- Dokumenty5 863
- Odsłony854 643
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań669 213
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Andreas Wilhelm - Projekt Atlantyda
Rozmiar : | 1.7 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Andreas Wilhelm - Projekt Atlantyda.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Andreas Wilhelm Projekt Atlantyda Tytuł oryginału Projekt Atlantis Tłumaczenie: Maciej Wysocki
Otóż kiedy doszli do liter, powiedział Thot [Teut] do Tamuza: „Królu, ta nauka uczyni Egipcjan mądrzejszymi i sprawniejszymi w pamiętaniu; wynalazek ten jest lekarstwem na pamięć i mądrość." A ten mu na to: „Thocie, mistrzu najdoskonalszy; jeden potrafi płodzić to, co do sztuki należy, a drugi potrafi ocenić, na co się to może przydać i w czym zaszkodzić tym, którzy się zechcą daną sztuką posługiwać. Tak też i teraz: Ty jesteś ojcem liter; zatem przez dobre serce dla nich przypisałeś im wartość wprost przeciwną tej, którą one posiadają naprawdę. Ten wynalazek niepamięć w duszach ludzkich posieje, bo człowiek, który się tego wyuczy, przestanie ćwiczyć pamięć; zaufa pismu i będzie sobie przypominał wszystko z zewnątrz, ze znaków obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z siebie samego. Więc to nie jest lekarstwo na pamięć, tylko środek na przypominanie sobie. Uczniom swoim dasz tylko pozór mądrości, a nie mądrość prawdziwą. Posiędą bowiem wielkie oczytanie bez nauki i będzie się im zdawało, że wiele umieją, a po większej części nie będą umieli nic i tylko obcować z nimi będzie trudno; to będą mędrcy z pozoru, a nie ludzie mądrzy naprawdę." Fajdros Platon tłum. Władysław Witwicki
ROZDZIAŁ I. Atlantyk, około osiemdziesięciu mil morskich na północ od Great Abaco Island, Bahamy. Pierwsza fala z hukiem przewaliła się przez pokład Juanity. Znajdujące się tu czułe urządzenia elektroniczne już dawno przestały funkcjonować. Sztorm szalejący wokół statku przybierał na sile. Reflektory nie oświetlały w zasadzie niczego oprócz przedniego pokładu i miotanych wichrem pióropuszy piany. Morskie bryzgi i strugi deszczu smagały statek i zamieniały blask świateł w srebrzyste wstęgi. Juanita, będąca dawniej trawlerem, została zaprojektowana do wypraw dalekomorskich i w przeszłości wychodziła cało z gorszych sztormów. Nuño González wiedział o tym, tak samo jak jego ludzie. Jednak tym razem w tej podłej aurze było coś dziwnego. Załogę zaczął ogarniać zabobonny niepokój, a González nie mógł dopuścić, żeby zapanował nad nimi. Nadeszła pora na działanie z najwyższą precyzją. Kapitan nie mógł teraz pobłażać ludzkim słabościom. Morze też nie będzie okazywać łaski. — ¡Maldición, Raúl! — fuknął na bosmana, który właśnie nachylał się nad mapą. Zerwał ją ze stołu i tym samym ruchem
zrzucił filiżankę. — Weź się za sprzęt! W wodzie siedzi jeszcze sto tysięcy dolców. A to nie jest twoja forsa. Do roboty! Raúl opuścił kabinę, ale González nadal miotał przekleństwa. Spojrzał przez okno na morze. Nad pokładem od sterburty załamywała się kolejna fala. Położył statek w dryf, żeby ułatwić holowanie sprzętu. Krążyli na tym obszarze już od trzech dni i sondowali dno morskie. González poświęcił całe dwa lata na rekonstrukcję ostatniego rejsu Maria Celeste z Puerto Bello przez Hawanę aż do miejsca, gdzie w marcu 1612 roku statek ten poszedł na dno razem z ładunkiem ponad dwustu ton srebra. Przez sześć ostatnich miesięcy przygotowywał wyprawę, w którą zainwestował cały majątek. W Hawanie zwerbował załogę, drużynę zahartowanych na morzu facetów, którzy przekonali go swoimi umiejętnościami. Żadne tam kształcone głowy, sami tylko marynarze i robotnicy. Ten, kto podczas poszukiwań skarbu chciałby deliberować nad jakimiś ale i co by było gdyby, zamiast porządnie wziąć się do roboty, pomylił adres. Mimo tak dobranej załogi González nic był na tyle głupi, żeby uwierzyć, że nie będzie musiał pilnować wszystkiego osobiście. Tu, na pokładzie, nikt nie miał takiego doświadczenia jak on, nikt też poza nim samym nie był gotów utoczyć własnej krwi, żeby tylko wszystko się udało. Od uderzenia niespodziewanej fali statek stanął dęba, kapitan zatoczył się do przodu. To jeszcze nie był sezon na huragany, ostatnie dane ze stacji meteorologicznej w Nassau nie wskazywały, że na coś się zanosi. Niemniej jednak różne fenomeny pogodowe w tym rejonie nie były rzadkością, więc González dopuszczał i taką możliwość. Zszedł z mostka na pokład. Deszcz chlasnął go w twarz i na chwilę pozbawił tchu. Był krzepkim mężczyzną, ale nie łudził się ani trochę, że przy porządnym sztormie zdoła utrzymać się na
