchy. Przyjemnie rozmawiało jej się ze starszymi damami, które natychmiast zaanektowały jedyną naprawdę wygodną sofę. Zasuszona Priscilla miała cerę delikatną jak pergamin, brwi nieco chwiejnie podkreślone kredką i utapirowane włosy, tworzące jak gdyby przezroczystą, białą bezę. Obok niej siedziała droga Bet, w opinającym się na krągłościach jej figury kostiumie, z podbródkiem pokrytym włoskami jak u mężczyzny. Obie skore do śmiechu niby podlotki, przerzucały się wyrażeniami zaczerpniętymi z żargonu Żeńskiej Służby Pomocniczej Marynarki sprzed ponad pół wieku, z czasów wojny. – Zapodaj płyn – poprosiła właśnie Bet, a kiedy Priscilla natychmiast przysunęła jej dzbanek z wodą, obie zerknęły na siebie z zadowoleniem. W odróżnieniu od Bet (która nie musiała) Priscilla nadrabiała zaległości, dopytując się o poszczególnych członków rodziny. Ile lat miała każda z obecnych osób? Jak tam sprawują się mężowie? Czy dzieci dobrze się uczą?

Jednak wszystkie pytania zadawała trochę obojętnie i z rozbawieniem, niemal tak, jakby przebywanie w hałaśliwym domu wypełnionym ludźmi należącymi do różnych pokoleń oznaczało dla niej coś w rodzaju wyjazdu za granicę. Bet z trudem podniosła się z sofy i ruszyła w stronę przekąsek. Miała wrażenie, że dźwiga brzemię bólu całej rodziny; przez roztargnienie nałożyła sobie na talerz o wiele za dużo. Ugryzła krokiet z mięsem, obsypując tłustymi okruszkami dekolt często noszonej, czarnej garsonki. No tak, tak, jestem odrażająca!, pomyślała z rozdrażnieniem, jakby przytakując jakiejś niewidocznej, acz krytycznie nastawionej istocie. Jednak kiedyś miałam pod dostatkiem zalotników, a właśnie odeszła kolejna osoba, która o tym pamiętała. Była głęboko wdzięczna Priscilli za to, że wciąż jest w pobliżu. Upływ czasu zniwelował niegdyś znaczne różnice pomiędzy nimi. Na tę najsmutniejszą z uroczystości przyjechały razem z Londynu; w pewnej chwili wybuchły histerycznym chichotem na widok mężczyzny w kapeluszu z jakiejś wełnistej tkaniny. – Nie możemy się urżnąć – powiedziała Bet, kiedy w wagonie barowym popijały gin z tonikiem, by się pokrzepić przed czekającymi je ciężkimi chwilami. W następnej chwili Priscilla zwróciła się do niej słowami: „Chère camarade”, wspominając ich wojenne przygody; wydawało się, że na moment zmieniła się w śliczną dziewczynę o bladej cerze. Ale był to, rzecz jasna, jedynie wpływ alkoholu. Całe szczęście, że miały okazję wypić coś mocniejszego, gdyż tutaj nikt nie dolewał do kieliszków, stąd jej prośba o wodę, której zwykle unikały. Priscilla, co było do przewidzenia, z trzaskiem otworzyła swoją torebkę z krokodylej skóry, by się upewnić, że bilet powrotny jest na swoim miejscu, choć od wyjazdu dzieliły je całe godziny. Następnie, znowu doprowadzając Bet do furii, zwróciła się do Margaret z tym swoim promiennym,

zwariowanym uśmiechem: „Celia byłaby tym wszystkim zachwycona, nieprawdaż?”. – Goście piją za dużo – ostrzegł Robert swoją siostrzenicę Evie. Operacja „Stypa” rozpoczęła się w chwili powrotu rodziny do domu. Wszystkie wnuki zmarłej otrzymały wydrukowany plan precyzujący minuta po minucie udział każdego z nich w przebiegu uroczystości, począwszy od zadań związanych z parkowaniem aut i odwieszaniem wierzchnich okryć. Teraz jednak pojawił się problem, jakkolwiek Robert nie wierzył w istnienie tego typu rzeczy. „Problemów nie ma, są tylko niepodjęte decyzje” – to było jedno z jego ulubionych powiedzeń. Na cmentarzu podziękował wszystkim za przybycie na pogrzeb, a do starannie wybranych osób mruknął: – Do zobaczenia później. Odniósł jednak wrażenie, że w domu zjawili się wszyscy obecni w kościele – przeszło dwa razy więcej osób, niż wcześniej obliczał. „Tak, tak, tak”, odpowiadał cierpko za każdym razem, kiedy któraś z sióstr ostrzegała go, że zamawia za mało wina. Stało się oczywiste, że gospodarowanie butelkami będzie wymagało nadzwyczaj uważnego oka. „Każdego gościa spoza rodziny trzeba częstować przekąskami”, zalecał wcześniej Evie; to jednak postawiło go przed kolejnym kłopotem – zbyt małą ilością jedzenia (również z jego winy). Co gorsza, zauważył spustoszenie, jakie zdążyła już poczynić Bet przy krokietach. Będziemy musieli wprowadzić kontrolę porcji. Gdzie, do cholery, podzieli się Bud i Guy? Przecież zostali wyznaczeni do pomocy przy poczęstunku. – Czy mam zawołać Spuda do pomocy? – spytała Evie, wskazując kuzyna, który rozsiadł się w fotelu wystawionym dla gości i pstrykał orzeszkami w psa babki, zaśmiecając tak pedantycznie odkurzony dywan. Robert rzucił jej gniewne spojrzenie za tak absurdalne pytanie. Spud poprzedniego wieczoru rozbił cenną karafkę. Zdaniem Roberta, można było powierzyć mu najwyżej prace związane z parkowaniem i to jedynie dlatego,

