- Dokumenty5 863
- Odsłony852 363
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań667 962
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Alina Krzywiec - Długa zima w N
Rozmiar : | 1.0 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Alina Krzywiec - Długa zima w N.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Spis treści Okładka Karta tytułowa Karta redakcyjna Seria Leniwa Niedziela Prolog Część pierwsza. Ślady na śniegu Część druga. Nie budź motyli, gdy śpią Część trzecia. Tak wcześnie zapada zmrok
Wydawca Agata Pieniążek Redaktor prowadzący Beata Kołodziejska Redakcja Dominika Cieśla-Szymańska Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Jadwiga Przeczek Ewa Grabowska Copyright © by Alina Krzywiec, Warszawa 2013 Copyright © by Świat Książki Sp. z o.o., Warszawa 2013 Świat Książki Warszawa 2013 Świat Książki Sp. z o.o. ul. Hankiewicza 2, 02-103 Warszawa Księgarnia internetowa: Fabryka.pl Skład i łamanie Joanna Duchnowska Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: hurt@olesiejuk.pl tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-7943-459-6 Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com
W serii: Caroline Leavitt Szczęście w twoich oczach Karolina Monkiewicz-Święcicka Taniec z przeszłością Jojo Moyes Zanim się pojawiłeś Leslie Daniels W łóżku z Nabokovem W przygotowaniu: Vanessa Greene Klub Porcelanowej Filiżanki
Prolog Umówili się, jak zawsze, na telefon. Zadzwoniła tuż po czternastej, sądząc, że wrócił już z obiadu i nie zastanie go w stołówce. Było jednak inaczej. – Halo. – W tle usłyszała harmider i brzęczenie sztućców. To znaczy, że nie czekał na ten telefon, to znaczy, że coś poszło niezgodnie z planem, że może powinni porzucić tę zabawę. Nie mogła się jednak powstrzymać: – Dzień dobry, dzwonię z ogłoszenia. Pan Wójcik? – Miała wrażenie, że w tym momencie lekko się uśmiechnął, bo gdy przytaknął, jego głos zabrzmiał trochę cieplej. – Jestem zainteresowana wynajęciem mieszkania. – Wciąż nie była przekonana, czy złapał przynętę. Ponieważ się nie odzywał, uznała, że nie może rozmawiać. Zaryzykowała jednak: – Czy możemy w tej sprawie zamienić słówko? – Tak. Chwileczkę – odpowiedział. – Musiałem odejść od stołu. Myślałem, że już nie zadzwonisz. – Cholera, wciąż jeszcze nie zaakceptował reguły, zgodnie z którą nie wolno mieszać dwóch osób. W tej chwili nie była dziewczyną z internetu, którą za chwilę miał przelecieć szybko i brutalnie, ale zwykłą klientką. Poprawił się: – Czy może pani przyjechać dzisiaj? Jest wielu chętnych. – Zapewniam pana, że warto wynająć to mieszkanie właśnie mnie – powiedziała z pewnością, która zaskoczyła ją samą. – Mogę być o siedemnastej piętnaście – dodała. Podał jej adres, po czym się pożegnał. Wyobrażała sobie pełna satysfakcji,
jak w pośpiechu kończy obiad. Prawdopodobnie dzwoni do mamy, żeby upewnić się, że nie wróciła z sanatorium. Potem do żony, żeby uprzedzić, że się spóźni. Zawiadamia współpracowników w sądzie, że nie będzie mógł dłużej zostać. Prosi sekretarkę, żeby zamówiła mu taksówkę. I czeka. Byli ze sobą tak blisko może dlatego, że oboje ryzykowali wiele, zapominając o swoich małżonkach. Maria B. była podniecona przewagą, jaką dawała jej sytuacja. To ona będzie dyktować warunki. Dojechała na czas. Było to osiedle wielkich bloków z plątaniną małych jednokierunkowych uliczek. Dookoła tylko beton i chodniki w cieniu kolosów. Było to osiedle, na którym nigdy nie chciałaby kupić mieszkania, ale to akurat nie miało żadnego znaczenia. Teraz miała szansę stać się kimś innym niż na co dzień. Bycie kimś innym wymaga charakteryzacji. Pomalowała więc usta jaskrawą szminką, przeglądając się w szybie jednego z samochodów. Nie zauważyła, że za kierownicą siedział mężczyzna. On za to od razu dostrzegł burzę ciemnych włosów, symetryczną twarz, szczupłą sylwetkę, zgrabną talię podkreśloną paskiem. Na jej prowokacyjny gest, a następnie zakłopotanie, zareagował życzliwym uśmiechem zainteresowania, na który też odpowiedziała uśmiechem. Nacisnęła klawisz domofonu. Nie miała wątpliwości, że na nią czeka. Wpuścił ją na górę. Szóste piętro. Mimowolnie podniosła wzrok, by sprawdzić, czy stoi przy oknie. Jakaś część jej mówiła, żeby się wycofać, ale w tym samym czasie druga część tylko ją poganiała. Szybciej. Szybciej. Tęskniła za kimś, przy kim mogłaby być w pełni sobą, a wdała się w grę, w której bycie sobą było wręcz niedopuszczalne. „A gdyby jednak? – przeszło jej przez myśl. – Przecież wszystko, co wymyślę, i tak będzie pochodziło ode mnie, będzie częścią mnie. Powinnam być mu wdzięczna. Oboje dajemy sobie szansę, żeby wyjść poza konwenanse tego szaroburego społeczeństwa. Społeczeństwa, w którym wierności pilnuje Bóg”. Dla Marii Bóg nie istniał. Mogła splunąć na małżeńską przysięgę. Wójcik czekał w drzwiach. Od razu zauważył jej czerwone usta. Maria spostrzegła, że hamuje się, aby nie pocałować ich na powitanie. Postanowiła utrzymać go na dystans możliwie jak najdłużej. Chciała narzucić reguły gry, chciała bawić się jego pożądaniem, tak by wzbierało, aż w końcu oboje dadzą niepohamowany upust żądzy. Podała mu dłoń. Przedstawiła się fałszywym nazwiskiem.
