- Dokumenty5 863
- Odsłony854 965
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań669 366
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Anthony Piers - Xanth 07 - Smok Na Piedestale
Rozmiar : | 1.7 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Anthony Piers - Xanth 07 - Smok Na Piedestale.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Mojemu bratankowi, Patrickowi Jacobowi Engemanowi, który, jak mówią, jest do mnie podobny
Rozdział 1 IVY LEAGUE Jadąc na centaurze, Iren tuliła do siebie dziewczynkę. Zbliżali się do Zamku Zombich i nie chciała żadnych niespodzianek. Ivy, mająca zaledwie trzy latka, jeszcze nigdy nie widziała zombiego i mogła zareagować w niefortunny sposób. Nagle Iren ujrzała straszliwą wizję. Wrzasnęła i sama o mało co, a spadłaby z centaura. Centaurzyca Chem obróciła przednią część ciała, usiłując złapać kobietę i dziecko, zanim upadną na ziemię. Jednocześnie doskoczył do nich Chet, wyciągając rękę, aby je podtrzymać. - Co się stało? - zapytał, sięgając wolną ręką po przewieszony przez ramię łuk. - Niczego nie zauważyłem. - Ty nie, ale ja tak - powiedziała Iren centaurowi, odzyskując panowanie nad sobą. Przyjaźnili się od dawna. - Miałam wizję. Przeraziła mnie. Król Dor, jadący na Checie, zerknął z ukosa na Iren. Najwidoczniej nie wiedział, czy ma ją brać poważnie, więc ograniczył komentarze do praktycznego minimum. - Zaczekajmy, aż będziemy w zamku. Tam wszystko nam opowiesz. Nie powiedział tego, ale chyba nie chciał, aby jego córka jeździła z osobą, która wrzeszczy bez żadnego widocznego powodu, gdyż odebrał Ivy Iren. Ta opanowała przypływ gniewu i wstydu, lecz nie sprzeciwiała się zmianie. Jechali w dziwnie niezręcznym milczeniu; centaury wybierały drogę. Iren zerknęła na męża i dziecko. Dor, kiedy się z nim zaręczyła, był młody i niezgrabny. Przed pięciu laty, gdy go w końcu poślubiła, nadal był niezbyt pociągający, ale miał już pozycję uznanego Maga. Iren z pewną czułością wspominała ich zaślubiny: odbyły się na cmentarzu zombich w Zamku Roogna. Większość tych zombich już zginęła w czasie najazdu okrutnych Mundańczyków. Zombi z trudem umierały, ponieważ nie były naprawdę żywe, ale można je było posiekać na kawałki. Jednakże te nowsze w zamku Mistrza Zombich nie doznały takiej zniewagi. Zaprzestała dalszych rozważań na ten temat, gdyż nie była miłośniczką zombich, jakkolwiek byłyby użyteczne i lojalne. Wróciła myślami do Dora. Objęcie tronu Xanth sprawiło, że nagle wydoroślał, przynajmniej w oczach Iren, a przyjście na świat ich dziecka dwa lata później uczyniło go dojrzałym mężczyzną. Teraz, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, Dor wydawał się osobą solidną i godną szacunku. Jeszcze kilka lat i może zacznie nawet
wyglądać na króla! W przeciwieństwie do niego Ivy była jak pączek w maśle. Duża i zręczna nad swój wiek, o jasnych włosach z leciutkim zielonym odcieniem, wyraźniej widocznym w oczach. Jej ciekawość Xanth była wprost nienasycona. Oczywiście, to naturalne u każdego dziecka; rodzice Iren, którzy władali Xanth przed Dorem, wspominali o tym, że w dzieciństwie sprawiała wiele kłopotów. Magiczny talent Iren polegał na kierowaniu wzrostem roślin i zapewne dlatego miała zielone włosy. I wyglądało na to, iż jej dar objawił się wcześnie, bo zanim jeszcze nauczyła się mówić, sprawiła, że wokół Zamku Roogna wyrastało najrozmaitsze zielsko. Błękitne róże były w porządku, lecz skunks-kapusta potrafiła być nieprzyjemna, szczególnie po dotknięciu. Jednak dar Ivy był zupełnie innego rodzaju. Jej obecność zmuszała do zasadniczej zmiany pałacowego trybu życia, ponieważ... - Halsh! Był to zombi-centaur strzegący dojścia do zamku. Zdarzały się najrozmaitsze rodzaje zombich: większość była - albo niegdyś była - ludźmi, ale niektóre zaliczano do zwierząt lub mieszańców. Mistrz Zombich mógł ożywić każde martwe stworzenie, obdarzając je wiecznym pół-życiem. Skórę jego pokrywały plamy pleśni, a twarz częściowo wygniła, ale poza tym był w dobrej formie. - Przybywamy na debiut bliźniąt - rzekł Król Dor, jakby zwracając się do żywego stworzenia. - Przepuść nas, proszę. - Jasssne - powiedział zombi. Najwidoczniej przykazano mu, aby z tej okazji był gościnny. Zombi miały puste łby, ale potrafiły zrozumieć i zapamiętać proste polecenia. Ruszyli do zamku. Ten był naprawdę groteskowym przedstawicielem swego rodzaju. Miał fosę wypełnioną gęstym, zielonkawym szlamem, zamieszkaną przez zepsute potwory, a ściany z rozsypujących się łupków. Wyglądał na wiekowy, choć postawiono go niecałe dziesięć lat temu. Właśnie takim lubili go zombi. Oni go zbudowali, skrapiając tu każdy skrawek ziemi swoim... eee... potem. Bliźniaki Mistrza Zombich czuwały. Oba pospieszyły na spotkanie nadchodzących. Dopiero co skończyły szesnaście lat, były chude i jasnowłose, niemal tego samego wzrostu i z daleka prawie identyczne. Jednak, w miarę jak się zbliżały, widać było różnice. Hiatus był rodzaju męskiego, z zaznaczającymi się barami i pierwszymi śladami zarostu; należąca do rodzaju żeńskiego Lacuna miała okrąglejszą twarz i strój dobrany tak, aby podkreślał jej kształty, z których widocznie nie była całkiem zadowolona. Iren uśmiechnęła się pod nosem;
niektóre dziewczęta, tak jak ona, wcześnie nabierają kształtów, podczas gdy inne nieco później. Lacuna też zaokrągli się tu i ówdzie w swoim czasie. - Witamy w Zamku Zombich, Wasze Wysokości - rzekł formalnie Hiatus. Bliźniaki były w fazie dobrego sprawowania; nie rzuciły żadnego złośliwego czaru. - Miło nam - odparł Dor. Tak naprawdę, król przybył tu w interesach; debiut bliźniąt stanowił jedynie pretekst, żeby obywatele Xanth nie zorientowali się, że coś jest nie w porządku, ponieważ naprawdę coś było nie tak i wizyta miała duże znaczenie. Był to prawdopodobnie pierwszy prawdziwy kryzys, od kiedy Dor na stałe zasiadł na tronie i Iren obawiała się, że Król może sobie nie poradzić. Jej ojciec, Król Trent, był wystarczająco kompetentny, aby uporać się ze wszystkim - ale Trent poszedł na emeryturę i przeprowadził się do Północnej Wioski, żeby nie wtrącać się do polityki swego następcy. Iren wolałaby, żeby ojciec mieszkał bliżej, tak na wszelki wypadek. Kochała Dora, teraz i zawsze, szczególnie kiedy była na niego wściekła, ale wiedziała, że nie był takim mężczyzną, jak jej ojciec. Oczywiście, nigdy publicznie nie zdradzała się z tym uczuciem, gdyż jej matka Iris dawno temu nauczyła ją, że nierozsądnie jest zbyt otwarcie omawiać wady mężczyzn, szczególnie mężów, a już na pewno nie tych, którzy przypadkiem są w dodatku królami. Lepiej kierować wszystkim zza sceny, w tradycyjny sposób. Na tym polega prawdziwa władza. - Oczyściliśmy dla was zombich - powiedziała wstydliwie Lacuna. Iren spojrzała na zombi-centaura, który szedł za nimi jako coś w rodzaju honorowej eskorty. Skrawki rozkładające się ciała odpadały z niego przy każdym ruchu, z obrzydliwym piaskiem padając na ziemię. Jednak stworzenie miało jasnoczerwoną wstążkę wplecioną w ogon. - Widzimy - powiedziała dyplomatycznie. - To bardzo miło z waszej strony. Do zombich trzeba się przyzwyczaić, ale to porządne stworzenia - na swój zgniły sposób. Nie ich wina, że umarły i zostały reanimowane jako żywe trupy. Przeszli przez fosę, korzystając z wygiętego drewnianego mostu. Iren nie mogła się powstrzymać od zerknięcia w zieloną maź pokrytą warstwą szlamu i zmarszczyła nos, czując straszliwy smród. Żaden wróg przy zdrowych zmysłach nie atakowałby tego ścieku! Zombi-wodny potwór uniósł swój w większości nie istniejący łeb, ale nie niepokoił ich: był przyzwyczajony do częstych spacerów żywych bliźniąt. To stworzenie nie nadawałoby się do prawdziwej obrony, ponieważ utraciło większość swoich zębów, ale, naturalnie, napomykanie o tym nie byłoby uprzejme ze strony gościa. Z zombi-potworami, tak jak z mężami, trzeba obchodzić się delikatnie.