nogach. Dlatego złapał się mocno relingu i lekko schylony sunął w stronę rufy, aby dopilnować porządku. Trafił tam na Raúla i trzech innych ludzi manipulujących przy windzie żurawia bramowego. Pierwotnie urządzenie służyło do wciągania sieci, ale później statek przebudowano według nowych wymogów i ten sam żuraw był teraz używany do obsługiwania sprzętu podwodnego. Ludzie uwijali się jak w ukropie. Zauważyli kapitana dopiero wtedy, gdy stanął między nimi. Zobaczył dłoń zaklinowaną w wyciągarce i usłyszał przeraźliwy krzyk robotnika — szybko zorientował się, co się stało. Nieustannie ściekająca z armatury deszczówka zabarwiła się ciemną czerwienią. Koledzy starali się uwolnić palce nieszczęśnika z mechanizmu, podczas gdy Raúl naciskał nerwowo guziki sterownika windy. González odepchnął go tak gwałtownie, że bosman runął do tyłu na deski pokładu. Potem dobrał się do sterownika. Nie świeciła żadna kontrolka, przyciski nie reagowały. Nie było zasilania! Zakleszczony marynarz wył z bólu i wierzgał nogami. González złapał go za nadgarstek i zobaczył, że trzy palce utkwiły w zębatce windy. Kości na pewno zostały zgruchotane na miazgę, bo inaczej palce nie weszłyby między tryby. Trzymały się tylko na strzępach tkanek miękkich. — O Boże! — krzyczał robotnik. — Moja ręka! González zdążył objąć tułów mężczyzny, gdy kolejna fala przewaliła się przez statek i zalała ich kaskadą morskiej wody. — Raúl! — zawołał. — Statek się obraca! Ustaw go prostopadle do fali! Bosman popędził na mostek, a González znowu szukał stabilnego punktu oparcia. Potężnym szarpnięciem pociągnął robotnika do tyłu i wyrwał resztki jego dłoni z zębatki windy. Tamten z wrzaskiem zatoczył się na bok, zgiął wpół i padł na kolana.
— Wstawaj, ale już! — warknął González, nachylając się nad rannym i pomagając mu się podnieść. — Co jest?! Nie stać mi tu, wy bezmózgie pawiany! — wrzasnął na pozostałych. — Czy ja muszę wszystko robić sam?! Sprowadzić go pod pokład i opatrzyć! Pedro, zostajesz tutaj. Dwaj mężczyźni chwycili rannego i ruszyli na dół, zaś González zabrał się za windę. — Trzymaj kable! Jazda! — zawołał do robotnika i przesunął dźwignię przełączającą napęd z elektrycznego na ręczny. Pedro złapał za kable umocowane na żurawiu. Poczuł szarpnięcie, gdy koła zębate odblokowały się, a fale zaczęły miotać ciężkim sprzętem zawieszonym na drugim końcu. Zacisnął chwyt i zaparł się o jakąś stalową szynę na pokładzie. W końcu zębatka ręczna zaskoczyła i González zaczął wciągać sprzęt, kręcąc korbą windy. Tymczasem Juanita ustawiła się prostopadle do fal, które przestały zalewać ją od burty. Teraz łajba przewalała się wzdłuż osi niczym stalowy tłok jakiejś potężnej machiny napędzanej morskim żywiołem. Przez slip, czyli opuszczoną rampę na rufie statku, masy wodne raz po raz wdzierały się na pokład, a cofając się do morza, tworzyły niebezpieczny prąd ssący. Burza przybierała na sile, bryzgi i deszcz zlały się w jedno. Gonzálezowi nie udawało się schować przed sztormem, który tarmosił nim w różne strony. Kapitan ledwie łapał oddech, już dawno przemókł do suchej nitki. Przymknął powieki, pozostawiając jedynie wąskie szparki i niezmordowanie kręcił korbą windy. Wreszcie na końcu kabli błysnął biało— ...ty korpus sonaru. González nadal obydwiema rękami kręcił korbą. Urządzenie powolutku zbliżało się w stronę slipu. Gumowa mata izolacyjna zabezpieczała wrażliwy sprzęt przed uderzeniem w stalową rampę, ale i tak istniało ryzyko, że fale rąbną sonarem o
statek, jeśli urządzenia nie uda się we właściwym momencie jednym manewrem wciągnąć i zabezpieczyć. — Łap sonar! — zawołał do Pedra. — I uważaj! Robotnicy zdołali zrobić zaledwie jeden krok w stronę slipu, gdy Juanita znowu stanęła dęba. Pedro przez moment miał wrażenie, że stracił grunt pod stopami. Kiedy statek ponownie runął na wodę, hektolitry oceanu zakotłowały się i marynarz runął jak długi. — Pedro! — zawołał González. Tamten bił na oślep rękami wokół siebie, rozpaczliwie szukając punktu zaczepienia. Spływająca ze slipu woda porwała go ze sobą. González zablokował windę i rzucił się na pomoc, lecz nie zdążył. Z ledwie słyszalnym krzykiem Pedro przepadł w grzmiących falach. Przez jakąś nierzeczywistą chwilę wicher rozrywał