a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Anthony Piers - Xanth 06 - Nocna Mara

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Anthony Piers - Xanth 06 - Nocna Mara.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 39 osób, 59 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 241 stron)

Rozdział 1 Zobaczyć tęczę Bocian zniżył lot, wylądował przed jamą, w której mieszkał Stunk i głośno zaklekotał. – Nie, to niemożliwe! – wrzasnął przerażony goblin. – Nawet nie jestem żonaty! – Coś ty. W wolnym czasie roznoszę pocztę – odparł bociek wymachując jakimś urzędowym drukiem. – W wolnym czasie? – zapytał goblin. – I tak nic nie zrozumiesz. Weź sobie to pisemko, muszę jeszcze powiadomić resztę naiwniaków. – Ale ja nie umiem czytać... – wydusił z siebie Stunk. Rzadko który goblin potrafił czytać. Podobnie jak inni analfabeci, Stunk nie lubił się do tego przyznawać. – Przeczytam ci, co tam jest napisane, ty perkaty nosie. – Bocian otworzył kopertę i zajrzał do środka. – Wszystkiego dobrego! – Wzajemnie, ptasi móżdżku! – grzecznie odpowiedział Stunk. Gobliny słynęły z dobrych manier, choć, nie wiedzieć czemu, inni czasem nie byli w stanie tego docenić. – Nie odzywaj się, durniu – powiedział bocian. – Nie widzisz, że czytam list? Wiesz, co tu jest napisane? Stunk nie odpowiedział. – Zadałem ci pytanie, głupcze! – wrzasnął podenerwowany bociek. – Myślałem, że czytasz list, długodzioby. Dlatego siedzę cicho. Chciałem być grzeczny, wobec kogoś, kto widać wcale na to nie zasługuje. Pewnie, że wiem. To jakieś życzenia. Lecz my, gobliny, takich sobie nie przesyłamy. – Życzenia! Ha! Durniu! Zdmuchnęli cię! – Co takiego? Nie czułem żadnego podmuchu. Jest taki piękny dzień. Ani śladu najmniejszego wiatru. – Kretynie! Drapnęli cię. Zwinęli cię do wojska! Wreszcie cię dostali. Skończyło się twoje słodkie życie! – Nie! – jęknął przerażony Stunk. – Nie chcę walczyć. Nie. Nie cierpię tego wszystkiego. Tej całej broni, tych rozkazów. Powiedz, że to nieprawda! – Założę się, że jednak wolałbyś, abym przyniósł Ci dziecko. Co, goblinku? – rzekł rozbawiony bocian, trzepocząc listem, który trzymał w skrzydłach. – Czemu mam iść na wojnę? Przecież między nami, smokami i gryfami panuje względny spokój. – To inwazja Mundan. Nic nie kapujesz? Nowa Fala Najeźdźców. Ci straszni Mundańczycy przybywają, by z gryfów i smoków zrobić gulasz. – Nie! Nie! – wrzeszczał Stunk. Z przerażenia zaczął się trząść, jąkać i przestępować z

nogi na nogę. – Nie, nie chcę, żeby mnie posiekano na kawałki! Jestem na to za młody! To co, że ze mnie prostak? Jeszcze całe życie przede mną. Nie pójdę! – To okrzykną cię dezerterem – powiedział bocian i oblizał dziób pomarańczowym językiem. – Wiesz, co się robi z takimi jak ty? – Nie chcę wiedzieć! – Karmi się nimi smoki – tryumfował bocian nadymając się z zadowolenia. Za nim ukazał się smok wypuszczający kłęby ciepłego, czerwonego dymu. – Nie dostaną mnie żywego! – zawołał doprowadzony do rozpaczy Stunk. Wyskoczył ze swej jamy i czmychnął korzystając z chwili nieuwagi potwora. Jednak smok, usiłując go pochwycić, natychmiast ruszył za nim. Zionął krwisto purpurowym, śmierdzącym, lepkim dymem, który parzył goblina. Stunk uciekał krzycząc. Na plecach czuł rozpalony ogień. Biegł, gdzie go oczy poniosą. Odległość między nim a smokiem zwiększyła się, lecz wiedział, że jest jeszcze w zasięgu jego mocy. Był prawie pewien, że ów płonący jęzor w każdej chwili może go dopaść. Wtem znalazł się na skraju przepaści. Nie był w stanie zatrzymać się. Poczuł, że spada. Był coraz bardziej przerażony. Zaczął szybko machać swoimi grubymi i krótkimi rączkami. Mimo to skaliste dno kanionu zbliżało się do niego z zawrotną prędkością. Wojsko lepsze od smoka, a smok lepszy od rozbicia się o skały – pomyślał – ale było już za późno na jedno i na drugie. – Nie, tego już za wiele! – obudził się wrzeszcząc z przerażenia. *** Imbri przeniknęła przez ściankę sypialni. Była bezpieczna. Tu już nic nie mogło jej grozić. Nie spodziewała się, że Stunk w ten sposób zareaguje na sen. Mało brakowało, a byłby ją zobaczył. Żadna przebudzona istota, nawet tak niepozorna jak goblin, nie powinna widzieć nocnych mar. A Imbri chciała wszystko robić jak najlepiej. Pogalopowała w ciemność nocy, zostawiając po sobie jedynie pojedynczy ślad kopyta. To był jej znak. Bardzo ważny znak. Lubiła nim pieczętować każdy zły sen, jaki przynosiła. Nadchodził groźny świt. Na szczęście tej nocy nie miała już nic do roboty. Mogła jedynie wrócić do domu, odpocząć, a potem paść się przez cały dzień. Pobiegła przez pole, minęła drzewa i zarośla i znalazła się na skrawku ziemi porośniętym hipnotykwami. Szybko dała nura w jedną z nich i... znalazła się w zupełnie innym świecie. Wkrótce przybyła na rozległą, mroczną równinę, na której zbierały się kobyły roznoszące nocne zmory. Wszystkie już powróciły wykonawszy swe zadania. Na ich kopytach widniały mapy księżyca. Jego zielone, kostropate lico pokrywały dziury i kratery. Wśród nich niczym medale lśniły księżycowe morza: MARE HUMERIUM, MARE NUBIUM, MARE FORIGORIS, MARE NECTARIS, MARE AUSTRALE. Indywidualne pieczęcie tych mórz

przyznawano klaczom w nagrodę za nocne spektakle, których dostarczały co wieczór 1 . Wokół panował mrok. Do Imbri podbiegła jakaś klacz. Była to Crisis – łączniczka Nocnego Ogiera. Jak tylko się pojawiła, zaczął z niej emanować sen. Przedstawiał elfa, który składał ręce na kształt liter. – Imbri! – zawołał elf. – Masz natychmiast stawić się przed Trojanem. Krótki sen zniknął. Wzywał ją Nocny Ogier? We własnej osobie? Tego nie mogła zlekceważyć! Obróciła się i pobiegła przez łąkę, w kierunku stajni. Odpoczywać będzie później. Nocny Ogier już na nią czekał. Był olbrzymi i piękny. Sierść miał czarną, niczym czerń najgłębszej nocy. Grzywa, ogon i kopyta nie wyróżniały się czymś szczególnym. Były takie same jak u klaczy, lecz wyglądały jakoś dostojniej. Zresztą w krainie koni każdy męski osobnik był specjalnie podziwiany. W rzeczywistości te parę ogierów stanowiło o sile tego Królestwa. Zaczął się seans snów. Znaleźli się we wspaniałej komnacie. Trojan przybrał postać siwego mężczyzny. Był Królem. Imbri zaś zmieniła się w elegancką damę. – Coś się z tobą dzieje, Maro Imbri – rzekł Koń – Król Snów. Już nie potrafisz tak wspaniale zastraszać jak kiedyś. Twa gwiazda przygasła. Jestem z ciebie niezadowolony. Nie podoba mi się to. – Właśnie doprowadziłam goblina do szału – zaprotestowała Lady Imbri. – Pokazawszy mu smoka i zrzuciwszy go nagle ze skały – zaoponował Trojan. Powinnaś go zastraszyć zanim w ogóle wyszedł z domu. Przecież wiesz, że właściwie nie wolno używać snów o smokach. Inaczej wszyscy się do nich przyzwyczają i już nie będą robić na nikim żadnego wrażenia. Efekty specjalne są zarezerwowane na inne okazje. Imbri przyznała mu rację. Na wieść o powołaniu goblin miał konać z trwogi i trząść się ze strachu. Tymczasem tak się nie stało. Coś się jej poplątało. Zawaliła całą robotę. – Postaram się poprawić – powiedziała ze skruchą. – To nie wystarczy – odrzekł Trojan. – Ostrość przewidywania jest wrodzona. Nie można jej osiągnąć przez postanowienie poprawy. Jeśli raz ją utracisz, już jej nie odzyskasz. Zamierzam cię przekwalifikować Maro Imbri! – Ale... ja nic innego nie umiem robić! – odpowiedziała przerażona. Poczuła się jak goblin otrzymujący swe powołanie. Po ponad stu latach sennej służby, w trakcie której zdobyła zasłużone, wyróżniające ją księżycowe morze, nie była przygotowana do robienia czegokolwiek innego. – Możesz się czegoś nauczyć. Przecież są także sny, które śni się na jawie... – Marzenia! – wykrzyknęła z pogardą. – Myślę, że masz ku temu pewne skłonności. 1 Nieprzetłumaczalna gra słów: mare (ang). – klacz, mare (łac.) – morze; night mare (ang.) nocna mara. Mara – w j. polskim widzenie senne, urojenie, coś nierealnego. Wg wierzeń ludowych cień zmarłego (duch-widmo) lub zmora (zjawa, widziadło).

