a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony852 612
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań668 070

Anna Głomb - Śmierciowisko

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Anna Głomb - Śmierciowisko.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 222 stron)

Rozdział pierwszy. Złamana igła Leśne ścieżki zarastają szybko. Pszczelarz pamiętał, że jeszcze przed kilkoma dniami szedł tą błotnistą trasą, wycinając krzewy maczetą. Teraz ledwo odnajdywał drogę wśród łopianów. W miejscu jednego liścia odrosło dziesięć następnych. Las był jak stugłowa hydra z dawnych opowieści. Znacznie lepiej szło się tam, gdzie pozostały brukowane lub asfaltowe drogi. Pomimo że ich nawierzchnia pękała i nawet na nich gdzieniegdzie wyrastały karłowate drzewa i krzaki, to ciągle jeszcze dało się przejść bez trudu. Aby dotrzeć do jagodowiska, trzeba było iść ponad godzinę leśną drogą i kilkakrotnie przekraczać strumienie, na których ledwie można było dostrzec spróchniałe i zawalone szczątki mostów. Oczywiście jagody i jeżyny rosły też tutaj, ale Pszczelarz uważał, że nie warto się zatrzymywać dla kilku krzaków. Godzinę drogi stąd powinien szybko zebrać pełne wiadro owoców. Mężczyzna przystanął, nasłuchując. Coś chrobotało wśród liści. Może sarna? Nawet jeżeli tak, to nie miał ze sobą łuku, a nikt rozsądny nie marnował amunicji na polowanie. Niedaleko jagód mogły się też pojawiać niedźwiedzie, ale widocznie ssaki te lepiej pamiętały zachowania człowieka, bo zazwyczaj wycofywały się w głąb lasu, kiedy tylko poczuły jego zapach. Pszczelarz miał ze sobą broń. Zresztą teraz każdy ją nosił, na wszelki wypadek, z przyzwyczajenia, tak jak kiedyś nosiło się dokumenty. Ale broń może się zaciąć, może nie wypalić, zwłaszcza jeżeli ma już wiele lat. Dlatego mężczyzna był zdania, że najlepiej w ogóle nie znaleźć się w sytuacji, w której trzeba by z niej korzystać. I najlepiej wcale nie spotykać niedźwiedzi. Szelest był ciągle słyszalny, tak jakby ktoś ukryty w krzakach szedł za Pszczelarzem. Mężczyzna przystanął i wytarł dłonią krople potu pod maską. Było duszno. Siatka, którą zakrywał twarz, odgradzała go od owadów, ale też zmniejszała kąt widzenia. Hałas ucichł, jak gdyby coś idącego w krzakach również przystanęło. Pszczelarz podniósł z ziemi kamień i rzucił w kierunku chaszczy. Kilka ptaków z łopotem skrzydeł zerwało się do lotu i przez chwilę wydawało mu się, że słyszy coś w rodzaju skowytu czy chichotu. Mógł się jednak mylić. Zatem nie była to sarna ani - na szczęście - niedźwiedź, czy któryś ze zdziczałych psów, włóczących się po okolicy i atakujących wszystko, co tylko dało się zjeść.

Powoli wyjął broń i zrobił kilka kroków w gęstwinę. Dokładnie tam, skąd wcześniej dochodziło szuranie. Nic jednak nie znalazł. Nie było śladów, złamanych gałązek ani nic, co mogło zwrócić jego uwagę. Zatem to wszystko musiało być tylko przywidzeniem. Wziął pozostawione na drodze wiadro i szybkim krokiem ruszył przed siebie. Las go niepokoił. Zwłaszcza ostatnio. Zmiany równie dobrze mogły trwać od kilku miesięcy, co od wielu lat. Zachodziły powoli, zgodnie z rytmem rosnących drzew i były jak one równie nieubłagane. Poza tym nie czuł się tu bezpiecznie, bo nie było tu jego pszczół. Ostatnio zauważył, że one również stały się bardzo niespokojne. Coś je drażniło. Były trochę ogłupiałe, wystraszone i złe. Jakby zdarzyło się coś, czego nie umiały zrozumieć i bardzo im się to nie podobało. To coś było podobne do tego, co musiały wyczuwać przed zbliżającym się trzęsieniem ziemi lub powodzią, albo nie wiadomo czym jeszcze. Kiedyś, dawno temu ludzie wierzyli, że pszczoły są pośrednikami między niebem a ziemią. Zmarłych smarowano miodem, aby zapewnić im nieśmiertelność. Jemu też może kiedyś uratowały życie. Kiedy był dzieckiem, bał się pszczół, bo lekarze i rodzice powtarzali mu, że jest uczulony na ich jad. Jego strach przerodził się w obsesję. Przez lata wmawiał sobie, że na pewno umrze od ich użądlenia. Nic innego mu nie grozi. Potem wybuchła panika i ludzie zaczęli masowo umierać. Od wystąpienia pierwszych objawów nowej choroby do śmierci mijało tylko kilkanaście godzin, a dzienniki pełne były wiadomości i komentarzy na temat Epidemii. On śmiał się z tego. Tak bardzo wierzył, że zna przyczynę swojej śmierci. I wtedy, kiedy oglądał wiadomości o kolejnych miastach dotkniętych Epidemią, przez okno wleciała pszczoła. Nie wiadomo, skąd się tam znalazła, bo mieszkał wtedy w centrum dużego miasta. Zanim zdążył ją zabić, ugryzła go. Po chwili zaczął wymiotować, a potem zemdlał. Jego ostatnią myślą było, że trzeba mieć strasznego pecha, żeby umrzeć z powodu owada, kiedy miliony tracą życie przez Epidemię. „Cóż, może tak będzie szybciej” - pomyślał. Potem się obudził. Obok niego leżał martwy owad, a wokół panowała nienaturalna cisza. I ten zapach, który wspominali wszyscy ocaleni i który miał ich potem męczyć przez lata. Zgniły i lepki. Ocknął się z poczuciem, że mimo swoich dwudziestu lat stał się kimś dużo starszym. Nie prosił o to zmartwychwstanie, nie chciał być Łazarzem w krainie umarłych, spacerującym w pustym mieście wśród trupów w poszukiwaniu innych

ocalałych. Nie przeżył nikt spośród tych, których znał. Rodziców znalazł leżących na podłodze w salonie, trochę przypominali mu tę martwą pszczołę. Nie przeżył też żaden z jego przyjaciół ze studiów ani nikt z tych, których widywał codziennie: sprzedawców, dziewczyn z ksero, wykładowców. W sprawie zmartwychwstania zadecydowano za niego. Może dlatego postanowił od tej pory trzymać śmierć blisko siebie. Oswoić ją. Korzystać z jej słodkiego miodu. I tak, skubana, przyjdzie, kiedy ma przyjść. Przez lata nie tylko zdołał oswoić pszczoły, ale również nauczył się je rozumieć. Pojedynczy owad jest dość głupi i nic nie znaczy. Tyle, co włos na głowie. Organizmem jest rój. Pszczelarz nauczył się odczytywać z jego lotu zdenerwowanie i zbliżające się zagrożenie. Coraz częściej odnosił wrażenie, że to nie on opiekuje się pszczołami, ale one nim. I dlatego bardzo nie podobało mu się, że ostatnimi czasy próbują mu coś przekazać, a on nie rozumie, o co im chodzi. Ludzie też coś przeczuwali. Było ich zbyt mało, żeby wystawiać patrole wokół całej wsi, ale ze starej wieży ratusza stale ktoś obserwował skraj lasu. Właściwie nie było wiadomo, czego się bali. Może zdziczałych psów, które biegały stadami, napadając ludzi? A może Barbarzyńców? Ludzi, którzy przeżyli Epidemię i postanowili żyć w lesie, niemalże jak w czasach neolitu, z tą tylko różnicą, że mieli ze sobą broń palną, a system zbieracko-łowiecki zamienili na złodziejsko-wędrowny. Ale przecież te zagrożenia istniały od lat, podobnie jak wilki i niedźwiedzie, którym cała ta ludzka apokalipsa niewiele zaszkodziła. Wszyscy w osadzie coś wyczuwali, ale nikt nie chciał o tym mówić - młodsi, bo nie umieli tego nazwać, dla nich po prostu coś było nie tak; starsi, ci którzy pamiętali więcej, milczeli, bo nie chcieli zrozumieć tego, co widzieli. Od czego się zaczęło? Pierwszego objawu nikt nie mógł zauważyć, ponieważ zdawał się zupełnie naturalny, jak kiełkujący pęd dębu. Przez niemal czterdzieści lat od Epidemii przyroda bujnie się rozwijała. Lasy odzyskiwały swoje panowanie nad ziemią, a wraz z nimi wróciły zwierzęta. To wszystko działo się jednak za szybko. Pszczelarz nie był biologiem, więc nie potrafił stwierdzić, jak powinno wyglądać drzewo po tylu a tylu latach, być może zależało to od gleby i gatunku, ale drzewa, które obserwował, w jego odczuciu rozrastały się zbyt szybko. Czasami nawet miał wrażenie, że pojawiały się znikąd. „Nigdy nie wierz drzewom, co wyrosły w jedną noc” - pamiętał to zdanie z baśni, którą czytała mu matka. Sam już jednak nie wiedział, czy jego