pióropusze piany, jakby nic się nie stało. Potem Pedro wydostał nad wodę głowę i część korpusu. Cudem zdołał złapać wiszące w wodzie kable i utrzymać się na powierzchni. Usiłował nabrać powietrza w płuca, ale kolejne fale raz za razem zamykały się nad nim. González zaklął, skoczył z powrotem do żurawia i znowu zakręcił korbą. Miał nadzieję, że wciągnie na pokład i sonar, i swojego człowieka. Jednak wiszący ciężar urósł po wielekroć, toteż mimo całej swojej siły kapitan zwijał kable z nieznośną powolnością. Na sekundę odwrócił wzrok, aby zaprzeć się ramionami o koło windy. Gdy tylko podniósł oczy, zamarł z przerażenia. Za slipem piętrzyła się ogromna fala, przewyższająca Juanitę o wysokość człowieka. Z ogromną przytomnością umysłu González objął żuraw obiema rękami i wczepił się w niego z całej siły, zanim masy wodne zaczęły przelewać się przez rufę. Uderzyły w kapitana z takim impetem, że ścięły go z nóg. Ten ześlizgnął się w dół. Zawisł na kolumnie żurawia. Dolna część ciała zwisała bezwładnie i przewalała się po pokładzie, nogi bezsilnie tłukły o metalowe wsporniki. Jakaś oderwana deska przemknęła obok głowy
kapitana i uderzyła go w żebra. González skulił się z bólu, ale nie zwalniał chwytu. Zaciskał oczy i usta z nadzieją, że to wszystko kiedyś się skończy. Wreszcie woda spłynęła. Statek jednak co rusz stawał dęba. Kapitan z trudem podciągnął się w górę, mocno trzymając się żurawia, potem spojrzał na rufę. Kable, z których zerwało się wszystko, co na nich wcześniej wisiało, miotały się bezładnie. Ryknął z wściekłości, lecz wiatr pochłonął jego krzyk. Potem coś zajaśniało. Zbliżał się jakiś statek! Wyjrzał przez atakujące go strugi deszczu na połać wzburzonego oceanu. Jednak światło nie pochodziło z żadnego statku. To było morze, ono samo zaczęło świecić. Biuro stacji FOX International Channels, Los Angeles — Do dziś jeszcze setki zwiedzających napływają do kościoła Santa María delle Grazie i podziwiają malowidło w refektarzu. Tylko nieliczni z państwa przeczuwają, że muszą się w nim kryć jakieś tajemnice. Nigdy zapewne się nie dowiemy, co faktycznie było intencją artysty... Nazywam się Kathleen Denver. Towarzyszcie mi, proszę, w wędrówce pośród tajemnic naszej przeszłości i oglądajcie kolejny odcinek „Odważ się wiedzieć”. Rob wyłączył nagranie i odwrócił się do Kathleen. — Możesz mi powiedzieć, co to miało być? Kathleen opadła na oparcie i wykrzywiła usta. Nie znosiła tego lekceważącego stylu Roba. Ale znali się już od pięciu lat i oboje byli zawodowcami, więc potrafili się dogadać nawet wtedy, gdy ich
poglądy na jakiś temat różniły się znacznie. To on swego czasu ściągnął ją do stacji FOX, przekonawszy się, że znakomicie wygląda przed kamerą i naprawdę dobrze zna się na dziennikarstwie. Jednak odkąd zasiadł w zarządzie, coraz częściej uważał się za kierownika programowego, mimo że stał dość daleko od bieżących wydarzeń. Odpowiadał jedynie za pewien niewielki segment formatów, które stacja kupowała dla kanału History Channel emitowanego przez FOX. Prowadzona przez Kathleen audycja „Odważ się wiedzieć” należała do tej grupy, dlatego zaprosił ją na spotkanie. — Nie wiem, o co ci chodzi — odparła. — Ta kwestia na końcu: Nigdy zapewne się nie dowiemy... Ile razy to już wałkowaliśmy? Zadaniem tej audycji nie jest sprzedawanie zagadek... My mamy dawać widzom informacje! A informacja oznacza usunięcie niepewności. Informować oznacza: nie mącić. Mają być fakty, wiedza.... Audycja ma tytuł „Odważ się wiedzieć”, a nie „Odważ się zgadnąć”. To nie jest żaden Czynnik PSI, okej? — Rany, Rob, zejdź na ziemię! Wiesz tak samo dobrze jak ja, że nie możemy przedstawiać domniemań jako faktów! Ile razy już powtarzałeś, że History Channel ma do stracenia dobrą opinię? — Właśnie o tę opinię chodzi, moja gołąbeczko. — Rob wstukał do komputera jakieś polecenie, a potem przekręcił płaski monitor tak, żeby mogli patrzeć na ekran z obu stron biurka. — Historyjką o Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci nie zwabimy dzisiaj nawet myszy. To powinno polecieć trzy, cztery lata temu. Albo... Linia krwi Jezusa Chrystusa... Jeszcze jeden półkownik— I co my tu jeszcze mamy... Całun Turyński... Wolnomularze w Waszyngtonie... Opus Dei... Czy poza tym jest coś nowego? Ach tak, że Wikingowie odkryli Amerykę, a historia o potopie wywodzi się z eposu o Gilgomaszu... — Gilgameszu — poprawiła od niechcenia Kathleen.
