a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony864 912
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 272

Andreas Wilhelm - Projekt Sakkara

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Andreas Wilhelm - Projekt Sakkara.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 475 stron)

Andreas Wilhelm Projekt Sakkara Tytuł oryginału Projekt Sakkara Tłumaczenie: Maciej Wysocki

Młode dusze macie wszyscy — powiada. — Nie macie w nich żadnego mniemania, opartego na starych podaniach, ani żadnej wiedzy okrytej siwizną wieków. A przyczyna tego taka: Wiele razy i w różnym sposobie przychodziła zguba rodzaju ludzkiego i będzie przychodziła nieraz. Od ognia i od wody największa, a niezliczonych innych przyczyn inne, krócej trwające. Senchis z Sais, kapłan bogini Neith PLATON Timajos tłum. Władysław Witwicki

ROZDZIAŁ 1. 11 sierpnia 1930 r., rezydencja Guardnera, Kair. Wolfgang Morgen był prawie niewidoczny w półmroku zapadającego zmierzchu. Siedział rozparty na leżaku stojącym na skraju ogrodu, z łokciami spoczywającymi na oparciach. Z palców rąk złożonych na piersi utworzył piramidkę. Jego wzrok błądził gdzieś wśród innych gości. Patrzył, jak pasą się nic nieznaczącymi rozmówkami i pomyślał, że wyglądają niczym owce, które na rozległym terenie skupiły się w stadka. Zebrała się tutaj mała elita, w swej bezwiednej arogancji nie zdająca sobie sprawy, że jest tylko iskierką w ognisku historii. Morgen czekał. Jego czas jeszcze nie nadszedł. Płomienie buchnęły w górę. Pomiędzy stołami i namiotami z gorliwą usłużnością i prawie niezauważalnie przemykała ubrana na biało służba, napełniając niewielkie naczynia oliwą, przycinając knoty lamp i zapalając pochodnie. Słodkawa woń płonącej oliwy mieszała się z korzennym aromatem uchodzącym z opalanego węglem drzewnym przeogromnego grilla. Obok steków i jagnięcych

koderów piekły się tam ryby, raki i ze dwa tuziny jakichś ptasząt, które leżąc z rozciągniętymi na boki kończynami, wyglądały tak, jakby ktoś je rozdeptał. — To gołębie egipskie, lady Evelyn. Bardzo delikatne. Proszę koniecznie skosztować. — Dama w zwiewnej sukni wysiliła się na uśmiech. — Dziękuję za troskę, sir Guardner. Obawiam się jednak, że nadal niezbyt dobrze się czuję. — Jest mi doprawdy przykro to słyszeć. Może chociaż przekonam panią do jednej z takich zapiekanych kromek i ful mudames. Każę podać pani tonik. A teraz proszę mi wybaczyć. Właśnie wypatrzył młodego Niemca siedzącego na leżaku z dala od reszty gości. Gdy podszedł, tamten wstał z miejsca. Sir Guardner serdecznie uścisnął mu dłoń. — Panie Morgen, jak miło, że pan zdążył to załatwić! — Dobry wieczór, sir Guardner. Miałem spotkanie z szefem misji dyplomatycznej, doktorem von Stohrerem. Serdecznie dziękuję za zaproszenie. — Jest pan w Kairze już od miesiąca, więc czas najwyższy! Wiele o panu słyszałem. Wydaje mi się, że pańskie interesy są zbieżne z moimi. Niemiec uśmiechnął się. — Tak jak wszystkich tu obecnych, prawda? — Tak, chyba ma pan rację. Pozwoli pan, że przedstawię pana kilku moim starym przyjaciołom? — Ależ proszę bardzo. Zabrali kieliszki z winem musującym. Sir Guardner poprowadził gościa przez ogród. — Mówi pan po francusku? — Nie najgorzej, muszę przyznać. — Pańska angielszczyzna też jest bardzo dobra.

Podeszli do stołu. Sir Guardner wskazał korpulentnego mężczyznę w średnim wieku. — Chciałbym panu przedstawić Pierre’a Jolieta. Pracuje przy kompleksie Dżosera z doktorem Jeanem-Philippem Lauerem. Monsieur Joliet, oto Wolfgang Morgen, attaché naukowy Niemiec. Wolfgang Morgen podał rękę Francuzowi, który nieznacznie podniósł się z krzesła. — Bardzo mi miło. — Mnie również. Bienvenu en Egypte. — Dziękuję. Słyszałem o szeroko zakrojonych pracach restauracyjnych w Sakkarze. To wyjątkowe przedsięwzięcie. Niestety, jeszcze nie miałem okazji, żeby się tam porozglądać. — Będzie pan zawsze mile widziany, panie Morgen. Żałuję, że nie ma dzisiaj z nami doktora Lauera. Gdyby był, to moglibyśmy od razu ustalić termin. — A kto mógłby wziąć za złe doktorowi Lauerowi, że nie zechciał porzucić kuchni polowej i starych kamieni na rzecz eleganckiej kolacji pod palmami? Oto priorytety godne uwagi, gdyby ktoś mnie pytał. — To nie to... On nigdy nie bywa w Egipcie latem. Pojawi się tu ponownie dopiero w listopadzie. Więcej zostanie dla nas, n’est ce pas? — Pozwoli pan, że będę kontynuował oprowadzanie pana Morgena? — wtrącił się sir Guardner. — Ależ naturalnie — odparł Francuz. — Au revoir, panie Morgen. Powodzenia. Może pan do nas zajrzeć w każdej chwili. Sir Guardner prowadził Niemca między stołami i pochodniami, wzdłuż basenu i tarasu, od jednej konwersacji do następnej. Guardner zauważył, że ten młody człowiek cały czas zachowywał się z klasą. Nie miał nawet trzydziestki, a mówił płynną angielszczyzną i to bez tego twardego niemieckiego akcentu. Umiał

