a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony864 451
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 002

Andrzej Drzewiński, Jacek Inglot - Bohaterowie do wynajęcia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Andrzej Drzewiński, Jacek Inglot - Bohaterowie do wynajęcia.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 254 stron)

Andrzej Drzewiński, Jacek Inglot BOHATEROWIE DO WYNAJĘCIA [Fabryka Słów 2004]

Zbiór opowiadań: Diament Lady Willett Kandydat do Unii Czarodziej z Manhattanu Feretron Czas prezydenta Rozdwojenie Finnegana Vox populi Zmartwychwstanie na Wall Street Tanatos XIV Bohaterowie do wynajęcia Kochaj swoją Celię Niebiański MacDonald’s

DIAMENT LADY WILLETT Problem zastosowania „czarnych dziur” nadal należy uważać za otwarty. Powszechnie wiadomo, że za pomocą takowej „dziury” można: – zrobić doktorat z fizyki teoretycznej; – zbudować elektrownię (czy słyszeliście o parujących „czarnych dziurach”?); – przejść do innego wszechświata (to może chociaż słyszeliście o teorii inflacji?); – wykonać straszliwą izbę tortur (co akurat już chyba wszystkim jest znane): siły pływowe rozciągają członki skuteczniej niż najgorliwszy oprawca. Ale to nie wszystko, jeśli przypomnieć sobie, że lata płyną, lecz nie wszędzie równie szybko. Dzięki temu istnieje możliwość potraktowania „czarnej dziury” jako alibi, równie pewne co wyciągnięta z kieszeni przed sądem piłeczka pingpongowa, którą podobno w momencie, gdy popełniano przypisywaną nam zbrodnię, mieliśmy na oczach podekscytowanych tłumów grać o mistrzostwo świata. A tak między nami – najlepiej trzymać się od tego świństwa tak daleko, jak to tylko możliwe. * * * Taksówka przysiadła na resorach i opryskawszy chodnik mętnymi bryzgami, stanęła w końcu przy krawężniku. Przez całą drogę z lotniska lał deszcz. Jeszcze w czasie podróży, a może wcześniej, w Nowym Jorku, pogoda popsuła się fatalnie, ale Stan Adison, zbyt zajęty swoimi myślami, nie zwracał na to uwagi. Dziw, że zdołał wsiąść do właściwego samolotu. Otworzył drzwi i ku zaskoczeniu taksówkarza bez wahania wyszedł prosto w kałużę. Mokry asfalt odbijał kolorowy neon YACHTCLUB–GOAT. Stan patrzył przez chwilę, jak krople tańczą wśród świetlnych refleksów, potem, nie zważając na chłód wciskający się wraz z wodą za kołnierz, przystanął przy gablocie. Jaskrawy, naderwana w rogu plakat zapraszał na prelekcję poświęconą historii yachtingu – zapowiadano też projekcję

archiwalnych kronik. Przetarł szybę i przyjrzał się zdjęciu. „Flotylla jachtów pod Salaminą i Pireusem”, przeczytał i wzruszył ramionami. Z płaszczem przewieszonym przez ramię wszedł do na wpół wypełnionej salki. Mimo cichych rozmów pośród wyraźnie znudzonej widowni, prelegent z miną starego wyjadacza mówił swoje. Właśnie tłumaczył, dlaczego jacht z żaglem bermudzkim płynie o kilkanaście stopni ostrzej niż łódź z ożaglowaniem gaflowym. Adison wybrał fotel przy oknie i mimochodem wyjrzał na zewnątrz. Światło ulicznych lamp wyłapywało w mroku ruchliwe frędzle deszczu. Otarł twarz papierową serwetką i zdążył trafić kulką do kosza, zanim przygaszono oświetlenie. Rozmowy milkły jedna za drugą. Czarno–biały obraz, w typowym dla amatora dygocie, skakał z góry na dół. Mężczyźni, trzymając pod ramię kobiety w długich sukniach, spacerowali po nabrzeżu. Pomimo zamazujących obraz drobnych uszkodzeń kopii Adison rozpoznał port w Noir Beach. Na kilkudziesięciu jachtach rozkładano żagle i wiązano liny. – Nowojorski yachtclub na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych wielokrotnie organizował regaty oceaniczne. Zawody na wodach wyspy Noir Beach, dzięki wysokim nagrodom, zawsze cieszyły się wielkim powodzeniem – prelegent wskazał na ekran. – Widzimy tutaj przygotowania przed wypłynięciem na ocean. Stan Adison nie słuchał dalszych wyjaśnień, szukając pośród mrowia łodzi jachtu o nazwie Red Sake. Raptowne zmiany ujęcia wraz z tandetnym montażem utrudniały obserwację, lecz w końcu odnalazł smukłą żaglówkę. Prowadził ją tylko jeden człowiek – John Barley. W większości artykułów z tych lat Barleya zaliczano do czołówki oceanicznego yachtingu. Od dnia, kiedy Adison ustalił dokładną datę kolizji „obiektu” z Ziemią, prześlęczał wiele dni w archiwum nad starymi gazetami. Musiał brać pod uwagę całą prasę wschodniego wybrzeża. Jedyną interesującą wzmiankę znalazł w „N.B. Daily”. Wnioski, które z niej wysnuł, zaprowadziły go na tę salę. – Obecnie oglądacie państwo scenę z dnia następnego. Nocny sztorm rozproszył załogi i jachty finiszowały w znacznych odstępach czasu. Nawet nie przyglądał się dwóm pierwszym jednostkom, trzeci był Red Sake. W miarę jak zbliżał się do głównego pomostu, oklaski stopniowo słabły. Stojący na rufie Barley wykrzykiwał coś, z czym ludzie na brzegu najwyraźniej nie chcieli się zgodzić.