spostrzeżenie wynikało z lęku przed lasem, czy rzeczywiście rośliny pojawiały się nagle, wyglądając tak, jakby rosły tam od setek lat. Ogromne dęby, olchy i leszczyny, szare buki z powykręcanymi gałęziami. „Za szybko, za szybko” - myślał z niepokojem, patrząc na ciemny skraj lasu. Od zawsze największym wrogiem człowieka była ciemność; człowiek pierwotny bał się jej, lękiem napawała go rzeczywistość poza granicami ogniska, gdzie zatracają się kontury. Stamtąd przychodziło wszystko, co nienazwane i przerażające. Dlatego ludzie rozpalili ogniska i lampy oliwne, a w końcu rozświetlili swoje miasta tysiącem żarówek. Chociaż nikt już o tym nie pamiętał, bogowie też pochodzili z Ciemności. Wyłonili się z cienia, z początku groźni i nieprzewidywalni, w końcu zostali oswojeni. Nadano im imiona, składano ofiary. Potem zawieszono na ich głowach kolorowe choinkowe żaróweczki, dorysowano uśmiechy i zapomniano o ich mrocznym pochodzeniu. Przestano w nich wierzyć. Kiedy wraz z całą niemal ludzkością upadła cywilizacja, stanęły elektrownie, a tankowce z ropą przestały kursować, do okna znowu zapukała ciemność. Wróciła tak, jakby nigdy nic się nie stało, jakby czekała na człowieka od setek czy nawet tysięcy lat; jakby czekała, aż przepalą się jego szklane lampki, dogaśnie ogień i będzie musiał spojrzeć jej w twarz. Pszczelarz wyczuwał ciemność. Chociaż nie umiał nazwać swojego strachu ani połączyć ze sobą poszczególnych zjawisk, to wiedział, że coś przychodzi z lasu. I wolał o tym nikomu nie opowiadać. Nie dalej jak dwa miesiące wcześniej, po nocy przesilenia letniego, znalazł na polanie posąg. Początkowo myślał, że jest z kamienia, ale okazało się, że zrobiono go z szarego drewna. Wyglądał na bardzo stary. Wyrzeźbione zwierzęta, dziki i lisy, i głowa zwrócona w stronę nieba na szczycie. Mężczyzna szybko poszedł do domu i wrócił z butelką nafty. Cokolwiek to było, chciał, żeby jak najszybciej zostało zniszczone. Potem, kiedy strach już minął, Pszczelarz zaczął się zastanawiać, czy posąg nie był dziełem Barbarzyńców. Nie wiedział, ilu ich dokładnie było w tych okolicach. Czy żyli w tym jednym skupisku, czy takich jak oni było więcej. Po Epidemii nie potrafili odnaleźć się w nowym świecie, zacząć na ruinach żyć od nowa. Wrócili więc do lasu, koczując to tu, to tam, w skórzanych szałasach. Ponieważ sami niczego nie hodowali, często napadali na osady, kradnąc zapasy mąki, koce i amunicję. Niewiele można było powiedzieć o ich wierzeniach. Ciała swoich zmarłych palili bądź zjadali, a z ich kości robili grzechotki, które zawieszali na drzewach w pobliżu

obozowisk. Miały ich ostrzegać przed niebezpieczeństwem. Taki leśny totem teoretycznie mógł być dziełem Barbarzyńców. Mógłby, tylko że od wielu miesięcy nie widziano ich w tym rejonie. Poza tym drewno wydawało się Pszczelarzowi stare, prawie skamieniałe, jak coś wyrzuconego przez morze. Dlatego lepiej było to spalić i zapomnieć, że w ogóle kiedykolwiek coś takiego istniało. Nic nikomu nie mówić. Nie straszyć. * * * Dorota spóźniła się na pogrzeb i stanęła z tyłu, starając się ukryć, że myśli o czymś zupełnie innym. Pogrzeby na ogół nie nastrajają ludzi zbyt refleksyjnie. Żałobnicy albo myślą o swoich sprawach, albo czują się zażenowani obecnością nieboszczyka. Niestety, musiała tu być. Jej udział był koniecznością, po prostu wypadało, żeby tu była. Każda śmierć w tak małej społeczności była ważnym wydarzeniem. Ciągle jeszcze pamiętano o milionach swoich współbraci, których nikt nie pochował, o ciałach gnijących w samochodach, domach, parkach. Ciągle jeszcze znajdowano ich kości. Dlatego pogrzeby stały się rytuałem, ceremonią, która miała podkreślić wagę życia ocalonych. I jeżeli ktoś nie chciał być wykluczony ze wspólnoty, powinien w nich uczestniczyć. - Wszystko w porządku, Dorotko? - zapytała ją kobieta w chustce. - Tak, to przez ten upał - skłamała, uśmiechając się. Zawsze, kiedy uśmiechała się nieszczerze, starała się to robić niesymetrycznie, jedną stroną bardziej. Żeby jakoś odróżnić ten grymas od zwyczajnego uśmiechu. - Och, masz rację, te upały są nie do wytrzymania. Ale przynajmniej w żniwa nie pada. Tylko kto może wytrzymać takie temperatury? Ludzie na polach mdleją. - Ma pani rację, ile to może jeszcze potrwać? - Dorota zaczęła się zastanawiać, czy istnieje pogoda, na którą ludzie nie narzekają. Za mokro, za sucho, za zimno, za gorąco. I tak w kółko. - Przepraszam na chwilę, pójdę pożegnać się ze zmarłą. - No, miała już swoje lata - usłyszała tuż za sobą. - Takie jest życie, każdego to kiedyś czeka. A wiesz może, komu przekażą jej krowę? Stara Agata podobno miała ją wziąć do siebie. - A tam, taka krowa. Ledwo żyje. Niech bierze. Jaka opieka, taka zapłata. Dorota spojrzała z ukosa na kobiety i przesunęła się w stronę trumny. Z bliska ciało Marianny wyglądało jeszcze starzej. Twarz pomarszczyła się jak