prowadzić niezobowiązujące rozmówki towarzyskie, wtrącał zabawne uwagi, a na taksujące spojrzenia nielicznych na przyjęciu pań odpowiadał elegancko wyważonymi komplementami. — Jeszcze tylko lord Thornton, potem pójdziemy coś zjeść. O, tam. Lord Thornton był imponującym zjawiskiem. Ten mierzący niemal dwa metry wzrostu barczysty jegomość miał na sobie stylowy jasny garnitur, dobrany do miejscowego klimatu. W samym ubraniu nie było nic nadzwyczajnego, ale jego właściciel wyglądał w nim jak jakaś świetlista postać, a to wrażenie potęgowała jeszcze bujna biała broda i długie, wystające spod kapelusza włosy. — Lordzie Thornton, pragnę przedstawić panu Wolfganga Mor- gena, attache naukowego Niemiec. Morgen przyglądał się z bliska tej niezwykłej postaci. Wiek trudny do określenia, może około siedemdziesiątki, oczy tak przenikliwe i poważne, że Niemca przeszył mimowolny dreszcz. Wyciągnął rękę na powitanie i w tym momencie spostrzegł na palcu Anglika masywny, czerwono-złoty sygnet z koncentrycznymi kręgami. — Lord Thornton przebywa w Egipcie, odkąd sięga ludzka pamięć. To chodząca legenda. Gdyby pan chciał dowiedzieć się czegokolwiek o tym kraju albo ludziach, którzy tu mieszkają, to trafił pan pod właściwy adres. — Bardzo mi miło pana poznać, lordzie Thornton. — Cała przyjemność po mojej stronie, panie Morgen. Słyszałem o panu. O pańskiej imponującej karierze także. Pański rodak, Ludwig Borchardt, mówił o panu same dobre rzeczy. — Nie wiedziałem. Oczywiście to dla mnie zaszczyt. — Cóż takiego przygnało do Egiptu tak młodego człowieka jak pan? — Studia historyczne oraz egiptologia.

— To akurat wiemy wszyscy. Ale co jest pańskim celem? Czyżby chciał pan pójść w ślady Cartera, a może samego Champolliona? — Ani jedno ani drugie. Mój ojciec zwykł mawiać: Kto podąża ścieżkami innych ludzi, nie zdoła ich wyprzedzić. Lekki uśmiech przemknął po twarzy lorda Thornrona. — Znakomita sentencja. Myśli pan, że uda się panu znaleźć ścieżki, których jeszcze nie wydeptano? — Powiedzmy, chciałbym pozostawić własne ślady. — No to pora na mój wkład w wymianę mądrości: Duma może być cnotą, jednak tylko wtedy, gdy przynosi zaszczyt. Przerwał na chwilę, ale Niemiec oparł się pokusie riposty. — Niewątpliwie ma pan ambitne cele — kontynuował lord Thornton — a pańskie osiągnięcia cieszą się uznaniem, w przeciwnym razie nie doszłoby do naszej rozmowy. Niechże mi pan powie, Ikarze... Czy tutaj pan widzi siebie w roli poszukiwacza skarbów czy naukowca? Wolfgang Morgen miał ochotę odciąć się kąśliwą uwagą, jednak tylko cofnął się o pół kroku. — Poszukuję wiedzy. A to największy skarb. Na Niemca padło świdrujące spojrzenie. — Panie Morgen, pan nawet nie przeczuwa, jaka to trafna uwaga. — Jest pan znakomitym gospodarzem — powiedział Wolfgang Morgen, gdy później znowu zobaczył sir Guardnera, za którym podążali dwaj służący w tunikach i z fezami. Jeden taszczył wielką, zdobioną złotą blachą fajkę wodną, drugi niósł niewielkie naczynie z węglami. Sir Guardner przysiadł się do Niemca, tymczasem obaj Egipcjanie przygotowywali fajkę. Podpalili tytoń, zdjęli z wężyka