Weszli. Przeszli. Obejrzeli. Mówili o czymś, lecz o czym – żadne z nich nie pamiętało. Patrzyli na coś, lecz nie wiedzieli, na co. Maria czuła tylko jego zapach. Zapach, który nie istniał bez niego, a on nie istniał bez tego zapachu. Zapach, który, kiedy się rozstawali, chciała zatrzymać jak najdłużej. Teraz pytała o okolicę, o młodzież na klatce, o stan wind, o sąsiadów, o wymianę rur. Czuła, jak zaczyna jej drętwieć palec u stopy. Jej obcasy stukały po parkiecie. Dłonie dotykały ścian, zostawiając na nich ślady spoconych palców. Zdjęła płaszcz. Kiedy nachyliła się, żeby sprawdzić, czy podłogi są równe, wypiętą pupą prawie dotknęła jego penisa. Matka zawsze ją upominała, żeby pochylając się, kucała, ale ona uparcie stawała w pozycji z lekko rozstawionymi nogami. To, co w domu uważano za wulgarne, poza domem stawało się ponętne. W romansie bowiem, inaczej niż w małżeństwie, czasem lepiej smakują rzeczy zepsute. Maria miała na sobie długie kozaki, pod spódnicą stringi i pończochy. Wiedziała, że Wójcik to zauważył. Musiał dostrzec brak szwów, bo zamarł, a potem powiedział: – Chciałbym pokazać pani kuchnię. Jest naprawdę warta uwagi. Przeszli do kuchni, w której przejął inicjatywę. Zniknął cały jego sceptycyzm. Miała przed sobą oszalałego z pożądania agenta nieruchomości. Agenta, któremu pozwoliła się uwieść. Podciągnęła spódnicę nieco do góry, ukazując pasek od pończoch. – Meble zostają? – dopytywała się. – Jak cała zabudowa. Jest na wymiar. – Czy to mocne drewno? – spytała, po czym wskoczyła na blat. Meble były w dobrym stanie, ale żadne z nich nie zastanawiało się dłużej, czy zdołają wytrzymać to, na co się zanosiło. Maria przesunęła się na brzeg i rozchyliła nogi. Zapach jej wilgotnej kobiecości zmieszał się z jego zapachem. Uśmiechnęła się do niego zalotnie. – Chyba się zdecyduję – wyszeptała. – Moja suczka – skomplementował kochankę z uznaniem. Wszedł w nią zdecydowanym posunięciem. Było im dobrze. Było tak, jakby dopełniło się kilkutygodniowe oczekiwanie. Sapali, drżeli, drapali,
głaskali, jęczeli i płakali. Mogli być przez chwilę razem. Położyli się na podłodze. Ona na nim. On nie wypuszczał jej z rąk. I trwali. Znowu stracili poczucie czasu. Teraz dopiero zaczęli się całować. Każdą zmarszczkę na twarzy, każdą rzęsę. Potem przeszli do pokoju, niespiesznie zdjęli ubrania i przytulili się w ciszy. – Ale pojechałaś z tymi pończochami. – Kiedy się zorientowałeś? – Jak tylko zrzuciłaś płaszcz. Śmiali się i żartowali dalej. Wiedziała, że nie ma prawa tu być. Ale czuła się tak, jakby to nie ona tu była. Ona była przecież żoną i matką, grzeczną córką. Nie wiedziała, kim staje się przy nim, ale kiedy przekraczała z Wójcikiem granice, zaczynała żyć. Ta nieprawdziwa tożsamość była coraz ważniejszą częścią jej życia. Jeszcze przed chwilą nie wiedziała, co tu robi, a teraz żałowała, że tak długo z tym zwlekała. – Pięknie, co? – Wójcik jak w filmach zapalił papierosa, przykrywając się kapą z frędzlami. Kapa wydała się Marii nieświeża, a papieros cuchnął. – Nie wiedziałam, że palisz – odezwała się. – Zacząłem. Dużo stresów, lepiej palić, niż jeść ciastka. – Dmuchnął dymem w przeciwną stronę. – A co, może chcesz pociągnąć? – Podał jej ćmiący się niedopałek. – Nie. – Słuchaj, madame – zwrócił się do niej pseudonimem z sieci. – Tak? – Mam gorący okres, pali mi się grunt pod nogami. Lepiej, żebyśmy się przez jakiś czas nie spotykali. – Teraz i tak wyjeżdżam z Warszawy. – To dobrze. – Odetchnął. – O co ci chodzi? – Przestań, do cholery, cytować moją żonę! Chcesz wielkimi literami? To koniec. Maria otwarła okno i nabrała chłodnego powietrza. – Odejdź od okna – nakazał. – I ubierz się. – Ale mnie nie jest zimno – odezwała się Maria. – Ktoś cię jeszcze zobaczy. Zresztą, matka zaraz wróci. – To ona nie jest w sanatorium?