Nawet chłopak z obsługi ze zdumienia zapomniał złapać cumę. – To niezwykła historia – podjął prelegent. – Barley sprawia wrażenie człowieka, który zwyciężył, a przecież przypłynął dopiero trzeci. Krępy żeglarz biegał gorączkowo po pomoście i podtykał każdemu pod nos swój chronometr. Stukał w szkiełko i pokazywał nienaruszone plomby. – Naturalnie można uznać, że był z niego świetny aktor. Ale jakim cudem sprawił, że opieczętowany zegar pokazywał czas o ponad dwie godziny wcześniejszy?! Tego nikt nie potrafił logicznie wytłumaczyć. Raz jeszcze operator ukazał roześmiane twarze kibiców, potem taśma skończyła się. – Mimo głosów kilku dziennikarzy, twierdzących, że mamy do czynienia z kolejnym oszustwem N.Y. YachtClubu, sąd odrzucił oskarżenie o zmowę. W wielu wypowiedziach pojawiło się jednak przeświadczenie o autentycznym przekonaniu Barleya, iż płynął dwie godziny krócej. Nawet jego niezbyt mu przyjaźni koledzy mówili o nim jako o człowieku z fenomenalnym wyczuciem czasu – prelegent rozłożył ręce. – Nigdy nie wyjaśniono tej zagadki. Na ekran pojawił się kolejny obraz: start do wielkich regat. Stojąca w tle Statua Wolności uniemożliwiała pomylenie miejsca. Ale to już Adisona nie interesowało: wstał z fotela i schylony przeszedł między rzędami. Przejrzał się w szybie na korytarzu, włożył płaszcz i pchnął drzwi wychodzące wprost na wciąż zalewaną deszczem ulicę. Zawahał się, jakby sobie o czymś przypomniał; wrócił do środka i na dużym afiszu, gdzie wymieniano kolejne punkty prelekcji, przy zdaniu: „Tajemnica Johna Barleya” dopisał jedno słowo – „wyjaśniona”. * * * – Więc powiadasz, Stan, że to cholerstwo będzie tutaj za tydzień? – Ted Reynolds z lubością pociągnął łyk ginu z sokiem pomarańczowym i paroma kroplami białego martini, obrzydliwej mieszanki, której nikt poza nim na wyspie nie pijał. Stan bardzo lubił swego przyjaciela, poza, rzecz jasna, momentami spożywania przezeń ulubionego trunku. Z trudem pohamował mdłości. – Tak sądzę – odparł. – Oczywiście, o ile moje przypuszczenia nie są czystą mrzonką. Jeśli nie są, obiekt przeleci nad wyspą w sobotę 29 czerwca około 23:30.

Siedzieli na tarasie kawiarenki z widokiem na przystań yachtclubu. Sezon rozkwitł w pełni, toteż co chwila ktoś wpływał lub wypływał. Intensywnie trenowano przed zbliżającymi się regatami. Adison upił trochę piwa – dzień był bardzo upalny. – Ostatni raz obiekt przelatywał w 1968? – Na to wygląda. Dotarłem do raportu kapitana Dowsona, który opływał Noir Beach od zachodu na M/S Hardman. Donosił o spóźnieniu wszystkich chronometrów na statku o godzinę i pięćdziesiąt trzy minuty. Było to w nocy z piątego na szósty czerwca. Na tej podstawie ustaliłem czas obiegu na 23 lata, 14 dni i 18 godzin. Jak łatwo obliczyć, brakuje jeszcze tydzień. – Co zamierzasz z tym zrobić? Mam nadzieję, że pozwolisz mi to ogłosić w „New York Times”... z chęcią napisałbym o czymś naprawdę interesującym, sprawozdań z regat mam już serdecznie dosyć... Adison w milczeniu obserwował przystań. Do molo zbliżał się piękny jacht, dowodzony przez opaloną kobietę w czerwonym bikini, na oko ryczącą czterdziestkę. Otaczał ją rój wysportowanych mężczyzn, którym raźno wydawała polecenia. – Kto to jest? – spytał. – Ach, ta... – Ted parsknął z rozbawieniem. – Lady Willett, osóbka dość znana na wyspie, posiadaczka nienasyconego apetytu seksualnego i czterdziestotrzykaratowego diamentu, wartego, po ostatniej zwyżce cen, blisko cztery miliony – przerwał na chwilę. – Ma wspaniałą willę na Cyplu Hernera, to prawie pałac. Często urządza tam sex party, w czasie których dokonuje publicznego wyboru nowego kochanka. Co tu gadać, to istna Messalina albo i Madonna! – A diament? Trzyma go na wyspie? – To cała historia, kolejny powód do chwały naszej lady. Diament jest na wyspie przez jeden dzień w roku, po zakończeniu regat. Właścicielka ma go na sobie przez godzinę na wydawanym przez siebie wielkim balu... – zastanowił się i uważnie spojrzał na Stana. – Wiesz, to dziwne, ale ten bal będzie właśnie w sobotę wieczorem, kiedy „to” ma przylecieć. Na taras wkroczyła hałaśliwa grupa złożona z sześciu mężczyzn – dwóch pierwszych trzymało na ramionach platynową blondynkę la schyłkowa Marylin Monroe, ubraną w czerwone bikini. Lady Willett obrzuciła astronoma i dziennikarza bezmyślnym spojrzeniem, po czym cała grupa skierował się do baru. Adison odprowadził ich wzrokiem. – Ted, spałeś z nią?

– Nnno... – Reynolds, zmieszany, patrzył w głąb pustej szklanki po ginie. – Tylko raz, na szczęście, kiedyś miała miesiąc, gdy sypiała tylko z dziennikarzami, a ja... byłem tu wtedy po raz pierwszy i nie miałem pojęcia, że to taka kosmiczna kurwa! Puszczanie się z kim popadnie to chyba podstawa jej filozofii życiowej. Dla tej nimfomanki facet to worek spermy do wydojenia. – Hm, może tym razem, jeśli będziemy mieli szczęście, to my ją wydoimy. – Co masz na myśli? Zastanawiający się nad czymś intensywnie Adison nie odpowiedział. Z baru dobiegły wybuchy śmiechu. Odruchowo spojrzeli w tym kierunku. Harem lady Willett bawił się doskonale – dwóch mężczyzn polewało rozrywkową damę szampanem, reszta zaś go z niej zlizywała. Lady wyglądała na zachwyconą, zrzuciła nawet stanik, aby chłopcy mogli się bardziej wykazać. Adison odwrócił z niesmakiem głowę i przysłaniając oczy popatrzył na niebo nad horyzontem. Znowu pomyślał o diamencie, a także o zbliżającej się ku Ziemi z szybkością trzydziestu tysięcy mil na sekundę czarnej dziurze. * * * Adison był zmęczony, a Ted udawał, że tego nie zauważa. Sapał z wysiłku, lecz uparcie piął się po zboczu jedynej góry na Noir Beach. Kiedy Stan żądał wyjaśnień, machał niecierpliwie ręką i zwiększał tempo. Zbliżali się do szczytu. Ocean w dole był butelkowozielony. Mewy, szeroko rozpostarłszy skrzydła, kreśliły w podniebnej pustce zawiłe linie. Pod nimi, w tej perspektywie niewiele większe od ptaków, lawirowały wśród fal smukłe żaglówki. Intensywnie trenowano przed sobotnimi regatami. Zapatrzony w ocean Adison nie zauważył nawet, kiedy wyszli na płaski kawałek skały, skąd wszystkie ścieżki prowadziły już tylko w dół. Ciężko opadł na zwichrzoną kępę trawy. – Jeśli powiesz – wysapał – że chciałeś mi pokazać widoki, to zrzucę cię na dół. Ted patrzył przed siebie, szukając czegoś wzrokiem i dopiero po chwili wyciągnął palec w kierunku czerwonego dachu, widocznego u krańca położonego na zachodzie cypla, wybiegającego daleko w morze.