Wnętrze zamku było zupełnie inne, ponieważ tam rządziła Millie-zjawa. Kamienna posadzka była czysta, a ściany zasłonięte ładnymi draperiami. Zombi-centaur nie wszedł do środka i nigdzie nie było widać żadnych innych mieszkańców. Millie wyszła na powitanie gości. Miała na sobie miękką różową szatę, w której było jej bardzo dobrze. Przez osiemset lat jako nastoletni duch straszyła w Zamku Roogna, ale od tego czasu przeżyła już dwadzieścia dziewięć lat prawdziwego życia, co prawie potroiło jej ówczesny wiek. Była zdumiewająco smukłym stworzeniem, o czym Iren dobrze pamiętała i czego zawsze w sekrecie jej zazdrościła. Jednak teraz duszyca zrobiła się pulchna jak każda rozpieszczana żona. Nadal miała swój magiczny dar; Iren poznała to po tym, jak zareagował Dor. Poczuła silniejsze ukłucie zazdrości. Millie była pierwszą miłością Dora, w pewien sposób, gdyż pełniła obowiązki jego guwernantki, kiedy jego rodzice przez dłuższy czas byli nieobecni. Jednak Millie oddziaływała tak na każdego mężczyznę - a jedyną miłością zjawy był jej własny mąż - Mistrz Zombich. Tak więc zazdrość Iren była czysto odruchowa i została stanowczo opanowana. Iren dość dobrze poznała Millie w jej dorosłym życiu i polubiła ją. Zjawa była naprawdę bardzo miła i całkowicie niewinna. Jak jej się to udało po urodzeniu i wychowaniu dwojga dzieci - pozostawało tajemnicą, której Iren również jej zazdrościła. Na zewnątrz wszczęto jakieś zamieszanie i bliźniaki wybiegły, żeby wziąć w nim udział. Za moment wprowadziły do środka centaura Arnolda. Żywy centaur, żaden zombi, był znacznie starszy od Cheta i Chem, co zdradzał jego wygląd: kroczył nieco sztywno i nosił okulary, a sierść miał częściowo posiwiałą. Jako Mag został wygnany ze swej rodzinnej Wyspy Centaurów, lecz jego talent nie uwidaczniał się w samym Xanth. Arnold był bardzo dobrze wykształcony i inteligentny, a to już się uwidaczniało. Na krótko, podczas kryzysu Następnego Najazdu, objął stanowisko Króla i powszechnie przyznawano, że jego szczególna intuicja w decydującym stopniu wpłynęła na to, że wojna zakończyła się pomyślnie dla Xanth. Iren lubiła Arnolda; dzięki niemu ona również, choć jeszcze krócej, była Królem Xanth. Iren uśmiechnęła się do swoich myśli. Zwyczaje Xanth zabraniały panować Królowej, ale nie zakazywały wyboru Króla rodzaju żeńskiego. Między innymi w tym przejawiła się intuicja Arnolda - i chwała mu za to. Po uprzednim powitaniu, Chet i Chem wyszli z bliźniętami przejść się po posiadłości, zabierając ze sobą Ivy, natomiast pojawił się Mistrz Zombich. Pozostał równie trupio blady jak dawniej, lecz ubrał paradny mundański garnitur i wyglądał dość elegancko - na swój sposób.
Korzystając z krótkiej przerwy, Dor odwrócił się do Iren. - Wizja? - zapytał delikatnie. Wizja! Prawie o niej zapomniała! Teraz wszystko wróciło do niej w całym swym koszmarze. - To... to był obraz albo scena z życia. Jakiś posąg. Dwa posągi. I niebezpieczeństwo. Mistrz Zombich powoli obrócił głowę. - Niebezpieczeństwo? Tutaj? - Przeżyła wizję, gdy zbliżaliśmy się do zamku - wyjaśnił Dor. - Pomyślałem, że lepiej zaczekać ze zbadaniem zjawiska, aż znajdziemy się w środku, ponieważ czasem takie rzeczy są ważne. - Istotnie - przytaknął Arnold. - Są pewne aspekty magii Xanth, które pozostają dla nas niejasne. Prorocze wizje są tego najlepszym przykładem. - Nie wiem, czy ta jest prorocza - rzekła Iren. - Może to tylko moja głupota. - Mamy najlepszą okazję, aby to sprawdzić - powiedział Dor. - Jeśli nam się nie uda, z pewnością zrobi to Dobry Mag Humphrey, kiedy przybędzie. Wyciągnął rękę i ujął dłoń żony. - Widziałaś posągi? - Jednym była Imbri Klacz Dnia - posąg, który postawiliśmy po tym, jak ocaliła Xanth od Jeźdźca. - Oczywiście - uspokajał ją Dor. - Wszyscy szanujemy Mare Imbrium. - Ten drugi... wyglądał na smoka. Na piedestale. Dor uścisnął jej dłoń. Umiał być bardzo miły, kiedy chciał. - I to cię przestraszyło? - Nie, niezupełnie. Nie posągi. Były z kamienia. Mistrz Zombich skrzywił cienkie wargi. - Może to sprawka Gorgony. - Nie sądzę - rzekła Iren - bo między nimi... Urwała, mając kłopot z przekazaniem tego, co widziała. - Otchłań? - podsunął Dor. - Klacz Imbri wpadła w nią i niebezpieczeństwo nadal... - Nie, nie Otchłań, ale coś równie strasznego. Nie wiem co. Dor wzruszył ramionami, nie rozumiejąc. Jednak teraz problemem zajął się Arnold, wykorzystując swój przenikliwy centaurzy intelekt. - Czemu ewentualne zagrożenie dla dwóch posągów miałoby cię przestraszyć? - Nie dla posągów - powiedziała Iren. - Ani nie z ich strony. Myślę, że one były tylko
wskaźnikami. - A więc istnieje dokładna lokalizacja - jeśli tylko zdołamy ją znaleźć - rzekł Arnold. - Nie tutaj, w Zamku Zombich? - Nie tu - przyznała Iren. - Ani w żadnym znanym mi miejscu. Jednak zdecydowanie było tam niebezpiecznie. - Czy ktoś z nas jest zagrożony? - zapytał centaur, kierując śledztwo w nowym kierunku. - Nie sądzę. Nie bezpośrednio. - A zatem kto? - Nie jestem pewna - powiedziała Iren, czując jak jej twarz przybiera chmurny wyraz. - Podejrzewam, że wiesz - nalegał Arnold. - Jeśli coś grozi nie nam, i nie tobie, zatem może komuś, kogo kochasz... - Ivy! - wykrzyknął Dor. Odgadł. - Między posągami - przyznała z westchnieniem. - Wasza mała córeczka, między posągami - rzekł centaur. - Czy była ranna? - Nie. Po prostu była tam. Zdawała się prawie szczęśliwa. Jednak to mnie przeraziło. Wiedziałam, że coś strasznego... że Ivy... sama nie wiem. Wszystko razem, cała ta scena była okropna. - Klacz, smok i dziecko - powiedział Arnold. - Razem w niebezpieczeństwie. Może to wystarczające ostrzeżenie, żebyście mogli uniknąć takiej sytuacji. - Będziemy ją trzymać z dala od posągów - pocieszał żonę Dor. Teraz wszystko to wydawało się głupie. Wizja nie musiała niczego oznaczać, a jeśli tak, to nie posągi były za to odpowiedzialne. One po prostu tam stały. Klacz Imbri nigdy nie skrzywdziłaby Ivy, nawet złym snem, a smok... Ten przypominał Smoka z Wyrwy, bo miał sześć nóg, lecz zdawał się mniejszy. Taki smok byłby niebezpieczny, bo każdy smok był niebezpieczny - ale czy posąg mógł zrobić komuś krzywdę? A dlaczego ktoś miałby stawiać posąg smokowi? To bez sensu! Iren odprężyła się. Teraz byli już obecni czterej Magowie, więc mogli przystąpić do opracowywania planu przyjęcia z okazji debiutu bliźniąt. Które to zadanie natychmiast zignorowali. Millie osobiście wszystko zaplanowała i za godzinę miała urządzić wspaniały pokaz, podparty takimi rekwizytami, jak mówiące przedmioty i fantastyczne rośliny, dzięki talentom Dora i Iren. - Czy Humphrey nie powinien już tu być? - dociekał Dor tonem zdradzającym, iż jest lekko zagniewany. - Zdecydowanie - przytaknął Mistrz Zombich. - Nie mam pojęcia, co go zatrzymało.