– Skłonności? – Była oszołomiona. – Ja nigdy... – Przecież ostatnio ujarzmił cię ktoś śniący – powiedział Trojan oschle – nikt nie jest w stanie okiełznać klaczy rodzącej senne zmory, chyba że za jej cichym przyzwoleniem. – Ale... – Czemu zgodziłaś się, by dosiadł cię ktoś śniący? – Chciała zaprotestować, lecz Król uciszył ją gestem ręki. – Sam odpowiem ci na to pytanie. Dawno temu, u kogoś, w jakimś śnie ujrzałaś obraz tęczy. Urzekła cię. Chciałaś zobaczyć ją na własne oczy, lecz dobrze wiedziałaś, że będąc tylko nocną marą nigdy nie zdołasz na nią popatrzyć. Bo tęcza wystrzega się mroku. Ukazuje się tylko za dnia. – Tak... – przytaknęła. Rzeczywiście mówił prawdę. Wizja wielobarwnej tęczy nawiedzała ją od lat. Lecz żadna mara nie mogła opuścić w dzień swej krainy. Promienie słońca natychmiast by ją zabiły. Głupio zrobiła, pozwalając sobie na tak próżne i nierealne marzenia. – Na dodatek masz połowę duszy – ciągnął Ogier. – Wyniosłaś ogra ze Strefy Void2 , przyjęłaś pół duszy centaura, którą ci dano w nagrodę. Ale tak naprawdę zrobiłaś to jedynie po to, by zobaczyć tęczę. Istoty rodzaju żeńskiego nigdy nie potrafiły myśleć logicznie. Dobrze pamiętała, jak to było. Ogr chciał się jej jakoś odwdzięczyć. Był bardzo przyzwoity, jak na ogra i na mężczyznę przystało. Lecz ona nie czuła się na tyle swobodnie, by przekazać mu we śnie swe pragnienia, a w inny sposób nie mogła wyznać, o czym marzy. Jednak ich myśli spotkały się. Pojął, o co jej chodzi. – I jak to zwykle bywa – mówił dalej Król Snów – ta dusza przytępiła twą ostrość widzenia, przemieszała ją z twymi sennymi obrazami. Nie można być okrutnym, gdy się ma duszę. Taka cecha jej nie przystoi. – Ale ja mam tylko połowę duszy – odpowiedziała Imbri – po prostu cząstkę duszy. Myślałam, że to nikomu nie zaszkodzi. – Nawet najmniejsza okruszynka duszy przeszkadza w twojej pracy – odrzekł. – Czy mogłabyś mi ją dać? Od razu? – Pozbyć się mojej duszy? – zapytała, zatrwożywszy się nie wiedzieć czemu. – Wiesz, że większość mar, które w jakiś sposób dostały dusze, by nie zatracić ostrości widzenia, oddaje mi je na przechowanie. Są za nie dodatkowo wynagradzane, gdyż szczególnie przyczyniają się dla dobra sprawy. Dusze to niezwykle cenny towar. Łapiemy je i przetrzymujemy każdą, którą tylko uda się nam pozyskać. Ty jedyna skryłaś cząstkę swej duszy, odrzucając korzyści, jakie mogłabyś z niej mieć. Dlaczego? – Nie wiem – bąknęła speszona Imbri. – Ale JA wiem! – odrzekł Trojan. – Jesteś bardzo miła. Z wiekiem stajesz się jeszcze 2 Void – piąty żywioł (element, pierwiastek), dodawany do czterech elementarnych: powietrza, wody, ognia, ziemi. Wg starożytnych Greków – wyższe, świecące regiony powietrza (eter), przestrzeń niebios (otchłań, pustka, próżnia). Pierwotny chaos. Wg Arystotelesa najdoskonalszy, najważniejszy składnik budowy kosmosu; eteryczne tworzywo ciał niebieskich,kwintesencja (duch, dusza rzeczy).

bardziej sympatyczna. Tak naprawdę to nie lubisz dręczyć ludzi. A twoja dusza potęguje te skłonności. – Może... – smutno przytaknęła. Wiedziała, że wyznaje swój najgłębszy sekret. Czuła się winna. Jeśli nie pozwolą jej już przynosić złych snów... Powiedziała: – Postąpiłam głupio. – Niekoniecznie. Zastrzygła uszami. Właściwie nie powinna była tego robić, bowiem w tym śnie przybrała postać kobiety. – Naprawdę? – Tak chce przeznaczenie. Ono sprawi, iż pewnego dnia ujrzysz prawdziwą tęczę. – Tęczę? – Los wyznaczył ci szczególne zadanie, Maro Imbri. Wyciśniesz swe piętno na krainie Xanth. Ta chwila właśnie nadchodzi. Imbri zerknęła na swojego rozmówcę. Nocny Ogier wiedział więcej niż którykolwiek z mieszkańców Świata Mroku, lecz rzadko się do tego przyznawał. Jeśli twierdził, że ma do spełnienia jakąś misję – z pewnością miał rację. Jednak nie odważyła się go o to wprost zapytać. – Imbri, od dziś będziesz nosicielką marzeń. Twe dotychczasowe obowiązki przejmie jakaś okrutniejsza mara. – Przecież nie mogę wychodzić za dnia – zaprotestowała z nadzieją w głosie. Była przestraszona. Wiedziała, jak straszne i brutalne potrafią być inne klacze przynoszące złe sny. Miały rozwiane grzywy. Dzikie oczy. Były naprawdę bezlitosne. Zaczęła się martwić o tych, którym roznosiła sny. Te potwory ich zamęczą! O mało co nie krzyknęła. – Mary nocne różnią się od dziennych nosicielek marzeń brakiem dusz. Za to stworzenia dnia nie posiadają ciała. Ty będziesz w połowie marą nocy, w połowie istotą dnia. Będziesz miała pół duszy i materialne ciało. Rzucę na ciebie czar. Dzięki niemu światło słońca nic ci nie zrobi. – Będę mogła wejść w realny świat za dnia? Nadzieja zwyciężyła strach. Gdy Ogier obwieszczał coś swym rżeniem, klacze zawsze mu ufały. – W czasie kryzysu będziesz łączniczką między Mocami Nocy a Siłami Dnia. – Co z Crisis? – Imbri pomyślała, że się przesłyszała i że Trojan mówił o jej przyjaciółce Marze Crisium. Nie zwrócił uwagi na to pytanie. – Najważniejsze, by wróg nie odkrył, kim jesteś, bo mogłabyś być narażona na wielkie niebezpieczeństwo. Muszą myśleć, że jesteś zwykłym koniem. – Wróg? – Przecież występował w twoim śnie. Już nie pamiętasz?

Imbri starała się dokładnie sobie przypomnieć swój ostatni sen, lecz zanim zdołała się skupić Nocny Ogier mówił dalej: – A więc stawisz się przed oblicze Cameleon. Będziesz jej służyć – Przed kim? Będę co? – To matka Księcia Dora, następcy tronu w Xanth. Ona zbawi tę krainę, lecz będzie musiała się przenosić z miejsca na miejsce. Trzeba jej towarzyszyć i opiekować się nią. W sposób szczególny. Tak, jak potrafią tylko nocne mary. Strzeż jej, Imbri. Jest ważniejsza niż ktokolwiek się tego spodziewa. Przekażesz jej wiadomość dla Króla Trenta: STRZEŻ SIĘ JEŹDŹCA. – Nic nie rozumiem! – wykrzyknęła Imbri. Sen stawał się niewyraźny. – Nie musisz. – Nie znam ani jej, ani Króla. Nie wiem, jak wyglądają. Nigdy nie zanosiłam im snów. Jak więc mogę im przekazać tę wiadomość? – Spójrz na siebie. Przybrałaś postać Cameleon – powiedział Ogier i podał jej usnute z powietrza lustro, by mogła się zobaczyć. Imbri nie była zbyt krytycznie nastawiona do ludzi, lecz wizerunek, który ujrzała, nie podobał się jej. Cameleon była obrzydliwą staruchą. – Wykorzystasz swoje zdolności. Sny można przesyłać zarówno w dzień, jak i w nocy. A teraz spójrz na mnie. Tak wygląda Król Trent. – W tym śnie Ogier był przystojnym mężczyzną w sile wieku. – Gdy będziesz musiała się do niego udać, z pewnością go rozpoznasz. – Prawie nic z tego nie rozumiem – protestowała Imbri. – To przypomina mi jakiś zły sen. – To już przesądzone – odrzekł Ogier. – Wojna bardzo przypomina złe sny. Jednak nie kończy się z nadejściem dnia. A zło, które rozsiewa, pozostaje na długi czas po tym jak bijący się zaprzestają walki. Wojna to nie zapowiedź nieszczęścia, ona sama w sobie jest wielką tragedią. – Wojna? Lecz Ogier już nie odpowiedział. Zamrugał oczyma. Sen zniknął, a Imbri znalazła się na skraju rozległej, zielonej łąki. Była sama. Przesłuchanie skończyło się. *** Imbri wędrowała przez Królestwo Nocy żegnając jego mieszkańców. Weszła do Mosiężnego Miasta. Mijała ruchome domy, patrzyła na mosiężny lud. Przypominał ludzi o ciałach z metalu. Mężczyźni nosili mosiężne tuniki, a kobiety staniki z mosiądzu. Ci, co tu mieszkali, słynęli z produkcji masowej. Wzywani byli na pomoc, gdy trzeba było stworzyć większą ilość szczególnego rodzaju specjalnych snów. Imbri często ich odwiedzała, by któryś z nim nabyć. Zawsze były doskonałe. Nagle podbiegła do niej jakaś dziewczynka. – Pewnie mnie nie znasz, Maro Imbri – powiedziała – ale wiem, że przechodzisz na