– Tam mieszka to stare próchno. – Nieźle... i co? Białą wstążką drogi między drzewami jechał czerwony samochód, w oddali podobny do małego żuczka. Możliwe, że to sama lady wracała z miasteczka, aby dokonać paru retuszy makijażu. Samo miasteczko, położone teraz za ich plecami, jak to w porze sjesty, drzemało sielsko w południowym skwarze. Reynolds odwrócił głowę i spojrzał twardo na Adisona. – Sądzę, że tam, na tarasie, pomyśleliśmy o tym samym. Stan potarł podbródek, ale nic nie powiedział. Ted kopnął w dół okruch skalny i chwilę śledzili jego lot. – Powiedz coś więcej na temat tych różnic w czasie – zażądał. – Obiekt, a raczej rodzaj mikro czarnej dziury wielkości sto razy mniejszej od łebka szpilki, przejdzie przez ocean około pięć mil na zachód od wyspy, dokładnie na przedłużeniu cypla. – Astronom wsunął ręce w kieszenie. Na tej wysokości było raczej chłodno. – Dzięki nietypowemu rozkładowi masy na styku płyt kontynentalnych, gdzie właśnie leży wyspa, dojdzie do zjawiska rezonansu grawitacyjnego, typu kolapsu... Umilkł, widząc skwaszoną minę Teda. – Coś nie tak? – Krócej. – Dobra – wyciągnął ręce i potarł zziębnięty nos. – Cała ta część wyspy, a przede wszystkim Cypel Hernera, znajdzie się w strefie spowolnionego czasu. Przykładowo, gdy w miasteczku upłynie pół godziny, tam dopiero kwadrans. Zjawisko zacznie się około 23:00. Chwytasz? Ted obciągnął szczelniej kurtkę na ramionach. Wiało coraz mocniej. Bujające się po oceanie żaglówki wyraźnie przyśpieszyły. – O 23:30, kiedy lady zacznie przywdziewać diament, w miasteczku minie już godzina i będzie północ. – Słusznie – Ted stanął tyłem do wiatru, chuchając na zgrabiałe palce. – A więc dobrze myślałem: siedząc w knajpie, gdzieś na oczach wszystkich do wpół do dwunastej, a potem jadąc na przyjęcie, zdążylibyśmy na moment wkładania diamentu. Tam 23:30 dopiero by nastąpiła. Wiesz, jak to się nazywa? – Wiem, alibi – pomagając sobie ręką Adison wstał. – Ty naprawdę chcesz rąbnąć jej ten kamyk? – A co, ty nie? Uśmiechnęli się obydwaj szelmowsko. Stan jeszcze raz obrócił się ku

posesji lady Willett. Wcześniej spostrzeżony samochód właśnie przejeżdżał przez bramę i po chwili żelazne wrota zasunęły się na powrót. – Jeszcze tylko jeden problem, moja pani – pomyślał, zacierając zziębnięte ręce. * * * Sznur jachtów wyminął wschodni kraniec Noir Beach i powoli zmierzał w stronę portu. Niektóre załogi, mniej widać odporne na zmienny kierunek wiatru, płynęły obok wywróconych żaglówek. Ted, reagując na wściekły ryk porządkowego, skręcił kierownicą i motorówka zaczęła łagodnym łukiem oddalać się od trasy regat. Adison wciąż uparcie szukał lornetką jachtu diamentowej Lady. Przez moment wydawało mu się, że na jednym ze statków dostrzega kogoś w czerwieni. Ale to było chyba złudzenie – pełnym gazem płynęli ku otwartemu morzu i z każdą chwilą widział coraz mniej. – Gdzie właściwie płyniemy? – spytał. Reynolds nie odpowiedział, tylko jeszcze raz skręcił. Zmierzali teraz z powrotem ku wyspie, ukosem w stosunku do linii brzegowej. Opływali jej zachodni masyw. Po kilku minutach zza grupy skał wynurzył się rozległy i płaski cypel. U jego krańca, przy cudownej, białej jak śnieg plaży stała rozległa willa w stylu hollywoodzko–hiszpańskim, pokryta czerwoną dachówką. Dlaczego wszystkie dziwki lubią właśnie ten kolor? – zastanowił się Adison. Mało kto nie krył tak swych upodobań jak lady Willett. Podpłynęli bliżej plaży i Ted wyłączył silnik. – Oto teren naszej akcji – powiedział. – Początkowo myślałem, że wylądujemy na plaży i dostaniemy się do domu od tyłu, ale najszybsza motorówka płynie tu z portu około dwudziestu pięciu minut, poza tym jest wokół cypla trochę podwodnych skał, w nocy zupełnie niewidocznych. – A droga dojazdowa? – To bardziej realne. Przy średniej prędkości 60 mil droga z miasta zajmie nie więcej jak dziesięć minut. Sprawdziłem to wczoraj. Pięćdziesiąt jardów przed domem jest duży parking, gdzie można zostawić samochód. – Teren posiadłości jest z pewnością strzeżony... Ted bez słowa wskazał punkt na wybrzeżu, powyżej plaży. Adison uważnie popatrzył tam przez lornetkę. Kępka krzaków dotykała ogrodzenia, a co więcej, po drugiej stronie, w ogrodzie, tuż przy siatce, rósł jakiś krzew ozdobny.

– Już w zeszłym roku, kiedy jeszcze u niej bywałem, spostrzegłem, że te chaszcze stwarzają martwe pole dla kamer telewizyjnych. Powinni dawno wyciąć to cholerne zielsko. Włączył silnik i zręcznie zawrócił. Płynęli teraz z powrotem do portu. Adison odetchnął z ulgą – upał dał mu się porządnie we znaki. Z rozkoszą wystawił twarz na chłodny podmuch. – Co zrobimy z płotem? – przypomniał sobie. – Ma chyba z dziesięć stóp! I zdaje się widziałem jakieś izolatory... jest pod napięciem? – Tylko trzy górne rzędy drutów kolczastych, niżej nie. Kiedyś było całe, ale jest tu trochę drobnej zwierzyny, która ciągle ładowała się na siatkę i co chwila był alarm. Do środka łodzi wpadła nieoczekiwanie latająca ryba. Adison, który morskich zwierząt w ogóle nie trawił, wzdrygnął się z obrzydzeniem. Chwilę ganiał plaskającą rybę po siedzeniach, w końcu złapał paskudę za skrzydła i wyrzucił za burtę. Długo potem płukał ręce. – Jak w końcu przejdziemy przez płot? – zapytał, zużywszy do wytarcia się cały pakiet papierowych ręczników. – To już załatwione – zaśmiał się Ted. – Wczoraj w nocy przez godzinę siedziałem w tych krzakach i przecinałem siatkę. Wystarczy mocniej pchnąć i będzie dziura co najmniej na pięć stóp. Pole martwe działa, skoro mnie na tym nie capnęli. Zbliżali się do portu. Na horyzoncie dostrzegli ogon regatowego sznura. Byli to kandydaci na ostatnie miejsca – zwycięzców znano już co najmniej od kwadransa. – A niech to! – jęknął Ted. – Spóźniłem się na finisz! I z czego napiszę korespondencję? – Został nam jeszcze jedne drobiazg: co będziemy robić w środku i jak pryśniemy? – Adison nie wydawał się przejęty jego dziennikarskimi kłopotami. Ted, zrezygnowawszy z oglądania końcówki regat, zatrzymał łódź. Z kieszeni wyjął kartkę papieru i położył ją na desce rozdzielczej, przyciskając jej róg efektowną kapitańską czapką. Szkic na kartce przedstawiał schemat domu złożonego z kilkunastu pomieszczeń. Ted wskazał na fragment z samego skraju. – To jest wejście do hallu od strony basenu. Kiedy będziemy w ogrodzie, bez problemu wmieszamy się w tłum gości. Strojem obowiązującym będzie kostium i maska, tak że nikt nas nie rozpozna. W samym hallu interesują nas