— Niech będzie Gilgameszu, wszystko jedno. Pytam, dlaczego ani jeden temat z powyższych mnie nie interesuje? No, jakiś pomysł? Kathleen przewróciła oczami. Nienawidziła tych jego przemówień. — Powiem ci — kontynuował Rob. — Nie interesuje mnie, bo leciało to już tysiąc razy! Dlatego!... I nie tylko ja tak sądzę!... Znowu wklepał coś do komputera, a na monitorze pojawił się kolorowy wykres słupkowy. — Oglądalność twojego programu znowu spadła o dwa procent... Pikujesz. A na to, szczerze mówiąc, jesteś zbyt kosztowna. No jasne, tu cię boli, pomyślała. Przecież na początku roku omawiała z nim plan tematów do realizacji. Oczywiście, teraz jakakolwiek dyskusja nie ma żadnego sensu. Próba udowodnienia, kto ma rację, doprowadzi donikąd. Koniec końców on opłacał jej pracę, a oglądalność rzeczywiście spadała, więc tym bardziej nie warto kopać się z koniem. W gruncie rzeczy było jej to obojętne, bo zarabiała na emisjach, a nie na oglądalności, ale Rob na pewno będzie chciał obniżyć wynagrodzenie za następne projekty. Była przygotowana na taką ewentualność. — Nie będę ci już oferować żadnych nowych odcinków — powiedziała. Rob nadstawił uszu. — Co masz na myśli? Chcesz zrezygnować? — Masz jeszcze dwa odcinki — powiedziała. — Później będzie przerwa letnia, a później... — urwała. — Tak...? — ...później będę miała coś innego. — Coś innego? Chcesz sprzedawać programy innej stacji? Uśmiechnęła się. Lubiła go drażnić. Rob starał się ukryć, że jest zdenerwowany, ale znała go dość dobrze. Wiedziała, że nie mógł
zrezygnować z niej zbyt prędko. Ona sama również nie zamierzała zostawiać go z niczym. Mimo wszystko był rzetelnym odbiorcą usług. — Co to, to nie — powiedziała w końcu — ale już pracuję nad nowym projektem. Do lata pierwsze odcinki będą gotowe. — Nowy projekt, aha. Pytanie, kto to od ciebie kupi. — Ty, bo niby kto inny? — Kathleen uśmiechnęła się, widząc, jakie na nim zrobiła wrażenie. Podczas fety bożonarodzeniowej dwa lata temu zbliżyli się do siebie, a Rob, młodszy od niej prawie o dziesięć lat, przyznał, że już dawno miał na nią oko. I nie wynikało to z zakrapianego nastroju. Sama od dłuższego czasu czuła coś podobnego. Na zakończenie wieczoru oboje wylądowali w jego apartamencie i jego łóżku. Była to jednak tylko przygoda i nazajutrz Kathleen ostrożnie, ale z determinacją oświadczyła, że powinni poprzestać na tej jednej nocy. Dzielnie zjadł tę żabę i od tej pory ich współpraca układała się naprawdę dobrze. Oboje pozostali singlami, chociaż ona wiedziała, że Rob nadal ma jakieś nadzieje. Dlatego w chwilach takich jak ta nader chętnie wykorzystywała tę jego słabość. — Ja? — odparł z uśmiechem. — Ależ tak — odpowiedziała czule. — Nie sądziłeś chyba, że przestanę o tobie myśleć? — Chyba głównie o mojej forsie. — Jak możesz! — Kathleen, moja gołąbeczko, wiesz, że nie kupię kota w worku. — Wydaje ci się, że powinnam odkryć troszkę więcej? — Już ja dobrze wiem, co ty masz do odkrycia... — zrobił przy tym wiele mówiącą minę, a ona ją szczerze odwzajemniła. — Wiem też — kontynuował — że masz na myśli tylko jedną audycję.
— Tylko jedną audycję? — odparła z udawanym oburzeniem. — W takim razie może jednak będę musiała zgłosić się z tym do CBS. Rob roześmiał się. — No, dobra, dobra. Pokaż, co masz! Uśmiechnęła się krzywo i podała mu aktówkę. Rob otworzył dokumenty i studiował je przez chwilę. — Nowe odkrycie? — zapytał, nie podnosząc wzroku. — Ktoś coś o tym wie? Kathleen wstała i nachyliła się nad stołem. — Nie — odpowiedziała. — Mam to od jednego takiego informatora. Absolutna nowość, prasa jeszcze niczego nie wie. Zdążę poskładać cały reportaż, zanim brukowce narobią szumu! I znowu będziemy pierwsi! Rob podniósł wzrok. — A niby jak to wszystko ma się odbyć niewielkim kosztem? — Pomyślałam sobie, że zmienimy deal. Ty przejmiesz koszty, a prawa do emisji podzielimy po połowie. — Wskazała na inną stronicę dokumentu. — W zamian chciałabym dostawać progresywną premię, według oglądalności. Rob wpisał kilka liczb do komputera. — Jeśli wziąć pod uwagę ostatni odcinek, to raczej generujesz straty. — Wiem — odparła. — Ale ta nowa seria będzie prawdziwą bombą. — Jesteś bardzo pewna siebie. — Absolutnie tak! Rob spoglądał na nią przez chwilę. Potem skinął głową. — No dobra, zgadzam się. Przekażę sprawę do działu prawnego, niech oni dopną detale.