stronę dnia. Byłam tam kiedyś. Imbri przypomniała sobie, że niegdyś pewna mieszkanka Miasta przez chwilę uczestniczyła w libacji ogrów. – Musisz zwać się Blyght – odpowiedziała. – Teraz jestem Blythe – zmieniłam imię. Zazdroszczę ci, maro. Tak chciałabym znów pójść do kraju dnia. Światło nic mi nie szkodzi, a ludzie często są tacy mili. – Masz rację. Jeśli tylko będę mogła wziąć tam mosiężną dziewczynkę, na pewno będziesz nią ty, Blythe – przyrzekła jej Imbri. Czuła do niej szczególną sympatię. Może Blythe też chciała zobaczyć tęczę? Imbri poszła pożegnać papierowych ludzi, siedzących w butlach ifrytów, zamieszkujące cmentarz chodzące szkielety i duchy z Nawiedzanego Domostwa. Wszyscy oni byli zdolnymi twórcami strasznych koszmarów. Wspólnie nad nimi pracowali. – Pozdrów ode mnie mego kumpla. Nazywa się Jordan i straszy w Zamku Roogna – poprosił jeden z duchów. Imbri obiecała mu, że to zrobi. W końcu weszła między klacze roznoszące złe sny. Przyjaźniła się z nimi. Pracowały razem przez tyle lat. Zrobiło się jej przykro. Było to najokrutniejsze ze wszystkich rozstań. Teraz musiała udać się w drogę. Musiała przyzwyczaić się żyć w dzień i paść się w nocy, jakoś znieść to okrutne przeobrażenie. Bardzo lubiła roznosić sny, choć już nie robiła tego tak dobrze jak kiedyś. I mimo, że możliwość przejścia na stronę dnia była kusząca, to jakoś strasznie jej było, gdy pomyślała, że ma opuścić ciemności. Tu miała wszystkich przyjaciół, a tam nie było nikogo. Pokłusowała w stronę tykwopola. Tylko nocne mary mogły opuszczać hipnotykwy bez niczyjej pomocy. Gdyby było inaczej – do Królestwa Xanth przedostałaby się masa pozbawionych nadzoru złych snów. Splądrowałyby tę krainę niczym jakiś nieposkromiony żywioł. Tak więc hipnotykwy były strzeżone, miały swój własny świat, dostępny tylko dla tych, którzy zajmowali się rozprowadzaniem jego wytworów. Paru śmiałków przez swoją głupotę spróbowało rzucić na nie okiem i wykraść im ich sekret. Ci, co choćby zerknęli do środka którejś z tykw przez mały otwór w skórce, wpadali do środka tych roślin i musieli w nich tkwić tak długo, dopóki któryś z ich przyjaciół nie oderwał ich wzroku od tej małej dziurki. A gdy już byli wolni, rzadko kiedy próbowali znów w nie zaglądać. Zresztą zawsze najlepiej nie patrzyć tam, gdzie nie trzeba, bo czasem można zobaczyć to, czego nie należy. Ogier miał rację. Imbri już nie umiała wczuwać się w sny. Nosiła je, dostarczała komu trzeba, lecz sen goblina nie był jej pierwszą wpadką. Nie chciała więcej nikogo straszyć. Ktoś to w końcu musiał odkryć. Całe szczęście, że mogę robić co innego – pomyślała – choć i to nowe przeobrażenie może stwarzać pewne trudności. Rozważyła pozytywne skutki tej przemiany. W końcu zobaczy Xanth za dnia. W końcu ujrzy upragnioną tęczę! Spełnią się jej najskrytsze marzenia. I co potem? Czy taka tęcza jest

tego warta? Przez nią straciła i pracę, i przyjaciół. Jakoś mniej jej teraz na niej zależało. Przesadziła tykwopole. Była niewidzialna. Nawet nie musiała tego chcieć. Działo się to jakby automatycznie. Po chwili znalazła się w Królestwie Xanth. Wokół panowały ciemności. Noc jeszcze się nie skończyła. Świecił księżyc. Wyglądał tak samo, jak znak na jej kopycie. Widać było księżycowe morza i kratery. Przystanęła, by na niego popatrzyć. Szukała swego morza: Mare Imbrium, Morza Deszczu, czy – jak chcą niektórzy – Morza Łez. Gry słów były zakazane, ale lubiła je. Królestwo Xanth słynęło z kalamburów. Prawie że było z nich stworzone. Teraz, kiedy miała pół duszy i nowe życie przed sobą, jej imię – „Morze Łez” – nabrało dla niej dodatkowego znaczenia. Odwróciła głowę i spojrzała na swoje kopyto. Widniał na nim znak księżyca, jak zawsze – w takiej fazie, w jakiej się akurat znajdował księżyc na niebie. Znaki mar nocnych zachowywały się podobnie jak on. Gdy znikał, klacze musiały się wiele natrudzić, by zostawić swój ślad. Imbri nigdy nie lubiła pracować w bezksiężycowe noce. Wtedy jej kopyta ślizgały się i nie mogła pieczętować swych snów. Tej nocy nie musiałaby się wysilać. Księżyc był w pełni. Biegła kłusem przez uśpiony Xanth, prawie tak, jakby znów miała roznieść sny swym śpiącym podopiecznym. Jednak dziś trzeba było przekazać hasło: „Strzeż się Jeźdźca”. Nie miała pojęcia, co ono znaczy, lecz była pewna, że Król będzie wiedział, o co chodzi. Nagle jej końskie serce zabiło nieco mocniej. Zbliżał się przerażający świt. Przedtem zawsze umykała przed wschodzącym słońcem, tym biczem dnia. Tym razem miała na własne oczy zobaczyć, jak rozprawia się ono z ciemnościami. Gwiazdy zbladły. Nie chciały na to patrzeć. Nadchodził dzień; wkrótce miało się zrobić na tyle jasno, by mogło wkroczyć słońce. Nienawidziło ono nocy, jak księżyc dnia. Jednak Imbri wiedziała, że księżyc czasami odważał się pojawiać w dzień. Szczególnie wtedy, gdy był silny i okrągły. Może kobieca natura Luny3 lgnęła do męskiej natury słońca? Może to dodawało mu otuchy? Nocne mary mogły wędrować tak długo, jak długo świecił. Nawet o brzasku. Wtedy tylko czuły się nieco gorzej. Ale po co było ryzykować? Imbri zebrała się na odwagę. Było coraz jaśniej. Wiedziała, że zaklęcie Nocnego Ogiera i połowa duszy, którą posiada, pozwolą jej przeżyć ten dzień, lecz w głębi serca jakoś trudno jej było w to naprawdę uwierzyć. A co będzie, gdy okaże się, że zaklęcie jest za słabe? – pomyślała. Mógł ją zabić każdy promyk słońca, a wtedy zniknęłoby jej księżycowe morze. I wszyscy by o niej zapomnieli. Wierzyła jednak Ogierowi. Przecież ją spłodził i rządził Mocami Nocy. Słońcem rządziły jednak Siły Dnia, a one mogły nie wiedzieć, że mają ją chronić. A może wiedziały i nie chciały tego przyjąć do wiadomości? „Bardzo mi przykro, Koniku. To była ta mara, którą miałyśmy oszczędzić? Na szczęście są jeszcze inne...” Dzień zbliżał się nieubłaganie. Musiała przeczekać ten krytyczny moment albo... albo 3 W strefie międzyzwrotnikowej, podobnie jak w mitologii grecko-rzymskiej, Księżyc jest najczęściej płci żeńskiej. W wielu mitach jest siostrą, żoną albo kochanką Słońca. Jest opiekunem snu, marzeń sennych, tęsknot, uczuć, myśli.

stchórzyć i wrócić do domu, na pastwisko. Miała rozszerzone chrapy, a nogi jej drżały ze strachu. W oczach błyskały białka. Była prawie gotowa do lotu. Wtem przypomniała sobie o tęczy. Nigdy jej nie zobaczy, chyba że stanie twarzą w twarz ze światłością dnia lub się od niej odwróci. Tęczę zawsze wskazywał cień jakiejś postaci. Wiedziała o tym. Takie było magiczne prawo Królestwa Xanth. To był tajemny znak. Lecz, żeby powstał cień, najpierw kogoś musiało oświetlić słońce. Cienie bardzo tego pilnowały, gdyż tylko w ten sposób mogły spełniać swe zadania. Imbri przystanęła i patrzyła jak wschodzi owo straszne słońce. Przyglądała się jego ostrym, potwornym promieniom, okrutnie przedzierającym się przez poranne mgły. Jeden z nich z zadziwiającą prędkością pomknął w jej stronę i dopadł ją, zanim w ogóle zdążyła zareagować. I nic się nie stało. Była żywa. Jedynie tam, gdzie dotknął jej promień, zalśniła sierść. Cudowne zaklęcie nie straciło swej mocy. Zniosła okrutny słoneczny blask. Teraz była klaczą Dnia. Po dłuższej chwili poczuła ogromną ulgę. Nigdy nie podejrzewała, by Nocny Ogier chciał się jej pozbyć, wystawiając ją na światło dnia. Jednak teraz uświadomiła sobie, że gdzieś w głębi duszy tkwiło w niej takie przeświadczenie. Jakże była szczęśliwa, że było ono nieuzasadnione. Zrobiła krok naprzód. Poczuła, że jest ciężka, i usłyszała, jak piach chrzęści pod jej nogami. Zobaczyła, że ziemia jest twarda, a powietrze, którym oddycha – rześkie i świeże. Trawy lekko muskały jej ciało, a wiatr przyjemnie rozwiewał grzywę. Imbri czuła, że żyje! – Och! – nagle wykrzyknęła urażona i majtnęła ogonem, elegancko gładząc swój bok. Coś bzyknęło. Jakieś ohydne stworzenie ugryzło ją! Należała do Dnia. Nocnej mary nie mógł dopaść żaden owad, żadna mucha. W nocy prawie ich nie było, a poza tym mary materializowały się tylko wtedy, kiedy tego chciały. Musiała przyzwyczaić się do tego, że każdy może ją, ot tak sobie, ugryźć. Musiała uważać. Ukłucia owadów nie należały do przyjemności. – Na szczęście mam długi ogon. Będę mogła strzepywać nim te potworki – pomyślała. – Pomimo wszystko przyjemnie jest mieć ciało, wygrzewać się w miłym, ciepłym słońcu... jakież to jego ciepełko jest cudowne! Była tak pełna życia, jak nigdy. W tej cielesności było coś wspaniałego, uduchowiającego. Któż by się tego spodziewał! Ruszyła stępa, potem kłusem, stawała dęba. Skakała wysoko, lądowała miękko. Czuła, że ma sprężyste nogi, tłumiące uderzenia o grunt. Znów wzniosła się w powietrze. Jeszcze wyżej... i nagle stało się coś dziwnego. Nie zdążyła stanąć dęba. Upadła na ziemię i ujrzała przed oczyma jasne, białe gwiazdy. – Ciała niebieskie szybko mnie dopadły! Cóż to jest? – szepnęła. Gdy się ocknęła – zauważyła, że ma guza na głowie. Zobaczyła, że to ona na coś wpadła.