te drzwi i korytarz za nimi – wskazał odpowiednie miejsce na planie. – Prowadzi on do pokoju z sejfem, gdzie przez cały czas pobytu na wyspie przechowuje się diament. O 23:30 lady Willett uda się w towarzystwie goryla z ochrony, aby włożyć diadem, w który diament jest wmontowany. My musimy tam wejść zaraz za nimi... – Tak na oczach wszystkich?! Ted machnął lekceważąco ręką i prychnął sarkastycznie. – Ci wszyscy będą w sztok pijani. W zeszłym roku jedynym trzeźwym byłem ja... stąd wiem to, co wiem. – Skoro tak, to pewnie wiesz też, jak obezwładnimy lady i jej goryla? Reynolds ponownie sięgnął do kieszeni i wyjął małą plastykową buteleczkę z aerozolowym rozpylaczem. Podał ją Adisonowi. – Gaz paraliżujący. Działa szybko i skutecznie, wyłączając każdego na blisko pół godziny. Niestandardowy, z zestawu antyterrorystycznego firmy „Robson and Sons” Kupiłem to, kiedy zajmowałem się jeszcze problemami międzynarodowego terroryzmu. Schował plan domu do kieszeni na piersi i uruchomił silnik. Płynęli szybko w stronę portu. Dobijała właśnie reszta jachtów, zaś na molo rozdawano już pierwsze nagrody. Kiedy zacumowali i wyszli na przystań, ze zdumieniem zobaczyli Lady Willett tulącą w ramionach złoty puchar. Szczerzyła radośnie sztuczne zęby do grona adoratorów. Ted zaczepił jakiegoś gapia, rosłego osiłka w policyjnym mundurze. Był to sierżant Webb, zastępca szefa policji na wyspie. – Kto wygrał w klasie do piętnastu ton? – Nie widać? – odparł zagadnięty. – Nasza Red Lady. Tym razem udało jej się poderwać paru prawdziwych zawodowców... Huknęły pierwsze korki i szampan popłynął obficie wraz z perlistym śmiechem lady Willett. Bal już się rozpoczynał. – Tak – mruknął w zamyśleniu Adison. – To będzie upojna noc, moja pani. * * * Zazwyczaj w porcie Noir Beach każdy może zjeść kolację w warunkach, jakie mu odpowiadają, na przykład w niewielkiej kafejce o przyćmionym świetle, nocnym barze szybkiej obsługi czy też luksusowej, nafaszerowanej kryształami i francuskimi specjałami restauracji. Jednak tej nocy tylko

zwolennicy wrzaskliwych zabaw i morza przelewanego alkoholu mogli znaleźć coś dla siebie. W Noir Beach świętowano regaty. Z daleka musiało to wyglądać na próbne podejście do końca świata. – Nie ma co – prychnął Adison. – Niezła zabawa. Wszyscy dostali tropikalnego bzika? Miał powody, aby tak twierdzić. Tym razem kelner omal nie zwalił im ze stolika pokaźnego zestawu pustych szklanek – efektu ponad godzinnego siedzenia. Ted machnął ręką, że nic się nie stało, a kelner niepewnie pożeglował w głąb sali. Chwiejny krok jednoznacznie wskazywał na głęboką zażyłość, powstałą między personelem a gośćmi. Stan, z lekka już zdenerwowany, zerknął na zegar wiszący nad barem, a potem nachylił się do przyjaciela.

– Rób coś, do cholery. Już kwadrans po jedenastej! Ted westchnął chrapliwie i rozejrzał się, jakby kogoś szukał. – Nie panikuj, coś wymyślę. Zabawa rozkręcała się i przybywali coraz to nowi goście. Stan powiódł wzrokiem po sali, aż w końcu wyłowił stojącego w rogu sierżanta Webba. Policjant pił ten okropny pomidorowo–selerowy koktajl, pieszczotliwie zwany przez miłośników „Krwawą Maryśką”. – Może ktoś da mu w mordę i będziemy świadkami – powiedział z nadzieją. – Myśl piękna, ale niecelowa – Ted rozmazał palcem plamę na blacie. – Przecież to nas muszą zauważyć. Ryk, jaki niespodziewanie wydobył się z głośników, sugerował niedwuznacznie, że wzmacniacza dopadł ich znajomy kelner. Trudno powiedzieć, może to właśnie wzrost decybeli ożywił wysoką czarnulę przy sąsiednim stoliku. W każdym razie zerwała się na równe nogi i ruszyła na parkiet. Nieco przesadziła – zawadziwszy o krzesło, machnęła rękoma i przebiegając parę kroków z impetem zwaliła się na ich stolik. Ted w ostatniej chwili złapał szklankę z niedopitym koktajlem. Stolik z całym nakryciem poszedł w rozsypkę. Stan, jak zawsze szarmancki, podniósł dziewczynę z podłogi i z trudem wyplątał ją z obrusu, ale szybko zrozumiał, że miłosierdzie nie popłaca. Zirytowana śmiechem gości, czarnula odepchnęła go energicznie, wierzgając przy tym nogą. Kopniak trafił dokładnie w dno szklanki troskliwie trzymanej przez Teda. Naczynie wraz z zawartością wystrzeliło w nadchodzącego sierżanta Webba. – Niech pan zatrzyma tę wariatkę! – zajęczał Stan, boleśnie trafiony obcasem w łydkę. – Jak ktoś nie umie pić... Webb, ocierając twarz, popatrzył nań z podejrzaną uwagą. – Cicho bądź! – syknął Ted. – To jego córka. Wyglądało na to, że poza Adisonem wszyscy o tym wiedzieli. Goście rozchodzili się, a sierżant z latoroślą pod ramię ruszył w stronę szatni. Najwyraźniej tym razem miało się skończyć na łagodnej reprymendzie. – Córka? – Stan raptownie odsunął kelnera niemrawo grzebiącego w rumowisku. – To świetnie. Na moment przykląkł, a potem uniósł dłoń. – Hej, panie władzo! Ta panienka buchnęła mi portfel!