rodzynek, policzki się zapadły. Ktoś podwiązał jej szczękę chustką, a do ręki wcisnął modlitewnik. Dziewczyna dość dobrze pamiętała starą Mariannę. Kiedyś, kiedy Dorota była jeszcze dzieckiem, ta zagadnęła ją, wychodząc z kościoła. Z sąsiedniej osady przyjechał jakiś domorosły kaznodzieja i mówił o zagładzie starego świata jak o potopie, który unicestwił grzeszników, ocalając tylko sprawiedliwych. Staruszka wyszła z kościoła pierwsza, podpierając się na lasce, i splunęła z całej siły. - Wiesz, czemu tak mówią, dziewczynko? - zagadnęła wtedy. - To dlatego, że to czyni ich tymi wyjątkowymi. Bóg wygubił prawie całą ludzkość, a pozostawił przy życiu właśnie ich! Nie są w stanie przyznać, że to był przypadek. Jakiś element ich organizmu potrafił poradzić sobie ze śmiercionośnym wirusem. Nie wiesz, co to wirus, kochaniutka? Nieważne. W każdym razie nikt nie wie dlaczego. Dlaczego my? Nie jesteśmy ani lepsi, ani gorsi od tych, którzy umarli. I Bóg nie ma tu nic do rzeczy. Później Dorota dowiedziała się, że Marianna była kiedyś zakonnicą. Kiedy zaczęła się Epidemia, mniszki zamknęły się w klasztorze, oczekując na koniec świata. Ten jednak nie nadszedł z zewnątrz, bo od dawna już czekał uśpiony w ich krwi. Wirus nie dawał żadnych objawów i niezauważony zarażał kolejne osoby. Jak angina. Pokonywał tysiące kilometrów, drogą morską i lądową, starannie omijał kontrole lotniskowe i celne. Czekał. A kiedy był już niemal wszędzie - zaczął zabijać. Marianna opowiadała potem, że zanim odważyła się wyjść na zewnątrz, jeszcze przez tydzień siedziała w zupełnej ciszy wśród zwłok swoich współtowarzyszek. Za murami zakonu zobaczyła falującą zieloną trawę, życie. Poczuła też jednak ohydny trupi odór rozkładających się ciał. Teraz, w dniu jej pogrzebu Dorota chciała pożegnać się w jakiś specjalny sposób, ale nie wiedziała, co robić. Kątem oka dostrzegła wśród żałobników swoją matkę i zaczęła szybko wycofywać się z tłumu. Jej matka musiała się tu pojawić, bo była jedną z kobiet, które przygotowywały pogrzeby. Była wioskową akuszerką, po trochu lekarzem i jedną z tych, które obmywają ciała zmarłych. Dorota pomyślała, że matka mogłaby być też czarownicą, gdyby tylko wierzyła w cokolwiek nadprzyrodzonego. Dorota pamiętała, jak w ich starym domu ustawiano trumny, myto i ubierano nieboszczyków. Nie wolno jej było wtedy tam wchodzić, ani nawet podglądać. Kiedyś, miała wówczas nie więcej niż sześć lat, założyła się, że dotknie stopy mężczyzny leżącego w trumnie. Pokonała strach, szturchnęła

go, a potem przeżyła rozczarowanie, bo jej rok starsza kuzynka nie tylko sama zdezerterowała, ale i poskarżyła na nią jej matce. Dziewczyna przeszła do ostatniego rzędu i zaczęła powoli wycofywać się w stronę domu. Wszyscy widzieli, że była obecna, więc nie musiała siedzieć tam do końca ceremonii. Przed domem powitało ją znajome szczekanie psa. - Figaro! Piesku kochany! Cicho już, mnie tu wcale nie ma, rozumiesz? Zwierzę, brązowy mieszaniec, którego potargane futro zdradzało wśród jego przodków obecność szorstkowłosego wyżła, wymownie spojrzało w kierunku miski. - O nie. Mnie tu teraz nie ma, ciągle siedzę na pogrzebie. A jeżeli mnie tu nie ma, to - zachowując logikę - twoja miska też nie powinna się napełnić. - Hau! - Pies wydawał się zupełnie nieprzekonany. - No dobrze, w końcu kogo obchodzi logika zdarzeń. Dziewczyna wyjęła ze studni wiadro z wodą, w którym chłodziła się butelka mleka. Usiadła wygodnie w kuchni i rozmasowała ręką zdrętwiały kark. Zawsze, kiedy przebywała w tłumie, była cała spięta. A jeżeli w tym tłumie pojawiała się jej matka, Ewa albo zbyt dużo znajomych osób, efekt był jeszcze gorszy. Może gdyby mieszkała tu przed Epidemią, mogłaby pójść z plecakiem na przystanek i wsiąść w jeden z tych dużych samochodów, które regularnie zabierały stąd ludzi. Została nawet żółta zardzewiała tabliczka z rozkładem. Czternasta dwadzieścia osiem. To za kwadrans. Zdążyłaby dobiec. - Dorotko, jesteś tam? Ktoś zastukał w okno. Dziewczyna podskoczyła wystraszona. - To tylko ja. Przyniosłem ci miód. - Nie jesteś na pogrzebie? - Jak widać. Przywilejem mojego wieku jest posiadanie w głębokim poważaniu zwyczajów i ceremonii. Na swoim pogrzebie będę, reszta mnie nie obchodzi. Mogą sobie myśleć, że jestem dziwakiem. - A nie jesteś? Mężczyzna zaśmiał się. Mieszkał na uboczu wioski i więcej czasu spędzał z owadami niż z ludźmi. Nawet kiedy nie pracował, w zimie, kiedy pszczoły spały, przez cały czas nosił na twarzy maskę pszczelarza. Jeśli przyjrzeć mu się dokładnie, to między gęstymi oczkami siatki widać było żywe jasne oczy i krótką siwą brodę. Ale Pszczelarz nie lubił, kiedy ktoś mu się przyglądał zbyt uważnie. Zakrywał nawet ręce. Po pracy zdejmował grube

rękawice i wkładał cienkie bawełniane, które szyła mu Dorota. - Zebrałem dziś mnóstwo jagód. Ale zostało tam tego jeszcze zatrzęsienie. - Mhm. Może jutro się wybiorę. Dzisiaj czekam na karawanę. Igła mi się wczoraj złamała. Muszę kupić nową. A co tam w lesie? - No, komary jakoś mnie nie żarły. A co ma być? W porządku. Może się nawet drugi raz przejdę jutro, to ci nazbieram owoców. Wiesz, jakbyś potem coś z nimi chciała zrobić, to moje słoiki też czekają. A ty wiesz, że złamana igła oznacza pecha? - A ty wiesz, ile ja już igieł złamałam w życiu? - No i na jakąś szczególną szczęściarę to ty nie wyglądasz. Pszczelarz chętnie przynosił jej jagody i to nie tylko w nadziei na dobre przetwory. Tak naprawdę trochę się niepokoił o Dorotę. Każdy się musi o kogoś martwić. A ta dziewczyna nie pasowała do wspólnoty ani do świata w ogóle. Mała Dorotka z Krainy Oz. No dobrze, nie taka mała, nie taka miła, a on nie czuł się powołany do roli Cynowego Drwala. Nie był też do końca pewien, czemu czuje do niej sympatię, bo była dosyć zrzędliwa i często niezadowolona. Stare serce schowane w ciele dwudziestolatki. Może przypominała mu kogoś, kogo znał w przeszłym życiu, zanim jeszcze stał się Łazarzem. Odruchowo powąchał koszulę. Gdzieś czytał, że tamten po zmartwychwstaniu przez całe swoje życie wydzielał trupi odór. Odetchnął z ulgą. Na szczęście tego los mu oszczędził. * * * Z lasu widać było okno Doroty. Postać stojąca na skraju lasu obserwowała z daleka, jak gaśnie płomyk świecy w jej pokoju. Cień wiedział, lub przynajmniej przypuszczał, że jej łóżko stoi równolegle do okna i jest dość wysokie. Spała na takim, od kiedy była małą dziewczynką, a przyzwyczajenie stanowi drugą naturę człowieka. Dawno temu Dorota lubiła leżeć i patrzyć przed zaśnięciem na las. Latem czuła się bezpiecznie, bo olbrzymie kasztanowce nachylały się nad jej oknem i mogła sobie wyobrażać, że jej pilnują. Gorzej było, kiedy traciły wszystkie liście i zapadały w sen. Wtedy przykrywała się szczelnie kołdrą, starając się nie poruszyć ani nie zasnąć. Była pewna, że to - a nie było to ani zwierzę, ani człowiek, ani duch - stało na granicy lasu i przypatrywało się jej. Rano wkładała buty i biegła w miejsce, w którym wyczuwała obecność tego, ale nigdy nic nie znajdowała, żadnych śladów ani znaków. Jednak niepokój znikał dopiero wiosną, kiedy drzewa znowu były pokryte liśćmi i wydawało