Nic jej nie uderzyło. Wskoczyła na drzewo granitu i trzepnęła łbem o jego twardy pień, strząsając masę owoców. Były twarde jak kamień. Na szczęście żaden z nich nie spadł jej na głowę. Teraz rozumiała, co znaczy mieć ciało. Dotąd nie patrzyła, gdzie idzie; zawsze odruchowo przenikała przez różne przedmioty. Będąc koniem rządzonym przez Siły Dnia nie mogła tego robić. Gdy coś twardego trafiało na coś twardego – następował przykry wstrząs. Poszła dalej. Już spokojniej, starając się nie wchodzić na żadne drzewa. I choć nie podskakiwała z radości – przeciągała się, oddychała głęboko i była szczęśliwa. Należało jednak powrócić do pracy. Imbri przystanęła... i odkryła, że zapomniała, co ma zrobić. – To pewnie przez ten wstrząs... – westchnęła. Pamiętała, że jest nocną marą, że teraz ma służyć Siłom Dnia, że kazano jej z kimś zobaczyć się, przekazać hasło. Ale kim był ten ktoś i co to było za hasło – nie mogła sobie przypomnieć. Była zagubiona. Nie wiedziała, dokąd iść, zatraciła się w sobie. Czuła jedynie, że ta misja jest ważna i że wróg za nic nie może jej rozpoznać. Skoncentrowała się... – Ach, tak! – Coś sobie przypominała. – Tak! Przybyłam tu, aby zobaczyć tęczę. To pewnie jest moje zadanie. Nie miała jednak pojęcia, gdzie w danej chwili może być tęcza, co ma jej powiedzieć, a także dlaczego to miałoby mieć takie znaczenie dla dobra Xanth. Wszystko było niejasne. – Cóż! Będę musiała jej poszukać. Może ją znajdę i wtedy domyślę się, co mam robić – postanowiła i ruszyła w drogę.

Rozdział 2 Koń Dnia Imbri poczuła głód. Na rozległych łąkach hipnotykw zawsze było dużo pysznej trawy. Wczoraj jednak była tak zajęta, że nie zdążyła skubnąć ani ździebełka. Teraz, by przetrwać swe pierwsze chwile w tym realnym Królestwie Dnia, musiała znaleźć jakieś pastwisko. Nie miała jednak pojęcia, gdzie go szukać. Rozglądnęła się wokoło. Otaczał ją gęsty las. Runo pokrywały same suche liście. Gdzieniegdzie sterczały pojedyncze łodygi traw. Od razu je poznała. Były to niejadalne, metalowe źdźbła druto-trawca. To stąd lud Mosiężnego Miasta brał potrzebny mu do budowy drut. Dobrze znała tę okolicę, gdyż przynosiła złe sny wszystkim mieszkańcom Xanth, ale za dnia wszystko wyglądało tu całkiem inaczej. Poza tym w swoim nowym ciele czuła się trochę dziwnie. Przedtem nigdy nie zwracała zbytniej uwagi na to, co ją otacza. – Gdzież mogłaby tu być jakaś łąka? Chyba na zachód od Zamku Roogna... Rzadko tam zachodziła. W okolice Zamku zapuszczały się jedynie stare klacze, co najmniej trzechsetletnie. Tylko one mogły przynosić złe sny jego królewskim mieszkańcom. Pewnie by zabłądziła, a wolała tego uniknąć. Zastanawiała się, gdzie jeszcze mogłaby coś znaleźć. Wydawało się jej, że na północ od miejsca, w którym się aktualnie znajduje, rozciąga się duża polana porośnięta pachnącą trawą. Aby do niej dotrzeć, należało przejść przez góry; nie były zbyt wysokie, ale Imbri stwierdziła, że dla prawdziwego konia ta przeprawa mogłaby być nudna i zbyt ryzykowna. Nagle przypomniała sobie ścieżkę. Biegła między górami. Była wąska, ale bezpieczna. Miała swoją historię... Wtem zauważyła jakąś zieloną kępkę. Przerwała rozmyślania. Cudownie! Wreszcie mogła coś zjeść! Podbiegła nieco bliżej i spuściła głowę. Trawa gwałtownie wystrzeliła w górę, wbijając swe haczykowate źdźbła w jej delikatne wargi i chrapy. Uskoczyła w bok. Była podrapana, lecz straszne zielsko oderwało się. – Mięsożerna trawa! Nie wolno mi nawet do niej podchodzić. Inaczej nie najem się, a zostanę zjedzona. Nie ma rady. Trzeba będzie pokonać te góry – pomyślała. Ruszyła na północ. Omijała wikłacze, zwisające liany, nory smoków, gryfów, bazyliszków. Dobrze wiedziała, że teraz lepiej się od nich trzymać z daleka. W końcu dość często straszyła nimi w swoich snach. Oczywiście tych, którzy na to zasługiwali. Wreszcie dotarła na miejsce. – Tak... gdzie może być ta ścieżka? Chyba nieco na zachód – sama odpowiedziała sobie Imbri i pobiegła w tym kierunku. Mniej więcej orientowała się, co gdzie leży, jednak pewne szczegóły jej umykały. Nigdy przedtem nie musiała dokładnie pamiętać, jak wygląda realny świat. Nagle zauważyła, że ktoś się do niej zbliża. Przystanęła. Nie bała się, ale wolała być

ostrożna. Przeczuwała, że potwory mogą jej coś zrobić, ale też była pewna, że prawie wszystkim może uciec. Mało kto był szybszy od cwałującej nocnej mary. Spostrzegła, że tym kimś jest wspaniały biały rumak. Zdziwiła się. Biegł kłusem wzdłuż podnóża gór, na wschód. Miał piękną, białą grzywę i ładny ogon. Na jego przedniej lewej nodze, tuż nad pęciną, połyskiwała mosiężna obręcz. Nie było mu z nią do twarzy. Imbri nigdy nie widziała koni noszących obręcze, ale do tej pory znała tylko konie ze świata hipnotykw. Dostrzegł Imbri i zatrzymał się. Byli zupełnie inni. Piękna czarna klacz i biały ogier. W Królestwie Xanth nie było prawdziwych koni. Zamieszkiwały tam tylko istoty w pewnym sensie z nimi związane: końskie muchy, centaury, koniki morskie, klacze roznoszące złe sny. Ale te mieszkały w hipnotykwach i nie wałęsały się bez potrzeby. Oprócz nich były jeszcze klacze przynoszące marzenia. Pracowały za dnia, lecz były niewidzialne i w ogóle nie posiadały ciał. Ukazywały się jedynie takim samym klaczom. Imbri dobrze o tym wiedziała. Zastanawiało ją więc, co tu robi ten koń. Postanowiła go o to zapytać. Mogła zarżeć, lecz nie była całkiem pewna, czy zdoła w tym języku dokładnie wyrazić swą myśl. Zawahała się, podeszła nieco bliżej i roztoczyła przed nim swój sen, a właściwie marzenie. Zrobiła to świadomie, a jednak obraz był niewyraźny, jakiś rozmyty i, jak to w marzeniach bywa, mniej ostry niż w przynoszonych przez nią snach. Akcja też była niezdarna. Nie miała bowiem scenariusza, według którego mogłaby snuć swą opowieść. Ale w zaimprowizowanym śnie wszystko mogło się wydarzyć! Przybrała postać odzianej w czerń, młodej kobiety. Zamiast grzywy miała piękne, błyszczące włosy, miast ogona – zwiewną, czarną suknię. Nie było z niej wiele pożytku, gdyż nie dało się nią odpędzać much, ale przynajmniej przysłaniała tę część ciała, którą te bestie najczęściej atakowały. – Ludzie prawie zawsze zasłaniają pewne części ciała, jakby się ich wstydzili – pomyślała. Zresztą nie tylko to ją u nich dziwiło. – Kim jesteś? – zapytała dziewczyna ze snu uśmiechając się tajemniczo. Koń położył uszy. Odwrócił się przerażony i pogalopował w drugą stronę. Imbri popatrzyła na niego spode łba. – Jest taki piękny, ale boi się ludzi. Skąd mogłam wiedzieć, że powinnam wcielić się w coś innego, na przykład w mówiącego ptaka? Jeśli znów się na niego natknę, postaram się już go nie spłoszyć – postanowiła. Skierowała się na zachód i odszukała ścieżkę. Na ścieżce stał człowiek. Był dość wysoki, miał jasną cerę, jasne włosy i muskularne ciało. Ludzie powiedzieliby, że jest bardzo przystojny. Jednak dla Imbri żadna istota, a tym bardziej człowiek, nie była tak piękna jak koń. – Witaj, piękna kobyłko! – zawołał mężczyzna, gdy tylko ją zobaczył. – Czy nie widziałaś pędzącego białego ogiera? To mój rumak. Gdzieś mi uciekł. Ma na nodze moją