Zadziwiające, lecz mimo delirycznej muzyki co najmniej pół setki osób usłyszało ten okrzyk. Bez wątpienia najcięższe i najbardziej ponure spojrzenie należało do sierżanta. – Pan składa skargę? – pchnął córkę za siebie. Stan z zadowoleniem dostrzegł zdziwione spojrzenie Teda. Niby przypadkiem przestąpił z nogi na nogę, a potem spojrzał w dół. – Najmocniej przepraszam – powiedział. – Pomyliłem się. – Unosząc leżący pod jego stopą portfel puścił nieznacznie oko do Teda. – Panie sierżancie – objął kumpla ramieniem. – Zapraszamy do baru na jednego. To dla wyrównania krzywd moralnych. Napięcie zniknęło jak śnieg potraktowany wrzątkiem. Obsługa odciągnęła ruinę stolika pod ścianę, a sierżant zawołał kręcącego się w pobliżu chłopaka. Szepnął mu coś do ucha i młodzieniec zniknął w drzwiach z na wpół śpiącą dziewczyną. Potem energicznie zatarł dłonie. – Doskonale – szeroki, jowialny uśmiech przeciął jego nalaną twarz. – O wpół do dwunastej nadają sprawozdanie z baseballu, Orły Bostonu kontra Jankeskie Wygi. Mamy jeszcze minutę. * * * Krzaki po obu stronach drogi ginęły z oczu w zastraszającym tempie – szybkościomierz wskazywał momentami 80 mil. Ted Reynolds kurczowo trzymał kierownicę; nigdy się nie uważał za kandydata do Formuły 1. Nieznacznie zwolnił przed kolejnym zakrętem, z całej siły powstrzymując drżenie rąk. Szczęściem droga była zupełnie pusta. – Możesz się już przebierać – powiedział do siedzącego obok Adisona. – Z tyłu masz pudło z kostiumami, będziemy hiszpańskimi grandami z siedemnastego wieku... Astronom patrzył zdumiony w przestrzeń za oknem. – Dlaczego tu tak biało? Czyżby śnieg?! W środku lata!? Ted, nie zwalniając, zerknął na pobocze i parsknął śmiechem. – Nie, to pył wapienny, nawiewany przy mocniejszej bryzie z dawnych wapiennych odkrywek. Znowu są czynne. – Po co tu kamieniołom? Potrzebują kamienia na nagrobki? – Prawie. Na wschodnim wybrzeżu ma być wybudowana kolonia willowa dla milionerów, zakochanych w Noir Beach starych pryków z Kalifornii i Chicago...

Ostro zahamował i skręcił z przecinającej wyspę autostrady w boczną drogę, bezpośrednio wiodącą do rezydencji lady Willett. Spojrzał na zegarek – mieli zupełnie niezły czas. Drgnął, tknięty nagłą myślą. – Stan – zwrócił się do Adisona – jakie mogą być jeszcze skutki przejścia w pobliżu czarnej dziury, prócz, rzecz jasna, spowolnienia czasu? – Hm, różne, na przykład zanik łączności radiowej, zagięcie światła, zaburzenia magnetyczne... – A jeśli ona przez coś przejdzie? – Zależy przez co, w materii stałej, jak żelazo czy kamień pozostawi po sobie mikroskopijny kanalik, tak samo w przypadku ciała człowieka czy zwierzęcia... – Dojeżdżamy – przerwał Ted. Zjechał swoim audi na obszerny parking w dwóch trzecich zapełniony pojazdami najrozmaitszych i przeważnie drogich marek. Reynolds ustawił wóz z samego skraja, tuż przy wyjeździe. Sprawdził czas. – Znakomicie, jechaliśmy tylko osiem i pół minuty. Wyskoczył z wozu i sięgnął po leżące na tylnym siedzeniu pudło. Zaczęli się gorączkowo przebierać. Kiedy skończyli, przyjrzeli się sobie krytycznie i zbaranieli. Adison otrzeźwiał pierwszy. – Kto ci powiedział, że to strój hiszpańskiego granda? – Nikt, tak mi się wydawało, kiedy to kradłem w Tetrze Letnim... tak czy owak przepadło, musimy lecieć – Ted poprawił kapelusz i maskę, biegnąc już w stronę rezydencji. Klnąc brzydko pod nosem Stan puścił się za nim. Reynolds zbiegł z drogi i kryjąc się ostrożnie za krzakami okrążał ogrodzenie. Wreszcie odnalazł właściwy punkt i gestem przywołał Adisona. Ostrożnie podpełzli pod samą siatkę. Ted rozejrzał się wokół, później delikatnie pchnął wybrany fragment. Drut ustąpił z cichym trzaskiem i w ogrodzeniu utworzyła się pokaźna dziura. Ted przeszedł pierwszy. Za płotem przeczołgał się z dziesięć jardów, po czym wstał, otrzepał się i spokojnie podszedł do najbliższej oświetlającej ogród latarni. Tam poczekał na Adisona, który dołączy po niespełna minucie. Zabawa trwała już na całego, z willi dolatywały pijackie wrzaski zmieszane z torturującą uszy rockową muzyką, puszczaną na przesterowany sprzęcie. Poszli w stronę basenu, udając rozbawionych balowiczów. Po drodze minęli kilka par miętoszących się w ciemnościach oraz jednego grubasa we fraku i peruce la Jan Sebastian Bach. Facet tulił w ramionach wielką butlę bourbona.

Na ich widok czknął i wybełkotał: „Zorro? W dwóch egzemplarzach? Ciotko delirko, znowuś przy mnie?”. Załkał rozpaczliwie, a potem przyssał się zachłannie do bourbona, niczym niemowlę do piersi matki. Ted przyśpieszył kroku. – Cholera – warknął, rozeźlony. – Naprawdę sądziłem, że to strój hiszpańskiego szlachcica. – Trzeba było w dzieciństwie oglądać więcej telewizji – odparł zgryźliwie Stan. Doszli do basenu, w którym wesoło pluskało się parę miejscowych kurewek, w towarzystwie dwóch leciwych dziadków w pasiastych strojach kąpielowych przypominających uniformy pensjonariuszy Sing Singu. Nikt nie zwracał na nich uwagi, a tym bardziej pijany klaun, który obok trampoliny pracowicie zwracał, zdaje się, krewetki. Gdy skończył, wstrząsnął się i zrobił kilka kroków, wpadając do basenu, gdzie został radośnie powitany przez dziewczyny. Adison zatrzymał się na moment przy stoliku, na którym dostrzegł porzucony niedbale zegarek. Na cyplu była w tej chwili 23:28. – Szybciej – syknął ponaglająco. – Już czas! Wpadli do holu, gdzie w kolorowym świetle pławił się tłum przebierańców, w większości nieźle wstawionych. Stan zupełnie stracił orientację i musiał zdać dalszą akcję na Reynoldsa, który pewnie pruł do przeciwległego krańca sali. Kiedy wynurzyli się z tłumu, dostrzegli rosłego mężczyznę w stroju włochatego goryla, holującego z lekka pijaną lady Willett. Ubrana była, a jakże, w krwistoczerwoną suknię balową o hiszpańskim kroju. Z daleka i w przyćmionym świetle naprawdę wyglądała jak Marylin Monroe w okresie romansu z JFK i Adison poczuł coś na kształt podniecenia. Ted bez wahania podążył za tą parą. Dotarli do niczym nie wyróżniających się drzwi, które człowiek z ochrony otworzył szarmancko przed damą. Weszła pierwsza, goryl zaraz za nią, łypiąc podejrzliwie dookoła. Ted i Stan odczekali chwilę i cicho wsunęli się do środka. Goryl stał kilka kroków za drzwiami i jak gdyby nigdy nic palił papierosa. Lady zniknęła w głębi korytarza. Reynolds natychmiast sięgnął do kieszeni i skoczył do strażnika. Biedak nie zdążył nawet wypuścić z ust papierosa, kiedy osunął się pod ścianę z płucami pełnymi niezawodnego gazu firmy „Robson i Synowie”. Potem chwycił goryla za futro i odciągnął do niszy z fotelami, gdzie ułożył ciało w fantazyjnej pozie na wygodnej pufie. – Kolej na ciebie – powiedział do Adisona. – Nie każ damie czekać.