- Hugo - powiedziała ostro Iren. Hugo był opóźnionym w rozwoju synem Maga Humphreya i Gorgony, a jego imię powstało z połączenia ich imion: „HUmphrey i GOrgona. No cóż, poprawiła się w myślach Iren, może „opóźniony w rozwoju” to za mocne określenie. Oczywiście, chłopiec był powolny, a jego magia zupełnie bezużyteczna, więc ojciec przeważnie nie wypuszczał go z zamku - ale może poprawi mu się z wiekiem. Mimo wszystko, choć nieładnie myśleć o tym w ten sposób, Humphrey ukończył już ponad sto lat i dlatego mógł mieć kłopoty ze spłodzeniem całkowicie zdrowego dziecka. A może Hugo po prostu wolno się rozwijał; kto wie, kim może się okazać w wieku ośmiu czy dziesięciu lat? - Wszystko idzie źle, gdy Hugo się zjawia - napomknął Dor. - Ten chłopak to urodzony partacz. Humphrey wspomniał, że chce zabrać Hugo, żeby mógł tu spotkać inne dzieci. Gorgona przez jeden dzień zaopiekuje się zamkiem Humphreya. - Inne dzieci? - spytała Iren, unosząc brew. Jej brwi były umiarkowanie zielone, podobnie jak włosy, a wyćwiczony lekki ruch prawą najzupełniej wystarczał. Takim małym ruchem brwi można przekazać sterty uczuć - jeśli ktoś ma talent. - Bliźniaki mają szesnaście lat, a Ivy trzy. Hugo to ośmiolatek. Z kim ma się bawić? - Poprosiliśmy Humphreya, żeby przyprowadził chłopca - rzekł Mistrz Zombich. - Byli tak mili, że gościli nas w swoim zamku przez dziesięć lat, ale kiedy zjawił się Hugo, nadszedł czas, by się usunąć. Oni ścierpieli nasze dzieci i my zniesiemy ich pociechy. - Przynajmniej przez kilka godzin - wtrąciła Millie od progu. Iren zapomniała o jej obecności; Millie czasem nadal zachowywała się cicho jak duch! - Możemy rozpocząć bez niego - zdecydował Dor. Mimo wszystko był Królem; nie mógł sobie pozwolić na bezczynne przebieranie palcami. - Humphrey będzie znał wszystkie szczegóły, kiedy tu przyjdzie. Już udzielił nam pewnej rady, choć nie jesteśmy pewni, co miał na myśli. - To typowe dla jego rad - mruknęła Iren. - Są tak samo zrozumiałe, jak wizje. - No i dobrze - zgodził się Mistrz Zombich. - Mamy następującą sytuację; smok... - Smok! - wykrzyknęła Iren, prostując się na krześle. - ...najwidoczniej przeniósł się w tę okolicę i terroryzuje mieszkańców. Rozstawiliśmy znaki ostrzegawcze, jak zwykle, a moi zombi patrolują teren, lecz mamy do czynienia z niezwykle upartym stworzeniem, które nie uznaje żadnych konwencji. Dlatego też należy zastosować bardziej skuteczne środki. Iren ponownie rozluźniła się. Ten smok nie wyglądał na stworzenie z jej wizji. - W arsenale Zamku Roogna mamy silne zaklęcia - rzekł Dor. - Jednak Dobry Mag
przysłał nam wiadomość, żeby nie zabierać żadnych czarów bojowych. To właśnie nas dziwi. Dlaczego nie użyć czegoś skutecznego na wałęsającego się smoka? - Mógłbym podać przypuszczalne... - zaczął Arnold. Przerwał im straszliwy ryk, który sprawił, że Iren znów zesztywniała. Dźwięk przetoczył się echem przez cały zamek, wstrząsając każdym kamieniem. Millie-zjawa podskoczyła. - Och, mówiłam dzieciom, żeby nie drażniły potwora pod łóżkiem! - zawołała i niemal wyszła z siebie spiesząc, by zająć się tą sprawą. - Drażnić potwora? - dociekała Iren, podnosząc drugą zieloną brew. Ten ryk naprawdę ją wystraszył! Mistrz Zombich uśmiechnął się przepraszająco. - Pod łóżkiem każdego dziecka chowa się jakiś potwór, ale nasz jest nieprzeciętnie wrażliwy. Łatwo biedaka zdenerwować. Dzieci lubią machać nogami tuż przed jego nosem, a potem gwałtownie je podrywają, gdy kudłate biedactwo próbuje je złapać. Albo oblewają go perfumami. Tego rodzaju psikusy! To naprawdę niegrzecznie z ich strony. Chcemy, żeby traktowały magiczne stworzenia z respektem, na jaki te zasługują. Iren stłumiła złośliwy uśmieszek. Zawsze obawiała się potwora spod łóżka i w dzieciństwie najczęściej wskakiwała do pościeli, nie żeby lubiła spać, lecz aby uniknąć złapania za nogi. Potwór zniknął, kiedy dorosła, aż w końcu zaczęła wątpić, czy kiedykolwiek istniał, ale ostatnio Ivy twierdziła, że go widzi. Kiedy Iren sprawdziła, niczego tam nie było, więc doszła do wniosku, że Ivy fantazjuje. Potwór pewnie umarł ze starości. Najdziwniejsze było to, że chociaż był najzupełniej prawdziwy, kiedy Iren była mała, jej rodzice udawali, że go nie widzą. Dlaczego dorośli nie chcieli widzieć prawdziwego potwora, a teraz jej dziecko udaje, że go widzi? W każdym razie nie darzyła tego stwora sympatią. Uważała, iż potwory spod łóżka, tak samo jak smoki czy niklonogi, należą do tego rodzaju stworzeń, bez których Xanth byłoby szczęśliwsze. - Czy on nie może sięgnąć na łóżko? - zainteresował się Arnold. - Centaury nie używają łóżek, więc taki potwór nie jest mi znany. - To nie leży w charakterze potworów spod łóżek - wyjaśnił Mistrz Zombich. - Nie mogą opuszczać swego legowiska. Rozumiecie, na górze jest zbyt jasno. Ich dominium kończy się wraz ze strefą cienia. Mogą podróżować nocami, ale nawet wtedy opuszczają legowiska tylko w ostateczności. Nie czują się bezpiecznie na otwartej przestrzeni. Iren domyślała się dlaczego. Gdyby tylko dopadła kiedyś takiego potwora na otwartej przestrzeni, przyłożyłaby mu szczotką!