jej się, że nic spoza ich kręgu nie może jej skrzywdzić. Zresztą sama nie była do końca pewna, czy to coś z jej wyobrażeń naprawdę jest wrogo nastawione. Bała się, ale to tylko patrzyło w kierunku jej okna. Kiedyś zwierzyła się z matce, że ma wrażenie, iż coś ją obserwuje, ale ta odparła, że to tylko dziecinne strachy, a potem opowiedziała o wszystkim sąsiadce. Ta zdrada była straszniejsza, niż gdyby zostawiła ją samą w lesie w zimową noc. „Skarżypyta! Zdrajczyni!” - myślała. Dorota czuła, że to coś wiedziało o jej zdradzie. Chowała głowę pod poduszką, czując przykrą mieszankę wstydu i strachu. Na szczęście teraz nie musiała już niczego nikomu opowiadać. To zaleta mieszkania w pojedynkę. Czuła, że cokolwiek przychodziło wtedy na skraj lasu, zdaje się, że już zapomniało o tamtej sprawie. Teraz jej dom również otaczały drzewa. Dorota wstała, otworzyła okno i końcówki gałęzi otarły się delikatnie o jej kark jak znajome koty. Zdawały się mówić: „Wpuść nas do środka”. Śmiejąc się, otworzyła szerzej okno, tak że gałęzie spokojnie wyprostowały się w pokoju. „Kiedyś te drzewa wrosną w dom - pomyślała. - Korzenie wpełzną pod fundament i rozsadzą stare cegły, a jakiś konar stłucze szybę. I trzeba się będzie stąd wynieść, znaleźć sobie inny dom. Dziesiątki takich jak ten stoją teraz puste”. Byłoby jej trochę szkoda, bo polubiła to miejsce. Oswoiła je, oczyściła ze śmierci i kurzu. Drzewa są trochę jak bezpańskie koty, do których jednego dnia wyciągasz zapraszająco rękę, a drugiego - masz już ich pod swoim dachem całą gromadę. Rośliny robią to po prostu wolniej, wcale jednak nie oznacza to, że mniej skutecznie. Postać przychodziła w to miejsce każdego wieczoru. Jeszcze przez chwilę po tym, jak gasło światło, stała tam, wciąż paląc fajkę. Potem odchodziła w kierunku swojego nowego domu.

Rozdział drugi. W samo południe Ci, którzy przeżyli, tęsknili za starym światem; za czasami, kiedy wszystko należało do człowieka. Ludzie czynili sobie ziemię poddaną, przeżuwali ją jak wielki robak, zostawiający za sobą kolorowe odchody z plastiku, gumy i metalu. Gigantyczne wysypiska śmieci - mało kto widział je na własne oczy, zapewne większość kojarzyła je tylko z obrazów w telewizji i gazetach. Zazwyczaj krążyły nad nimi ptaki, czasem pojawiali się tam jacyś ludzie grzebiący w odpadkach w poszukiwaniu czegoś, co nadaje się jeszcze do użycia. Na obrazach nie utrwalił się jednak smród wielkich wysypisk. Makary był zbyt młody, żeby pamiętać tamte góry śmieci. Pewnie, gdyby nie Epidemia, też nie zwracałby na nie większej uwagi. Wrzucałby odpadki do zsypu, a one po prostu gdzieś by znikały. Kiedyś, dawno temu, mieszkając w swoim pięknym domu, miał przed sobą perspektywę kariery dużo wspanialszej niż praca śmieciarza. Teraz jednak ta profesja nie wydawała mu się szczególnie zła. Teraz był zbieraczem - handlowcem i żył na wysypisku dawnej cywilizacji. Wędrował do opuszczonych wiosek, w których nikt nie przeżył, i przeszukiwał domy, zabierając z nich to, co mogło się jeszcze komuś przydać. Na początku zasoby wydawały się niewyczerpywalne, ale z czasem koce zaczęły gnić, książki żółknąć i pleśnieć, zawiasy pokrywać się rdzą. Być może tam, w miastach, ciągle byli ludzie, którzy coś wytwarzali, pisali nowe melodie i wiersze, dokonywali odkryć. Ale nie tu. W wiosce wszyscy żyli jak mewy nad ogromnym wysypiskiem. Praca Makarego wymagała sporej siły i wiedzy. Musiał wiedzieć, co gdzie ludzie trzymali, a także umieć ocenić stan danego przedmiotu i jego przydatność dla wspólnoty. Kiedy znajdował w domach ludzkie kości, miał zwyczaj skłaniać uprzejmie głowę z uszanowaniem. Nie czuł się wtedy jak złodziej, ale jak gość. Gospodarzom przecież i tak już nic nie było potrzebne. Miał osła, który ciągnął jego wóz, a czasem nosił też i jego, kiedy w celu zdobycia atrakcyjniejszych przedmiotów udawał się do miasta. Nie był pewien zastosowania wszystkich przedmiotów, które znajdował, ale czasem zdarzało mu się przywieźć naprawdę niezwykłe skarby. Nie było to zbyt bezpieczne zajęcie, bo ludzie mieszkający w ruinach miast byli niezbyt

przychylnie nastawieni. Zresztą często toczyli oni też między sobą wewnętrzne wojny. Jakby mało spustoszenia zrobiła Epidemia. Makary nie umiał zbyt dobrze czytać, a książki nie były zbyt cennym towarem. Jednak na zawsze zapamięta widok zatopionej biblioteki. Trafił tam jakieś dziesięć lat temu. Okazały budynek nad rzeką kusił wizją łatwych łupów. Od piwnicy aż po ostatnie piętro wszędzie stały półki pełne książek. Prawie cały niższy poziom budynku był zalany, albo przez pobliską rzekę, która wylała, albo przez deszcze, które były nadzwyczaj obfite w tamtym czasie. Regały stały w wodzie, a rozmoczone książki unosiły się w brudnej bibliotecznej toni jak martwe ryby. Papierowymi brzuchami do góry. Pierwsze piętro też musiała dotknąć powódź, bo na podłodze leżał zaschnięty szlam, a w powietrzu śmierdziało grzybem i wilgocią. Część tomów namokła, jednak z pofałdowanych, miękkich kartek wciąż można było odczytać treść. Makary pochylił się, żeby podnieść coś z ziemi, kiedy usłyszał za sobą jakiś hałas. Powyginany parkiet zaskrzypiał. Mężczyzna odwrócił się błyskawicznie, wyciągając broń. - A co wy tu…? - zapytał ze złością i zdziwieniem na widok dwóch dziewczynek. Zanim zdążył skończyć zdanie, dzieci odwróciły się i rzuciły się do ucieczki. Zaklął i czym prędzej wyszedł z budynku. „Tamte dwie smarkule musiały się ukryć w wozie i przyjechać tu ze mną. Bezczelne” - pomyślał. Bez słowa wsiadł na osła, mając nadzieję, że tym dwóm małym nie uda się wrócić do wioski i nikt się nie dowie, że je tam zostawił. Należało im się. * * * Dorota i Ewa przeżyły, chociaż droga powrotna zajęła im czas prawie do świtu. Ewa płakała, ale jej przyjaciółka chciała jak najdłużej zostać w zalanej bibliotece. Czuła kołatanie własnego serca, zapach rozmoczonego papieru, stęchłej wody, zgnilizny i jeszcze czegoś. To było ogromne wysypisko śmieci; słów, historii, ludzi, których życie opisano w zalegających tu książkach, i postaci, które tylko wymyślono w przeróżnych fabułach. - Chodź już, on wróci i rozpowie wszystkim, że nas widział, a wtedy nam się dostanie, jeśli nie pojawimy się z powrotem. - Nie rozpowie. Zostawił nas tu i w życiu się do tego nie przyzna. Poczekaj, czujesz to? Ewa skrzywiła się.