Stan ruszył w głąb korytarza, chwiejnym chodem symulując nietrzeźwość. Zza załomu korytarza wyszła lady Willett, uśmiechnięta i radosna. Stan też się arcysympatycznie uśmiechnął, zauważając przytomnie, iż kobieta na głowie diadem, przypominający kunsztowną, tkaną jakby przez pająki koronę, z wprawionym w środek dużym diamentem. Podszedł do lady i przycisnął ją do ściany, podnosząc jednocześnie do góry suknię. Ręką wyczuł jędrne jeszcze uda. Popracował chwilę dłonią – kobieta sapnęła z zadowoleniem. Drugą rękę unosił powoli w górę, a lady Willett rozwierała się coraz bardziej, mrucząc niskim, gardłowym głosem: „Więcej, więcej...”. Adison, nie mając w sumie ochoty na więcej, nacisnął guzik rozpylacza. Lady całym ciężarem opadła na niego i mógł się przekonać, że z biustem też jeszcze nie jest najgorzej. Zawlókł ciało do niszy i ułożył ma gorylu. Tworzyli ładną parę, uznał, grupę erotyczną godną wręcz dłuta Fidiasza. Zdjął kobiecie diadem i jednym ruchem rozgniótł go o ścianę, krusząc delikatną, srebrną pajęczynę. W ręku został mu tylko sławny diament lady Willett. Ted syczał wściekle od drzwi, żeby się pośpieszył. Przez chwilę myślał nad tym, gdzie schować kamień. Na stoliku obok foteli dostrzegł zestaw do herbaty. Opróżnił metalową cukiernicę i wrzucił do środka diament. Cicho opuścili korytarz, niepostrzeżenie wtapiając się w rozbawiony tłum. Ted kątem oka zarejestrował dwóch mężczyzn o ponurych twarzach, rozglądających się uważnie. Byli to niewątpliwie agenci ochrony, zaniepokojeni przedłużającą się nieobecnością gospodyni. – Pryskamy! – ryknął Adisonowi do ucha, przekrzykując przesterowane wycie Rolling Stonesów. – Za parę sekund ogłoszą alarm. Wymknęli się głównym wejściem, kryjąc w cieniu za krzewami. Nagle opętańczo zaryczały syreny alarmowe i teren zaroił się od wystraszonych gości, którzy falami wypływali z domostwa. Wszędzie ganiali uzbrojeni strażnicy, łapiąc na chybił trafił co bardziej podejrzanych. Tedy wychylił się zza krzaka i zawołał: „Uciekli na plażę, widziałem!”. Wszyscy bez zastanowienia ruszyli hurmem we wskazanym kierunku. Ted i Stan odczekali jeszcze chwilę, póki nie wywiało na plażę strażnika pilnującego wrót wejściowych. Po czym najspokojniej w świecie wyszli i pobiegli do parkingu, przez nikogo nie ścigani. Tam zrzucili kostiumy i włożyli je do pudła, w którym Ted umieścił bombę benzynową z opóźnionym zapłonem. Wskoczyli do wozu i Reynolds ruszył z kopyta. Cały odcinek do autostrady przebył osiemdziesiątką, nie zapalając świateł –

Adison w tym czasie odmawiał głośno litanię za dusze w czyśćcu cierpiące. Na delikatną uwagę Teda, że przecież jeszcze żyją, odparł: „Innej nie znam”. Wpadli na autostradę i wreszcie mogli włączyć światła. Parę chwil później minął ich pędzący na sygnale wóz policyjny. Skręcił w stronę rezydencji. Adison obejrzał się za nim i dostrzegł w oddali czerwony blask, tak jakby palił się parking. – Z tą bombą to była chyba lekka przesada – mruknął i z zadowoleniem poklepał się po kieszeni. Czuł tam obiecującą wypukłość, która w przyszłości miała się zamienić w sute konto w dyskretnym szwajcarskim zamku. Zbliżali się do miasta. * * * – Pamiętaj – Ted stuknął palcem w tors przyjaciela. – Cały czas w porcie oglądaliśmy nocne wyścigi jolek. Adison poślinił zadrapanie, jakiego nabawił się u nasady kciuka, a potem wsunął dłoń do kieszeni. Obły kształt cukiernicy dość wyraźnie wypychał kieszeń, ale nie chciał teraz rozstawać się z kamieniem. Skinął potakująco głową. – Jest minuta po pół do pierwszej, transmisja pewnie się skończyła. Pchnęli drzwi baru, gdzie przed pół godziną tutejszego czasu zostawili sierżanta Webba. Dwóch gości ciągnęło przez próg zalanego w sztok kelnera. Uśmiechał się tak promiennie, jakby dopisał komuś do rachunku datę bitwy pod Waterloo. W atramentowym świetle stroboskopowych migaczy podrygiwało niemrawo kilkanaście par. W porównaniu z uczestnikami przyjęcia u lady byli trzeźwi jak niemowlęta. – Jak tam Orły Bostonu, wygrały? – pstrykając w stronę barmana Ted pochylił się nad Webbem. Sierżant okręcił się na stołku i popatrzył na nich badawczo. – Długo was nie było. – Tylko godzinkę – Stan sięgnął po szklankę. – Nocne wyścigi szalup to mocna rzecz. Napije się pan? Butelka w ręku barmana zawisła nad naczyniem Webba. – Godzinę? – No, oczywiście – Adison wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdy wtem poczuł, jak mokra, gorąca ścierka zsuwa mu się po plecach. Na zegarze wiszącym obok stojącego za barem telewizora dochodziła