- Miałeś podać przypuszczalne motywy Humphreya - przypomniała Arnoldowi. - Ach, tak - zgodził się centaur. - Dobry Mag zawsze ma doskonałe powody swych działań lub bezczynności. Gdyby ten smok miał jakieś szczególne cechy, byłoby niemądrze tak po prostu go zabić. Moglibyśmy wyrządzić niepowetowaną szkodę Xanth. - Eliminując wałęsającego się smoka? - zapytała z niedowierzaniem w głosie Iren. - Smoki to pospolite stworzenia! - Jednak mamy kilka rodzajów smoków - przypomniał centaur. - Tak samo jak kilka typów humanoidów, od olbrzymów po elfy. Niektóre smoki są inteligentne. - Ale nie ten - rzekł Mistrz Zombich. - A jeśli nawet jest inteligentny, to nie ma ochoty tego okazywać. Tylko toczy się przed siebie i miota na oślep. - Dziwne - powiedział centaur. - Sądzę, że będziemy musieli poczekać, aż Dobry Mag Humphrey nas oświeci. Czy to dla niego normalne, żeby tak spóźniać się na naradę? - Dla Humphreya nie ma niczego niezwykłego - powiedział z uśmiechem Dor. - Robi wszystko na swój sposób i może zaniedbać lub pominąć rutynowe szczegóły. - Takie jak spotkanie z innymi Magami Xanth w celu opracowania programu wyjścia z kryzysu - rzekła ze złością Iren. - Kryzysu pogłębionego przez jego brak zgody na użycie skuteczniejszych środków. - O ile wiem, ma kilka spraw do załatwienia po drodze - łagodził Mistrz Zombich. - W tej okolicy rośnie kilka magicznych ziół. On zawsze zbiera czarodziejskie przedmioty. - No, powinien wiedzieć, gdzie je znaleźć - powiedziała Iren. - Przecież jest Magiem Informacji. Dor kręcił palcami młynka na kolanie, najwyraźniej zniecierpliwiony zwłoką. - Czy powinniśmy podejmować decyzje bez niego? Nie możemy czekać zbyt długo, inaczej dzieci... Rozległ się trzask, po którym nastąpił potworny łoskot. - O diable mowa! - rzekł Mistrz Zombich. - Teraz zabrały się za muzyczną skrzynkę. - To jest muzyka? - zapytała Iren, unosząc obie brwi. - Rodzaj mundańskiego urządzenia nazywanego walącą szafą - wyjaśnił. - Nastolatki z tym żyją. - Grającą szafą - delikatnie poprawił go Arnold. - Mój przyjaciel Ichabod Mundańczyk zajął się importem tego urządzenia, a Humphrey znalazł zaklęcie, które je uruchamia. Nie jestem pewien, czy w tym wypadku wykazali się rozsądkiem. - Jeżeli to jest mundańska muzyka, to cieszę się, że żyję w Xanth - mruknęła Iren. - Czy nie było innego problemu? - zapytał Dor Mistrza Zombich.
Ten ponuro skinął głową. - Tak. W zamku pojawiali się ludzie z amnezją. - Amnezją? - Nie pamiętali, kim są i dokąd idą - wyjaśnił Mistrz Zombich. - Jakby dopiero co się urodzili, ale oprócz tego posiadają wszystkie inne umiejętności. Nie możemy odesłać ich do domu, ponieważ nie wiemy dokąd. Zwierzęta też - po prostu łażą sobie bez celu. - To brzmi jak czar zapomnienia - powiedział Arnold. - Taki jak ten w Rozpadlinie? - zapytał Dor. - Nie - odparł Mistrz Zombich. - Ten czar sprawia, że ludzie zapominają o istnieniu Rozpadliny, kiedy z niej wyjdą. Nie każe im zapomnieć o tym, kim są. - Ostatnimi czasy nawet nie każe im zapomnieć o Rozpadlinie - wtrąciła Iren. - Teraz wszyscy o niej pamiętamy. - Jednak to może być zaklęcie - rzekł Arnold. - Niestety, dotknięci nim ludzie nie pamiętają, co im się przytrafiło. - Czy ktoś poszedł ich śladem? - zapytała Iren. - Tak, oczywiście - odparł Mistrz Zombich. - Mamy kilka wspaniałych ogarów- zombich. Spory kawałek szły ich tropem przez las - lecz nie znalazły niczego ciekawego. Ślady wiły się bez celu. Odkryliśmy, skąd pochodzi paru z nich; jeden przybył z Południowej Wioski i poznała go żona - ale on jej nie pamiętał i nie potrafił powiedzieć, co mu się przydarzyło. Nigdzie po drodze nie znaleźliśmy niczego, co wskazywałoby na nieczyste zagranie. Wygląda na to, że wyszedł po potrzebne żonie do szycia igły z drzewa igłowego i nigdy nie wrócił. Przeszliśmy jego tropem kilka razy i znaleźliśmy miejsce, od którego zaczął błąkać się bez celu, ale nic ponadto. Nikogo innego nie dotknęła amnezją i nie odkryliśmy śladów przejścia żadnego niezwykłego zwierzęcia czy rośliny. - Przynajmniej mógł wrócić na łono rodziny - powiedziała Iren. Mistrz Zombich uśmiechnął się przelotnie. - Na szczęście ona jest atrakcyjną kobietą, inaczej mógłby zrezygnować z tej możliwości. - Przecząco pomachał chudą ręką. - Jednak wiele innych przypadków pozostaje bez wyjaśnienia, a poza tym nie chcemy, żeby ta dolegliwość stała się powszechna. Szczególnie teraz, kiedy grasuje smok. - Dobry Mag Humphrey udzieli nam odpowiedzi - rzekł Król Dor. - Zawsze je ma. - Uważaj, żeby nie policzył nam za nią po roku służby - powiedział Arnold ze słabym uśmiechem. Zazwyczaj Humphrey nie kazał płacić innym Magom, z uprzejmości lub przezorności, ale Dobry Mag często był roztargniony. Wszyscy inni Magowie starszej
generacji przeszli na emeryturę, lecz Humphrey zdawał się wieczny. Iren zastanawiała się, na czym polega jego sekret. Rozważała też, czy nie zanadto przyzwyczaili się liczyć na jego odpowiedzi. Jak poradziliby sobie, gdyby zabrakło Dobrego Maga, mogącego udzielić rad? Ta myśl nie była przyjemna, jednak głupotą byłoby nie przygotować się na taką ewentualność. Ponownie zjawiła się Millie. - Musiałam wyprawić ich na zewnątrz - oznajmiła. - Jednak będzie lepiej, jeśli szybko skończymy naradę, inaczej znów wpadną w tarapaty. - Potrzebujemy tylko Dobrego Maga - rzekł Arnold. - Określiliśmy problem; teraz on powinien udzielić odpowiedzi. - Nie podoba mi się, że tak bardzo się spóźnia - powiedział Mistrz Zombich. - Szczególnie, że radzimy o niezwykle ważnej sprawie. On nie lubi opuszczać swego zamku, lecz gdy już to zrobi, ściśle trzyma się planu dnia. Może powinienem wysłać zombich... - Może podróżuje latającym dywanem - podsunęła Iren. - Albo telekinetycznie. Nie fatygowałby się tu pieszo. W drzwiach pojawił się zombi w obszarpanym fraku. - Tak, Jeeves? - spytał Mistrz Zombich. Wyglądało na to, iż w zamku przebywa tylko kilku zombich, wykonując drobne prace domowe. - Tyfun lezi - oznajmiło bełkotliwie stworzenie, wypluwając przy tym zmurszały ząb. - A więc otwórz okno - polecił Mistrz Zombich. Zombi zgubił kawałek rozmiękłego ciała z którejś części ciała ukrytej pod frakiem i podszedł do okna. Nie bez wysiłku, gdyż większość mięśni mu przegniła. Otworzył okno i usunął się na bok. W samą porę! Do komnaty wleciał latający dywan, na którym siedziały dwie postacie. Dobry Mag w końcu przybył. Dywan podskakując wylądował na podłodze. Siedział na nim Humphrey ze swym synem. Dobry Mag był małym, pomarszczonym człowieczkiem podobnym do gnoma, o łysej czaszce i z grubymi okularami na nosie. Hugo najwidoczniej szedł w ślady ojca; skórę miał gładką, włosy jasne, a twarz niewinną, był bardzo niski i już lekko się garbił. Nawet przy najlepszych chęciach nie można go było nazwać przystojnym i z całą pewnością miał wyrosnąć na mężczyznę niewiele ładniejszego od Humphreya. Szkoda, myślała Iren, że Hugo nie wdał się w matkę, gdyż Gorgona była wysoka, postawna, o pięknych rysach twarzy. Oczywiście, niewielu ludzi kiedykolwiek patrzyło na twarz Gorgony, a ci, którzy spojrzeli, ponieśli raczej surowe konsekwencje. Wokół Zamku