– Nie. U lekarza. Zawsze ją bawiło, kiedy Wójcik zdejmował obrączkę przed seksem. Ukradkiem schowała ją do torebki, ubrała się i wyszła. Niech sobie myśli, że to koniec, ale piekło dla niego dopiero się zacznie. Bo będzie szukał. Bo nie znajdzie. Bo żony są spostrzegawcze. None
CZĘŚĆ PIERWSZA Ślady na śniegu
Miasteczko zasypał świeży puch. Spod śniegu wystawały kontury budynków, między którymi górowała wieża kościelna. Z wysoka miasto wyglądało jak łąka zasiana bielą. Gdyby przyjrzeć się dokładnie, można by dostrzec opatuloną w chustę postać kobiecą, która wydeptywała w ten niedzielny poranek pierwsze ślady na śniegu. Zmierzała przez bezkres w kierunku Rynku, podnosząc wysoko nogi i przeskakując zaspy. Mimo dziarskich ruchów sprawiała wrażenie ducha. Kto bowiem wstaje w niedzielę o szóstej rano, przed pierwszą mszą w kościele, by wrzucić list do skrzynki? List, który i tak przeleży w oczekiwaniu na zainteresowanie poczty przynajmniej dwadzieścia cztery godziny. To, co robiła, było tak niedorzeczne, że można by pomyśleć, że nigdy nie zaistniało, gdyby nie lawina zdarzeń, jakie wywołało. Maria B. – bo o niej mowa – brała udział w wielu konkursach. Rozwiązywała krzyżówki i wysyłała około dwudziestu SMS-ów tygodniowo z nadzieją na nagrodę. Od razu otrzymywała automatyczną odpowiedź, że zostanie poinformowana w przypadku wygranej. Za każdym razem, kiedy nadchodziła nowa wiadomość, w Marii ożywała nadzieja na toster, płytę DVD lub całą ich kolekcję, samochód, pralkę, piłę elektryczną lub inną rzecz. Lubiła wygrywać. Szczęście ją jednak omijało. Tego dnia została wylosowana, chociaż nie miała o tym pojęcia. Listonosz z okręgowej poczty w N., Mariusz K., co niedziela wyjmował ze skrzynki trzy przypadkowe listy. Trzy listy oznaczały trzy historie. W szarych, niepozornych kopertach znajdował czasem emocjonujące opowieści. Mariusz K. trzymał nad parą kopertę wrzuconą do skrzynki przez Marię B. List prawdopodobnie z kategorii nieciekawych pism urzędowych z adresem
Prokuratury Wojewódzkiej w Warszawie. Nie spodziewał się wiele. Ale początkowe rozczarowanie minęło po otwarciu koperty, w której znajdowała się druga, wyłożona folią, a na niej starannym drukiem widniało: „Sz. P. Prokurator Teresa Wójcik/prywatne”. „Dwie koperty to jak dwa losy zamiast jednego” – ucieszył się. Z tej mniejszej wytoczyło się metalowe kółko. Ślubna obrączka. Z rozmiaru wnioskował, że męska. Mariusz K. zamyślił się, a kiedy myślał, zawsze pocierał podbródek. Przestał, kiedy podbródek zaczerwienił się mocno i zaczął swędzieć. – Ożeż ty... – wymamrotał. Na kopercie nie było adresu nadawcy i nie wiedział, jak skatalogować tajemniczą przesyłkę. A liścik o treści: „Z pozdrowieniami dla męża” nie pozostawiał wątpliwości, że warto było ją zapamiętać. * * * Maria B. nieświadoma wyróżnienia w dzisiejszym losowaniu odbywała w tym czasie coniedzielną rozmowę z mężem. – Nie mogę iść z tobą, mam pracę do zrobienia – wymawiała się. – Nigdzie nie chodzimy razem. – Razem, razem, razem. Ciągle razem. A gdzie mamy chodzić razem? Do teatru czy do kina? Do muzeum czy do galerii? No proszę, wybieraj, a zaraz będę gotowa. – Chodzi mi tylko o Julkę – westchnął Misiek, a potem oparł się o ścianę i schował głowę w ramiona. Na każdą aluzję do ich przeprowadzki do N. reagował bezradnością. Choć przed nim otwierała się tu kariera w firmie deweloperskiej, dla Marii miasteczko było zesłaniem. To fakt. Julka na dźwięk swojego imienia wychyliła się z korytarza. Niedawno dostała od Miśka fluorescencyjne sznurowadła, co powodowało, że najchętniej wkładała tenisówki. – Zdejmij tenisówki i wkładaj kozaki. Zaraz idziecie z tatą do kościoła. Julka zniknęła i Maria usłyszała, jak z szafki z butami wysypuje się obuwie wszelkiej maści. Misiek ruszył w stronę korytarza, rzucając na odchodnym: – Jak chcesz. – Tak chcę. Bułeczki zrobię, trochę popiszę – próbowała łagodzić
sytuację. Po kwadransie, stojąc przy oknie, czekała, aż jeep wyjedzie za bramę osiedla. Potem nie ruszała się jeszcze zapatrzona w dal, jakby toczyła w sobie walkę. Podeszła do szafy i wyjęła laptopa spod stosu ubrań. Odpaliła go, wpisała hasło i za chwilę, ukryta pod nickiem Madame_83, odmłodzona o siedem lat, korespondowała z niejakim „Gonzem”. To był jej świat. Oczy nabierały życia, wprawnymi palcami tworzyła rzeczywistość, w której była panią swojego losu. Gonzo nalegał na spotkanie, ale Maria nie chciała się wikłać w historie z gimnazjalistami, a na takiego właśnie wyglądał. Odpisywała mu wyłącznie z obowiązku. Skoro już zaczęli rozmawiać. W rzeczywistości miała nadzieję, że pod tym nickiem tym razem ukrył się prokurator Aleksiej Wójcik. To na niego czekała. Od ładnych paru miesięcy. Kiedy się poznali, korzystał z nicka „car”. Zrozumiałe, że zaczepił madame. Z czasem okazało się, że łączy ich więcej. Najbardziej zamiłowanie do ostrego seksu z fabułą w tle. Maria dalej nie mogła mu wybaczyć tego rozstania. Jeśli zdarzało się, że ktoś ją odrzucał, zaraz do niej wracał. Wójcik uparcie się nie odzywał. Co miała zrobić? Posunęła się do desperackiego czynu. Wysłanie tego ranka obrączki jego żonie było w większym stopniu aktem tęsknoty niż zemsty. A niech się wścieknie. Niech ją znajdzie. Wtedy znów będzie jej. Bo prosić go o nic nie będzie. To uwłaczające. Odliczy do dziesięciu albo lepiej do dwudziestu i zamknie ten komputer. Kiedy liczyła ruchy sekundnika na zegarze ściennym – dziesięć, dziewięć, osiem... na dole ekranu pojawiła się ikonka oznaczająca nową wiadomość. Maria triumfowała. Jakże byli z carem podobni! Napisał, że mu jej brak. Że chyba nastąpiło jakieś nieporozumienie, do którego nie bardzo wie, jak się odnieść. Maria nie reagowała, a wtedy Wójcik spytał wprost: „Czy masz moją obrączkę?”