Podał jej rękę, ale ona przyciągnęła go trochę ku sobie i pocałowała w policzek. — Dzięki, Rob, jesteś skarbem! — Potem opuściła biuro, uradowana z osiągniętego celu, pozostawiając za sobą wzdychającego mężczyznę. Atlantyk, około osiemdziesięciu mil morskich na północ od Great Abaco Island, Bahamy. González z niedowierzaniem wpatrywał się w świecące morze. A ono zaczynało na jego oczach promieniować, tak jakby pod wodą pojawiło się stale rosnące źródło światła. Coś, co zmierzało w kierunku powierzchni. Bąble przebijały się przez fale i, pieniąc się, pękały. Cały obszar wokół rufy Juanity zaczai kipieć. Gwałtowny cios wstrząsnął statkiem i odrzucił Gonzáleza w bok. Kapitan uderzył o luk i usiłował wczepić się w niego zdrętwiałymi palcami. Słyszał trzeszczenie kadłuba. Potem w pokład uderzyły kolejne fale, a statek przechylił się na burtę. González pozbierał się jakoś i zatoczył w stronę mostka. Drzwi niemal wyrwało z zawiasów. Kapitan wpadł przez nie do środka. — Raúl! Zabieramy się stąd, cała naprzód! Bosman manipulował przy instrumentach pokładowych. — Nie da się! — zawołał. González rzucił się w jego stronę i odepchnął go tak mocno, że tamten zderzył się ze stojącym bez ruchu marynarzem. — Co to ma znaczyć?! Wszystkie wskaźniki padły.
Najpierw uległy awarii czułe urządzenia elektroniczne, teraz cały statek był martwy. — ¡Mierda! — zaklął González i walnął pięścią w konsolę. — To nie dzieje się naprawdę! Jazda, wszyscy zakładać kamizelki ratunkowe. Natychmiast! Marynarze patrzyli na niego nieprzytomnym wzrokiem, nie ruszając się z miejsca. — Nie słyszeliście? Natychmiast! Z wnętrza statku dobiegł odgłos kolejnego uderzenia. Przechył był coraz silniejszy. Czepiając się szafek, González przeszedł przez kabinę dowodzenia, a potem ruszył schodkami w dół. — Założyć kamizelki ratunkowe i na pokład! Raz, raz! — krzyknął w głąb korytarza. Przemknął obok spanikowanych ludzi. Otworzył drzwi maszynowni i już miał ryknąć to samo, gdy gorąca chmura cuchnącej ropą, gryzącej pary buchnęła mu w twarz. Odskoczył, ale przy kolejnym szarpnięciu Juanitą chlusnęła na niego fala wody. Statek przeciekał! Woda zatapiała maszynownię! González ruszył do drzwi. Musiał je zamknąć, jeśli załoga miała mieć jakąś szansę. Zaparł się o przeciwległą ściankę ciasnego korytarza i z całej siły pchał drzwi, aż zdołał je wcisnąć tak, żeby zamek zaskoczył. Nie była to grodź, lecz zwykłe stalowe drzwi, ale na razie musiały wystarczyć. Pognał z powrotem przez korytarz i wspiął się na mostek. Zebrała się tam załoga. Ludzie walczyli z przechyłem statku, opierając się o ścianę i gorączkowo usiłowali założyć kamizelki ratunkowe. — Gdzie mechanik? — zapytał González. Miał nadzieję, że nie został zamknięty w maszynowni. Szybkie spojrzenie w zdezorientowane twarze obecnych rozwiało złudzenia kapitana. Dla tamtego nie było już ratunku.
Statkiem targnął potężny wstrząs. Juanita gwałtownie bujnęła się na rufę. Dwaj mężczyźni przelecieli na drugą stronę kabiny. Jeden walnął zębami o metalową poręcz, drugi zderzył się z futryną. Cały dziób Juanity wynurzył się z wody. Statek złapał przegłębienie na prawie dziesięć stopni. — Trzymać się! — ryknął González. Spodziewał się, że Juanita za moment runie w wodę. Jednak mijały straszliwe chwile i nic się nie działo. — Padre nuestro, que estás en el cielo... — zaczął modlitwę jeden z marynarzy, pozostali pochylili głowy. — Zostańcie tutaj, jasne? Niech żaden z was nie schodzi na dół — zawołał González. — Jeśli Juanita zacznie tonąć, macie się stąd wynosić! Wyszedł na pokład. Deszcz chłostał go po twarzy i pozbawiał tchu. Kapitan przez na wpoi przymknięte oczy znowu dostrzegł poświatę, zaczął się jej przyglądać. Pieniąca się na biało kipiel ogarnęła obszar wokół statku. Woda zdawała się gotować i chociaż dziób Juanity unosił się teraz kilka metrów nad powierzchnią morza, dolatujące zewsząd bryzgi sięgały aż na tę wysokość. González złapał się relingu i ostrożnie przedzierał w stronę rufy. Nie wierzył własnym oczom. Ocean w tym miejscu był skotłowany jeszcze mocniej, w falach na wszystkie strony przewalały się dziwne części, nierozpoznawalne szczątki jakichś wraków. Przez slip morze wrzuciło na statek ogromną ilość wodorostów, dryfującego śmiecia i skalnych odłamków, które zawalały teraz dużą część tylnego pokładu. Jeszcze więcej tego paskudztwa zdawało się wisieć w toni morskiej. Rufa trawlera zapadła się poniżej linii wody. González z niedowierzaniem podszedł bliżej. Stał teraz po kolana w wodzie przelewającej się po pokładzie. Z czarno połyskującej masy śmieci i szczątków wystawało czyjeś ramię. Pedro! Porwany przez morze,