obręcz. – Mówiąc te słowa wyciągnął lewą rękę, na której tkwiła taka sama wąska bransoleta, jaką miał na sobie biały koń. Nie było wątpliwości. Człowiek, który stał przed nią, miał z nim coś wspólnego. Imbri zaczęła marzyć. Znów była ubraną na czarno kobietą szczelnie okrywającą te części ciała, które mogły świadczyć o jej kobiecości. Nie zamierzała nikogo gorszyć. – Widziałam go przed chwilą, ale ode mnie też uciekł. Pobiegł w tym kierunku. Wyglądało na to, że mężczyzna się czegoś przestraszył. – Istniejesz naprawdę, czy tylko coś mi się przywidziało? – Nie, to ja, nieznajomy człeku – powiedziała roztaczając dalej swą wizję. – Przynoszę marzenia. Dzięki mnie możesz śnić na jawie, lecz za dnia to, co widzisz, jest mniej realne niż prawdziwy sen. Wcześniej się nad tym nie zastanawiała, ale rzeczywiście tak było. Co prawda nie było jakiejś istotnej różnicy pomiędzy roztaczaniem marzeń a snów, jednak ludzie tylko we śnie byli w stanie w pełni uwierzyć, iż przesuwające się im przed oczyma obrazy są zupełnie realne. Nie działo się tak za dnia, toteż marzenia wywierały na nich nieco mniejsze wrażenie. Szybko też rozpoznawali wszelkie zwidy. Można się było z ich pomocą z nimi wspaniale porozumiewać. – Aha! Czy ty także ukazałaś się mojemu rumakowi? To Koń Dnia. Nic dziwnego, że uciekł. – Obawiam się, że moje sny mogą przestraszyć kogoś, kto się ich nie spodziewa – rzekła ustami stworzonej przez siebie kobiety, rozkładając z zakłopotaniem ręce. Gdyby tak mogła straszyć po nocach! – Jestem nocną marą. Nazywam się Imbri! – wykrzyknęła jednym tchem. – Nocną marą? – zawołał. – Często widuję je w moich snach. Byłem pewien, że nie możecie opuszczać swego królestwa za dnia. – Jestem szczególnie uprzywilejowana – odpowiedziała. – Teraz rozporządza mną Dzień. Tylko że nie bardzo pamiętam, co miałam zrobić. Wiem tylko tyle, że mam zobaczyć tęczę. – Ojej! Tęcza! – Tak. Widok tęczy jest wart wielu wyrzeczeń. Widziałem ją tyle razy, a zawsze jestem nią zachwycony. – Gdzie jej szukać? – zapytała ucieszona. Była tak podniecona, iż prawie zapomniała, że ma mówić ustami widziadła. Wypowiadając te słowa dziewczyna ze snu przybrała postać półnagiej nimfy. Jednak natychmiast z powrotem skleciła właściwy obraz, bowiem rozmarzony człowiek już zaczął się jej pożądliwie przyglądać. – Wiem, że wskaże mi ją mój cień, ale... – By ukazała się tęcza musi świecić słońce i padać deszcz – odpowiedział nieznajomy. – Ale czy wtedy chmury nie zasłaniają słońca? Nie może naraz świecić słońce i padać deszcz! – Może. Jednak zdarza się to dość rzadko. Tęcza jest niezwykle kapryśna. Nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy się pojawi. Nikomu nie dowierza. Inaczej utraciłaby swą magiczną

moc i stałaby się zwykłym ziemskim zjawiskiem. Dzisiaj jej nie zobaczysz. Nie będzie padało. – W takim razie pójdę poskubać trochę trawy – stwierdziła z rozczarowaniem. – Pewnie to także robi mój koń, a przecież tak dobrze go karmię – odpowiedział. – Nigdy nie jest najedzony. Siano przechodzi przez niego jakby go w ogóle nie trawił. Z miejsca jest wydalane. Gdybym mu go nie wydzielał, żarłby bez opamiętania. Ale to dobry konik. Gdzież mógł sobie pójść? Tu go nie ma. Przez cały czas jechaliśmy na wschód. Zatrzymałem się dopiero, gdy usłyszałem odgłos twych kopyt. I wtedy się spłoszył. Imbri spojrzała w dół. Ślady prowadziły do przełęczy przecinającej pasmo gór. – Chyba pobiegł tą ścieżką – powiedziała. Mężczyzna spojrzał na ziemię. – Tak, to chyba jego ślady. Teraz już je widzę. Gdybym był nieco szybszy, zagrodziłbym mu drogę – przerwał i popatrzył na Imbri – piękna maro! Nie chciałbym ci się narzucać, ale czy mogłabyś przenieść mnie przez te góry? Nienawidzę chodzić pieszo. Zapewniam cię, że chcę tylko schwytać swego konia. Gdy tylko go gdzieś zobaczę i zawołam, zaraz do mnie przyjdzie. To naprawdę posłuszne stworzenie. Poza tym nie jest przyzwyczajony do tego, by włóczyć się samopas. Może nawet mnie szuka i nie może znaleźć drogi. Sama wiesz, że nie jest zbyt rozgarnięty. Imbri zawahała się. Czasami ktoś jej dosiadał, ale wolała być wolna. Z drugiej jednak strony miała wielką ochotę znowu zobaczyć konia. I tak szła w tamtym kierunku... – A może chcesz zostać ze mną? – namawiał ją mężczyzna. – Mam mnóstwo siana i owsa. Dla mojego konia. On pochodzi z Mundanii, a brak rozumu równoważy jego pęd i siła. Jest spokojny i nieśmiały. Nikomu nie wyrządziłby krzywdy. Boję się, że ktoś mu może zrobić coś złego. Jest sam w tym królestwie magii. – Z Mundanii? – pomyślała. – To tłumaczyłoby jego obecność. Czasem jakieś mundańskie zwierzaki przemierzały Xanth, włócząc się gdzie popadnie. Nie było tu zbyt bezpiecznie. Nawet Imbri, w pewnym sensie istota nie z tej krainy, mogła w niej popaść w tarapaty. Szczególnie za dnia. Można tu było spotkać wiele groźnych stworzeń i niebezpiecznych miejsc. Pewnie dlatego klacze, które dostarczały marzeń, nie miały ciał. By przetrwać dzień trzeba było być niewidzialnym. – Wsiadaj! Pójdziemy tą przełęczą – powiedziała. – Świetnie! – odpowiedział człowiek. – W zamian, jak tylko będę mógł, pokażę ci tęczę. Podszedł bliżej. Miał miły, ciepły głos. Stała spokojnie, choć się trochę bała. Zwykle na jawie nikt nie mógł dotknąć nocnej mary. Po chwili jednak uzmysłowiła sobie, że przecież teraz należy do Dnia i każdy może to zrobić. Mężczyzna wskoczył jej na grzbiet. Cholewy zwisały po bokach. Ścisnął ją kolanami i chwycił się grzywy rękoma. Umiał jeździć konno. Nawet gdyby nie wiedziała, że Biały Koń do niego należał, domyśliłaby się tego po sposobie, w jaki jej dosiadał.

Ruszyli w stronę przełęczy. Mężczyzna siedział na niej tak lekko i swobodnie, że prawie nie czuła jego wagi. Ścieżka była twarda i równa. Mogła nawet biec kłusem. – Dziwne ukształtowanie terenu – stwierdził człowiek, gdy mijali wiszące występy skalne – płaska ścieżka, a nad nią takie strome skały. – Ta przełęcz nazywa się Faux Pass, Przejście Faux4 – powiedziała mu Imbri za pomocą snu na jawie. – Przed wiekami wędrował tędy gigant Faux. Chmury sięgały mu do kolan, a więc nie zauważył gór. Lewą nogą zahaczył o nie i omal nie upadł. Gdyby się przewrócił, z wściekłości zemściłby się na krainie Xanth, niszcząc co popadnie. Leczjakoś złapał równowagę, a jego niefortunny krok zmiażdżył tylko niewielką część tych gór. Utworzyła się przełęcz, którą inne żywe istoty zwykły wykorzystywać, by się przez nie przeprawić. Nazwano ją jego imieniem, ale ludzie zniekształcają je nieco i mówią po prostu Fo Pa. – Urzekająca historia – stwierdził mężczyzna i czule poklepał Imbri po szyi. Sprawiło jej to przyjemność, lecz poczuła się głupio, jakby się tego wstydziła. Cóż ją obchodziło, co myślą o niej ludzie? A może to nowe ciało sprawiało, iż jednak trochę jej na tym zależało? – Wspaniałe porównanie. Fałszywy krok – Fo Pa. Tak powinno się mówić, gdy się ktoś pomyli. Dużo ludzi popełnia nietakty i błędy. Skierowali się na północ. Przed nimi rozciągała się równina porośnięta bujną, soczystą trawą. Imbri była szczęśliwa. Wreszcie mogła się najeść do syta. – Widzę ślady – powiedział mężczyzna, jakby od niechcenia machnąwszy ręką. Imbri zawahała się nie wiedząc, na co wskazuje. Tak bardzo chciała odszukać Białego Konia. Był taki piękny! A na dodatek był to ogier. Skręciła w lewo. – Nie, nie tędy, tam – odezwał się człowiek. Znów skinął ręką i wskazał w nie wiadomo którą stronę. Poszła w prawo. – Nie, znów nie tu – powiedział. Imbri przystanęła. – Nie wiem, o co ci chodzi – rzekła zdenerwowana. Dziewczyna ze snu nachmurzyła się. Spoglądała zalotnie spod kosmyków włosów, które rozrzucone niedbale zasłaniały jej twarz. – To nie twoja wina – odpowiedział człowiek. – Ubóstwiam wizje, jakie przede mną roztaczasz. Nie masz żadnych kłopotów, by przekazywać mi to, co chcesz powiedzieć. Ja nie umiem tak dobrze się wysłowić. A pewnie nie wiesz, co znaczą gesty ludzi. Spróbuję ci to wyjaśnić. – Zeskoczył z konia i wyjął coś zza pazuchy. Był to mały mosiężny pręt. Na końcach miał przyczepione sznury. – Weź to do pyska, między zęby. – Podsunął jej to coś pod nos, trącił łokciem. Musiała go usłuchać lub uciec. Ufnie otworzyła pysk, wzięła pręt między zęby, wsunęła tam, gdzie u koni tworzą szparę. – Ludzie nie mają takiej szpary – pomyślała – ale nie będę się tym przejmować. Nie umieją tak dobrze przeżuwać siana jak konie, a wszystko, co jedzą, obrzydliwie miesza im się w ustach. Wygląda to bardzo nieapetycznie. 4 Nieprzetłumaczalna gra stów. Faux pass – wymawiaj (fo pa) – z franc. – fałszywy krok, nietakt; pass – wymawiaj (pa) – z ang. – przechodzić, przeprawiać się.