ustnik, założyli nowy, następnie podali go Guardnerowi i oddalili się. Anglik wręczył ustnik gościowi, a ten potężnie się zaciągnął. Po chwili wypuścił z płuc kłąb owocowo aromatyzowanego dymu. — Bardzo dziękuję — powiedział, oddając wężyk. — Mam nadzieję, że przyjemnie spędził pan wieczór? — zagadnął sir Guardner. — Fantastycznie. Nie tylko samo przyjęcie, ale i pańscy goście okazali się nadzwyczajni. Guardner kiwnął głową. — Niech mi pan opowie coś o swej pracy. Napisał pan pewną rozprawę o różokrzyżowcach, o której się mówi. — Tak, to prawda. — Wspomniał pan tam o wolnomularzach, Kościele katolickim, iluminatach i różnego rodzaju tajnych ugrupowaniach, a na koniec zasugerował istnienie czegoś w rodzaju światowego spisku żydowskiego. Tak to się przynajmniej odbiera. Niemiec uniósł rękę w obronnym geście. — Nie przedstawiłem tego jako udowodniony fakt. Chodziło mi jednie o pokazanie, że istnieje możliwość wyciągnięcia takich wniosków. — Naprawdę? I nie martwi pana, jak to zinterpretują wiadome kręgi w pańskim kraju? — Nie, bo i czemu? Prawdę trzeba mówić na głos, nawet jeśli boli. Czy będzie można kiedykolwiek do niej dojść, jeśli już na wstępie zakaże się myślowych spekulacji? — Tyle że nie każdy potrafi obchodzić się z tego rodzaju przypuszczeniami. W końcu są i tacy ludzie, którzy wierzą we wszystko, co gdzieś tam zostało napisane, tylko dlatego, że jest napisane.

— Raczej nie biorę pod uwagę zdania takich ludzi, jeśli publikuję pracę naukową. Sir Guardner machnął ręką. — Mówię tylko, że kto szuka prawdy, ten ponosi wielką odpowiedzialność. Zwłaszcza wtedy, gdy prawda nie daje się udokumentować ani nie jest ostateczna. — Oczywiście, rozumiem, co pan ma na myśli. — Szybko wtrącił Morgen, bo nie był zainteresowany drążeniem tematu. Prawdziwy powód jego obecności był zupełnie inny. — I dlatego będę szukał nadal. Źródeł... korzeni naszej kultury... i naszego pochodzenia. — I właśnie to sprowadziło pana do Egiptu? — Nie tylko... sir Guardner... To sprowadziło mnie do pana. — Co pan ma myśli? — Mało jest tych, którzy poszukują Wszechwidzącego Oka. Anglik znieruchomiał zdumiony. — Co pan o nim wic? — Tyle, co każdy, kto bada tradycję mistyczną i szuka źródła Wszechwidzącego Oka, tak, źródła naszych kultur. Ostatnimi laty przeczytałem wszystko, co dało się znaleźć na ten temat, bywałem w bibliotekach Paryża, Pragi i Lizbony, w największych muzeach i galeriach narodowych, rozmawiałem z ezoterykami w Wiedniu i Budapeszcie, z duchownymi w Rzymie i Nowym Jorku. Nie raz, nie dwa, podążałem jedynym pewnym tropem... Zawsze ktoś już mnie ubiegł, żądał tych samych foliałów i rękopisów, zadawał te same pytania. W końcu wszystkie nici zbiegły się w starożytnym Egipcie... i we współczesnym Kairze... zbiegły się u pana. — Wolfgang Morgen nachylił się do przodu. — Jestem bardzo ciekawy, jak daleko pan zaszedł. Jakie powiązania zdołał pan ujawnić? Czy odpowiedź kryje się w Tell el-Amarna?

Sir Guardner milczał przez chwilę. Zanim odpowiedział, zaciągnął się fajką wodną. — Pan mnie zaskakuje, panie Morgen. — Czyżby nie spodziewał się pan, że ja też mógłbym prowadzić tego rodzaju badania naukowe? — Nie w tym rzecz. Dziwi mnie, że ma pan śmiałość mówić o tym tak bezpośrednio... Chyba nie umknęło pańskiej uwadze, że istnieją ludzie, którym zależy, żeby nie poruszać tych tematów. — Ładnie pan to ujął. Bo tak naprawdę jest to interes... fanatyczny, a nawet kryminalny. — Nachyli! się jeszcze bardziej do przodu. — Ale pan i ja, my jesteśmy po tej samej stronie. Mogę panu zaufać, a pan mnie. Niech mi pan pokaże, czego się pan już doszukał. Nikt poza panem nie ma tak imponującej kolekcji arii tak niewyczerpanej wiedzy. — Pan mi schlebia. — Mówię najzupełniej poważnie. Ślady zawiodły pana aż tutaj i pozostaje pan w Egipcie tak długo... Kogo jeszcze tu mamy? Kopacze, konserwatorzy, poszukiwacze skarbów, naukowcy. Tylko... który z nich jest w stanie doszukać się powiązań między znaleziskami a rzeczywistą historią? Obaj wiemy, że te wszystkie prace to tylko błądzenie po omacku w mrokach trzech tysiącleci. To pan odnalazł nić Ariadny i zdołał dzięki niej cofnąć się aż do serca labiryntu. — Jakie trafne porównanie — powiedział sir Guardner. Z wahaniem kiwnął głową. — Poczekajmy więc, aż goście pójdą do domu. Wtedy być może zdołam panu pokazać kilka okazów z mojej kolekcji. W kilka godzin później Wolfgang Morgen stał na tarasie dochodzącym do krawędzi basenu i patrzył na ogród. Lampy oliwne