druga po północy. – Nie – Webb odsunął szklankę. – Na dzisiaj starczy. – Panie sierżancie! – zawołał ktoś z zaplecza. – Znowu telefon od lady Willett. Obrzucając ich na odchodnym długim, nieco za długim nawet, spojrzeniem, Webb zlazł ze stołka i zniknął na zapleczu. – Hej! – Ted skinął na barmana. – Która godzina? – Pierwsza pięćdziesiąt – odparł obojętnie facet, zakręcił shakera i zaczął nim miotać na wszystkie strony. Ted zerknął nerwowo w stronę zaplecza. – Co się stało, do diabła?! – Pieprzona dziura – warknął Adison, wychylając duszkiem cały nalany przed chwilą gin. – Musiała przejść tuż koło rezydencji, może nawet przez sam dom. Dlatego różnica w upływie czasu zwiększyła się przeszło dwukrotnie. – Wcześniej nie mogłeś powiedzieć? – Co ty myślisz, że mam teleskop Kerka na swoje usługi? Moje dane z założenia były orientacyjne... – Sądzisz – Ted nerwowo przełknął ślinę – że sierżant coś wywąchał? Stan ponownie przetarł swędzące zadrapanie na ręce. Musiał w czasie przeprawy przez płot nadziać się na drut lub coś podobnego. Wyglądało na to, że przebił sobie rękę na wylot i z nadmiaru emocji wcale tego nie zauważył. – Niedobrze, ta stara zdzira zaczęła wszystkich nakręcać, całą policję i cholera wie kogo jeszcze – pstryknął w stronę barmana. – Dwie... albo trzy herbaty proszę. I jakiś plaster. Zamówienie było na tyle niecodzienne, że zostali obdarzeni kolejnym taksującym spojrzeniem. – Zaschło mi w gardle – wyjaśnił Stan i przyciągnął Teda. – Powiemy, że byliśmy na dziewczynkach. O dziwo, sierżant zamiast wyjść z zaplecza wynurzył się od strony drzwi wejściowych i lawirując wśród par na parkiecie podszedł prosto do nich. – Mówicie, że oglądaliście zawody w porcie? Ted zaśmiał się lekko histerycznie. – Prawdę mówiąc tylko na początku, potem spotkaliśmy dwie całkiem sobie Szwedki i wybraliśmy się na przejażdżkę. Z tęgiej twarzy Webba nie można było nic odczytać. – Rozumiem – policjant wolno założył kciuk za pas. – A może

wybraliście się w stronę Cypla Hernera? Stan chciał zaprzeczyć, lecz Ted zdołał go uprzedzić. – Właśnie, coś się stało w rezydencji lady Willett? – wskazał na zaplecze. – Słyszeliśmy, jak pana wołano. – Dwóch bliżej nieznanych osobników wdarło się podczas przyjęcia na teren posesji, ukradło diament i podobno zgwałciło właścicielkę. Ted zagwizdał, a Stan zrobił głupią minę, pomyślawszy o gorylu, którego skojarzyli na kanapie z lady. O to chyba akurat nie powinna mieć pretensji. – O której to się zdarzyło? – O 23:30. – Dzięki Bogu – zaśmiał się Ted nie ukrywając ulgi – byliśmy tutaj i mamy alibi. Sierżant Webb bynajmniej nie odwzajemnił uśmiechu. – Tam wszyscy są pijani i trudno coś ustalić – zacisnął dłonie na pasie. – Niektórzy podają tak absurdalne godziny, że kradzież przypuszczalnie miała miejsce później. Nic nie można wykluczyć. Przybrał minę rozmarzonego buldoga, uraczonego po długim poście kurczakiem na surowo. Stan wzdrygnął się, tknięty niedobrym przeczuciem. – Możecie powiedzieć, dlaczego na waszym samochodzie są ślady wapiennego pyłu? Takiego, jaki można spotkać tylko na drodze na cypel? Dobrze, że światło ponownie zaczęło migotać, gdyż z trudem przyszłoby im zachować kamienny wyraz twarzy. Ten prowincjonalny glina wyraźnie zgrywał się na porucznika Columbo. – Dziewczyny – wykrztusił w końcu Ted słabym głosem. – Pan rozumie, bara–bara, a tam spokój. Niewiele to pomogło – Webb, może wiedziony jakimś szóstym zmysłem, miał już swoją koncepcję. Następne pytanie dowodziło, że był również bystrym obserwatorem. – Czy mógłby mi pan pokazać, co jest w tej kieszeni? Osłabły ze strachu Stan uświadomił sobie, że sierżant wskazuje na wypychającą kieszeń cukiernicę. Machinalnie odsunął się od kontuaru, kiedy kelner stawiał filiżanki z herbatą. – To cukier – wydusił, rzucając rozpaczliwe spojrzenie Tedowi. – Specjalny słodzik, jestem diabetyk. Reynolds rozglądał się gorączkowo, jakby szukał czegoś ciężkiego, co pozbawiłoby Webba przytomności a ich chociaż chwilowo kłopotów. – Mógłbym obejrzeć? – sierżant uśmiechnął się samymi ustami.

– Tak z ciekawości. Nie mieli wyjścia. Stan, obezwładniony miażdżącym poczuciem klęski, zdrętwiałymi palcami wyciągnął cukiernicę i podał sierżantowi. Webb uśmiechnął się pod nosem, a potem odemknął wieczko. Zdziwienie na jego twarzy było dość intensywne. – Rzeczywiście – mruknął i oddał cukiernicę Stanowi. – Dosyć dziwny. Omal nie rozbili sobie głów, zaglądając z Tedem do środka. W miejscu czterdziestotrzykaratowego diamentu na dnie naczynia przesypywał się miałki, krystaliczny proszek. Stan, uderzony nagłym skojarzeniem, zerknął na plaster na ręce, a potem uniósł cukiernicę pod światło. Zarówno wieczko, jak i dno metalowej puszki posiadały teraz ledwo widoczną, zapewne idealnie okrągłą dziurkę, na oko sto razy mniejszą niż łebek szpilki. – Żeby ją szlag trafił – wyszeptał powoli Ted i wyjął cukiernicę z rąk Stana. Sięgnął po łyżeczkę i nabierając krystalicznego pyłu wsypał trochę do filiżanki z herbatą. Mocno zamieszał. – Może pan się napije, sierżancie. Gwarantuję, że czegoś takiego nigdy pan jeszcze nie próbował.