Roogna nadal stało wiele posągów mundańskich najeźdźców - przypominających o udziale Gorgony w tej ostatniej wielkiej bitwie. Humphreya i Hugo dzieliła różnica co najmniej wieku, ale fizycznie byli do siebie podobni. Niestety, nie umysłowo! Humphrey był kimś w rodzaju geniusza, podczas gdy chłopiec... - Wejdźcie i siadajcie - przywitał ich Mistrz Zombich, wstając na powitanie Dobrego Maga. - Czekaliśmy na was. - Ja już siedzę, Jonathanie - burknął Humphrey. Kiedy mówił, zmarszczki na jego twarzy zdawały się falować. - Miałem inne sprawy. - Hugo może dołączyć do reszty dzieci - powiedziała dyplomatycznie Iren. Wiedziała, że dorośli nie będą rozmawiać swobodnie w obecności chłopca, chociaż niepodobna, by Hugo pojął cokolwiek ważnego. - Nie, mamy inne obowiązki i już jestem spóźniony - rzekł Humphrey. - Macie następujące problemy: Smok z Rozpadliny pustoszy kraj; nie wolno wam go zranić, gdyż jest on niezbędny dla zachowania Rozpadliny, szczególnie teraz, gdy nastąpiło przełamanie zaklęcia. - Zaklęcia? - zapytał Król Dor. - Czaru zapomnienia, rzecz jasna - rzekł Humphrey, jakby zirytowany jego tępotą. Podróżując ze swoim synem, musiał mieć tego po uszy. - Doznał fatalnego wstrząsu w Czasie Bez Magii dwadzieścia dziewięć lat temu i teraz rozpada się oraz mutuje. Świry zapomnień rozkręcają się i sprawiają kłopoty; mogą spowodować częściową lub całkowitą amnezję. Trzeba spryskać każdego świra tym płynem, żeby czasowo go zneutralizować, a potem przenieść z Xanth do Mundanii, gdzie są nieaktywne. Skrzywił się, przypomniawszy sobie coś. - No, przynajmniej znacznie słabsze; w wyniku ich oddziaływania Mundańczycy zapominają o tym, że czary działają - co nie jest dla nich niepowetowaną stratą. Podał Mistrzowi Zombich małą buteleczkę przezroczystego płynu z pneumatycznym rozpryskiwaczem. - Startuj, Hugo. Dywan poszybował w powietrzu w kierunku ściany. - Nie tędy! Przez okno, idioto! - warknął Dobry Mag tracąc cierpliwość. - Wyrównaj i leć prosto! - Zaczekaj! - krzyknął Dor. - Jak mamy spryskać i przenieść... Dywan wyrównał, zakołysał się, po czym wyfrunął przez okno.
Dobry Mag odleciał. - ...świry zapomnień, których nie widzimy, nie słyszymy i nie czujemy? - dokończył sfrustrowany Dor. Pozostali wymienili spojrzenia. - Tyle co do naszej narady - powiedziała Iren. - Mamy naradę. - Ta amnezja - rzekł Mistrz Zombich. - A więc jednak jest wywołana czarem zapomnienia Rozpadliny! Zmutowany - nigdy bym na to nie wpadł! Nic dziwnego, że nie mogliśmy wytropić źródła problemów: świry zapomnień są niewykrywalne i nie zostawiają żadnych śladów oprócz luk w pamięci! - Właśnie o to pytałem - stwierdził Dor. - Niewidzialne, ciche i bez zapachu -jak zorientujemy się, że jeden ż nich jest blisko, zanim nie będzie za późno? - To rzeczywiście problem - zgodził się Arnold. - Nie przyszło mi do głowy, iż mogło dojść do tak niezdyscyplinowanego przełamania, lecz sądzę, że jeśli czar zapomnienia nie pełni teraz swej podstawowej funkcji... - Niezdyscyplinowany - rzekł Dor. - To określenie pasuje również do Smoka z Rozpadliny! Przełamanie zaklęcia sprawiło, że przypomniał sobie, gdzie jest wyjście z wąwozu, a tutaj, w normalnym Xanth, może poruszać się bez żadnych ograniczeń! - Trzeba znaleźć to ukryte wyjście - powiedział Mistrz Zombich. - Jednak to ryzykowne zajęcie. Smok z Rozpadliny jest jednym z największych i najdzikszych ze znanych nam stworzeń; w pobliżu niego nikt nie jest bezpieczny. - Będziemy musieli opracować jakąś strategię - stwierdził Dor. - Musimy jakoś załatwić zarówno smoka, jak i świry zapomnień. - Teraz przynajmniej znamy przyczynę naszych kłopotów - rzekł Arnold. - Humphrey nie był tu długo, ale dotarł do sedna sprawy. Może powinniśmy zabrać się do przyjęcia bliźniąt, zanim staną się nieznośne, żebyśmy pozbyli się chociaż tego kłopotu. Potem możemy ponownie się zebrać i spróbować... Przerwał mu zgiełk i zamęt na zewnątrz. Chyba doszło do jakiegoś dramatu! - Obawiam się, że już są nieznośne - stwierdził ze złością Mistrz Zombich. Pospieszyli do okna, przez które wyleciał Dobry Mag. Mieli stamtąd dobry widok na fosę i najbliższą okolicę. Iren ujrzała chmurę dymu wypływającą spośród drzew. - Nie jestem pewna, czy to sprawka dzieci - powiedziała. Nie, właściwie to nie był dym. Opar bardziej przypominał parę lub smugę skondensowanego powietrza. - Smok z Rozpadliny! - wykrzyknął centaur Arnold. - Idzie tutaj! - A my mamy nie robić mu krzywdy - rzekł z niesmakiem Dor. - Czego Humphrey od
nas oczekuje - że zawiążemy mu żółtą kokardkę na ogonie i zabierzemy do domu? - Dzieci! - krzyknęła przerażona Iren. -- Dzieci są na zewnątrz! Przebiegła przez zamek i frontową bramę, nie zważając na nic. Wizja, jaką miała, smok... - Ivy! Ivy! - krzyczała. Lacuna siedziała na brzegu fosy, układając słowa, zdania i akapity na mulistej powierzchni wody. Na tym polegał jej dar; mogła tworzyć na wszystkim drukowane litery i dowolnie je zmieniać. Była tak zajęta swoim wypracowaniem, że najwidoczniej nie zdawała sobie sprawy z nadciągającego niebezpieczeństwa. - Ivy nic się nie stało, Wasza Wysokość. Poprawia zombich. Oni ją lubią. - Zbliża się Smok z Rozpadliny! - krzyknęła Iren, lecz nim wymówiła te słowa, potwór nadciągnął, otoczony wielkim obłokiem pary. Iren próbowała pobiec wzdłuż fosy do Ivy, ale dziecko było po drugiej stronie. Smok z Rozpadliny też. Ruszył w ich kierunku. Iren wrzasnęła. Ivy podniosła głowę i zobaczyła ją. Dziewczynka była odwrócona tyłem do smoka. Wtedy jeden z zombich dostrzegł smoka. Przystanął na dłuższą chwilę, powoli formułując myśl w niesprawnej tkance mózgowej, podczas gdy parujący smok zbliżał się coraz szybciej. Myśl miała szczęście; przedostała się do ośrodka ruchowego zombiego. Ten podniósł dziecko i powlókł się wzdłuż fosy, schodząc smokowi z drogi. Jak na takie stworzenie, był to akt niezwykłej rozwagi. Smok podtoczył się wprost do fosy - i wyciągnął nad nią przednią część ciała. Olbrzymi potwór z fosy zaatakował, będąc w stanie wykluczającym zarówno uczucie strachu, jak i zdrowy rozsądek, lecz jego zęby składały się głównie z ubytków i nie wywarły żadnego wrażenia na Smoku z Rozpadliny - okrytym twardymi jak stal łuskami. Smok strząsnął zombiego i rąbnął w zamkowy mur, pyskiem naprzód. Uderzył z taką siłą, że wbił kamienie do środka. Smok w końcu zatrzymał się, z łbem tkwiącym w murze. Jednak wcale nie był uwięziony; poderwał głowę i osypało się jeszcze więcej kamieni. Łupkowe ściany po prostu nie były w stanie znieść takiego traktowania! Zombi ruszyły bronić zamku, chwytając za zardzewiałe miecze i spróchniałe pałki. Bezskutecznie siekły i tłukły smoka po bokach i tylnej części ciała. Zirytowany tymi bzdurami potwór wyjął łeb z muru i wydmuchnął kłąb pary, który zupełnie zasłonił zombich. Gdy opar rozwiał się, zombi były w kiepskim stanie. Fragmenty rozkładających się