- Śmierdzi. To stęchła woda. No, chodź. Zapach był mocny, ale Dorocie chodziło o coś jeszcze. Te książki gniły. Przypominały jej wielką górę kompostu ze starych słów. Wysypisko ludzkiej pamięci. Podeszła do półki i wzięła na chybił trafił kilka książek. - Dobra, idziemy. * * * Powróciło wspomnienie kredensu z poupychanymi w nim rzeczami: nie ze wszystkimi, z małymi, nieistotnymi szczegółami, z przedmiotami bez ustalonej chronologii. W pamięci Doroty są małe srebrne łyżeczki, pozostawiające dziwny posmak w ustach, bordowa wykładzina na korytarzu, kołysanie się na krześle w kuchni i suszenie skarpetek na wyciągniętych w stronę otwartego pieca nogach. Dorota pamięta też schody, które prowadzą na strych. Kiedyś pomalowano je zieloną farbą, która potem odpadała, odsłaniając biało​-szare plamy. I jeszcze jedno, zupełnie bezsensowne wspomnienie: na strychu są małe okienka, ledwie widać cokolwiek w tak słabym świetle. Naprzeciwko wejścia jest komin z jakimiś przedmiotami przywieszonymi na sznurkach. Wygląda to trochę tak, jakby ktoś chciał coś nimi uszczelnić albo zatkać. Jedna z tych wiszących szmat wygląda jak skóra zwierzęcia. I ponieważ Dorota niedawno straciła kochanego psa, wydaje jej się, że ktoś z jej bliskich go zabił, a skórą uszczelnił komin. Ma pięć lat i takie rozwiązanie wydaje jej się dość prawdopodobne. Potem przez długi czas wyrzucała sobie, że nie odważyła się podejść tam i sprawdzić. Złościł ją ten bałagan w pamięci. Zwłaszcza że wspomnienia były ostatnim miejscem, w którym chciałaby sprzątać. Teraz też ma strych. W deszczowe dni wspina się po schodach, żeby ustawić wiadra na kapiącą wodę. Dach przecieka. Najgorzej jest, kiedy trzeba wstawać w nocy, żeby wymienić naczynia. Ale na szczęście takie deszcze zdarzają się dość rzadko. Na strychu ma schowane swoje skarby. Właściwie, mając do dyspozycji cały dom, mogła je ukryć gdziekolwiek, niekoniecznie w miejscu dusznym w lecie, a chłodnym w zimie. Ale to przyzwyczajenie jeszcze z czasów, kiedy mieszkała z matką. Teraz ma już inny strych, nie ten z ciemną szmatką przywieszoną na kominie. Tamten dom był ruiną i przede wszystkim miał nieszczelny piec, dlatego musiały się przeprowadzić. Tamto poddasze przypominało jej czasy, które dzieliła z Ewą. Chwile, które wykradały dla siebie i chowały pomiędzy białymi płachtami prześcieradeł, suszących się na sznurach. Do dzisiaj zapach szarego mydła i mokrego prania kojarzył jej się z Ewą. Z zapachem

jej skóry. Kiedyś wymyśliły, że te białe prześcieradła to skóry zdarte z duchów, ektoplazmatyczne, półprzezroczyste trofea, które zerwały własnoręcznie z pokonanych widm. Spirytualne skalpy. Ewa lubiła wymyślać takie określenia. Ponieważ w tamtym czasie matka Doroty sporo czasu spędzała poza domem, mogły zamykać drzwi na skobel i puszczać nakręcany na korbkę gramofon. To był rzadki i trudny do zdobycia skarb. Oczywiście w niemal każdym opuszczonym domu można było znaleźć odtwarzacze CD, magnetofony i komputery, ale bez prądu były tylko bezużytecznymi plastikowymi skrzynkami. Płyty gramofonowe, często prawie zupełnie zniszczone, trzeszczały i zacinały się, ale ciągle potrafiły wyczarować coś, co przyprawiało obie dziewczyny o zawrót głowy. Nie miały, niestety, zbyt dużego wpływu na dobór repertuaru. Wszystko, co udało im się znaleźć w opustoszałych domach albo potajemnie kupić od handlarzy za ukradzione w domu jedzenie, było na tyle cenne i rzadkie, że stanowiło unikatowy skarb. Pierwszą płytą była śpiewana dziwnym, nienaturalnym, trochę anielskim głosem piosenka w nieznanym im języku. Musiała być stara, pochodziła z czasów na wiele lat przed Epidemią. E lucevan le stelle… ed olezzava la terra stridea l’uscio dell’orto… e un passo sfiorava la rena. [1] - Dorota, o czym to może być? - zapytała kiedyś Ewa przyjaciółkę, mocniej ściskając jej rękę. - Jakoś mi tak dziwnie, kiedy tego słucham. Dorota wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Pewnie o czymś zupełnie głupim. - Ckliwe wyznania miłosne jakiegoś bałwana? Dziewczyna zachichotała. - Na pewno. Moja E lucevan le stelle - dodała teatralnym głosem - uwielbiam cię. I złożyła delikatny pocałunek na jej miękkich ustach. Była jeszcze jedna płyta, którą Dorota dobrze pamiętała z tamtych czasów. Prawie w ogóle niezniszczona, jakby czekała tylko na nią. Zresztą dziewczyna ma ją do dziś. Przetrwała lata na strychu, naloty matki i wilgoć. Nie rozumiała słów, ale z melodii i okładki łatwo było się domyśleć, o czym opowiadała. Camille Saint-Saëns, Danse Macabre. Dorota nie wiedziała na pewno, co było tytułem, a co nazwiskiem autora, ale każdy dźwięk

opowiadał jej znajomą historię. Śmierć tupie obcasem w nagrobki - raz, dwa, trzy. Wystukuje równy rytm i gra na skrzypcach, a widma, pół ptaki, pół upiory, wzlatują nad ziemię w demonicznym tańcu. Noc Walpurgii, bal śmierci. Nie mogła uwierzyć, że coś takiego wymyślono jeszcze w czasach, kiedy świat należał bardziej do żywych niż do zmarłych. * * * Mężczyzna w kapeluszu szedł drogą w kierunku pól, ale prawie nikt mu się nie przyglądał. Owszem, widzieli go, niektórzy machali na powitanie, ale już po chwili zapominali o tym. Wypadał im z pamięci, tak jakby nigdy go tam nie było. Gdyby ich potem zapytać, czy kogoś spotkali, nie potrafiliby sobie przypomnieć. Tylko psy szczekały bardziej niż zwykle, kiedy mężczyzna przechodził obok. Ten z ostatniego domu ujadał najgłośniej. Gdyby tylko mógł urwać się ze sznura, z pewnością by się na niego rzucił. Dziewczyna, która oliwiła łańcuch w rowerze, oderwała się na chwilę od pracy, żeby go pozdrowić, a na jej policzku zobaczył smugę smaru. Uśmiechnął się do niej jak do starego przyjaciela. Było gorąco, ale jemu to nie przeszkadzało. Upał znosił równie dobrze, jak i mróz. Zresztą w skrajnych warunkach pogodowych czuł się najlepiej. Wtedy wszystko działo się mniej zwyczajnie. Kiedy minął ostatnie zabudowania, przyśpieszył. Skręcił z drogi asfaltowej w pylistą, prowadzącą przez pola. Zbliżało się południe. Powietrze na horyzoncie falowało jak morze. Kiedy minął ostatnich żniwiarzy, spojrzał w niebo. Już czas. Wyjął z kieszeni cienką piszczałkę i zaczął grać. * * * Paweł był jednym z tych, którzy, gdyby mogli, też trafiliby na przystanek autobusowy na końcu wioski i pojechali jak najdalej stąd. Tyle że autobus już dawno nie kursował, a ci, którzy mieszkali w mieście, byli obcy i nieprzyjaźni. Tak go przynajmniej nauczono. Miał poczucie, że stoi w miejscu i w jakimś sensie przypomina leśnego grzyba. Dorósł, a teraz będzie tkwić w tym miejscu niezmiennie, zgodnie z odwiecznymi prawami pór roku i przemijania, aż dostojnie nie zgnije. Nie miał jednak pomysłu, jak wyrwać się z tej roli, dlatego pozostawał w niej, powtarzając dzień za dniem te same czynności. Ponieważ paliwo dawno się skończyło, wszystko trzeba było robić ręcznie, lub co najwyżej z pomocą zwierząt. Paweł tego dnia był w złym humorze, dlatego wziął kosę i wybrał się na najbardziej wysunięty w stronę