– Teraz będę pociągać za wodze – wyjaśnił – i będziesz dokładnie wiedziała, gdzie masz iść. Popatrz. Pokażę ci. – Znów wskoczył jej na grzbiet i wziął w ręce przyczepione do kawałka mosiężnego pręta postronki. – Obróć się. O, tu – powiedział ciągnie za prawą wodzę. Wędzidło zaczęło ją nieprzyjemnie uwierać; chcąc sobie nieco ulżyć obróciła głowę w prawo. – Zrozumiałaś! – wykrzyknął człowiek. – Ale z ciebie dobry konik. W rzeczywistości nie była tak pojętna. Było jej po prostu niewygodnie. – Nie podoba mi się ten twój pomysł – zaprotestowała. – Nie podoba ci się? O, jakże mi przykro! Teraz idziemy w lewo. – Pociągnął za drugą wodzę. Ból przeszył jej lewą stronę pyska. Imbri miała tego dosyć. Stanęła, zaparła się mocno czterema kopytami starając się wypluć mosiężne wędzidło. Miało nieprzyjemny posmak. Jednak wodze, jak na złość, utrzymywały je we właściwym miejscu. Przesłała mu przykry sen – dziewczyna wpadła w słuszny gniew. Wymachiwała rękami. Włosy opadły jej bezładnie na kark. – Złaź ze mnie, człowieku! – Musisz się do mnie odpowiednio zwracać – powiedział mężczyzna. – Nazywają mnie Jeźdźcem. JEŹDZIEC. Nagle sobie wszystko przypomniała. Hasło, które miała przekazać, brzmiało: „Strzeż się Jeźdźca”. Teraz już wiedziała, co ono znaczy. – Strzeż się Jeźdźca, co? – powtórzył mężczyzna i Imbri spostrzegła się, że przekazuje mu swe myśli. Ze złości zamieniła dziewczynę ze snu w smugę dymu, lecz go to nie zraziło. – A więc masz przekazać wiadomość. Ostrzec kogoś przede mną! Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności, koniku. Na pewno nie pozwolę ci uciec. Muszę cię zabrać do domu i trzymać w ukryciu, żebyś mnie nie zdradziła. Imbri nie wiedziała, co ma zrobić, więc nie robiła nic. – Tak bezmyślnie wpadłam mu w łapy. A miałam go unikać – pomyślała. – Wracajmy do domu – rozkazał Jeździec. – Później złapię Białego Konia. Jesteś za cenną zdobyczą, bym pozwolił ci uciec. Wiem, że wy, nocne mary, możecie nocą przenikać przez skały. Możecie nawet stawać się niewidzialne. To znaczy, że muszę cię umieścić w bezpiecznym koralu, zanim zapadną ciemności. No, ruszaj się! Imbri nie zareagowała na rozkaz. Miał rację. Nocą nie mógł jej utrzymać, nawet gdyby nie spał i pilnował jej przez cały czas. A gdyby zasnął, poczęstowałaby go takim snem, że nie pozbierałby się ze strachu. Czas pracował na jej korzyść. Nie zamierzała go słuchać dłużej niż było trzeba. Postanowiła tkwić w miejscu tak długo, dopóki nie wymyśli, jak się go pozbyć. – Mam coś jeszcze w zanadrzu. Zabawimy się trochę! – powiedział Jeździec i spiął ją ostrogami. Ból przeszył na wskroś jej ciało. – On chyba ma tam noże – pomyślała i zanim zdążyła się zorientować, co robi – ruszyła naprzód, trzęsąc się ze strachu.

Zwykle kiedy koń poczuje ból lub się czegoś przerazi – rusza z kopyta. Cwał to najlepszy sposób obrony. – No i co? Podobają ci się moje ostrogi? – szydził Jeździec. Pociągnął lewą wodzę zmuszając ją, by skręciła w tym kierunku. Imbri próbowała biec wolniej, lecz znów spiął ją ostrogami i pogalopowała szybciej. Chciała skręcić w prawo, ale wędzidło zraniło jej wargi. Musiała go posłuchać. Jeździec robił z nią, co chciał. – Nic dziwnego, że Biały Koń od niego uciekł. Czemuż od razu się na nim nie poznałam? – pytała sama siebie. – Zapomniałam, jak brzmi hasło, i dałam się tak wrobić. W tak beznadziejnie głupi sposób! Ale stało się. Teraz płaciła za swoją naiwność. Postanowiła, że w przyszłości będzie mądrzejsza. – Żebym tylko mogła się jakoś wymknąć – marzyła. Jeździec przejechał z powrotem przez Faux Pass i skierował się na zachód. Szli wzdłuż południowych zboczy gór. Imbri przestała walczyć ze swym zdobywcą i stwierdziła, że wykonywanie jego rozkazów w pewnym stopniują bawi. Nie robił jej krzywdy, chyba że próbowała się mu przeciwstawić. Przeklinała sama siebie, gdyż nie było jej na to stać. Z drugiej jednak strony szybko przyzwyczaiła się do posłuszeństwa. Gdy tylko próbowała stawiać opór, karał ją. Gdy go słuchała – chwalił. Był tak pewny siebie, tak konsekwentny, że poczuła się przy nim, jak biedne, źle wychowane zwierzę. Dopóki nie miała jakiegoś sposobu, by odzyskać swą wolność, musiała robić, co kazał. Ale to mu nie wystarczało. Trzeba było także odpowiadać na zadawane pytania. – Kto ci powiedział, że należy się mnie wystrzegać? Klacz zawahała się. Jeździec spiął ją ostrogami. Były ostre jak brzytwa. Poczuła ból i postanowiła odpowiedzieć. Posłała mu sen. Przybrała w nim postać zakutej w kajdany, broczącej krwią kobiety ze sztabką mosiądzu w ustach. – Cawład Ości – powiedziała przez zęby. – Nie nabierzesz mnie – zagroził Jeździec, znowu spinając ją ostrogami. – Umiesz wyrażać się jasno. Musiała przestać spiskować. – Władca Ciemności – powtórzyła, tym razem wyraźnie. – Nocny Ogier. On zatwierdza dostarczane przez nas sny. To on kazał przekazać tę wiadomość. – Nocny Ogier. Hmm. Konie z natury ciągną do stada. Szczególnie, gdy żyją na wolności. Czy jest on w jakimś sensie zależny od mroku? – Od hipnotykw – wyjaśniła. – One chronią nas przed blaskiem dnia. – Teraz żałowała, że w ogóle się tu znalazła. – Wytłumacz mi – poprosił. – Znam jedynie magiczne tykwy mające hipnotyzującą moc. Te z małą dziurką, przez którą można zajrzeć do środka. Ale każdy, kto by się na to odważył, zostaje zahipnotyzowany; nie może mówić ani się nawet ruszyć, dopóki ktoś go od nich nie odciągnie.

– To właśnie o nie chodzi – odpowiedziała dziewczyna ze snu. Była odziana w łachmany i załamana. Nie cierpiała występować w roli konfidenta, niemniej jednak nie miała pojęcia, do czego te specyficzne informacje mogą się mu przydać. Przecież Jeździec i tak wiedział, gdzie nie należy zaglądać. Niestety. – My, nocne mary, jesteśmy jedynymi stworzeniami mogącymi wchodzić do hipnotykw i wychodzić z nich bez przeszkód. Wszystkie hipnotykwy są takie same. Wszystkie otwierają swe wrota przed Światem Nocy. Gdyby jednak przypadkiem zajrzał do nich jakiś człowiek, jego ciało natychmiast by zamarzło, a ducho-dusza przybrała wewnątrz nową postać. Musiałaby kluczyć w labiryncie uciech. Ten, kto zatrzymałby się tam na dłużej, może utracić na zawsze kontakt z duszą, która wtedy już nigdy nie jest w stanie powrócić do ciała. – A więc to pułapka, a nawet więzienie – rzekł w zadumie. – Spodziewałem się tego. Cieszę się, że mówisz prawdę, kobyłko. Ile dusz może się tam pomieścić? – Bardzo dużo. Każda hipnotykwa jest tak olbrzymia, jak Xanth. Musi taka być, gdyż mieszczą się w niej wszystkie sny, dla wszystkich ludzi z tej krainy. A sny nigdy się nie powtarzają. Dla nas, mieszkańców hipnotykw, cała reszta Królestwa Xanth jest tak malutka, że można by ją zmieścić w dłoni. – Tak, teraz już wszystko rozumiem. Bardzo ciekawe. My możemy zapanować nad wami tu, wy nad nami tam. Jedno zależne od drugiego. – Przerwał i po chwili znów spytał: – Komu miałaś przekazać tę wiadomość? Nie odpowiedziała mu. Była pewna, że mogłoby to przyspieszyć wypowiedzenie wojny. Lecz Jeździec wbił swe ostrogi w jej ciało. Musiała się na coś zdobyć. Była podatna na ból, gdyż nigdy przedtem go nie doświadczyła. Po prostu przedtem dla niej nie istniał. Nie umiała sobie z nim poradzić. – Miałam pójść do Cameleon i przekazać jej wiadomość dla Króla. – Kim jest Cameleon? – Matką Księcia Dora, następcy tronu. Jest bardzo brzydka. – A czemu nie miałabyś pójść wprost do Króla? Ostrogi wisiały w pogotowiu. – Nie wiem. – Dziewczyna ze snu wzruszyła ramionami i wzięła się pod boki. Dźgnął ją ostrogami. Zrozpaczona Imbri dodała: – To miała być tajna misja. Może w tym tkwi jakiś podstęp. Ta kobieta przekazałaby Królowi otrzymaną wiadomość. Nikt przecież by nie podejrzewał, że jestem wysłanniczką hipnotykw. – A więc najważniejszy jest Król? Nigdy nie można się sprzeciwić jego woli? – Król rządzi ludźmi z Królestwa Xanth – przytaknęła. – Jest taki jak Nocny Ogier. Jego słowo równa się prawu. Gdyby nie on, zapanowałoby bezprawie. – Tak... to nie jest takie głupie – stwierdził Jeździec i tym razem nic jej nie zrobił. – Gdybyś pobiegła prosto do Króla, wróg mógłby przechwycić hasło i domyślić się, co ono znaczy, co z kolei najprawdopodobniej sprawiłoby, że ta cała twoja misja skończyłaby się