w jego dalszej części zostały wygaszone, a krzesła wyniesione. Goście zbierali się w coraz mniejsze, zaprawione w alkoholowych potyczkach grupki. Płytkie rozmówki towarzyskie najpierw ustąpiły miejsca nieco rubasznym opowiastkom, niezbyt wyszukanym dowcipom i salwom śmiechu, następnie półgłosem wyznawanym i mozolnie artykułowanym deklaracjom przyjaźni, a na końcu ciszy opustoszałego ogrodu. Nadszedł Guardner. — Panie Morgen, naprawdę pan tu jeszcze jest. Niemiec obrócił się na pięcie. Guardner przywołał na twarz pokazowo szczery uśmiech i tylko leciutkie, lecz zauważalne odchylenia od pionu pozwalały odgadnąć, że musiał przyłączyć się do niejednej rozweselonej grupki. — Proszę wybaczyć, ale do samego końca chciałem delektować się tym uroczym wieczorem i pańskim zaproszeniem. Właściwie to powinienem już iść... — A więc miło spędził pan czas? Nie widziałem, żeby pan dużo pił... Z pewnością pan już wie, że w Afryce należy bardzo dbać o uzupełnianie płynów... — Tak, oczywiście. Ale ja zadowoliłem się wodą. — Ooo , rozumiem. — Guardner uśmiechnął się cokolwiek niesymetrycznie. — Ma pan naprawdę profesjonalne ambicje. Czy wolno mi zaproponować panu ostatniego drinka? One for the road? A już myślałem, że pan bardzo chciał zobaczyć moje zbiory. — Późno już, a nie chciałbym zabierać panu czasu... Guardner machnął ręką, a że zrobił to nieco nazbyt zamaszyście, jego gest wyglądał jak machnięcie wiosłem. — Tylko bez fałszywej skromności, panie Morgen. Nie spotkamy się ponownie w tak młodym wieku... Niech pan wejdzie. Tyle czasu jeszcze znajdę... Anglik wskazał ręką w stronę salonu. — Jest pan pewien? — Morgen absolutnie nie chciał naciskać.

— Nalegam. — Dobrze więc... Guardner wskazał barek. — Na co ma pan ochotę? Łyczek glenfiddicha? — Dobrze, ale nie będę pił sam. Anglik wziął dwie szklanki i zaczął nalewać. -Ależ oczywiście. To byłoby nieuprzejme. Niestety, lodu już nie mogę zaproponować. — O, to byłaby profanacja. — Ma pan rację! Proszę — podał szklankę Niemcowi. — Za Egipt i króla Jerzego. Cheers! — Cheers. — Wie pan co? — powiedział Anglik — Cudnie, że w końcu spotkali się ludzie mający zbieżne interesy. Czyli pan i ja. Bo jeśli człowiek taki jak ja prowadzi poszukiwania od tak dawna, to dobrze jest podzielić się wiedzą z kimś, kto potrafi to docenić. — Nie ma pan żadnych współpracowników? Guardner znowu machnął ręką. Zawartość szklanki niebezpiecznie zafalowała. — E... oni o niczym nie mają pojęcia — powiedział nieco plączącym się językiem. — Sam pan mówił. Sami niedouczeni dyletanci. Znaczy... nie jestem archeologiem. Jestem człowiekiem interesu... Ale mam hobby... Albo lepiej... pasję... Wiem coś na ten temat.... Z kim miałbym rozmawiać? Żeby wszystko zrozumieć, trzeba przez cale lata być na tropie... Powiem panu jedno... Właściwie to ja sam nic nie wiem. Bo tak... Pan też nic nie wie! To wszystko bardzo, ale to bardzo nas przerasta. Pociągnął łyk trunku. — Niemniej jednak jestem na tropie! — I nikogo nie chce pan dopuścić do współudziału? — Bo nikt nie zdołałby zrozumieć. A poza tym — powiedział z konspiracyjną miną — to nie jest przeznaczone dla każdego. To coś

wyłącznie dla wtajemniczonych! Rozumie pan? Dla wtajemniczonych. — Rozumiem doskonale. — Mam wrażenie, że pan jest właśnie jednym z nich! — Sir Guardner uśmiechnął się. — W zasadzie... Wie pan, to takie irytujące, gdy jest się jedynym, który coś wie... Człowiek chciałby wymienić... pokazać, co ma... Prawdziwy mężczyzna zawsze pragnie pokazać, co ma, hę? Morgen milczał. Sir Guardner spojrzał na Niemca z delikatnym uśmiechem. Trudno było zgadnąć, o czym myślał. Niewykluczone, że była to mieszanka wieloletniej rezerwy, potrzeby uznania, nieufności i alkoholu. — Chciałby pan zobaczyć? — zapytał. — Proszę za mną! Ze szklanką w ręku Guardner ruszył przodem i poprowadził gościa do gabinetu. Zapalił światło, włączył wentylator sufitowy. Pod oknem stało biurko i krzesło, a przestrzeń wypełniały regały pękające od książek i stert papierów. Nieliczne wolne miejsca na ścianach zajmowały obrazy i oprawione w ramki podświetlane manuskrypty. Morgen podszedł do jednego z nich. — Czy to faktycznie prawdziwy Poussin? — Tak. Wiem, że to zbrodnia... w tym klimacie... Ale nie mogłem go nie mieć. — A zagadka? Guardner potrząsnął głową. — Wszystko bzdury... Powstałe za późno... Zostały same ślady... Sam Poussin nie wiedział wszystkiego. Niech pan spojrzy na tę stronicę. Guardner wskazał oprawiony pergamin. Chyba średniowieczny rękopis. Tekst łaciński był trudny do odczytania i do tego otaczał