wypluty i pogrzebany w splątanej kupie śmieci, która teraz podtapiała Juanitę\ González już chciał się cofnąć, gdy dostrzegł w tej masie jakiś blask. Jego spojrzenie zawisło na nienaturalnie błyszczącym przedmiocie, wystającym spod oplatanej wodorostami bryły koralowca. Schylił się, żeby wydobyć ten obiekt na wierzch. Wyglądał na część jakiejś starej metalowej płytki. Nie zwyczajnej metalowej płytki. To było złoto! González oparł się całym ciałem o oślizgłą masę, wcisnął rękę między ociekające wodą szczątki, rozepchał je na boki i pociągnął za grubą na palec płytkę. Jednak gdy tylko zdążył ją wyrwać, stos śmieci stracił stabilność i osunął się w dół. Rufa statku coraz bardziej zanurzała się w morzu. Przerażony González nie mógł się cofnąć, bo rękawem kurtki zahaczył o ostrokrawędziasty koral. Stos szczątków wciągał go do morza! Rozpaczliwie próbował wyrwać się z pułapki, ale potężna fala runęła na rufę, kryjąc wszystko w grzmiącym wirze wody i ciemności. AUTEC — Centrum Badawcze US Navy, Andros Island, Bahamy. — Mamy kod pięćdziesiąty, sir! Salutujący żołnierz stał w drzwiach pomieszczenia. Komandor porucznik Walters oderwał wzrok od papierów. Jak przez mgłę przypominał sobie, o co chodziło z tym oznaczeniem. To jakaś pilna sprawa, tyle że odkąd stacjonował na Andros, nic podobnego jeszcze się nie zdarzyło.
— Dziękuję — odpowiedział w końcu i skinął głową. — Trzeba zebrać wszystkie informacje, zaraz przyjdę. Gdy żołnierz odmaszerował, Walters wstał i otworzył sejf umieszczony w ścianie. Obok paru aktualnych dokumentów projektowych leżała tu również aktówka z poufnymi instrukcjami i regulacjami dotyczącymi podejmowania określonych środków. Otworzył stronicę z kodem pięćdziesiątym, przeczytał kilka akapitów i odłożył dokument na miejsce. Chwilę później wszedł do sali kontroli ruchu powietrznego i żeglugi. Obecni tam żołnierze podnieśli wzrok i zaraz stanęli na baczność, ale Walters tylko niedbale machnął ręką. Podszedł podoficer dyżurny. — To ja kazałem pana zawiadomić z powodu kodu pięćdziesiątego, sir. — No i jestem. Niech pan strzela. — Proszę za mną, sir. Podoficer otworzył szklane drzwi przyległej salki narad. Przyciemnił światło i uruchomił konsolę komputerową. Na ścianie pojawił się obraz mapy z projektora. Walters usiadł i spojrzał w tym kierunku. Była to mapa złożona ze zdjęć satelitarnych, obejmująca obszar północnych Bahamów aż po Great Abaco Island, jak również sporą część Atlantyku leżącą na północny wschód od tego obszaru. W stopce okna aplikacji z mapą ukazały się takie informacje, jak: skala, data, godzina oraz kilka danych meteorologicznych. Po mapie powędrowała czerwona kropka wskaźnika laserowego- — Niech pan spojrzy na ten region, sir — powiedział podoficer. — Ta stop— ...tka została zrobiona mniej więcej godzinę temu. Teraz wyświetlę warstwy chmur, ale potem zobaczy pan, że wprawdzie niebo było zachmurzone, a wiatr wiał z prędkością od dwudziestu do dwudziestu pięciu węzłów, a więc dość mocno, na
całym tym obszarze nie zanotowano żadnych sztormów ani niepogody. Walters potarł kark. Meteorologię zdążył znienawidzić jeszcze podczas unitarki. Wprawdzie dzisiejsze metody wizualizacji były bardziej zaawansowane, ale bynajmniej nie uatrakcyjniały tego tematu. No dobra, brak niepogody na podejrzanym obszarze, okej, jedziemy dalej! — Teraz powiększę odpowiedni wycinek. Odpowiada on wysokości mniej więcej pięćdziesięciu mil morskich i, jeśli wolno mi zwrócić pańską uwagę na dane ze skanu filtra częstotliwościowego nałożone na obraz... O rany, marnował się tutaj prawdziwy docent, pomyślał Walters. — ... zauważy pan taką szarą plamkę. To strefa tak zwanej białej wody, widzi pan? Przez trzydzieści minut ta strefa nieustannie się rozrastała. — Niech pan posłucha — powiedział Walters — bardzo ciekawe to wszystko, ale gdyby gdzieś tutaj nie było jakiegoś statku, chyba nie ogłoszono by kodu pięćdziesiątego? Niech pan przejdzie do sedna. — Tak, oczywiście, sir. Chodzi o ten statek. — Na wyświetlony obraz nałożono linię kursu, na jednym z jej końców widniało małe kółko. — Tam był trawler. — Trawler?! — Walters jęknął. Ta sprawa na pewno nie przeszła niezauważona i oznaczała kłopoty. — Tak, sir. Dokładniej mówiąc, kubański trawler. Sprawdziliśmy dane i stwierdziliśmy, że w ostatnich dniach taka jednostka pływała po tym obszarze. Przy tym nie zajmowała się połowami. Otóż namierzyliśmy echo sonaru. Zakładamy, że to jeden z tych przebudowanych statków do poszukiwania skarbów. — Dobra robota — powiedział Walters z ulgą. Z reguły nikt nie interesował się losem takich prywatnych jednostek. A już na pewno