ciał odpadły pozostawiając wygotowane kości, a wiele z tego, co pozostało, było zbyt rozgotowane, by dobrze funkcjonować. Zasadniczo zombi były niewrażliwe na uszkodzenia mechaniczne, oprócz rąbania na kawałki, ale są pewne granice. Zombi zachwiały się i wpadły do fosy, rozwścieczając innych jej mieszkańców, ale wzbogacając i tak stężony roztwór. Smok, uporawszy się z obroną, zdawał się utracić wszelkie zainteresowanie zamkiem. Obrócił się do Iren. Smok z Rozpadliny miał tułów nisko zawieszony na trzech parach nóg, dokładnie tak, jak w jej wizji. Jego metaliczne łuski błyszczały zielonkawo w cieniu i tęczowo w słońcu. Jedno ucho miał sterczące, z drugiego został tylko kikut, najwyraźniej pamiątka po jednej z wielu bitew. Istotnie, cały klocowaty tułów był pokryty bliznami. Ślepia paliły mu się złośliwą uciechą wandala. Teraz Iren zdała sobie sprawę z grozy sytuacji. Obserwując przebieg wydarzeń stała jak wryta, zapomniawszy o niebezpieczeństwie. Smok z Rozpadliny był jednym z najstraszliwszych potworów Xanth. Zazwyczaj nie stanowił żadnego zagrożenia dla ludzi poza Rozpadliną. Jednak teraz nie miało to żadnego znaczenia. Smok zrobił krok w jej kierunku, jakby zastanawiając się, czy warto się nią zająć. Najwyższy czas coś zrobić. Iren wyjęła nasionko szpilkoduszki. - Rośnij! - rozkazała mu i rzuciła przed smoka. Roślina natychmiast wykiełkowała, tworząc guzik, który napęczniał do rozmiarów poduszki z tuzinem sterczących na zewnątrz ostrych kolców. Smok przystanął, żeby ją powąchać. Szpilka wbiła mu się w nos. Prychnął strumieniem pary, lecz szpilki nie stopiły się. Poduszka nadal rosła. Szpilka w nosie powodowała swędzenie. Smok kichnął. Z poduszki poleciały szpilki i para. Kłęby pary uniosły się pod niebo, a szpilki jak deszcz posypały się w fosę, kłując mieszkające tam potwory. Ukłucia nie zaszkodziły zombiemu, ale ogołocona poduszka pisnęła ze złością. Smok z Rozpadliny, oczywiście, nie poniósł szwanku. Jego zbroja wytrzymywała ciosy miecza; szpilek nawet nie zauważał. Ponownie zerknął na Iren, nadal zastanawiając się, czy warto fatygować się połykaniem. Nie miała zamiaru czekać, aż się namyśli. Sięgnęła po następne nasionko. Smok postanowił udać się w przeciwnym kierunku. Odwrócił się i odszedł. Ironia losu sprawiła, że Iren poczuła się lekko dotknięta: czyżby nie była warta, by ją jeść? Z zamku wypadło więcej zombich, uzbrojonych w zapeklowane cuch-bomby.
Widocznie Mistrz Zombich zdążył już zorganizować obronę. Nadbiegający zasypali gradem tych bomb smoka, który ze wzgardliwą łatwością złapał pierwszą w zębiska i zmiażdżył na papkę. Teraz Smok z Rozpadliny wydał dźwięk, którego pierwsze dwie głoski tworzyły jego inicjały. Nie grzeszył nadmiarem inteligencji, ale węch i smak miał bez zarzutu. Czuł obrzydliwy smród tak samo, jak każde inne stworzenie. Wykrztusił następny obłok pary, ale odór przywarł mu do zębów. Teraz już naprawdę zirytowany, smok skoczył i złapał najbliższego zombiego. Jednak przegniły obrońca nie smakował lepiej od cuch-bomby. Smok z Rozpadliny wypluł go, ponownie wykorzystując swoje inicjały. W końcu niechętnie zrezygnował z tej śmierdzącej roboty, prze-człapał z powrotem przez fosę i powlókł się w dżunglę. Najazd skończył się. - Lepiej zrobiłbyś przeżuwając mnie! - zawołała za nim złośliwie Iren. - Ja nie smakuję tak, jak cuch-bomba! Mimo to odetchnęła z ulgą - a potem przypomniała sobie o Ivy. To małej groziło niebezpieczeństwo w tej wizji! Dokąd zabrał ją zombi? Iren przebiegła przez zwodzony most i na drugi brzeg fosy, podążając w kierunku, w jakim udał się zombi. Skupiając się na tej czynności, zapomniała o wszystkim innym. Po drodze widziała ślady zniszczeń pozostawione przez Smoka z Rozpadliny, połamane drzewa i kawałki zombich, ale nie tę, której szukała - nie swoją ukochaną córeczkę. Gdzie jest Ivy? Po chwili dołączyli do niej inni, przeszukując cały teren. - Który zombi ją zabrał? - pytał Mistrz Zombich. - Mogę go przesłuchać. - Nie odróżniam jednego od drugiego! - odparła Iren, czując ucisk paskudnego przeczucia zaciskający się wokół klatki piersiowej. Wizja stawała się rzeczywistością! - Zatem przesłucham ich wszystkich - postanowił Mistrz Zombich. Przyniósł obtłuczony róg i zadął, wydobywając z niego dźwięk przypominający przedśmiertne skrzeczenie zdychającego sępa. Natychmiast zgromadzili się zombi z całej okolicy, kuśtykając tak spiesznie, że wszędzie rozsiewali swoje szczątki. Pojawiło się ich zdumiewająco wiele; niebawem wokół zebrał się gęsty i groteskowy tłum. Iren wiedziała, że każdy z nich to osoba, która umarła i została ożywiona; w ostatnich kilku latach umarło sporo ludzi! Czyżby miała umrzeć jeszcze jedna osoba? Nie! - krzyknęła w myśli. Nawet tak nie myśl! - Który z was niósł Ivy? - spytał Mistrz Zombich zgromadzony tłum.
Nikt nie odpowiedział. - Który z was wie, kto niósł Ivy? - zadał następne pytanie. Uniosły się trzy cuchnące ręce. - Powiedz mi, kto niósł Ivy - rzekł Mistrz Zombich, wskazując palcem na jednego z nich. Iren zrozumiała, że przesłuchiwanie zombich wymagało specjalnej techniki; reagowały nazbyt rzeczowo. - Zzussh - odparł z wysiłkiem wskazany zombi, tracąc przy tym część wargi. - Zush, gdzie jesteś? Inny zombi wystąpił naprzód. - Dokąd zabrałeś Ivy? Zombi wzruszył ramionami, gubiąc fragment obojczyka. - Obawiam się, że on nie pamięta - rzekł Arnold. - Pewnie świr zapomnień... - Ale wtedy Ivy... - zaczęła przerażona Iren. Strach towarzyszący tamtej wizji... Czy mógł być lękiem związanym z utratą pamięci? To wyjaśniałoby tę nieokreśloną obawę. - Mogłaby zabłądzić w dżungli niczego nie pamiętając - dokończył za nią centaur. Teraz wszyscy zrozumieli. Zapadło głuche milczenie. W wir jakich niebezpieczeństw rzucił los bezradną Ivy?