rycinę. Widniał na niej trójkąt wysyłający promienie na wszystkie strony. — Wie pan, co to takiego? Niemiec podszedł bliżej. Z niedowierzaniem przejechał palcami po szkle. — Paracelsus? To chyba nie... — A tak — powiedział Guardner z dumą w głosie. — To karta z klucza Archidoxa Medicinae. — Dziesiąta księga z Arcydoktryn medycyny. O tajemnym misterium życia... Czytałem jedynie domniemaną kopie. Ta stronica tutaj... Czy to...? — Oryginał, rzecz jasna! Jak widać, to nie pierwsza lepsza strona. Autor objaśnia na niej hermetyczne pryncypia przekazane przez Tabulę. A więc... — powiedział stukając palcem w szkic — jest ona oknem pozwalającym spojrzeć w przeszłość. Pochodzi z Turynu... Wie pan. — Fascynujące. Guardner skinął głową. Jego wzrok błądził w oddali. — Tak, w tym punkcie węzłowym dostrzegamy bezpośrednie powiązanie historii Wszechwidzącego Oka z pismami hermetycznymi. Wszystkie późniejsze publikacje... te różokrzyżowców i wolno-mularzy... one wszystkie tylko uganiają się za cieniem i triumfalnie wymachują luźnymi skrawkami dawno zapomnianej historii. — Odwrócił się w stronę Niemca. Kołysał się lekko, gdy mówił. — Ale to z pewnością jest dla pana jasne... Powiedział pan, że trafił pan do Egiptu i do mnie, śledząc pewien trop. — Zgadza się. Oczywiście, i ja trafiłem na Paracelsusa, a potem poszedłem wstecz jego drogą... Przed nim uczynił tak Giovanni Pico della Mirandola, Nicolas Flamel, Roger Bacon i, rzecz jasna,

Albertus Magnus... Przestudiowałem pisma średniowiecznych alchemików... chciałem dostać się do ich źródeł. Guardner skinął głową i upił łyk trunku. — Hm, te hermetyczne pisma. — Zgadza się. Przeczytałem wszystko o wielkim dziele... I tak dotarłem do Tabuli Smaragdiny, a w końcu do przyczyny wszelkiej mądrości... do Thota. Jestem przekonany, że jego dziedzictwo jeszcze uda się odnaleźć! Sir Guardner położył Morgenowi rękę na ramieniu. — O tak, goniłem za tym przez całe życie. Poszukiwanie kamienia filozoficznego... marnego ognika z olśniewającej niegdyś potęgi Thota... tego krzewiciela kultury, który podarował Egipcjanom ich fantastyczne pismo... który nauczył ich astronomii oraz medycyny i czuwa nad osądem zmarłych... Nieśmiertelny bóg Thot, strażnik wszelkich misteriów przyrody i kosmosu... Odnalezienie Thota i jego dziedzictwa było moim marzeniem. — No i?... Co pan odkrył? Niech mi pan opowie! Sir Guardner ociągał się przez chwilę. Potem kontynuował. - Tak, faktycznie, coś tam odkryłem... Nie uwierzy pan własnym oczom! Odstawiwszy szklaneczkę z whisky na biurko, podszedł do jednego z regałów, wysunął szufladę i wydobył z niej metalową szkatułkę. — Z pewnością wie pan, co to takiego Codex Guillaume, w którym Guillaume von Baux opisuje, jak w Egipcie odnaleziono kamień filozoficzny i jak dostał się w ręce templariuszy. Zamknął szufladę i powrócił do biurka ze szkatułką w ręku. — Naturalnie! To jedna z niezliczonych relacji o Tabuli, ale nie istnieją żadne dowody historyczne... Tak jak wszystkie tego rodzaju wskazówki uznałem ją więc za legendę.

— Też tak myślałem! Ale ten dokument — Guardner wskazał szkatułkę — to drogowskaz w zupełnie innym kierunku! Jeszcze nie dokończyłem przekładu, ale już teraz widać, że tu kryje się klucz do dziedzictwa Thota, do przyczyny, do kultury wyprzedzającej znacznie naszą!... Wolfgang Morgen podszedł bliżej i wyciągnął prawą rękę po szkatułkę, lecz Guardner uniósł dłoń. — Nie wolno dotykać! Każde niedelikatne poruszenie może obrócić to w pył! Wolfgang Morgen wycofał rękę. — Jasne, rozumiem. — Nikt nie wie, że to ja posiadam ten papirus — sir Guardner ostrożnie otwierał szkatułkę. — Pan i ja jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy po ponad trzech tysiącleciach mogą oglądać go na własne oczy... Niech pan patrzy! Niemiec nachylił się do przodu i przyglądał się temu starożytnemu egipskiemu rękopisowi. Po chwili uświadomił sobie, że jego rozmówca w niczym nie przesadzał. Rysunki przemawiały aż nadto czytelnym językiem. Wolfgang Morgen bez słowa spoglądał na postać faraona, który stał obok steli przedstawiającej źródło mądrości. Rozpoznał, że to ta sama stela, nieporadnie opisana w Codex Guillaume. Widział promieniejące oko w piramidzie. Kartusz z imieniem był mu aż tak znajomy, że dosłownie krzyczał do niego... Po karku przebiegł mu dreszcz emocji. Guardner faktycznie odnalazł klucz! A on, Morgen, przeczuł to! Oto leży przed nim dostęp do największej tajemnicy historii ludzkości, owej zaginionej kultury, z której wyrosły wszystkie pozostałe... Istniejącej na długo przed uczonymi Grecji... na długo przed Egipcjanami... To pozwalało cofnąć się w przeszłość oddaloną o dziesiątki tysięcy lat.