. „Nie” – zgodnie z prawdą zaprzeczyła Maria. Prokuratorzy powinni wiedzieć, jak zadawać pytania. Wójcik podszedł ją z innej strony. Obiecywał od dawna, że przedstawi ją szefowi wydawnictwa, który jest jego kumplem ze szkolnej ławki. Proponuje spotkanie we trójkę. Zapewniał Marię, że na pewno mu się spodoba. Jej pisanie. Oczywiście. Maria pozostawiła to bez odpowiedzi i rozczarowana zamknęła komputer. Czy chciała się z nim zobaczyć? Tak. Czy chciała poznać prezesa
wydawnictwa, guru prasy kobiecej? Tak. A jednak była z tej rozmowy niezadowolona. Czuła niedosyt. Kiedy się rozstali, wyrzuciła kartę SIM z numeru, którego używała do kontaktów z Wójcikiem. Jego numer znała na pamięć. Walczyła ze sobą, żeby nie wysłać mu wiadomości ze swojego telefonu. Najpierw żale i pretensje, a potem zaproszenie do N. Co za zbieg okoliczności, że akurat dziś się odezwał! Właśnie dziś, kiedy wysłała tę obrączkę! Łączyło ich porozumienie dusz, jakiego nie doświadczyła ani z mężem, ani z żadnym innym z kochanków. Powstrzymała się przed jakimikolwiek ruchami. Pragmatycznie patrząc, wreszcie mogło ziścić się jej marzenie: Wójcik przedstawi ją prezesowi, pójdą na jakąś kolację, pokaże mu swoje teksty. Jeszcze może zrobić karierę na miarę swojego talentu! Tylko musi wycofać ten cholerny list. Obrączkę odda Wójcikowi w nagrodę. A on znów ją założy. Jak zawsze po udanym seksie. Zabrała się do pieczenia bułeczek. Taki mieli rodzinny rytuał niedzielny. Zaczęło się od Julki, której Maria chciała dogodzić ciastem orzechowym, ale okazało się, że dziecko jest uczulone na orzechy. Maria najpierw próbowała dodawać mniejszą ilość orzechów, a w końcu całkiem z nich zrezygnowała. Trudno się dziwić, że efekt był niezadowalający i w końcu to zarzuciła. Bułeczki mleczne wszyscy w rodzinie uwielbiali, dlatego ich pieczenie traktowała jak swój obowiązek. W niedzielę musiała postawić je na stole. Ledwo wstawiła blachę do piekarnika, gdy usłyszała nadjeżdżający samochód. „A może jeszcze coś napisał” – miała ochotę włączyć komputer choć na chwilę, zanim Misiek wejdzie na domu. Pohamowała się. A może po prostu uznała, że nie zdąży. Wzbierało w niej pożądanie, wymieszane z wściekłością i nadzieją. Wspomnienie dzikiego seksu z carem dekoncentrowało ją. Kiedy położyła Julkę na poobiednią drzemkę, przyszła do Miśka, usiadła mu na kolanach i bez żadnych wstępów, bez zachęty czy pytania, złapała jego jeszcze na wpół wiotkiego penisa i po chwili poczuła, jak sztywnieje w jej środku. * * * Listonosz Mariusz K. niedziele spędzał na organizowaniu archiwum. Prowadził katalog spraw miejscowych, który nazwał roboczo „ewidencją ludności”. Gdyby miał więcej poczucia humoru lub fantazji, mógłby
kartotekę tę nazwać „Archiwum Gwiżdżącego Czajnika”. Choć zaledwie dwudziestosześcioletni, był bardzo zdyscyplinowany. Wszystko, czego się podejmował, wykonywał sumiennie. Dzięki temu od sześciu lat pracował w tym samym urzędzie pocztowym w N., a odkąd postanowił czytać cudzą korespondencję, trwał także i w tym postanowieniu. Jego archiwum teczek urosło z czasem do rozmiarów przepastnej kartoteki proboszcza, o której istnieniu dowiedział się zresztą właśnie z jednego z listów. Mariusz K. przeczytane listy najczęściej wysyłał w świat. Wyjątkiem były te zwykłe, te, które zawierały pieniądze, listy biorące udział w konkursach i te do gazet, a także odpowiedzi na ogłoszenia matrymonialne. Prawdę mówiąc, rozczarowywał go malejący odsetek listów pisanych do rodziny. Takich właśnie poszukiwał. Pozbawiony zupełnie własnych krewnych, w myślach wypożyczał sobie cudzych, zajmował stanowisko w kwestii ich problemów, a nawet psioczył na niektórych, gdyż – jak wiadomo – psioczenie jest nieodzownym elementem życia familijnego. List z obrączką nie był listem poleconym. Postanowił przetrzymać go kilka dni i zastanowić się, co dalej. Nie musiał go wysyłać. Mógł oddać tę obrączkę do komisu, wpadłoby parę groszy. Ale nie chciał ryzykować, bo była charakterystyczna – od wewnętrznej strony wygrawerowano datę 11.01.2001 oraz imiona „Aleksiej i Teresa”. Na razie więc wpisał do zeszytu duży znak zapytania. * * * W poniedziałki Misiek stawał się grizzly. Coraz rzadsze włosy przeczesywał małym grzebykiem i utrwalał żelem. Od poniedziałku do piątku, ale tylko w godzinach urzędowania biura, udawał poważnego agenta nieruchomości, zarządcę osiedla duńskiego dewelopera. Biuro mieściło się na parterze, na osiedlu zwanym przez miejscowych „Owocowem”, choć oficjalna nazwa brzmiała „Rajski Sad”. Mieszkali w N. od niedawna. Maria wykorzystała cały urlop wychowawczy i dojrzała do tego, żeby zmienić piętro w wydawnictwie. Z tego, gdzie mieścił się jej dział księgowy, przejść tam, gdzie urzędowali dziennikarze. Niestety, nowy sekretarz redakcji przestał być nowym i zdążył zapomnieć, że cokolwiek komukolwiek obiecywał, a zwłaszcza Marii B.,