lasu kawałek pola. Sam. Tam nie powinien nikogo spotkać. Nie miał ochoty słuchać przy grabieniu babskiego gadania, śmiechów i żartów. Zaczął pracę rano, kiedy upał nie był jeszcze tak dokuczliwy, ale z każdą godziną praca stawała się coraz cięższa. Pomyślał, że nie pamięta, żeby kiedykolwiek słońce tak prażyło. Na dodatek było zupełnie bezwietrznie, wszystko pozostawało stałe i nieruchome. Zaczęła boleć go głowa. Skończyła się woda, którą ze sobą zabrał, a nie wiedział, czy w pobliżu jest jakiś strumyk. Zaklął i rozejrzał się za cieniem, w którym mógłby przeczekać najgorętsze godziny. Stał na środku pola, przy ścieżce przecinającej je na dwie części, z obu stron od lasu dzieliła go całkiem spora odległość. Przez chwilę miał wrażenie, że kręci mu się w głowie i nie był pewien, w którym kierunku znajduje się dom. Otrząsnął się i szybkim krokiem ruszył ścieżką przed siebie. Kawałek dalej droga zbliża się do lasu, tamtędy łatwiej będzie przejść, żeby poszukać cienia i wody. Powietrze na horyzoncie zawirowało. Drzewa ciągle stały nieporuszone, ale daleko przed sobą zobaczył coś, co mogło przypominać maleńką trąbę powietrzną. Potem usłyszał muzykę. To było jak dźwięki piszczałek za nim. Odwrócił się, ale nie zobaczył nikogo. - Jest tu kto? - zapytał niepewnie. Ktoś zachichotał pośród zboża. Dziewczęcy śmiech. A może nawet śmiech kilku dziewcząt, bo zdawało mu się, że dobiega z różnych stron. - Ej, gdzie się chowacie? - Powoli wszedł pomiędzy kłosy. Szedł teraz pod słońce, mrużył oczy i po chwili całkiem stracił orientację. Chciał się odwrócić i wracać w kierunku drogi, pewien, że coś musiało mu się przywidzieć. Wtedy wyraźnie, bardzo blisko usłyszał jak ktoś woła jego imię. Rozejrzał się, ale dalej nie widział nikogo. Znowu ktoś chichotał. - Tu, tu jestem - szept dobiegał dokładnie znad jego głowy. Paweł spojrzał w górę. Prosto w słońce. Unosiła się w powietrzu jak latawiec. Jej jasne jak zboże włosy spływały na ramiona i piersi, kiedy wyciągnęła do niego ręce. Tylko uśmiechała się brzydko, jak ktoś stary, z zapadniętymi zębami i pomarszczonymi ustami. Na jej widok Paweł poczuł mieszankę fascynacji i strachu. - Chodź! - powtórzyła, a w jej głosie słychać było przyczajoną nutę złości. - Zatańczymy! * * * - Zostań tu, no już.

Dorota nie lubiła przywiązywać psa do drzewa. Ale tak będzie dla niego lepiej, tu przed domem ma cień i wodę, a ona ma do przejechania całkiem spory kawałek. W dodatku w tym nieziemskim upale. Pies szczekał i wyrywał się, ale nie ustępowała. Był za stary, żeby biec za nią. - Ciii, już. Niedługo wrócę. Oparła rower o drzewo, żeby naoliwić łańcuch. Pojazd też nie był już taki sprawny jak kiedyś, ale trzeba go było utrzymywać w dobrej kondycji. Już. Gotowe. Wytarła ręką pot z czoła, zostawiając na nim brudnoszarą smugę. Na głowie miała chustę, ale już po chwili poczuła, że boli ją głowa. Powietrze na horyzoncie falowało, a koła zostawiały ślady w rozgrzanym asfalcie. Polna droga wydawała się trochę lepszą trasą, obok biegł las, a blisko niego powinno być odrobinę chłodniej. Ale nie tym razem. Słońce świeciło wysoko, sprawiając, że drzewa nie dawały zbyt dużo cienia. „Samo południe” - pomyślała. Kłosy pszenicy stały, nieporuszone najmniejszym nawet podmuchem wiatru. Dorota z trudem dostała się na górkę i zrezygnowana zsiadła z roweru. Wiedziała, że to głupota; kiedy jechała, chłodził ją przynajmniej pęd wiatru na twarzy, ale trudno, musiała odpocząć. Zmrużyła oczy od rażącego światła, wydawało jej się, że zboża falują razem z rozgrzanym powietrzem. Wokoło panowała nienaturalna cisza. Nie słychać było nic, ani ptaków, ani brzęczenia owadów. Zupełnie jakby świat się zatrzymał. I wtedy go zobaczyła. Tańczył. Tak to z daleka wyglądało. Albo nie, raczej jakby ktoś nim poruszał jak w tańcu. Podskakiwał na niebie jak marionetka. Unosił się kilkanaście metrów ponad ziemią, jego ciało było zupełnie bezwładne, głowa opadała i tylko ktoś pociągał za niewidzialne sznurki na końcach rąk i nóg. Dziewczyna rzuciła rower i pobiegła w zboże w kierunku, gdzie wisiał Paweł. Krzyczała, ale on chyba jej nie słyszał. Wciąż było cicho, ale niesłyszalna muzyka, do której tańczył, widocznie robiła się coraz bardziej dzika, bo jakaś siła potrząsała nim coraz mocniej, jak dziecko szmacianą zabawką. Kiedy Dorota była już bardzo blisko, ktoś odciął niewidoczne sznurki i mężczyzna runął w dół. Upadł tuż przy niej, z szeroko otwartymi oczami i strużką krwi spływającą z ust. * * * - Wpuść mnie. Po upalnym dniu przyszedł ulewny deszcz. Dorota oparła się plecami o

drzwi wyjściowe, jakby chciała je dodatkowo zasłonić sobą. - Wiem, że tam jesteś. Wpuść mnie. - Pszczelarz nie ustępował, chociaż Dorota wcale nie miała ochoty z nim rozmawiać. - Jestem stary, zaziębię się na tym cholernym deszczu i umrę, jak mnie nie wpuścisz, smarkulo. - Stoisz pod daszkiem, kłamco - nie wytrzymała dziewczyna. - Ha, więc jednak mnie słyszysz! Otwieraj, musimy pogadać! - Nie potrzebuję pomocy, nic mi się nie stało. Daj mi spokój. Sama dam sobie z tym radę. Dorota rzeczywiście nie miała ochoty z nikim rozmawiać. Kiedy znalazła Pawła, jak najszybciej sprowadziła ludzi ze wsi. Po drodze zdała sobie sprawę, że sama nie jest pewna, co właściwie widziała. No bo jak człowiek może latać? Coś jej się musiało przywidzieć od tego gorąca. A jednak tak to pamiętała; najbardziej przerażające były jego wytrzeszczone oczy i wyciągnięta ręka. Tak jakby na nią patrzył. Udało jej się uniknąć szczegółowych pytań. Mówiła, że po prostu jechała tamtędy rowerem, usłyszała krzyk i podbiegła. Tak było rozsądniej. Zresztą w tym upale mogło mu po prostu stanąć serce, albo zagotować się w głowie, zwierzętom się to czasem zdarzało, kiedy za długo siedziały przywiązane na słońcu, bez wody. Nie chciała o tym rozmawiać, nie chciała być pocieszana. Nie chciała myśleć o Pawle, o jego tajemnicy, którą znała. I o tym, że przez ostatnie lata tak bardzo życzyła mu śmierci. A teraz ta śmierć przyszła. Dorota zamykała oczy, powtarzając w myślach jak modlitwę: „Zasłużył sobie, zasłużył, zasłużył”. A potem przypomniała sobie jego wyciągniętą rękę. Jakby chciał przeprosić. „Nie mnie powinieneś przepraszać, wieprzu - pomyślała, zagryzając wargi. - Zresztą co komu teraz po twoich przeprosinach”. - Skarbeńku, Dorotko… - usłyszała głos mężczyzny po drugiej stronie drzwi. - Ja cię wcale nie chcę pocieszać. Ja chcę tylko zapytać, czemu ktoś, kto umiera od słońca, ma potłuczoną czaszkę.