KANDYDAT DO UNII Enrico spojrzał chłodno w twarz mężczyzny, potem zacisnął palce na kolbie i wycelował między jego oczy. Kiedy strumień ciepłego powietrza uderzył o powierzchnię gazety, tamten wciąż się uśmiechał. Suszarka była lekka i szumiała cicho, lecz po trzech godzinach pracy Enrico miał jej serdecznie dość. Wszystkiemu winni byli filmowcy, którzy właśnie w ich bibliotece postanowili kręcić horror pod wyzywającym tytułem Książkowy morderca. Tego dnia bibliotekarze musieli zrobić im miejsce w magazynie, gdzie trzymano numery mniej chodliwych starych gazet. Kerston, wicedyrektor, kazał się spieszyć, filmowcy mieli napięty harmonogram. Tere fere, wszyscy wiedzieli, że reżyser – do tej pory jeden z wielu tandeciarzy od reklamówek – jest szwagrem Kerstona. Któryś z idiotów pomagających mu na planie nie zakręcił kranu przed przerwą na lunch i w magazynie zalało podłogę, na której stały w kartonach zdjęte z półek pisma. Kiedy Enrico z chłopcami wrócili po godzinie, woda sięgała do kostek. Enrico wyłączył suszarkę i rozprostował obolałe plecy. Lubił pracę w bibliotece. Lubił też Claudię z czytelni, lecz ona najwyraźniej nie lubiła jego. Już drugi raz odmówiła, kiedy zapraszał ją na kolację i wieczorny spacer po mieście. Zbliżał się okres świąt i na wielu bajecznie rozświetlonych skwerach można było posłuchać darmowych koncertów. Występowali uznani artyści i amatorzy, a dźwięki muzyki klasycznej mieszały się z pokrzykiwaniem raperów i ostrym rockiem. Enrico lubił tę porę roku i chciałby podzielić się z kimś bliskim swoją radością. Czemu Claudii to nie odpowiadało? Oficjalnie nie miała nikogo. Spojrzała z pretensją czekoladowymi oczami i odrzuciła jego awanse: – Czy wy, mężczyźni, naprawdę musicie być zawsze tacy pospolici? Westchnął i wrócił do suszarki. Kerston wynajął na dwa dni komorę do suszenia, lecz nie wszystko w niej się zmieściło. Kiedy spytał o chętnych do pracy po godzinach, Enrico jako jedyny podniósł rękę. Chciał, aby Claudia wiedziała, że bez niej rezygnuje ze spaceru.

Nagle odniósł wrażenie, że w uchylonych drzwiach prowadzących do głównej sali coś błysnęło. Wyłączył suszarkę i w ciszy poczuł się bardzo samotny. Fizycznie odczuł ogrom wyludnionego późną porą gmaszyska. Znów błysnęło! Nie mógł mieć wątpliwości – ktoś buszował w głównej czytelni. Filmowcy zostawili tam sprzęt przed jutrzejszymi zdjęciami, lecz wszystko powinno być wyłączone. Sięgnął do paska i zaklął. Telefon komórkowy był w kieszeni kurtki, ta zaś w szatni. Pomyślał o Claudii, zacisnął zęby i ruszył do drzwi. Może jego obywatelska postawa zostanie doceniona. Wielka sala drzemała w półmroku. Uliczne światła, sącząc się przez żaluzje, rysowały zaledwie kontury mebli i obrazów na ścianach. W głębi widoczna była poświata wokół któregoś z monitorów pod schodami na antresolę. Enrico rozejrzał się, lecz nie dojrzał nikogo. Skulony, ostrożnie stawiając stopy, ruszył więc ku schodom. Jak w każdy piątek wypożyczalnia była czynna do szóstej, a teraz dochodziła siódma. Zawsze istniała możliwość, że strażnicy przeoczą nieproszonego gościa. Może gówniarza, który dobrał się do antycznych roczników „Playboya”? Było to prawdopodobne, Enrico spostrzegł, że pracujący komputer został połączony z serwerem archiwum czasopism. Zeskanowano tam i zapisano na dyskach roczniki wszystkich gazet od 1945 roku. Zamarł, gdy dojrzał na krześle małą sylwetkę. Cholera, czyżby dziecko? Na ekranie wolno przewijały się staroświecko łamane strony dziennika z lat sześćdziesiątych. Tajemniczy czytelnik przedkładał publicystykę nad zdjęcia panienek. Enrico oparł dłoń o kontakt na ścianie, a wyciągnął drugą, zaciśniętą na suszarce. – Ręce do góry! – krzyknął, kiedy światło zalało pomieszczenie. Postać na krześle podskoczyła jak na sprężynie. Enrico zrazu odruchowo zmrużył oczy, ale rozwarł je szeroko i zaraz tego pożałował. Przed nim stał stwór przypominający E.T. z filmu Spielberga. Zielony, z nieproporcjonalnie dużą głową, o pałąkowatym ciele i pomarszczonej gębie. Jego wielkie jak spodki oczy o kocich źrenicach z lękiem wpatrywały się w suszarkę. – Co jest grane? – z trudem uruchomił krtań Enrico. Stwór wytrzeszczył talerzowate oczy, poruszył żabimi ustami. – Ja nie gram – zaskrzeczał w nieprzyjemnie wysokich rejestrach. – Ja z kosmosu. Enrico czuł się paskudnie. Bał się, że zwariował, bał się stwora, zielony

zajeżdżał w dodatku czymś nieprzyjemnym. Co za pech, najpierw filmowcy, a teraz takie coś... Filmowcy! Ta myśl sprawiła, że nieco opuścił suszarkę. Rozejrzał się dyskretnie za włączoną kamerą. Zielony zagulgotał, lecz Enrico uniósł uspokajająco ręce. – Jasne – uśmiechnął się promiennie jak diabetyk w cukierni. – A ja z planety Ziemia. Jako gest dobrej woli odłożył suszarkę. Potem uniósł leżący na stole pisak i narysował na blacie trójkąt prostokątny. Zielony z zaciekawieniem śledził, jak dorysowuje kwadraty na każdym z boków. – Logika i matematyka – Enrico znacząco puknął się w głowę. – Twierdzenie Pitagorasa. Sposób, w jaki zielony ujmował pisak, sugerował dodatkowe stawy w jego palcach. Enrico był zachwycony. Ktoś wywalił na stworka niezłe pieniądze. Kosmita wyglądał jak żywy. – Numery idealne – zaskrzeczał obcy, pokazując kreski wyrysowane na stole. Jedna, dwie, trzy... aż do dziesięciu, a niektóre podkreślone. – A... liczby pierwsze – Enrico bawił się świetnie, choć czuł, że dramaturgia widowiska wymaga przejścia do istoty sprawy. – Co cię tu sprowadza? Kątem oka omiótł antresolę. Gdzieś stamtąd muszą filmować, czuć w tym robotę wicedyrektora. Szwagier chciał mieć w filmie scenę z naturszczykiem, więc Kerston wystawił mu frajera, który godzi się suszyć gazety po nocy. – Czeka was zagłada – zielony wykrzywił pomarszczoną fizis. – Upadek całej cywilizacji. Enrico teatralnie załamał ręce. – A to dlaczego? Mały odwrócił się do komputera, chwilę majstrował przy klawiaturze i ujrzeli okładkę „Timesa” sprzed paru tygodni. Zdjęcie potężnej rakiety nośnej z modułem mieszkalnym na szczycie. Tytuł: PIERWSZA ZAŁOGOWA WYPRAWA NA MARSA WYSTARTOWAŁA. – Opuszczacie strefę wokół Ziemi, a tego wam nie wolno. – Któż zabrania? – Przepisy Unii Galaktycznej – wyjaśnił kosmita. – Paragraf szesnasty, ustęp trzeci: „Kto opuszcza strefę planetarną pojazdem o powłoce nie zawierającej drzazg, może zostać zniszczony bez ostrzeżenia przez patrol