zwykłej pracownicy księgowości, piszącej wprawdzie krótkie notki z wydarzeń kulturalnych lub recenzje filmowe, ale na pewno nie dziennikarce. Wtedy właśnie Misiek przyjął nieźle płatną pracę u Duńczyków. Opierał się na początku, ale dał się żonie przekonać, że wyjazd to najlepsza opcja. W grudniu przeprowadzili się do N. Zrobił to dla Marii, bo ją kochał. Prawdopodobnie. Taki miał charakter, że nie zastanawiał się nad sprawami oczywistymi. Przecież wziął z nią ślub. Miał z nią dziecko, więc musiał ją kochać. Życie Miśka pozbawione było wielkich wyzwań, to żona troszczyła się o rozwój ich małżeństwa. On realizował jej pomysły. I choć się starał, niemal pogodził się z faktem, że nigdy jej nie zadowoli. Aprobatę zyskiwał tylko w chwili podejmowania decyzji, tylko wtedy, kiedy coś od niego zależało. Wtedy Maria łasiła się do niego, chwaliła go, manipulowała nim, byleby osiągnąć cel, który często nie był niczym więcej, jak tylko chwilową zachcianką. Misiek tradycyjnie pojmował swoje mężowskie zadania. Jednym z nich było stworzenie żonie dobrych warunków do rozwoju. Maria B. wraz z Nowym Rokiem rozpoczęła bowiem dzieło życia – książkę. Rozpoczynała ją po raz mniej więcej dziesiąty, co znaczy, że w sumie napisała może sto stron. Nigdy bowiem nie doszła dalej niż do dziesiątej. Do zniesienia była przez pierwsze trzy. Wtedy chodziła wokół z rozmarzonym wyrazem twarzy i ściszonym głosem powtarzała: „Tak, to będzie literatura”. Kiedy na czole Marii B. pojawiała się gruba zmarszczka, wiadomo było od razu, że przeszła do strony czwartej. Był to pierwszy moment kryzysowy w procesie twórczym. Oprócz zmarszczki pojawiało się zniechęcenie. I agresja. Przeszkadzało jej wtedy dosłownie wszystko. Trzaskała drzwiami, w szale przenosiła laptopa z jednego kąta w drugi. Trwało to kilka dni, po czym sięgała do wcześniejszych zapisków, raptem doklejała do czterech stron kilka z poprzednich prób pisarskich i obwieszczała: „Mam już dziesięć stron”. Dziesięć to magiczna liczba, niektórzy umieją liczyć tylko do dziesięciu i można by odnieść wrażenie, że księgowa Maria B. do nich właśnie się zaliczała. Po dziesiątej stronie dostawała twórczej zapaści, a tym samym kolejny plik w komputerze pozostawał tylko zalążkiem dzieła życia. Po pewnym czasie zupełnie odkładała pisanie, twierdząc, że nie może pisać o byle czym, że musi być najlepsza w swojej kategorii, przy czym nikt nie
wiedział, o jaką kategorię chodzi. Ponieważ w pierwszej euforycznej fazie trzech stron chwaliła się wszystkim naokoło, że pracuje nad debiutem, na pytania zainteresowanych odpowiadała później, że macierzyństwo jest zawłaszczające. Wszystkie frustracje wyładowywała na mężu, krzycząc, że gdyby nie spieszyło mu się tak do dziecka, teraz redagowałaby pismo dla kobiet. O ile byłoby jej prościej, gdyby miała stały kontakt ze słowem pisanym. Obecnie zaś ograniczał się on do pisania literek w równych rządkach. Julka uwielbiała to zajęcie, były to jedyne chwile, kiedy matka poświęcała jej odrobinę uwagi. Kiedy Misiek nieśmiało zauważał, że dziecko nie musi pisać literek równo, wystarczy, jak będzie je w wieku czterech lat składać w wyrazy, Maria B. odpowiadała impertynencko, że może on i zna się na fundamentach, ale na rodzinie to zna się ona, bo przecież pracowała w piśmie dla pań. Ważne, by dziecko od początku uczyć pisać równo, gdyż im szybciej posiądzie tę umiejętność, tym łatwiej będzie mu w przyszłości przejść od narzędzi do treści. Kiedy Maria oddawała się jakiejś koncepcji, pochłaniała ona całkowicie jej myśli, wszystkie komórki pracowały wówczas, by znaleźć rozwiązanie. Nic więc dziwnego, że chłodny i opanowany Misiek był zauroczony żoną. Kiedy w poniedziałek Misiek zszedł do swojego biura i odsłaniał rolety w gabinecie znajdującym się dokładnie pod sypialnią, Maria B. doznała objawienia we śnie. Obrączka Wójcika to jej życiowa szansa. Ten niewinny rekwizyt wprowadzi ją na dziennikarskie salony. Zerwawszy się z łóżka, zbiegła do męża w kapciach i w szlafroku: – Misiek – szepnęła. – Muszę skoczyć do miasta. Zajmiesz się dzieckiem? Misiek poczerwieniał od stóp aż po głowę. Pojawienie się żony w takim stanie w biurze mogłoby znacząco nadwerężyć jego pozycję zawodową. Tu się pracuje. Gdyby teraz wszedł inwestor zainteresowany kupnem apartamentu i zamiast w profesjonalnym biurze obsługi klienta znalazł się w małżeńskiej sypialni, jak skończyłoby się takie spotkanie? Irytacja narastała powoli, kiedy jednak doszła do punktu kulminacyjnego, w monolog Marii B. wbiło się niespodziewanie dla nich dwojga ostre jak brzytwa: – Nie. Mam spotkanie z klientem. A zresztą, po co do miasta? Maria stała przez chwilę bezradnie, a potem wysyczała: – To jest też twoje dziecko. I jeśli ty się nim nie zajmiesz i ja się nim nie zajmę, będzie się nim musiała zająć... – W tym momencie zawsze padało słowo „mama”.