Rozdział trzeci. Pamięć paprociami zarosła Kobiety zaczęły szeptać. Najpierw bardzo cicho, jakby przekazywały plotkę albo niejasne przypuszczenie, ale potem coraz pewniej i głośniej. Kiedy pogłoski dotarły do mężczyzn stojących w drzwiach, powtórzyli wszystko głośno i pewnie. W ich ustach straszne domysły nabrały rangi faktu. To, co zauważył Pszczelarz, kiedy niesiono ciało Pawła do wsi, było aż nazbyt oczywiste. Stłuczenia, złamany kark i nienaturalnie wybałuszone oczy. To wszystko nie wskazywało na śmierć z przegrzania. Nawet teraz, kiedy Paweł leżał na stole w odświętnym ubraniu, dookoła paliły się świece, a w powietrzu czuć było duszący zapach kwiatów, w jego postaci było coś nienaturalnego. Był niemym oskarżycielem, niepozwalającym zapomnieć o zbrodni i przypominającym, że może się ona przydarzyć każdemu z obecnych w sali. - A może jakiś zwierz? Sam tam pod lasem siedział - zaczęła zastanawiać się jedna z kobiet. - A tam, zwierz. Nie ma przecież śladów pazurów, zębów, nic. Przez otwarte okno zaczęły zaglądać zaciekawione dzieciaki. Szepty musiały wymknąć się poza pokój i samo słowo „zabity” sprawiało, że strach łączył się z podnieceniem. - Już! Zmiatać stąd, szczeniaki! To nie jest miejsce dla was! - Jakiś mężczyzna podniósł gniewnie laskę i zamknął okno. Poranek był duszny i gorący. Ktoś roznosił kubki z orzeźwiającą ziołową herbatą. Po całonocnym czuwaniu przy zwłokach oczy same zamykały się od płaczu i zmęczenia. Starsi żałowali w duchu, że od dawna nie ma już kawy. - Ale podobno Dorotka mówiła, że krzyknął - wtrącił ktoś. - Że usłyszała krzyk - poprawił inny głos. - No tak, a więc cokolwiek to było, musiało być blisko. Biedna dziewczyna. Dorota żałowała kłamstwa o tym, że słyszała krzyk, ale tamta nienaturalna cisza wydała jej się tak dziwna i przerażająca, że nie chciała o niej wspominać. Poza tym musiała jakoś uzasadnić, dlaczego weszła w zboże i jak znalazła Pawła. Nie mogła przecież powiedzieć, że pobiegła w kierunku

mężczyzny, który wisiał nad ziemią. Nikt by jej nie uwierzył. Sama sobie nie wierzyła. Na szczęście w całym zamieszaniu udało jej się uniknąć konieczności uczestniczenia w pogrzebie. Wszyscy rozumieli, że musi być w szoku i ma prawo wypocząć. Dziewczyna zresztą sama powiedziała, że bardzo źle się czuje i na dowód tego przyjmowała gości, leżąc na kanapie. W rzeczywistości nie była chora; po prostu nie czuła się zbyt pewnie, powtarzając po raz kolejny te same kłamstwa. Wiedziała, że Pszczelarz jej nie wierzy, ale to nic, on po prostu zna ją za dobrze, reszta na pewno nie zauważy, że kłamie. Zresztą już zmieniła swoją wersję - wydawało jej się, że coś słyszała, być może słyszała krzyk i tak go znalazła. Do niemal nieistotnego szczegółu swojej opowieści dodała teraz tryb przypuszczający. Kolejnym powodem, dla którego nie chciała uczestniczyć w ceremonii, był fakt, że nie miała najmniejszej ochoty odwiedzać domu Pawła. Piękna i zadbana chata w samym środku wsi. Tyle razy przechodziła obok niej, pragnąć z całego serca, żeby spłonęła razem z mieszkańcami. Teraz nie miała ochoty tam wchodzić i udawać żalu. Niestety, jej nieobecność na pogrzebie wzbudziła tyle ciekawości, że przez cały kolejny wieczór musiała znosić niezapowiedziane wizyty i opowiadać wszystko po raz kolejny. W końcu zostawiła uchylone drzwi i kiedy tylko usłyszała, że ktoś wchodzi, zaczynała udawać, że śpi. Nieproszony gość zazwyczaj rozglądał się przez chwilę, robiąc trochę hałasu, ale kiedy dziewczyna się nie budziła, wychodził. Tylko raz było inaczej. Nie musiała otwierać oczu, żeby wiedzieć, kto przyszedł. - Taka jesteś zajęta udawaniem umierającej, że zapomniałaś krowę wydoić. Pszczelarz nie lubił, kiedy zwierzęta cierpiały. Miał do nich więcej cierpliwości niż do ludzi. Dorota nakryła głowę kocem, udając, że nie słyszy. - Tak ryczała, że u mnie było słychać. Przeszkadzała mi. Baniak z mlekiem masz w kuchni. Tylko się pozbieraj do jutra, bo nie jestem twoim parobkiem. Nie odpowiedziała, więc mężczyzna cicho wyszedł z pokoju, kręcąc głową. Kiedy stał już na schodach, dosłyszała tylko, jak mówi sam do siebie: - Kłamczucha. Po pogrzebie mężczyźni zabrali psy oraz kije i poszli przeszukać teren, gdzie znaleziono zwłoki. Sprawdzono dokładnie okolice pola i najbliższy las, ale nic nie znaleziono. - Może to przez ten deszcz nic nie widać. Mówiłem, że trzeba było

wczoraj iść. Tak to już żadnych śladów nie będzie - mruknął mężczyzna w kapeluszu. - Znalazła go w zbożu, kłosy powinny być jakoś wydeptane czy coś. No chyba nie przyfrunął. Rzeczywiście wszystko wyglądało, jakby ktoś go tu po prostu przeniósł. W zbożu pozostała jedynie wąska ścieżka, którą przyszła Dorota i większy obszar, wydeptany przez ludzi, którzy zabrali ciało. Żadnych śladów walki czy szamotaniny. Nic. Te obserwacje jeszcze bardziej podsyciły plotki. Słowo „morderstwo” było ogólnie znane, ale nigdy wcześniej nie stosowano go w odniesieniu do czegoś, co realnie wydarzyło się we wspólnocie. W dodatku nie było to morderstwo ze strony Barbarzyńców ani żadnego włóczęgi. W ogóle trudno było wskazać jakiegokolwiek winnego. Brak konkretnych informacji wzmagał najbardziej nieprawdopodobne teorie. Niepokój, który odczuwali wszyscy przez ostatnie miesiące, nareszcie miał swoje ujście. Trzeciego wieczoru w kościele zebrali się ludzie; rada wioski, ale też wielu innych, bo każdy miał coś do powiedzenia w tej sprawie. Orzeczono, że dorośli mężczyźni z psami będą pełnić warty w nocy. Pomysł na początku spotkał się z protestami - w czasie żniw trudno będzie potem pracować, ludzie będą zmęczeni - ale ponieważ nikt nie chciał być nazwanym tchórzem i samemu się wyłamać z postanowień większości, ostatecznie wyznaczono strażników. Praca na polach też miała odbywać się w grupach. Nie zabraniano nikomu samemu chodzić po lesie, ale mało kto był chętny do takich spacerów. * * * Kiedy się obudziła, na zewnątrz świtało. Głodny pies chodził nerwowo po pokoju, domagając się zaległych posiłków. Dorota wlała mu do miski resztki zupy, a sama opłukała twarz zimną wodą. Zaparzyła liście mięty i wyszła na werandę. Wokół panowała cisza przedświtu. Ludzie jeszcze spali, a całą okolicę otaczała poranna mgła. Dorota zamknęła drzwi, żeby pies nie pobiegł za nią, i ruszyła w stronę wioski. Cieszyła się, że o tej porze nikogo nie spotka. Po drodze minęła dom Ewy, przy którym zatrzymała się na chwilę. Tamta pewnie jeszcze spała, ale Dorota i tak nie miałaby odwagi pójść do niej i porozmawiać. O ich wspólnej tajemnicy i o winie, którą Paweł zabrał ze sobą do grobu. Przyspieszyła. Jak najszybciej minęła ostatnie zabudowania i skręciła w wąską ścieżkę prowadzącą na łąki. Wysoka trawa była mokra od rosy, a w pajęczynach odbijały się