Drżącymi palcami chwycił szklankę Anglika, potrzymał ją przez chwilę, a potem oddał gospodarzowi. — To... po prostu fantastyczne! Sensacja na światową skalę! Toast za pańskie odkrycie! Oderwawszy wzrok od dokumentu, sir Guardner opróżnił zawartość szklanki. — Cheers, kolego. Tak, rzeczywiście, tego dokumentu nawet złotem się nie okupi. Całą naszą historię trzeba będzie napisać od początku. Zamknął kasetkę. — Jak długo jest w pańskim posiadaniu i co pan zamierza z tym zrobić? — zapytał Morgen. — Kiedy pan to przetłumaczy? — Ach, nie bardzo mi się śpieszy. Muszę to zrobić sam, bo nie chcę, żeby tekst wpadł w niewłaściwe ręce. — Niech mi pan zdradzi, na miłość boską, jak pan to zdobył? — To byłaby zbyt długa historia. Musi pan wiedzieć, że przyjaźniłem się z lordem Carnarvonem, niech spoczywa w spokoju. — Czyżby ów papirus pochodził z grobowca Tutanchamona? — Tak jest! Jakby to powiedzieć... Papirus pochodzi z prywatnej skarbnicy pamiątek po wykopaliskach należącej do Carnarvona. Być może pan wie, że on zatrzymał dla siebie kilka okazów... Nawiasem mówiąc, Carter także... Nic wielkiego, żadne tam drogocenne przedmioty, posągi ani coś w rodzaju popiersia Nefretete, które pana rodak zgarnął do Berlina... To były raczej takie sobie pamiątki... No i jedną z nich... ten niepozorny papirus... zdołałem wydębić od lorda Car... Carnarvona. Zapewne pan wie, że on... — Sir Guardner przejechał językiem po ustach -...że on nie był żadnym uczonyyym egiptolooogiem. Anglik zmarszczył czoło i złapał się ręką za usta. Energicznie roztarł wargi. — Sir Guardner? — Morgen uśmiechał się.

— Jakoś mi zdrętwiały... — tłumaczył się Guardner i ponownie spróbował poruszyć ustami. Tymczasem jego ruchy stawały się coraz bardziej konwulsyjne i nieskoordynowane. Wolfgang Morgen szybko podszedł i podtrzymał go, ratując przed upadkiem. Kilka nieartykułowanych dźwięków z trudem wydobyło się z ust Anglika, który z widocznym lękiem w oczach pogrążał się w coraz głębszą zapaść. Wolfgang Morgen pozwolił mu osunąć się na ziemię. Następnie wyprostował się i z zadowoleniem patrzył z góry na leżącego. Udało się! — Słusznie pan się dziwi — powiedział w końcu. — Wiem, że pan mnie jeszcze słyszy, dlatego szybko coś wyjaśnię. Jest pan sparaliżowany, kolego. Jak pan zauważył, zaczęło się od kończyn. Sam się dziwię, że podziałało tak szybko. No dobra, tym lepiej dła pana. Za chwilę nie będzie pan mógł oddychać. Tak sobie myślę, że pewnie serce zdąży się zatrzymać, zanim pan się udusi. Anglik leżał na ziemi i wpatrywał się w niego przerażony, niezdolny do najmniejszego ruchu. — Ta trucizna powstaje w trzewiach ryb z rodziny rozdymkowatych — kontynuował Morgen po chwili. — Wiedział pan? Pływają sobie całkiem niedaleko stąd, w Morzu Czerwonym. Niesamowicie praktyczna rzecz. Nie ma pan nic przeciwko, żebym wziął pańską szklankę? No, i szkatułkę. Niemiec podszedł do biurka. Schował szkatułkę, wypił resztę trunku ze swojej szklanki, wziął w drugą rękę szklankę Guardnera pospacerował po gabinecie, obejrzał kilka oprawionych w ramki dokumentów, przeleciał wzrokiem po grzbietach książek i odwrócił się. — No, umieraj pan wreszcie! Miejmy to już za sobą! Pierś Guardnera ledwo zauważalnie unosiła się w oddechu. Wolfgang Morgen pozostał jeszcze przez kilka minut w gabinecie,

aż upewnił się, że Anglik nie żyje. Wtedy przebiegł szybko przez salon i wpadł na taras. — Ratunku, na pomoc! — zawołał. W tym momencie potknął się i upuścił obie szklanki do basenu. Parę chwil później zaroiło się wokół niego od służby. — Sir Guardner... — krzyczał roztrzęsiony Morgen. — Miał atak serca!... W gabinecie!... Szybko! Wszyscy w popłochu rzucili się w tamtą stronę. Morgen został nad basenem sam. Położył dłoń na szkatułce, uśmiechnął się i rzekł cicho: — A właśnie chciałem pokazać mu swój papirus...