nie kubańskimi poszukiwaczami skarbów. — I co stało się potem? — powiedział, chcąc zaspokoić ciekawość. — W niecały kwadrans od wpłynięcia w strefę białej wody statek zniknął z radarów. — Zatonął? — Prawdopodobnie tak, sir. — Jakieś wezwania pomocy? — Żadnych, sir. — Dobra, dziękuję. Walters podniósł się z miejsca. I po to ta cała rewolucja, pomyślał, choć doskonale wiedział, że wymagały tego procedury. Szczęśliwie dla niego okoliczności zbiegły się tak, że nie musiał podejmować dalszych czynności. — Proszę mieć oko na ten obszar — polecił podoficerowi — i meldować mi o dalszych wydarzeniach mających związek z tą sprawą. Wie pan, co trzeba napisać w raporcie? — Że ściśle tajne, sir. — Dobrze. Odmaszerować. Atlantyk, około osiemdziesięciu mil morskich od Great Abaco Island, Bahamy. Przebiwszy się przez fale, González chciwie wciągnął powietrze. Po chwili znowu został wessany pod wodę. Obracała nim na wszystkie strony, nie pozwalając zorientować się, gdzie góra, gdzie dół. Wokół niego kotłował się grzmiący chaos baniek powietrza,
piany i części z jakichś wraków. Jako jedyny z załogi nie założył kamizelki ratunkowej, ale w tej sytuacji i tak na niewiele by się zdała. Wir kotłujący szczątkami wciągnie go i będzie trzymał tak długo, aż utopi. Coś staranowało go z boku, kapitan złapał się tego przedmiotu z całych sił. Był szorstki, z drzazgami... Wielka drewniana belka czy coś takiego. Wczepił się w nią, wtulił głowę w ramiona i wraz z tą belką wpadł w prąd wodny. Potem znowu wydostał się na powierzchnię i łapczywie chwytał powietrze. Przez moment wydawało mu się, że widział Juanitę tańczącą na wzburzonym morzu. Nadal trzymał się kurczowo belki i ostrożnie rozglądał na wszystkie strony. Deszcz ciągle padał, wiatr nadal zrywał szczyty pianowych pióropuszy, ale powoli burza i morze się uspokajały. Nierzeczywista światłość znikła, a razem z nią ta biała, skotłowana woda. Na powierzchni dryfowały kępy wodorostów, z których wystawały drewniane szczątki i inne pozostałości. Po Juanicie zaginął wszelki ślad. González odkrył w pewnej odległości większe skupisko dryfujących śmieci. Wierzgnął nogami, żeby obrócić drewnianą belkę w wodzie i skierować ją ku kępie. Było tam kilka podobnych belek, omotanych przez trawę morską i morszczyny. Kapitan wgramolił się na tę prowizoryczną tratwę. Chwiała się i przesuwała pod jego ciężarem, ale jakoś się trzymała. Tymczasem on, leżąc na brzuchu, zaczął poprawiać konstrukcję. Wywlekał ze szpar długachne wstęgi wodorostów i splatał je z pozostałymi. Łapał i zsuwał drewniane drągi oraz ułomki desek, żeby złączyć je razem. Wydawało mu się, że śni, gdy zobaczył kolejny złoty błysk, taki sam jak w stosie wyrzuconym przez fale na rufę Juanity. Nachylił się do przodu i sięgnął ręką głęboko pomiędzy belki. Usiłował złapać złoty przedmiot, który wisiał wśród szczątków nieco poniżej linii wody. Była to wąska, błyszcząca płytka, może ta sama, co przedtem. Poczuł mrowienie, gdy dotknął palcami jej powierzchni.
Ten kolor! Zdawało mu się, że odbiera wychodzące z niego ciepło. Lekko pociągnął za płytkę, lecz ona nagle zsunęła się ku wodzie. Jaka ciężka! Trzymał ją już tylko trzema palcami. W każdej chwili złoty skarb mógł zatonąć w głębinach. González desperacko przesunął się na lepszą pozycję, aby móc wsunąć wolne ramię przez lukę w tej kupie dryfujących odpadów. — González! Zaskoczony odwrócił głowę. Parę metrów dalej pływał jakiś człowiek. — González! Pomóż mi! To był Raúl, który resztkami sił usiłował utrzymać się na wodzie. Jego kamizelka ratunkowa przepadła, on sam był wyczerpany i najwyraźniej ranny. González obrócił się ku niemu na tyle, na ile pozwoliło mu ramię tkwiące między belkami. — No, dawaj tu! Złap mnie za rękę! Głowa Raúla zanurzyła się. Ramiona bezładnie uderzały o wodę, wypychając go na powierzchnię. Już nie starczało mu sił na normalne pływanie. — Ratunku! — wykrztusił, zanim kolejna fala zalała mu głowę. González musiał mu pomóc! Lecz nie mógł ruszyć się z miejsca! Spróbował wydobyć zanurzone ramię na powierzchnię, lecz złota płytka zawadziła po drodze o spód pływającej sterty śmieci i prawie wyślizgnęła mu się z dłoni. Teraz już tylko czubki palców trzymały ten skarb w żelaznym uścisku. — Jeszcze kilka metrów — desperacko wołał nad wodą i rozciągnął się najbardziej jak mógł, aby podać Raúlowi drugą rękę. Jednak tamten był zbyt daleko. Patrzył w górę i młócił rękami wokół siebie. W tym momencie kolejna fala chlusnęła mu w twarz. W chwilę później jedno ramię raz jeszcze przebiło się na powierzchnię, a potem i ono przepadło w głębinie.