fiaskiem. Myślę jednak, że jeszcze lepiej będzie go w ogóle nie przekazywać. Nocny Ogier miał rację. Jest kuty na cztery nogi. – To najwspanialszy ze wszystkich koni – przytaknęła mu Imbri, stwarzając strzęp snu. – Wie dużo więcej niż mówi. Tak jak Dobry Mag Humphrey. – Musi mieć dobry wywiad – dodał i wyjaśnił: – To znaczy, świetnie orientuje się w posunięciach wroga. Ja też pracuję w wywiadzie. Oczywiście ten twój Ogier ma całą sieć powiązań, bo ma nocne mary. Penetrujecie nasze mózgi podczas snu, prawda? Przed wami nic się nie ukryje. – Coś ty! My tylko roznosimy sny – zaprzeczyła Imbri. Jej zawodowa duma przewyższała chęć wyprowadzenia go w pole. – Nie wiemy, co kryją umysły ludzi. Gdyby tak było, nigdy nie wzięłabym tego wędzidła do pyska. Nie dość, że boli, to ma taki nieprzyjemny posmak. – To skąd wiedziałaś o mym istnieniu? Musiałaś coś o mnie słyszeć. Przecież miałaś przekazać hasło, a ono wyraźnie mówi, żeby się mnie wystrzegać. – Nie wiem. To Nocny Ogier cię zna. Ma pod sobą Urząd Śledczy. Mówi nam, gdzie trzeba zanieść złe sny, lecz prawie zawsze kieruje nas do śpiących ludzi. Świat Nocy ma bardzo nikły związek ze Światem Dnia. – Teraz wszystko rozumiem. Noc kryje wiele tajemnic. Ale, ale... co z tym Dobrym Magiem? Czemu jego nikt przede mną nie ostrzegł? – Mag Humphrey sam przekazuje informacje. W zamian za to ten, co pyta, musi służyć mu przez cały rok – wyjaśniła. – Nikt nie zadaje mu pytań, gdy sam daje sobie radę. – Ach! Żarliwie chroni to, co wie! – rzekł Jeździec. – Podoba mi się to. Albo... albo jest przekupny. Zatem aby usłyszeć, co naprawdę dzieje się w Xanth, trzeba albo dać łapówkę, albo zajrzeć przez dziurkę do hipnotykwy. A wtedy wpada się w jej sidła i nie można się wydostać z pułapki. Ciekawa sytuacja. Nie ma co! Ludzie są prawie całkiem zależni od Króla. On nimi rządzi i o wszystkim ich informuje. Gdyby coś się stało z Królem Trent – na moment zamilkł – czyjego następca, Książe Dor, będzie mógł objąć władzę? – Wiem tylko to, co widziałam w snach. – Imbri zaczęła grać na zwłokę. – Na pewno, ale w snach dochodzą do głosu najskrytsze marzenia. No więc co z tym Księciem Dor? – Nie ma żadnego doświadczenia – wymknęło się jej niechcący. – Gdy jakieś osiem lat temu był nastolatkiem, Król Trent wyjechał na pewien czas na wakacje i jemu powierzył władzę. Książę nie umiał sobie poradzić i wezwał na pomoc swych przyjaciół. W końcu, póki nie wrócił Król, Władca Zombich musiał wziąć wszystko w swoje ręce. Rozsyłano wtedy wiele złych snów. Nocne mary pędziły z wyładowanymi jukami, prawie że gubiąc ogony. To były złe czasy dla Xanth. – A więc powszechnie wiadomo, iż Książę Dor nie umie rządzić państwem – powiedział Jeździec – zaś w następnej linii sukcesja przypadłaby Władcy Zombich. A on nie jest zbyt lubiany. Tak, Król Trent nie ma właściwie godnego zastępcy.

Zamilkł i zamyślił się. Zapanowała cisza. Imbri szła trącana raz po raz jedynie kolanami. Gdy szturchnął ją którymś w bok, chciał, by skierowała się w odwrotną stronę. Nie był zbyt okrutny. Żądał tylko, by była posłuszna w każdym calu. I tego właśnie nie mogła znieść. Nie mogła mu się wymknąć, ale miała nadzieję, że kiedyś sobie z nim poradzi. Nie był w stanie ciągle spinać jej ostrogami. Kiedyś musiał też wyjąć wędzidło. Imbri postanowiła, że gdy tylko z niej zeskoczy, natychmiast mu ucieknie. I będzie wiedziała o nim o wiele więcej niż dotychczas... – To prawda. Należy się go strzec. Strzec się Jeźdźca – pomyślała. Przybyli do obozowiska. Było tu jeszcze dwóch mężczyzn. Wyglądali na Mundańczyków. – Sprawiłem sobie konika – zażartował Jeździec. – A gdzie drugi? – zapytał jeden z nich. – Uciekł, ale go jutro dopadnę. Ten jest lepszy. To poskromiona nocna mara. – Uhm... – przytaknął niepewnie Mundańczyk, zerkając w stronę Imbri. Wyglądało na to, że wziął słowa Jeźdźca za żart. Mundańczycy często w ogóle nie mieli pojęcia o magii. – Lepiej pozbyć się tego Białego Konia – rzekł drugi. – Ujeżdżasz go, karmisz, a jak jest potrzebny – to go nie ma. – Ale to koń z ikrą. Nie ma o czym mówić – odpowiedział Jeździec i machnął ręką. – Lubię zwierzęta z charakterem. Spętaj ją. Potrafi snuć piękne opowieści, ale jeszcze nie jest oswojona. Jeden z parobków przyniósł linę. Imbri nerwowo uskoczyła w bok, lecz Jeździec znów spiął ją swymi wstrętnymi ostrogami. Musiała stać spokojnie. Mężczyzna spętał liną jej przednie nogi, pozostawiając jedynie mały odstęp, żeby mogła stać lub ostrożnie stąpać, ale by nie była w stanie biec kłusem. Poczuła się poniżona. Wprowadzono ją do pustej zagrody. Było w niej tylko brudne wiadro pełne wody. Wrzucono jej trochę nędznego, wilgotnego siana. Było obrzydliwe, ale była bardzo głodna. Nie miała innego wyjścia. Zabrała się do jedzenia, choć bała się, że dostanie kolki. – Nic dziwnego, iż ten ogier uciekł – powiedziała sama do siebie. Spędziła w swym więzieniu cały dzień. Mundańczycy gdzieś wyjechali. Pewnie załatwiali jakieś brudne interesy. Imbri wypiła nieświeżą wodę, zjadła ohydne siano i, jak to koń, na stojąco usnęła, wymachując ogonem, by odgonić dokuczające jej muchy. Miała mnóstwo czasu na rozmyślania o tym, jak głupio postąpiła. Była przekonana, że wraz z nadejściem nocy oswobodzi się. I tylko to podtrzymywało ją na duchu i pocieszało te pół duszy, które miała. – Tylko kilka nocnych mar ma cząstkę duszy – myślała – a te, które ją mają, zwykle nie zatrzymują jej przy sobie... – czego zresztą nie omieszkał jej wypomnieć Nocny Ogier. Imbri tak kurczowo trzymała się swej duszy, jakby była dla niej czymś najdroższym na świecie. – Może jestem głupia? Wyniosłam ogra ze Strefy Void i z hipnotykwy. Po co?