Rozdział 2 KOSZMARNY WYPADEK HUMPHREYA - Muszę pójść do Dobrego Maga po radę - postanowiła Iren. - Do tej pory powinien już wrócić do domu. Tak będzie szybciej i lepiej niż miotać się bez celu po puszczy. Tym wy możecie się zająć. Mąż spojrzał na nią z pewną znaną jej rezygnacją. Wiedział, że ona i tak zrobi po swojemu, nie zważając na jego obecność, więc unikał kłopotliwej sytuacji nie wyrażając otwarcie swojego sprzeciwu. Zdawał się nie pojmować, że proponowane przez nią wyjście było najlepsze; pod pewnymi względami mężczyźni są tacy niepraktyczni. - Zorganizuję tu ekipę, która głębiej przeszuka okoliczną dżunglę - rzekł Dor. - Ivy nie mogła daleko odejść. Nie sprawiał wrażenia nadmiernie przejętego, ale taki miał styl; Iren wiedziała, że mąż zajrzy pod każdy kamień w okolicy. - Pewnie znajdziecie ją; zanim wrócę - powiedziała, choć miała paskudne przeczucie, że tak się nie stanie. Ta wizja nie była przelotnym urojeniem; napomykała o straszliwie ciężkiej próbie i dotychczas nie dostrzeżonym niebezpieczeństwie. Iren szybko i z roztargnieniem pocałowała Dora, po czym zajęła się ważniejszymi sprawami. Wyjęła jedno z nasion, jakich planowała użyć, aby zabawić bliźnięta. Teraz zrobi z niego lepszy użytek. Było to nasionko krzewu rajskiego ptaka. - Rośnij! - rozkazała, rzucając je w powietrze. Nasionko skwapliwie usłuchało. Iren zawsze potrafiła wpływać na wzrost roślin, tak że w ciągu kilku minut przechodziły cykl życiowy, który normalnie trwałby całe miesiące lub lata. Kiedy była dzieckiem, Starsi Xanth uznali jej talent za wspaniały, ale poniżej poziomu Maga - ku jej ogromnemu rozczarowaniu. Jej matka, Iris, wściekała się, podejrzewając dyskryminację płci, lecz istotnie ten dar nie był równie użyteczny, jak magiczne zdolności rodziców Iren. Podczas kryzysu Następnego Najazdu oraz inwazji Mundańczyków przed pięcioma laty, gdy Królowie Xanth padali jak kostki mundańskiego domina, centaur Arnold zasiadł na tronie i ogłosił, iż talent Iren upoważnia ją do tytułu Maga. Do tego czasu jej matka nie była przychylnie nastawiona do centaurów; później ten stosunek uległ diametralnej zmianie. Ponadto, jakby w odpowiedzi na awans, magiczne zdolności Iren uległy wzmocnieniu; teraz mogła wyhodować w ciągu kilku sekund to, co przedtem rosło kilka minut. Naprawdę stała się pełnym Magiem. Może było to rezultatem urodzenia niezwykle
utalentowanego dziecka. Ivy sprawiała, że wzmacniały się właściwości przebywających w pobliżu osób i dotyczyło to zarówno aspektów fizycznych, jak i magicznych. Iren wciąż była najbliższą Ivy osobą i wzmocnienie jej talentu objawiło się już w okresie ciąży. Zabawne, że zrozumiała to dopiero teraz, kiedy córeczka zaginęła. Ten długi ciąg myślowy logicznego rozumowania pomieścił się w bardzo krótkim przedziale czasu, ponieważ jednocześnie nasionko kiełkowało w powietrzu, wysuwając wici porastające wielkimi, gładkimi, płaskimi i owalnymi liśćmi, które zmieniły się w łopoczące skrzydła - utrzymując rozwiniętą roślinę, nim upadła na ziemię. Inny wyrostek zmienił się w barwny ptasi ogon, a jeszcze inny w głowę, będącą w rzeczywistości wspaniałym kwiatem o cudownych, delikatnie rozchylonych płatkach. - Jeszcze! - powiedziała i roślina ponowiła wysiłki, rosnąc, stając się o wiele większa niż w naturalnych warunkach. Po chwili miała rozpiętość skrzydeł dwukrotnie większą od wysokości Iren i masywny, choć powykręcany, łodygowaty tułów. Brązowe korzenie stały się nogami, łapami i szponami. Podmuch falujących skrzydeł rozpłaszczał trawę i podnosił tuman kurzu. Krzak rajski ptak był gotowy do lotu. Zombi obserwowali go z tępym zainteresowaniem, jeszcze nigdy nie widzieli tego typu magii. Może zastanawiali się, czemu rosło tylko jedno nasionko, a nie wszystkie w zasięgu jej głosu. Rzecz w tym, że wzrost był stymulowany nie tyle głosem Iren, ile jej umiejętnością koncentracji. Gdyby chciała, mogła kazać rosnąć w szybszym tempie każdej z otaczających ją roślin, lecz nakazała to jedynie temu jednemu nasieniu. Jednak nie było sensu wyjaśniać tego zombim; z trudem pojmowali najzwyklejsze rzeczy, nie mówiąc już o magii. - Mój drogi, wrócę za godzinę - obiecała Iren Dorowi, dosiadając ptaka. Zawsze starała się delikatnie przypominać mężowi, że bardzo jej na nim zależy, ponieważ wiedziała, jak bardzo mężczyźni potrzebują takich nieustannych zapewnień. Jeśli ich nie otrzymują, zaczynają myśleć o czymś innym, co nie wpływa dobrze na małżeństwo. Roślina dawała wiele punktów oparcia dla stóp oraz uchwytów dla rąk, więc Iren nie obawiała się, że spadnie. Usiadła w siodle i posłała Dorowi całusa. Król Dor skinął głową. Od dawna znał te numery z roślinami; jego własny talent był więcej niż równorzędny i Dor tak samo jak Iren przejmował się niebezpieczeństwem grożącym ich dziecku. W poszukiwaniu Ivy podkręci każdy stary i nowy liść w okolicy, choćby nie podobało się to drzewom. Iren trąciła ptakorośl kolanem i poleciała. Rajski ptak przez chwilę chybotał się, po raz pierwszy niosąc ładunek; potem wyrównał lot i poszybował w górę. Kołował, nabierając wysokości, podczas gdy zombi obserwowali go w kolejnym przypływie tępej ciekawości. Iren
obciągnęła zieloną spódniczkę wokół kolan, uświadamiając sobie, że widok z dołu różni się od tego z góry. Gdy była młodsza, zareagowałaby gwałtowniej, gdyż była bardzo wyczulona na punkcie ludzi usiłujących zajrzeć jej pod spódniczkę w nieustannych próbach sprawdzenia, jakiego koloru ma majteczki. Teraz wiedziała, że już nikogo to nie obchodzi, a już na pewno nie takich zombich, lecz trudno się wyzbyć starych odruchów. Ptakorośl wzleciała nad najwyższą rozsypującą się kopułę Zamku Zombich, nad podartą i oślizgłą flagę zombich i większość drzew w tej okolicy. Z tej wysokości zombi w dole wyglądali jak rozgniecione ślimaki. Znacznie korzystniej niż zwykle. Zamek Dobrego Maga leżał na północny wschód stąd. Podróż Pieszo byłaby wręcz niemożliwa, gdyż większość dżungli pozostawała nieprzebyta. Nie wiadomo, jakie okropności czaiły się w tej niezbadanej dziczy! Jednak powietrzem było łatwo... Uff! Nadciągały chmury, paskudne szare obłoczki z mackowiciami czarnej pary. Najwyraźniej miały złe zamiary. W dzikszych rejonach Xanth rzeczy martwe potrafiły być złośliwe, a chmury często lubiły przemoczyć przechodnia dla elektrycznego dreszczu emocji. Burzowe chmury mogły zebrać w ten