Ale mama została daleko. Na Mokotowie. Zresztą nigdy nie było można przewidzieć, czy będzie w stanie zaopiekować się wnuczką, zajęta kolejnym botoksem, masażem lub adorowaniem kolejnych kochanków. Maria B. nie należała jednak do osób, które łatwo się poddają: – Jeśli ty się nią nie zajmiesz, będę zmuszona poprosić o pomoc tę spod jedenastki. Proponowała ostatnio, że chętnie się z Julcią pobawi. Takiego ciosu Misiek się nie spodziewał. Ta lokatorka, choć ekscentryczna, nagoniła mu już dwóch klientów. Ale dziecka by jej nie powierzył. Wykończony napięciem, powiedział: – No dobra, szykuj się. – A po chwili dodał: – Julka już ubrana? – Jeszcze śpi. – Zaraz przyjdę. Maria B., jak gdyby nigdy nic, podeszła do męża, ucałowała go w oba policzki, a potem w czoło i wyszeptała: – Dziękuję, kochanie. Kiedy się uśmiechała, pasowała wszędzie. Nawet w podomce i w kapciach pasowała do tego biura, które przecież sama urządziła. To ona wybrała meble i dywan, to ona zadecydowała, jakie klamki będą odpowiednie do mahoniowych drzwi. Ona wreszcie wpadła na pomysł przejścia bezpośrednio przez klatkę schodową do ich mieszkania. Czy nie miała więc prawa tu być? – Potem ci wszystko wyjaśnię – rzuciła na odchodnym. Nie chciała jechać do miasteczka samochodem. Wciąż nie zmienili tablic rejestracyjnych, a samochód na warszawskich blachach wzbudzał w tej okolicy zainteresowanie, którego zdecydowanie wolała uniknąć. Ruszyła więc po śladach na śniegu, tą samą drogą, co dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Prosto w stronę poczty. Miasteczko w poniedziałkowy poranek tętniło życiem. Maria B. wciąż nie mogła się nadziwić, czym zajmują się tu ludzie. Co prawda, w N. było kilka sklepów. Był kościół, poczta, bank, jakiś targ, straż pożarna, nawet księgarnia, minimarket, podobno świetnie prosperujący bar. Była szkoła i biblioteka, ogólnie jednak w porównaniu z Warszawą N. to dziura. Maria sama nie mogła się zdecydować, czy to dobrze czy źle, i w zależności od nastroju wysyłała do matki albo maile z jądra ciemności, albo pozdrowienia z raju. To przede wszystkim z nią dzieliła się swoim bólem, odwzajemniając się jej za te lata, kiedy sama – jeszcze jako dziecko czy nastolatka – była powiernicą jej życiowych rozterek. Więź między nimi była ciasno
splecionym warkoczem miłości i nienawiści. Maria, choć wyjechała z Warszawy, także po to, by się od matki odseparować, tu w N. mocno za nią tęskniła. Ot, choćby w takich jak ta chwilach, gdy wzbudzała olbrzymie zainteresowanie, przed którym nie mogła się schować. Kiedy przechodziła, starsze kobiety przybliżały twarz do zmrożonych szyb, mężczyznom wypadały z rąk szufle do odśnieżania. Jakiś gospodarz zapatrzony w nią sypnął w inną przechodzącą piaskiem. Mimo wszystko rozbawiło ją to i mijając go, szeroko się do niego uśmiechnęła. – Zimno – powiedziała, otulając się szczelniej kożuszkiem. Pozytywnie podbudowana wkroczyła pewnym krokiem do budynku poczty. Był to chyba dawny dom mieszkalny przerobiony na urząd. W hallu było pusto. Za okienkiem do odbioru awizo kręcił się pomiędzy paczkami około czterdziestoletni mężczyzna. Wysokie czoło, zapadła klatka i lekko wypukły brzuch. „Taki sarmacki typ, co ma żal do całego świata”, przeszło jej przez myśl. Nie był ani fizycznie atrakcyjny, ani odpychający, ale z zaciętym wyrazem twarzy wyglądał niesympatycznie. Maria podeszła do niego i zagaiła: – Przepraszam... Mężczyzna, nie podnosząc wzroku, mruknął: – Numerek. – Ach, tak. – Odwróciła się. „Numerki? W takim miejscu?” – pomyślała. Stukot obcasów zwrócił jego uwagę. W tym mieście niewiele kobiet nosiło buty na obcasach. Dyrektorowa banku, szefowa urzędu skarbowego, żona właściciela biura projektowo-geodezyjnego. Ale ta kobieta wyglądała, jakby się w tych obcasach urodziła. Maria B. podeszła do okienka z numerkiem w ręku. Na służbowym stroju mężczyzny dostrzegła identyfikator: Tadeusz Kuryłko – naczelnik. Znała tych sztywniaków, którzy boją się kobiet. Przybrała minę małej dziewczynki. – Proszę mi pomóc. Zrobiłam głupotę, przez pomyłkę wysłałam list niewłaściwej osobie – poprosiła cienkim głosikiem, co wprawiło służbistę w osłupienie. Maria wyczuła moment i ciągnęła, już bardziej zrelaksowana: – To było wczoraj, wrzuciłam go do tej skrzynki przed pocztą. Muszę ten list dostać z powrotem. To takie pismo. Do prokuratury. W sprawie śmierci ojca... Zmarł niedawno – dodała, nie wiedząc, skąd jej się wzięło to kłamstwo. Kiedy kłamała, zawsze wymyślała niestworzone historie, w które sama zaraz zaczynała wierzyć.