— Nie! — krzyknął González. W jego oczach łzy mieszały się z deszczówką, on sam gniewnie rzucał przekleństwa w sztorm. Potem wcisnął twarz w mokre zielsko prowizorycznej tratwy. Płakał i dygotał. Najpierw z żalu, potem z coraz większej wściekłości. Zebrał siły i w końcu przebił się drugim ramieniem w dół, do złotej płytki. Złapał ją całą i z dziką determinacją szarpał tak długo, aż wydobył spomiędzy szczątków na powierzchnię. Wyczerpany przewrócił się na bok i położył skarb obok siebie. Płytka była ze złota, bez dwóch zdań. I miała jakieś napisy! Jej powierzchnię pokrywały spiralne wzory i delikatne linie jakby z rysunków technicznych oraz piktogramy jakiegoś nieznanego języka. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego, to nie mogło pochodzić z żadnej epoki czy cywilizacji, o której kiedykolwiek słyszał. Podświadomie czuł, że takich płytek musiało być więcej. González uniósł pięść w stronę morza. — Na to złoto tutaj przysięgam, że jeszcze tu wrócę! Wydrę ci skarby i pomszczę śmierć brata!... Raúl, słyszysz?! Ja tu wrócę. Będziesz pomszczony!
ROZDZIAŁ 2. Las deszczowy, około sześćdziesięciu mil na północ od Flores, Gwatemala. Patricka, jak codziennie od kilku dni, obudziło wnerwiające jazgotanie jakiegoś ptaszyska. Na pewno nie był to jeden i ten sam okaz, lecz kolejny przedstawiciel gatunku wydającego z siebie szczególnie ostre gwizdy. Usiadł w hamaku. Odciągnął na bok moskitierę i przymocował do gałęzi nad sobą. Rzut oka na zegarek zdradził mu, że było tuż po siódmej. Półmrok lasu deszczowego zaraz powinien się nieco rozjaśnić. — Cholerne gówno — zaklął, odkrywszy, że w nocy strącił traperki na ziemię. Zeskoczył z hamaka i przeciągnął się jak kot. — ¡Buenos dias, señor Patrick! — zawołał jeden z przewodników siedzących na drugim krańcu ich niewielkiego noclegowiska. — Nooo...bry — odburknął Patrick. Z bocznej kieszeni spodni wyciągnął paczkę papierosów, wypstryknął z niej bezfiltrowca, rozprostował i zapalił. Po pierwszym sztachu zawiesił papierosa w kąciku ust i schylił się po buty. Chwycił je za podeszwy,
cholewkami w dół, i kilka razy uderzył nimi o drzewo. Jeden but był pusty, ale z drugiego wypadła na podłoże gruba jak palec stonoga i raz— ... znikła w listowiu. — Ej, won stąd, bo pójdziesz do gara! Założył traperki i podszedł do paleniska. Dopóki miał przy sobie przewodników, nie musiał dbać o prowiant. Nie musiał nawet używać kuchenki kempingowej na gaz płynny. Tamci dwaj w każdym obozowisku rozpalali nieduże ognisko, podtrzymywali je i pichcili na nim jedzenie. Teraz przygotowywali mocną kawę, a to z samego rana było dla Patricka niezwykle ważne. Przewodników zwerbował kilka dni temu we Flores. Jechali rozklekotaną terenówką do Carmelity, gdzie za marne grosze organizowano survivalowe wyprawy do dżungli dla żądnych przygód mieszczuchów, którym chciało się odkrywać niby to jeszcze nigdy nieoglądane ruiny majańskie. Tym razem wyruszyli z Carmelity w kierunku północno— ...hodnim i jak zwykle zagłębili się w las. Tyle że Francuz ani myślał zajmować się odnajdowaniem świątyń Majów. Chodziło mu o coś zupełnie innego. Patrick usiadł na kikucie drzewa obok ogniska, wziął od Jaimego, jednego z przewodników, plastikowy kubek i napełnił go kawą, gotującą się na ognisku w blaszanej kance. — Daleko jeszcze, señor Patrick? — zapytał Jaime. — Myślę, że dotrzemy tam dzisiaj. — Upił łyczek kawy i rozejrzał się dokoła. — Gdzie Rodrigo? — Szuka drogi, señor. — Drogi? Nie znajdzie żadnej drogi. Nawet nie wie, dokąd idziemy! — Tak, tak — przytakiwał Jaime. — No to szuka, gdzie się da. Patrick potrząsnął głową. Wyciągnął i włączył odbiornik GPS. Urządzenie odbierało sygnały z kilku satelitów i obliczało aktualną