sposób spory ładunek: fukały i prychały z zadowolenia, potrzaskując z uciechy. Iren postanowiła wznieść się ponad takie problemy. Szturchnęła ptakorośl i zatoczyła kolejne koło, wznosząc się wyżej. Jednak te denerwujące chmury nie dawały się tak łatwo ominąć. Wypiętrzyły nowe warstwy i wydłużyły macki, usiłując otoczyć ją mgłą. Dmuchnęły wiatrem i Iren zadrżała pod chłodnym powiewem; na powierzchni skrzydeł skraplała się woda, zwiększając ciężar ptaka i ściągając go w dół. Och, do licha z tym! - pomyślała ze złością. Nie miała do tego cierpliwości. Nigdy nie lubiła głupich kawałów płatanych przez nieożywione obiekty, nasłuchawszy się w obecności Dora złośliwych uwag od skał, mebli, a nawet od wody. Jego talent sprawiał, że martwe przedmioty mówiły; to był wspaniały, naprawdę doskonały dar, dzięki któremu on był Królem, a ona Królową - tylko dlaczego te przedmioty są takie pyskate? Wyjęła jeszcze sześć nasion z torebki, którą zawsze miała przy sobie. - Rośnijcie! - rozkazała i rzuciła je. Nasionka wykiełkowały, puszczając korzenie i pnącza. Zakwitły i zaowocowały w powietrzu, tworząc olbrzymie baniaste owoce. Były to wodne arbuzy, wymagające ogromnych ilości wody do zamknięcia swego cyklu życiowego. Normalnie pobierały wodę z powietrza - a tu, w powietrzu, było pełno chmur, które, oczywiście, składały się z kropel wody. Arbuzy miały radochę. Ponieważ rosły jak zaczarowane, równie szybko piły. Pierwszy obłok dotknięty przez kiełkujące nasionko został wyssany w mgnieniu oka; skurczył się i
zmalał, po czym zniknął z cichym westchnieniem. Inne spotkał ten sam los. Jeden większy obłok, zwieńczony srebrną koroną, próbował walczyć. Zapewne był przywódcą stada. Wyciągnął się i spowił arbuz parą, całkiem go zakrywając. Jednak arbuz tylko chciwie pił dalej, przeszywając wiciami chmurę, i niebawem to on ją otaczał. Obłok zniknął, a monstrualny arbuz poleciał w dół, aby rozbić się o ziemię. Kawałek chmury oderwał się w ostatniej chwili i umknął, biorąc pod siebie puszysty ogon. - Jeszcze zobaczymy! - zdawał się krzyczeć, zanim odpłynął za horyzont. - Jeszcze mnie popamiętasz, ty stała istoto! Iren uśmiechnęła się. Upłynie sporo czasu, zanim te resztki znów będą napastowały podróżnych. - Osusz się, Królu Chmur! - zawołała drwiąco, gdy znikał za wzgórzem. Nabrała zwyczaju rugania przedmiotów, ponieważ do niej pyskowały, kiedy była z Dorem. Kamienie i inne leżące na ziemi rzeczy potrafiły być szczególnie nieprzyjemne, kiedy się na nie nastąpiło. W dole rozległo się plaśnięcie i głuchy ryk. Arbuz spadł na drzemiącego w dole ognistego psa, niemal całkowicie przygaszając biedne stworzenie. Pozostałe rozproszone obłoki zrozumiały lekcję; nie przeszkadzały lecącej Iren. No i dobrze; długa znajomość z Dorem nauczyła ją, jak obchodzić się z nieożywioną materią, ale skończyły jej się nasiona arbuzów i nie wiedziałaby, co robić dalej. Mimo wszystko, wyruszając do Zamku Zombich, nastawili się na łączącą przyjemne z pożytecznym wycieczkę; większość nasiennego uzbrojenia zostawiła w domu. Bez dalszych przeszkód poleciała wprost do Zamku Dobrego Maga. W dole przesuwały się drzewa, jeziora i góry; okolica wyglądała pięknie, lecz Iren wiedziała, iż czai się tu wiele nieprzyjemnych potworów. Ta myśl wywołała nową falę niepokoju o los córeczki. Nieprzebyte dżungle Xanth to nie miejsce dla trzyletniego dziecka! Ptakorośl zniżała lot, wahając się. Iren zmarszczyła brwi: w czym problem? W dolince widać było wyraźnie wieżyczkę zamku Humphreya. Kolanami skierowała roślinę w górę, zamierzając wylądować na szerokim parapecie. Zamek wydawał się teraz inny niż dawniej, lecz to było normalne. Wciąż się zmieniał. Nigdy nie odkryła, w jaki sposób Humphrey to robił; po prostu stanowiło to część jego magii. Jako Mag Informacji najwidoczniej dysponował wiadomościami na temat nieustannej przebudowy zamków. Talent Maga zawsze robił wrażenie, kiedy poznało się jego pełne możliwości. Szkoda, że spotykało się tak niewielu ludzi tego kalibru! Zdolności Ivy nie
zostały jeszcze zaklasyfikowane przez Starszych, lecz Iren miała przygnębiające wrażenie, że nie jest to dar na poziomie Maga. Obecność dziewczynki potęgowała właściwości innych; to miłe dla nich, ale co z samą Ivy? Ach, gdyby Ivy mogła zwiększać swoje zdolności, jakąż stałaby się istotą! Jednak to tylko nierealne marzenie. Marzenie? - Hej, Imbri! - powiedziała Iren i uznała, że Klacz Dnia lekko machnęła ogonem, odwzajemniając pozdrowienie. Iren poznała Mare Imbrium jako nocną klacz, ale teraz Imbri stała się roznosicielką snów na jawie, co było o wiele przyjemniejszym zajęciem. Klacz była niewidzialna; wielu ludzi nigdy nie wiedziało, kiedy ich odwiedzała. Nie przychodziło im do głowy, że każdy sen musi być gdzieś przez kogoś formułowany i roznoszony. Przynoszenie snów było często niewdzięcznym zajęciem. - Dzięki za sen, Imbri! - podziękowała z opóźnieniem Iren. Jednak klacz już odeszła. Musiała być w nieustannym ruchu, żeby wykonać plan dostaw, ponieważ tylu ludzi śni na jawie. Człowiek nie zdołałby nadążyć, ale konie były wprost stworzone do biegania. Ptakorośl lotem ślizgowym lądowała na parapecie, nadal usiłując wierzgać. Rozgniewana Iren mocniej ścisnęła ją kolanami; rośliny przeważnie nie grzeszyły mądrością, więc często nie były w stanie wykonać rozkazu, ale tu chodziło o prostą procedurę lądowania. Nie było powodu, aby zwlekać. Nogo- i stopokorzenie dotknęły lądowiska... nie łapiąc kontaktu. Ptakorośl leciała w dół, pogrążając się w kamieniu. - Co to? - spytała Iren, przestraszona widokiem swych nóg znikających w blance zamku. W następnej chwili całkiem się w nim pogrążyli. Zamek Dobrego Maga był kłębem mgły! Szturchnęła ptaka, który poderwał się gwałtownie, wypadając z ciemności, z przyjemnością opuszczając mrok. Teraz Iren zrozumiała, dlaczego zwlekał - wiedział, że coś jest nie tak. Królowa spojrzała w dół. Zamek stał tam, tak samo jak przedtem. - Złudzenie! - wykrzyknęła. - Ten zamek nie istnieje! Potem zastanowiła się. - Przecież on musi istnieć! Potrzebuję rady Humphreya na wypadek, gdyby Dorowi nie powiodły się poszukiwania! Ponownie skierowała ptaka w dół, nieco wolniej. I znów oboje przecięli zamek - nie znajdując nic trwałego. Zamku Dobrego Maga po prostu tutaj nie było. Iren potrząsnęła głową. - Jakiś dowcipniś stroi sobie żarty i jestem pewna, że to nie moja mama.