– To niemożliwe, listy zostały wysłane do sortowni. – Ale... – Mówię pani, że tego się po prostu nie da zrobić. Listy już pojechały do powiatu. – I nie ma żadnej...? – Żadnej. Nawet dla takiej ślicznej buzi nie mogę zrobić wyjątku. Mężczyzna był uprzejmy, ale nieprzejednany. Marię ogarnęła wściekłość. Co to w ogóle za pomysł z wysłaniem tej obrączki? Trzeba było ją wyrzucić przy przeprowadzce. Po co reanimować stare romanse. Lepiej dać im spokojnie umrzeć. Dużo myślała o Wójciku. Raz dobrze, raz źle, za to bez przerwy. Do tego w nocy jej się przyśnił. Brakowało jej napięcia, emocji, jakie towarzyszyły ich spotkaniom i poprzedzającym je przygotowaniom. Poza tym Maria nie rozumiała tego, co zaszło. Co to w ogóle za wymówka: żona? Skąd nagle ona między nimi? Od dawna gardziła panią Wójcikową za jej naiwność. Za to, że prała gacie, z których Wójcik ochoczo wyskakiwał. To nie z nią przegrywała, tylko ze społeczną instytucją małżeństwa. Odrzucenie przez prokuratora zabolało. Musiała to przyznać. Ale zazdrość zazdrością, a kariera karierą. Aleksieja mogła jeszcze wykorzystać. W końcu nie każdy jej kochanek siedział osiem lat w jednej ławce z szefem potężnego wydawnictwa prasowego. Bez urazy. Odzyska obrączkę, doprowadzi do spotkania z Wójcikiem, pozna jego kolegę i wtedy może się z prokuratorem żegnać. – Pani się przesunie. Już mój numerek. – Jakaś kobieta napierała na Marię, sapiąc i rozcierając skostniałe dłonie. Maria spojrzała jeszcze raz na naczelnika. Rozłożył bezradnie ręce, jakby chciał się usprawiedliwić, że musi wracać do obowiązków, choć chętnie by z nią pogawędził. Musiała ochłonąć. Czasem pomagały zakupy. Choćby i spożywcze. Kiedy wyszła z dwoma torbami z minimarketu EKO, nie mogła znaleźć taksówki. Uświadomiła sobie, że jest w tym mieście obca. Nie znała nawet numeru do lokalnej korporacji. A może w N. w ogóle nie jeżdżą taryfy? Mogłaby zadzwonić do męża, ale przecież on zajmował się Julią, na dodatek przyjmował klienta. Nie mogła jeszcze wymagać, by odebrał od niej zakupy. Stała więc przed sklepem obłożona plastikowymi reklamówkami jak ostatnia sierota i myślała, do kogo by zwrócić się o pomoc. Dotarło do niej wtedy, że
wszyscy, którzy zapewniali ją o swoim oddaniu, znają ją wyłącznie z sieci. Mogła więc tylko przekonać samą siebie, że tak naprawdę do Owocowa nie jest tak daleko. Z zawziętą miną szła w długim kożuszku z ozdobnym kołnierzem, w stukających butach i z rozwianymi włosami. Ile razy życzyła sobie, żeby matka natura, zamiast obdarzyć ją wyjątkową urodą, ofiarowała jej błogosławioną przeciętność. Kiedy przechodziła obok odnowionego budynku z tabliczką „Dr Alfred Grzebałko. Ginekolog”, pomyślała, że będzie musiała zbudować sobie w tym mieście nowe życie. Znaleźć nowego ginekologa, nową manikiurzystkę, nową dentystkę, być może przedszkole lub chociaż opiekunkę dla Julki. Miała tkwić w N. nie wiadomo jak długo, i to z własnego wyboru. „Coś trzeba będzie z tym zrobić – powiedziała sobie w duchu – jakoś się tu urządzić”. Skręciwszy z głównej alei w boczną dróżkę, po przejściu zaledwie kilkuset metrów, szybko przejrzała zawartość toreb. W śmietniku wylądowały mąka i cukier. Lżejsza o dwa kilogramy ruszyła w kierunku domu. Ucieszył ją widok Julki w oknie. Z oddali pomachała radośnie i po chwili razem z Miśkiem stali we dwoje przy bramie wejściowej. Tata żartował: – Widzisz, Julciu, myśmy podejrzewali, że mama poszła na sanki, a mama poszła na zakupy. – Mamo, ten pan, co był u tatusia, dał mi cukierka. W Marii B. pojawiło się tak rzadko doświadczane poczucie spełnienia. Tak, jej życie miało sens, a wszystko w nim było na swoim miejscu. Była żoną, matką, czasem kwiatkiem do garnituru męża, domową Nigellą Lawson. Ta błogość nie trwała jednak długo. Kiedy wzięła małą na ręce, wyczuła, że nie ma ona pod spodniami rajstop. – To są chyba jakieś jaja. Dziecko całe z zimna sztywne, a ty ją na dwór bez rajstopek wypuszczasz. Ona ma dopiero cztery lata, nie powie ci, że marznie. Misiek spojrzał na żonę z bezgranicznym zdumieniem. Wiedział z doświadczenia, że żadne tłumaczenia nie mają sensu. Należało po prostu zignorować jej agresję, nie zauważyć, przemilczeć. Niestety, czasem z jak najlepszymi intencjami próbował ułagodzić żonę. I tym razem próba okazała się chybiona: – Dziś jest już znacznie cieplej, chyba najgorsze mrozy za nami. – Normalny jesteś? Dopiero styczeń. Maria B. przytuliła małą i wbiegła do budynku, zostawiając torby na
zewnątrz. – Moje biedne dziecko! – syknęła. Julka posikała się w spodnie, a Maria B. szlochała pochylona nad wanną. Misiek już dawno przestał pytać, dlaczego płacze. Był pewien, że to przez niego. W swojej bezradności poczynił postanowienie, że będzie dla niej lepszym mężem. Że będzie ją kochał jeszcze mocniej. Jego piękną Marię, Marysię, Manię, którą codzienność przygniatała. Postawił zakupy na kuchennym stole i zszedł do biura. Maria B. wiedziała jedno – musi się opanować. Znowu poczuła lęk, że cały jej świat, zebrany w szklanej kuli, potłucze się na milion kawałeczków. Nalała ciepłej wody i wsadziła Julkę do wanny. – Zobacz, kaczucha, kwa, kwa, kwa. Zabawka wydawała piszczące odgłosy. Julka przestała pochlipywać i uśmiechnęła się. Maria czuła, że też powinna to zrobić. Wykrzywiła wszystkie mięśnie twarzy w uśmiechu. Chyba z powodzeniem, bo córka złapała kaczkę i powiedziała: – Kaczka jest głodna. Kaczka zaraz napije się wody. Dużo wody i pęknie. „To makabryczne – pomyślała Maria. – Skąd to dziecko ma takie koszmarne pomysły?”