że wszyscy byli maksymalnie obciążeni. – Będę musiał przydzielić Mirandę do zadań związanych z żarciem. Nagle poczuł, że zbiera mu się na płacz. Ze wszystkich stron czuł narastającą presję i, na domiar złego, nawet nie mógł się napić czegoś mocniejszego. Za tydzień odchodził na emeryturę i chociaż twierdził wszem i wobec, że bardzo się z tego cieszy, odczuwał jedynie lęk. To było jak powtórka sytuacji sprzed siedmiu lat, kiedy musiał odejść z wojska, tylko że teraz na zawsze kończył pracę. Miał sześćdziesiąt dwa lata i nadciśnienie, które wszyscy – po tym, jak jego ojca powalił udar mózgu – radzili traktować poważnie. Następnie te różnorodne obowiązki głowy rodziny i wreszcie coś jeszcze gorszego niż wszystkie dotychczasowe udręki: zażarta, choć cicha kłótnia pomiędzy nim a Mirandą. Zamrugał gwałtownie. Co opętało jego ukochaną córkę? W następnej chwili wziął się w garść. – Od tej chwili nie dolewaj do kieliszków, dopóki nie będą puste – warknął do Evie tonem rozkazu. – Znajdź więcej dzbanków. Ustaw wszędzie wodę. Bud zatrzymała się w pogrążonej w mroku alejce w pobliżu domu, zapaliła dwa papierosy i podała jednego Guyowi, tak jak wtedy, gdy była nastolatką i sprawiało jej przyjemność przeciwstawianie się rodzicom. Wybuch śmiechu, dobiegający od strony domu, wydawał się aż nieprzyzwoity wobec głębokiego spokoju wieczoru. Minęli narysowany starannie przez Evie znak z napisem „Parking” i ogromną strzałką wskazującą drogę w kierunku łąki, gdzie pozostawiono liczne samochody. Parking był zapchany, a samochody stały bezładnie. Trudno było sobie wyobrazić, jak kierowcy zdołają się porozumieć w sprawie wyjazdu. – Palenie to niedopuszczalny nałóg – zauważył młody kuzyn Theo, który włóczył się za nimi, sprawnie uporawszy się z zadaniem porozwieszania okryć gości. W wieku czternastu lat przejął już od swojego ojca Charlesa manierę nadmiernej powagi i pedantyzmu. – A w ogóle – nie omieszkał przypomnieć – mieliście się zajmować jedzeniem.

– My nie palimy – odparła Bud. – Ani nie chcemy wykładu o szkodliwości biernego palenia, dziękujemy bardzo. A goście znakomicie poradzą sobie sami z kanapkami i krokietami. I w ogóle – dodała z jeszcze większą złością w głosie – to kto cię prosił, żebyś z nami szedł? Ogromnie cieszyła się natomiast z towarzystwa drugiego kuzyna, Guya. Ich przyjaźń przetrwała mimo potoku drwin ze strony jej ojca. Whoopy uważał Guya za nudziarza i kujona, lecz kiedy ten ostatnio odniósł sukces, uznał ów fakt za znacznie bardziej irytujący. Whoopy był męczący jako ojciec. Próbował pracy w wielu rozmaitych branżach, lecz żadna z karier nie przyniosła zysków, a niemal wszystkie zakończyły się niepomyślnie. Ostatnio pracował jako pośrednik w handlu nieruchomościami (czego nienawidził); jego stanowisko wisiało na włosku, ten jedyny raz wskutek okoliczności zewnętrznych. „Komu zależy na bezpieczeństwie?”, lubił mówić, choć jego żona Sarah przez cały okres małżeństwa pracowała jako sekretarka w tej samej firmie ubezpieczeniowej i w znacznej mierze to ona utrzymywała rodzinę. Jego syn, Spud, uważający się za poetę, podjął pracę w supermarkecie i układał towary na półkach, aby móc się skupić na swojej sztuce; zasłużył tym sobie na pochwałę ojca za wierność swoim przekonaniom. Bud natomiast stała się obiektem bezlitosnych drwin Whoopy’ego za to, że starała się zrobić przyzwoitą karierę w dziedzinie public relations. Ponadto ojciec mylił się co do Guya. Bud zawsze ceniła w kuzynie to, że miał naturę buntownika, ale objawiał ją na swój własny, spokojny sposób. Teraz zaś kształtował sam siebie na nowo, jak gdyby obserwował rodzinę i starał się jak najbardziej od niej odróżnić. Guy nosił kosztowne, znakomicie skrojone garnitury i mieszkał w wynajętym apartamencie z całkowicie nowym umeblowaniem. Jeśli usłyszał interesującą lub zabawną historyjkę, opowiadał ją tylko raz, nie chcąc się powtarzać. W dniu, gdy rodzina przybyła na pogrzeb, pojechał wieczorem do najbliższej miejscowości, Guildford, po hinduskie dania na wynos dla całej dwunastki, choć przekonywano go, że to karygodne szastanie pieniędzmi, bo w domu jest masa jedzenia. Jego ojciec Robert powtórzył tę opinię trzy razy (delektując