ROZDZIAŁ 2. 27 września 2006 r., Hamburskie Centrum Kongresowe. Wiedza to potęga — zagrzmiało z głośników. Jedna z niewielkich sal HCK była wypełniona aż do ostatniego miejsca. Ustawione rzędami krzesła zajmowali słuchacze w różnym wieku i z różnych warstw społecznych. Studentki z jutowymi torbami na kolanach siedziały obok eleganckich panów w marynarkach, gospodynie domowe z akademickim wykształceniem przy mocno zapyziałych facetach w dżinsowych mundurkach i sportowych butach. Obok pulpitu prelegenta stał sześćdziesięcioletni mężczyzna w wytwornym garniturze t z okularami na nosie. Podpierał się zgiętą ręką o blat i błądził wzrokiem po twarzach słuchaczy. Przed zgromadzonym tu audytorium sprawiał wrażenie pewnego siebie nauczyciela akademickiego. — Tylko garstka z nas wie, o co właściwie chodzi w tej sentencji Francisa Bacona. Może dlatego nie jesteśmy potężni? Pozwolą państwo, że się przedstawię. Nazywam się Peter Lavell. Jestem profesorem historii i pracuję w radzie konsultacyjnej przy Muzeum Etnograficznym. Gościnnie pełnię także funkcję docenta

na Uniwersytecie Hamburskim. Ponadto jestem antropologiem i zajmuję się historią naszego dziedzictwa kulturowego, zwłaszcza jego związkami z zabobonami oraz tak zwaną religijnością. Cynik mógłby zapytać, czego w takim razie szukam na konferencji, podczas której w foyer sprzedaje się podkoszulki z napisami w stylu I Want To Believe albo Prawda jest po tamtej stronie. Rozległa się krótka salwa śmiechu. — Coś państwu zdradzę. Otóż dzisiaj — co dla tych z państwa, którzy znają moje eseje, na pewno okaże się niespodzianką — chciałbym porozmawiać o rzeczach spoza naszej wiedzy. O tym, czego nie wiemy... o naszych poszukiwaniach wiedzy... Bowiem to jest to, co łączy nas wszystkich... co od zarania dziejów daje nam siłę napędową i co przywiodło nas do zdobyczy wykraczających daleko poza osiągnięcia samej tylko jednostki. Profesor Lavell stanął za pulpitem i zerknął w notatki. Potem zdjął okulary i podniósł wzrok. — Wiedza to potęga... rzekł Francis Bacon. A jego perspektywa była dużo bardziej ograniczona niż to dzisiaj wynika z tych uskrzydlonych słów. Uważał, że obserwacja i badanie przyrody nie powinny odbywać się li tylko pod kątem empirycznym i bez filozoficznego przygotowania. Bez dokładnego poznania i zrozumienia przyczyny analizowane działanie mogłoby się wydawać nieprzewidywalne i nieodtwarzalne, a w takim razie bezwartościowe. Jednak owo motto nie upowszechniłoby się tak szeroko, gdyby nie dało się umieścić jego znaczenia w szerszym kontekście. Bacon w tym miejscu mówi nam jedynie tak: Najpierw raczej rozwińcie jakaś teorię o cząstkach atomowych, a potem zabierajcie się do zderzania cząstek uranu. Przemawia tu bardzo zasadniczo: Wiedzcie, co czynicie, zanim to uczynicie. To niezwykle prosta do zrozumienia rada. Benjamin Franklin na szczęście już wiedział, co czyni, gdy wypuszczał swoje pierwsze

latawce. Jednak proszę pomyśleć o Adamie i Ewie... Czy nie byli oni cokolwiek bezmyślni? I oto jesteśmy przy naszym odwiecznym dylemacie. Poszukiwanie wiedzy daje siłę napędową. Ale kto nam powie, jak daleko możemy się posunąć?... Proszę pomyśleć o kwestiach etycznych, jakie niesie z sobą badanie genów. Czy istnieje wiedza, która powinna pozostać w ukryciu?... I jak to stwierdzić, zanim sprawy zajdą za daleko?... A jeśli już zaszły za daleko?... Czy wiedzę można odwołać?... Einstein powiedział podobno, że wszechświat i ludzka głupota mają ze sobą coś wspólnego... Są nieskończone... Tyle, że co do wszechświata nie miał absolutnej pewności.. Stłumione śmiechy skwitowały zacytowany bon mot. — Czy głupota ma coś wspólnego z niedostatkiem wiedzy? - kontynuował profesor. — Czy nie jesteśmy nieco mniej głupi, skoro dzisiaj wiemy więcej aniżeli wczoraj?... Jak daleko powinniśmy się zapuszczać w trakcie naszego poszukiwania wiedzy?... Jak daleko możemy zajść?... Czy kiedykolwiek natkniemy się na jakiś koniec?... Zebraliśmy się dzisiaj we wspólnocie ludzi poszukujących i to może jest naszą jedyną cechą wspólną. Niemniej jednak państwo na pewno zgodzą się ze mną, że cała masa tego, co teraz wiemy, jest o wiele większa niż kiedykolwiek wcześniej... I co jest tego bolesną konsekwencją... cała masa tego, czego nie wiemy, urosła także po wielekroć. W odróżnieniu od sytuacji ledwie sprzed paru wieków dzisiaj już nie jest możliwe, by człowiek zdołał przeczytać wszystko, co jest do przeczytania. Dzisiaj nie mogliby się pojawić tacy uniwersalni geniusze jak Archimedes, Arystoteles, Leonardo da Vinci, Paracelsus, Newton czy Humboldt. Bo dzisiaj wszędzie coś się bada, odkrywa i publikuje. I dzień w dzień produkuje się przy tym więcej danych aniżeli wytworzyły wcześniej wszystkie kultury ze wszystkich epok razem wzięte. Tylko czy w ten sposób produkujemy również wiedzę? John Naisbitt, futurolog i