. Jak zawsze po mocnym wyładowaniu, natychmiast odzyskiwała samokontrolę. Powodowana wyrzutami sumienia, zbyt silnymi jak na grzech tak powszechny, zapowiedziała Julce, że mogą pójść do biblioteki. Obie uwielbiały książki, czego melancholijny Misiek, najchętniej czytający gazety, a w nich dział ogłoszeń motoryzacyjnych, nie mógł zrozumieć. Biblioteka mieściła się przy kościele, w salce obok chóru, na najwyższym piętrze, mimo że była całkiem świecka. Wchodziło się do niej z bocznej nawy kościoła przez wejście, którego zazwyczaj nie używali wierni. Dwa razy w tygodniu korzystali z niego także chórzyści. Poza tym schody skrzypiały pod ciężarem czytelników spragnionych literatury wszelkiego rodzaju, wśród których przeważały jednak miłośniczki romansów, w większości panie w podeszłym wieku. Trzeba przyznać, że oferta biblioteki była jak na małą mieścinę bardzo atrakcyjna, oprócz książek znajdował się tam dodatkowo dział multimediów. Maria rozejrzała się po półkach. Tylko dział literatury dziecięcej był zdecydowanie zbyt ubogi, postanowiła więc wybrać się do księgarni, żeby kupić Julce nowe książeczki. Dla siebie w bibliotece znalazła za pierwszym
razem Balzaca, a teraz szukała czegoś ze współczesnej prozy. Bibliotekarka o krótko obciętych włosach i wąskich ustach w skupieniu wpisywała do komputera jakąś listę, mrucząc pod nosem sygnatury. Czytelnicy bardzo jej przeszkadzali, dlatego wpatrywała się w monitor, nieczuła na pochrząkiwania kolejki złożonej ze starszej pani i z jeszcze starszej pani. Emeryci mają w końcu dużo czasu. Podniosła wzrok dopiero na odgłos stukających obcasów Marii B. – Podobno jest pani pisarką – zagadnęła bez ceregieli. Trzy kobiety spojrzały na Marię wyczekująco. Były z tych, co podsuwają człowiekowi kawałek podkoszulka, żeby złożył na nich autograf, jeśli tylko otarł się o sławę. Maria B. poczuła się speszona. Ot, małe miasto! Nie mogła przypomnieć sobie, komu z tutejszych zdążyła powiedzieć, że pisze. Baby wpatrywały się w nią jak sroka w gnat, a ona uciekała wzrokiem. Tak miała od zawsze, od kiedy dorośli zachwycali się smutnym spojrzeniem małej dziewczynki. Potwierdziła, że rzeczywiście pracuje nad powieścią. – Mamy taki klub czytelników. Możemy przeczytać i coś pani doradzić – wtrąciła się staruszka z kolejki, po czym podsunęła Marii pod nos książkę obłożoną w szary papier. – To czytamy na jutrzejsze spotkanie. Jest tu co poprawiać. Ale nie musi się pani nas bać – zachichotała. – Proszę przyjść i sprawdzić. Maria wypożyczyła książkę i powiedziała, że tak naprawdę pracuje w prasie. Pisanie książek to raczej hobby. Na dźwięk tytułu magazynu dla gospodyń domowych kobiety aż podskoczyły. Jedna wygrała kiedyś odkurzacz w konkursie organizowanym przez to pismo. Maria B. przemilczała fakt, że to ich konkurent robił konkurs z odkurzaczami. U nich pojawiły się mikrofalówki. Kobietom i tak zapewne było wszystko jedno. Starsze panie zachowywały się tak, jakby kolejki wcale nie było. Jakby miały mnóstwo czasu i nie zamierzały umrzeć, zanim nie poznają szczegółów z życia redakcji, a szczególnie naczelnej. Usiadły wszystkie trzy przy zestawionych szkolnych ławkach przykrytych zielonym obrusem i szepnęły konfidencjonalnie: – To jaka ona jest naprawdę? Taka wysoka jak w telewizji? Maria B., która w mig pojęła, że rozmawia z liderkami lokalnej opinii publicznej, miała wybór – wykorzystać szansę albo ją zaprzepaścić. – Jest pani wzrostu... – zaczęła. – To wszystko sprawa kamery, że wygląda
na wyższą. Opowiadała o tym, jak naczelna rzuciła komórką o ścianę, jak zamówiła helikopter na dach redakcji, kiedy jej się bardzo spieszyło. Czuła się doskonale, była w centrum zainteresowania. Co prawda, nie ze względu na własne zasługi, ale co to za różnica. Dopiero kiedy Julia wyłączyła komputer bibliotekarce, Maria z żalem zaczęła zbierać się do wyjścia. Opuściła bibliotekę z najnowszą książką Danielle Steel pod pachą i z poczuciem mile połechtanej próżności. Za takie poczucie czasem płaci się zaprzedaniem własnej duszy, więc dźwiganie podłego czytadła nie stanowiło wygórowanej ceny. – Proszę pamiętać – jutro o osiemnastej – dobiegł ją jeszcze głos podekscytowanej bibliotekarki. * * * Mariusz K., jak większość wiejskich listonoszy, jeździł skuterem. Różniło go od innych to, że model, który wybrał, przypominał motocykl wyścigowy. Lubił szybką jazdę. Kiedy zaczynał sześć lat temu, pedałował na rowerze. Cały rok, niezależnie od pogody. Zimą dzieciaki rzucały w niego śnieżkami, latem pluły w niego pestkami, jesienią celowały szyszkami, wiosną szydziły, kiedy rower mu się zatrzymywał w błocie na środku kałuży. Pełen respekt zyskał, kiedy włożył strój motocyklisty. Teraz zdarzało mu się nawet przewieźć którąś z uczennic. Małolaty same mu się podstawiały, ale trzymał ręce przy sobie. Za stary już był, żeby nie być ostrożnym. Jedyny kłopot stanowiły psy, które motocykl tylko rozjuszał. Kundle eliminował jednak po kolei za pomocą trutki na szczury. Nie wyłączając burka tej nauczycielki emerytki z klubu czytelników. Kobieta nie mogła pojąć, że listonosz jest urzędnikiem na służbie. Odwiedza ludzi, bo jest w pracy, a nie dla przyjemności. Niekiedy Mariusz podejrzewał, że stara się w nim zadurzyła. Podczas spotkań klubu zawsze nalewała mu kawę, raz powstrzymał ją nawet przed pogłaskaniem go po głowie. I to wszystko dlatego, że czytają te same książki? Starzy ludzie muszą się jednak nudzić. Siedzi taka w oknie codziennie przed piętnastą, podkreśla najlepsze cytaty, pomyśli, żeby czajnik nastawić, wyjąć patelnię na gulasz, ale psa żeby złapać, to już nie. Dlatego zrobił, co musiał zrobić i od tego czasu (a minęły