kropelki deszczu. Kiedyś, kiedy były jeszcze małymi dziewczynkami, próbowały zakładać sobie takie mokre pajęczyny na szyje jak kolie brylantów. Szła dalej, zmierzając w stronę małego wzgórza pośród drzew. Za ich koronami majaczyły czerwone odblaski wschodzącego słońca, a wioska w dolinie tonęła we mgle. W końcu dotarła na miejsce, na małą polankę otoczoną lipami. Zaczęła czegoś szukać. Znaku na drzewie, litery „J”, którą kiedyś sama wyryła scyzorykiem. Ślad pamięci. Była ledwo widoczna, a miejsce wokół drzewa całkiem zarosło wysokimi paprociami. Położyła się na ziemi dokładnie pod drzewem, przytulając się policzkiem do chłodnej ziemi. Pogłaskała liście paproci i wsunęła ręce głębiej między łodygi, aby dotknąć ziemi. Pocałowała ją. - Cześć, Jagoda - wyszeptała. - Przyszłam ci powiedzieć, że on nie żyje. Nie wiem, czy cię to ucieszy, czy nie, ale myślę, że powinnaś wiedzieć. Poczuła, że nie wie, co powiedzieć, słowa stają jej w gardle razem z poczuciem winy, które nosiła w sobie od tylu lat. Czasem myślała, że tak samo jak Paweł jest winna temu, że mała Jagoda leży tu, pod paprociami. Przymknęła oczy i przypomniała sobie, że tamtego roku lato było też takie gorące. Ludzie często mdleli w zbożu. Miały wtedy z Ewą po trzynaście lat, a Jagoda chyba rok mniej. Była młodsza, albo po prostu drobniejsza od nich, chudsza i bardziej cicha. Pamięta, jak we trzy brały duży dzbanek kompotu jabłkowego albo wody z miętą, i zamiast pielić ogród, jak kazali im rodzice, kładły się w wysokiej trawie i gadały o wszystkim i o niczym, pijąc napój przez słomki zrobione z trawy. Właściwie to tylko one z Ewą były przyjaciółkami, a tamta trzecia trochę się do nich przyczepiła. Podśmiewały się z niej, ale zawsze można było wysłać kogoś do domu po więcej picia albo po chleb z masłem. Lubiły obgadywać chłopaków ze wsi i uśmiechać się zalotnie, kiedy przechodzili obok. Zwłaszcza Ewa, ciemnowłosa i blada, która miała największe powodzenie. Dorotę czasem to złościło, bo wolałaby mieć przyjaciółkę tylko dla siebie. Jagoda rzadko się z nimi śmiała. Była poważna i nieśmiała, kiedy zaczynały padać imiona konkretnych chłopców. Tylko przy jednym imieniu milkła jeszcze bardziej i czerwieniąc się, spuszczała wzrok. Kiedy koleżanki to zauważyły, zaczęły tym bardziej z niej drwić i podpuszczać ją, że powinna się z nim spotkać. Nie wierzyły, że między Jagodą a kilka lat starszym Pawłem może do czegoś dojść, jednak cała sytuacja wydała im się wtedy bardzo zabawna. Dorota uplotła jej nawet wianek ze stokrotek, biały jak dla

narzeczonej. Ten sam cholerny wianek, w którym ją potem znaleziono. Ewa uważała, że Jagoda jest jakaś dziwaczna. Coś jest z nią nie w porządku, wszystko traktuje o wiele za poważnie i ma głupie pomysły. Na przykład to spotkanie. Dziewczyny zazwyczaj umawiały się z chłopcami na łąkach albo w pobliskim lesie. W dzień i tak, żeby mieć jakiś pretekst do spotkania - zbieranie grzybów, chrustu albo jagód. Tymczasem ta mała, kiedy już odważyła się na spotkanie, zaproponowała je Pawłowi w jednej z opuszczonych stodół, na dodatek o północy. Dorota z Ewą zaczaiły się tam wcześniej. Chciały wiedzieć, co z tego wyniknie, bo z tej małej nic by pewnie potem nie wyciągnęły. Paweł przyszedł pierwszy. Było ciemno, ale poczuły jego zapach - ostry, zmieszany z wonią wina jabłkowego, bo chłopak pracował ze starszymi i czuł się tak dorosły, jak oni. Potem do pomieszczenia weszła Jagoda. Trzymała świecę i wyglądała jak duch. Na głowie miała wianek, który jej uplotły, i kawałek firanki, który miał służyć za welon. Ubrana była w białą długą suknię, jaką noszą panny młode. Dorota z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. Co ta idiotka sobie wyobraża? Ze swojej kryjówki nie słyszała, co do siebie mówili, ale chłopak najpierw patrzył na Jagodę w zupełnym osłupieniu, potem zaczął się śmiać, a w końcu ją uderzył. Światło zgasło, a one usłyszały jej krzyk, szamotaninę i przyspieszone oddechy. Chciały coś zrobić, krzyczeć, wołać o pomoc, ale były jak sparaliżowane. Dorota ścisnęła tylko mocno rękę Ewy. Siedziały tak w ukryciu, póki wszystko się nie skończyło.* * * - Trawa jest mokra, zaziębisz się tutaj. - Usłyszała nad sobą głos i poskoczyła ze strachu. Na pieńku obok siedział Tomasz i palił papierosa. Dorota pomyślała, że musiała zasnąć, skoro nie zauważyła, kiedy się pojawił. - Wcześnie wstaję. Widziałem, jak idziesz drogą i poszedłem zobaczyć, czy nic ci się nie stało. Nie jest bezpiecznie teraz chodzić samotnie po lesie. Dziewczyna podniosła się i usiadła pod drzewem. - Jak pan widzi, nic mi nie jest. - Często tu przychodzisz? - A co, nie wolno? To niczyja łąka - odburknęła. Westchnął. - Ciągle masz jeszcze do mnie żal? Dorota zwęziła powieki jak wściekły kot. - Ależ nie, o co miałabym mieć żal? Przecież takie są zasady.

Samobójców chowamy w niepoświęconej ziemi. Wspomnienia o nich muszą zarosnąć paprociami, żeby już nikt o nich nie pamiętał. „Możemy w niej za to chować morderców, gwałcicieli, oszustów…” - dodała w myślach. - Myślisz, że jest wielu innych, którzy mniej na to zasługują? - To już pan powiedział. Nie mnie osądzać o czyjejś winie. Zamilkła. Po tym, co się stało tamtej nocy, zastanawiała się, czy nie lepiej by było, gdyby wtedy powiedziały o wszystkim rodzicom dziewczyny. Jagoda udawała, że nic się nie stało, przez kilka dni chorowała, ale kiedy ją odwiedzały, mówiła, że wszystko jest w porządku. Potem znaleźli ją w tej samej białej sukience i wianku. Powiesiła się w tamtej stodole. Małe kwiatki zwiędły już zupełnie. Ludzie mówili, że musiała się długo męczyć, bo sznur był związany zupełnie niewprawnie. - To nie jest kwestia winy. Kto dobrowolnie wyklucza się ze świata żywych, ten nie ma miejsca w ich pamięci. Ty tego nie pamiętasz, bo nie możesz, ale podczas Epidemii ludzie nie krzyczeli z bólu, tylko z rozpaczy, kiedy zaczynali rozumieć, że już nie mają szans. Oni chcieli żyć i im nie pozwolono. My, którzy przez to przeszliśmy, popełniamy różne błędy, ale tego jednego nie wolno nam popełnić. Nie wolno odrzucić życia, Dorotko. Ona była taka młoda i naprawdę nie miała powodów, żeby się zabić. Dziewczyna nie odpowiedziała. Po tym, jak milczały tamtej nocy, nigdy z nikim nie rozmawiała na ten temat. Nawet z Ewą. Zachowywały się, jakby Jagoda nigdy nie istniała, nie wspomniały jej imienia ani swojej winy. Czasem ta tajemnica im ciążyła; Dorota przypuszczała, że przyjaciółka myśli o tamtej sytuacji równie często, jak ona. Być może tak jak ona czasem tu przychodzi, kładzie się pod drzewem i szepcze do pogrzebanych kości. Czasami Dorota zastanawiała się, co by było, gdyby z niej nie szydziły, gdyby wezwały pomoc, gdyby powiedziały jej rodzicom, co się stało. Ich karą za tamto przewinienie była konieczność milczenia. W dzień pogrzebu Jagody, kiedy trzech mężczyzn wyszło ze wsi, niosąc łopaty i całun z ciałem dziewczynki, ona skradała się za nimi. Nie było z nimi rodziców ani nikogo z bliskich. Dorota ukryła się w wysokiej trawie i obserwowała, a potem, kiedy sobie poszli, wyciągnęła z kieszeni scyzoryk i wycięła w pniu drzewa literę „J”. Tylko tyle mogła zrobić. Pamięć nie jest czymś, na co się zasługuje lub nie. Ona po prostu jest, siedzi w głowie, jak niespłacony dług, który mają żywi wobec tych, którzy są już martwi. * * *