samozwańczy filozof, cudownie ujął to w słowach swojej sentencji: We drown in information but we are thirsty for knowledge, co znaczy: Toniemy w informacjach, ale cierpimy z pragnienia wiedzy. To znakomicie pokazuje istotę rzeczy... Otóż wiedza wcale nie musi równać się informacji. I z ręką na sercu... Co my tak naprawdę wiemy?... Ściśle rzecz ujmując, wiedzę można zdefiniować jako informację, która opiera się na doświadczeniu albo jest uzasadniona logicznym wywodem. Na przykład wiem, że dzisiaj padał deszcz. W końcu byłem przy tym... A parasol takiej wiedzy nie posiada... I znowu rozległ się śmiech publiczności. — Ale Juliusza Cezara zamordowano 44 lata przed Chrystusem... Cóż, nie byłem przy tym... Prawdopodobnie nikt z tu obecnych też nie... Czy mimo wszystko można o tym wiedzieć? Otóż na podstawie mnóstwa źródeł, których wiarygodność została powszechnie zaakceptowana przez złożoną sieć wzajemnych zależności, możemy wywodzić i przyjmować tego typu informacje jako fakty uzasadnione i udokumentowane. Ale czy naprawdę możemy wiedzieć? Jeśli pragniemy zrozumieć jakiś sposób działania, to musimy rozumieć przyczynę... tak nam rzecze Bacon. Z perspektywy ludzkiej ewolucji oznacza to zrozumienie naszej przeszłości. Jednak jest problem z wiedzą o przeszłości... Nikt z nas nie był na miejscu, gdy działa się dana rzecz. Wśród słuchaczy siedział Patrick Nevreux i szczerzył zęby w uśmiechu. Francuz przyjechał tutaj na zaproszenie profesora i po raz pierwszy słuchał jednego z tych osławionych wykładów, często opatrywanych etykietką cynicznych. To powodowało, że chociaż były inteligentne, przemyślane i pokazywały zaskakujące zależności, to i tak ich przesłanie tonęło w fali oburzenia na arogancję profesora. Jednak podczas dzisiejszej prelekcji tak się nie stało, było wręcz przeciwnie.

Patrick poznał profesora dwa lata wcześniej. Mimo że mocno różnili się od siebie, zostali wybrani do wspólnej realizacji projektu na południu Francji. Znakomicie się uzupełniali. Inżynier Patrick Nevreux nie był żadnym uczonym historykiem, za to posiadał nieomylny instynkt, talent improwizacyjny i miał pewne doświadczenie w pracy terenowej. Okazywał się nie do pobicia, gdy chodziło o zastosowanie nowych technologii, sond czy komputerów. Natomiast Peter, profesor, był teoretykiem, niesamowicie oczytanym i krytycznym, ale niemal całkowicie pozbawionym umiejętności praktycznych. To, że posiadał przy tym zdumiewająco wielką wiedzę akurat w takich dziedzinach jak religia, zabobony i okultyzm, w ogóle do niego nie pasowało, jednak okazywało się nadzwyczaj przydatne. Patrick szczególnie zapamiętał pewien epizod, o którym nie mógł myśleć bez zadawania sobie pytania, czy to nie był sen. Jaskinia, Przejście, błękitna poświata, no i Stefanie... Ta, która w jego pamięci pozostawiła coś więcej niż zwyczajny ślad. Patrick był bodaj ostatnim człowiekiem, który w jakiejkolwiek formie wierzyłby w istnienie siły wyższej. W zaginione złote miasta — to co innego. Ale nie w ezoteryczne czary-mary. Niemniej jednak w ostatnich dniach raz po raz odczuwał jakieś dziwne iskrzenie... strzępy wspomnień... olśnienia. Czasami, nie wiadomo, w jaki sposób, rozpoznawał, czy coś było prawdziwe, czy fałszywe, potrafił szybko znajdować odpowiedzi bez faktycznej znajomości rzeczy. To zaczęło się wtedy, gdy po raz pierwszy włożył głowę do korytarza świetlnego w tamtej jaskini. Do tego ten epizod ze Stefanie, która razem z nim weszła do tajemniczej kawerny. Patrick był pewien, że Stefanie nie tylko uratowała mu życie, lecz także go odmieniła. Po tym wydarzeniu spojrzał na nią zupełnie innymi oczyma, już nie jak na normalną kobietę. Widział ją bardziej promienną, większą i jakby odrealnioną. Tęsknił za nią, a przy tym nie opuszczało go silne przekonanie, że ona gdzieś tu jeszcze jest.