Ogr Smash był pół człowiekiem. Jednak nie dał jej swojej duszy. Podarowała ją marze młoda centaurzyca. Ta dusza odmieniła ją. Imbri wyładniała. Zaczęła głęboko wczuwać się w potrzeby innych, ile też jednocześnie zaniedbywała swe obowiązki. I w końcu Nocny Ogier zabronił jej roznosić sny. Ale ta dusza miała także pewne zalety. Teraz Imbri wiedziała, że życie to coś więcej niż spanie, jedzenie i praca. Jeszcze nie bardzo rozumiała, czym jest „to coś”, ale była pewna, że warto „tego” szukać. Miała nadzieję, że tęcza jej na to odpowie, że jedno spojrzenie na to barwne cudo sprawi, iż pojmie istotę duszy. Na razie, szukając odpowiedzi, dała się złapać. Jeździec i jego towarzysze wrócili pod wieczór. Zaczęli przywlekać z lasu kłody drewna na opał. Rozpalili ognisko. Jarzyło się jasnym płomieniem, jakby ciesząc się z tego, że się pali. Dorzucili do niego porośniętą bluszczem gałąź. Ogień buchnął wysoko, zniknęły cienie, zrobiło się jasno jak w dzień. Nagle Imbri zorientowała się, po co to robią. Mundańczycy chcieli, by w zagrodzie było jasno, chcieli ograniczyć jej moc, której nabywała wraz z nadejściem mroku. Póki płonął ogień, nie mogła im uciec. Patrzyła, jak znoszą coraz więcej drzewa. Była zrozpaczona. Mieli go już tyle, że ognisko mogło się palić przez całą noc. Wiedziała, że nie da rady się zdematerializować. Puszcza na horyzoncie zaczęła płonąć. Zmęczone słońce w końcu zniknęło za linią widnokręgu. Imbri zastanawiała się, czy zawsze zachodzi w tym samym miejscu, czy raz tu, raz tam, paląc coraz większe połacie lasu. Nigdy przedtem o tym nie myślała, gdyż nie należało ono do jej świata, Świata Nocy. Chętnie pogalopowałaby tam i dokładnie sprawdziła, co się dzieje. Ogień płonął tak jasno, jak nigdy. Oświetlał zagrodę złowrogim blaskiem, pożerając resztki ciemności. Iskry strzelały w niebo, wchodząc w szranki z gwiazdami. A może same były nimi? Przecież ktoś musiał zastępować te, które spadały. W końcu z tych okruszków światła musiało się coś rodzić. Mundańczycy pilnowali Imbri na zmianę. Gdy tylko ogień zaczynał przygasać, dorzucali do niego więcej drewna. Miała nadzieję, że ognisko wygaśnie. Ta nadzieja dręczyła ją przez całą noc. Chciała, żeby to stało się jeszcze dziś. – A gdyby tak spadł deszcz – myślała. – Gdyby nadciągnęła burza? Woda zalałaby wszystko. Spojrzała w górę. Niestety, niebo było czyste. Pilnujący jej mężczyzna powoli zapadał w drzemkę, aż zasnął. Imbri nie miała zamiaru go budzić, lecz i tak na nic to się zdało. Było tak jasno, że nie mogła zrzucić swych pęt. Wszystko jedno czy spał, czy czuwał. Mogła mu zesłać zły sen. Ale co by jej to dało? Przestraszyłby się, przebudził i znów patrzył, co ona robi. Najpierw musiała uporać się z ogniem. Nie wiedziała, jak tego dokonać. Miała spętane nogi. Nagle coś jej przyszło do głowy. Podeszła do ogniska, wysunęła przednią nogę i spróbowała przepalić postronek. Płomienie strzelały w górę. Chcąc podpalić sznur musiałaby

się poparzyć. Odwróciła się. Spróbowała zadnią nogą zasypać ognisko piachem. Okazało się jednak, że jest zbyt zbity, by mogła zgarnąć go tyle, ile trzeba. Stwierdziła, że sama sobie z tym wszystkim nie poradzi. Wtem usłyszała jakiś szelest. W ciemnościach, za ścianką zagrody stąpało cicho jakieś duże zwierzę. – Czyżby jakiś smok chciał mnie pożreć, korzystając z tego, że mam pęta na nogach? Szybko posłała mu sen. – Kim jesteś? – zapytała. – Czyyy tuuu jeeest beeezpieeecznieee? – usłyszała w odpowiedzi. Jakiś koń chciał się z nią porozumieć za pomocą snu. To był Biały Koń. Koń Dnia. Imbri starała się opanować swe zdziwienie i radość z faktu, że się pojawił. Wysłała mu drugi sen. – Uważaj, ogierze! Jeździec cię szuka! – Wieeem – wolno powiedział koń. Nie była pewna, czy zignorował ją, czy był nadmiernie ostrożny. Sądziła jednak, że postąpił wobec niej bardzo niegrzecznie. Wiedziała, iż zwierzęta z Mundanii nie grzeszą inteligencją. To samo twierdził Jeździec. – Chce cię złapać i ujeżdżać, jak kiedyś – odrzekła przybierając postać centaurzycy, gdyż te przypominały trochę konie i umiały mówić. Konie oczywiście też miały swój język, lecz rżenie mogłoby obudzić śpiących ludzi. – Schooowaaam sięęę – odparł. Powoli zaczynał się przyzwyczajać do takiego sennego dialogu. Podszedł do ogrodzenia. Ogień jasno oświetlił jego piękny łeb. – Zrób to prędko! Mężczyzna w każdej chwili może się obudzić... – Tooo zaaarżyyysz – poprosił nieco zażenowany. – Uuucieeeknęę. Złaaapaaali cięęę. Tooo mooojaaa wiiinaaa. Przyyyszeeedłeeem cięęę uuuwooolniiić. Imbri była wzruszona. We śnie przeobraziła go w przystojnego, pięknego, białego centaura. Dobrze wiedziała, że mężczyźni są próżni. Wydawał się z tego zadowolony. – Męska połowa wszelkiego rodzaju stworzeń jest w wielu wypadkach bardzo głupia – pomyślała – lecz jak bez niej wyglądałby Xanth? – Nie mogę stąd uciec, póki ognisko się pali – powiedziała przybierając postać młodej klaczy. – Miałam nadzieję, że nadejdzie burza ale... – Buuurzaaa? – Że woda je zagasi – wyjaśniła, przekonana, iż jest silny i piękny, lecz niezbyt pojętny. Na szczęście rozum nie był mu do niczego potrzebny. I tak był pociągający. – Aach! Zgaasi oogieeń? – zapytał kiwając głową. – Zroobięę woodęę. Przeskoczył przez ściankę koralu i wylądował z takim hukiem, że Imbri musiała szybko zesłać śpiącemu mężczyźnie sen o trzęsieniu ziemi. Inaczej mógłby się obudzić. Jednak i tak się przestraszył, więc klacz natychmiast złagodziła swą opowieść. Ziemia przestała się trząść, przed mężczyzną ukazała się głęboka rozpadlina, a w niej drogocenny kufer, pełen skarbów, o jakich zawsze marzył. Z miejsca podniósł wieko, a wtedy ze środka wyszła piękna, naga

nimfa. – Teraz będzie długo spał! – stwierdziła ucieszona. Koń Dnia podszedł do płonących szczap, pochylił się i nasiusiał na nie. Zasyczały złowrogo, wyraźnie niezadowolone, a znad ogniska uniosły się kłęby przemieszanego z parą dymu. Hałas zaniepokoił śpiącego, mimo iż był pogrążony w słodkim śnie. Zaczął się budzić. Tym razem Imbri przesłała mu sen o najnormalniejszym w świecie, wielkim bazyliszku. Fruwał dokoła usiłując spojrzeć mężczyźnie w oczy. Mundańczyk natychmiast mocno zacisnął powieki. Wiedział, co może się przydarzyć, gdyby dosięgnął go jego wzrok. Nie chciał się obudzić i zobaczyć to monstrum na własne oczy. Po chwili bazyliszek odleciał, a do śniącego parobka powróciła piękna nimfa z drogocennej skrzyni. Mężczyzna rozkosznie drzemał, a Imbri przyglądała mu się radośnie. Po chwili ogień przygasł na tyle, by klaczka mogła pogrążyć się w mroku. Zrzuciła pęta i przeniknęła przez ściankę zagrody. Koń Dnia podążył za nią. Galopowali przez las. – Chodź ze mną do Zamku Roogna – Imbri roztoczyła przed nim swą wizję. Znów była młodą klaczka. Uśmiechała się ze szczęścia i przyjaźnie wymachiwała ogonem. Lecz Koń Dnia zaczął marudzić. Przystojny centaur nachmurzył się. – Nooc męęczy istoty dniaa. Niee mogęę – wyjąkał. – W noocyy chcee mii sięę spaać. Zauważyła, że rzeczywiście jest śpiący. – Możemy się gdzieś ukryć i będziesz mógł nieco odpocząć – zaproponowała. – Iidź saamaa. Przyyszeedłeem tyylkoo poo too, byy cięę uuwolniić – powiedział. – Tyy pięęknaa klaaczkoo, czaarnaa jaak czeerń najgłęębszeej noocy. – Mówił powoli, lecz szło mu to coraz lepiej. Komplement miło połechtał Imbri. Ucieszyła się, mimo iż koń mówił najprawdziwszą prawdę. Była czarna jak noc, bo była nocną marą. Lecz wszystko, co powiedział ogier, sprawiało jej szczególną przyjemność. Niemniej jednak miała do spełnienia swą misję. Musiała się z niej wywiązać. – Kiedy cię znowu zobaczę? – Przyyjdź w poołuudniee pood baaoobaab – powiedział. – Too pięękne drzeewoo. Zjaawięę sięę taam, jeeślii bęędęęę w poobliżu. I niee wyydaj mniee ludzioom. Nie chcęę, byy mniee złapaali i znóów zaaczęęli ujeżdżaać. – Nigdy cię nie zdradzę, Koniu Dnia! – wykrzyknęła we śnie, poruszona. – Przecież mnie uwolniłeś. Zawsze będę ci wdzięczna! – Żeegnaaj! – zawołał centaur ze snu. Obrócił się i pobiegł na północ, a sen zniknął. Imbri zobaczyła, jak w świetle księżyca lśni jego mosiężna obręcz. – Do zobaczenia pod baobabem – rzekła kończąc swój sen. Znała to miejsce. Złe sny panoszyły się tam podobnie jak w Nawiedzanym Domostwie. Rósł na skraju posiadłości należących do Zamku Roogna. Z Zamku nie było go widać, ale nie sposób było w ogóle go

nie zauważyć. – Jeśli tylko dam radę, na pewno się tam zjawię – postanowiła.