- Dokumenty5 863
- Odsłony864 912
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 272
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Anthony Piers - Xanth 20 - Tamten Zły Wiatr
Rozmiar : | 1.0 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Anthony Piers - Xanth 20 - Tamten Zły Wiatr.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Piers Anthony Tamten zły wiatr (Yon Ill Wind) PrzełoŜył Przemysław Bandel Rozdział 1 Nimby Demony nie zbierały się często, jeśli nie było powodów do intrygujących dyskusji, albo rozstrzygnięcia jakichś problemów. Ta okazja była po trosze sprowokowana kaŜdym z tych powodów. – Musiałeś oszukiwać – stwierdziła Demonica W(E\N)us. Oczywiście demony nie poro- zumiewały się słowami czy zdaniami, ale w imię zrozumiałości ich wzajemne kontakty mogły zostać zdegradowane do takiej postaci. – Wygrałeś ostatnio wszystkie zawody. – Po prostu nauczyłem się, jak grać, Ŝeby wygrać – odparł łagodnie Demon X(A/N)th. – Moje zwycięstwa były uczciwe. – Ciekawe – zauwaŜył Demon E(A/R)th. – Jest coś podejrzanego w tym, jak ów głupi śmiertelny chłopak oddał zwycięstwo w ostatnim momencie, dzięki czemu wygrałeś nasz zakład. – I to, Ŝe pomniejsza szalona demonica uznała ewidentnie niewinnego ptaka winnym, dzięki czemu wygrałeś nasz zakład – przytaknęła W(E\N)us. – W moim królestwie mieszkają jedynie przyzwoite stworzenia, poniewaŜ pozwalam im na figle i nie interweniuję – zaprotestował X(A/N)th. Popatrzył wymownie na E(A/R)th. – W przeciwieństwie do niektórych. – Gdybym na to pozwolił, te moje zidiociałe stworzenia doprowadziłyby królestwo do ruiny – odpowiedział E(A7R)th. – A czy i tak tego nie robią? – zapytała złośliwie W(E\N)us. – Nie aŜ tak jak twoje małe stworki – odszczeknął się E(A/R)th. Twoje królestwo teraz to jedynie chmury i pustynia i nie płynie mlekiem i miodem. – Wszyscy popełniamy drobne błędy – próbował załagodzić Demon JU(P/I)ter. – Ale zdaje się, Ŝe X(A/N)th jest ostatnio jakoś nadzwyczajnie szczęśliwy. – Rzeczywiście – dobitnie potwierdziła W(E\N)us. – Zgoda – powiedział E(A/R)th. Pozostałe Demony mruknęły z aprobatą. – To tylko moje pomniejsze dobre stworzenia-upierał się X(A/N)th. Traktuję je dobrze, więc odwzajemniają mi się dobrym zachowaniem. Moje szczęście wynika z jakości podle- głych mi stworzeń. Pozostałe Demony przez pół mgnienia wymieniły sto piętnaście spojrzeń. – Być moŜe powinniśmy to sprawdzić? – zasugerował JU(P/I)ter. X(A/N)th zdawał się coraz bardziej zainteresowany. – Wyzywasz mnie na pojedynek? – Tak, mam wraŜenie, Ŝe właśnie to robię. Określ cel. – JeŜeli wygram, przejmę twoją pozycję istoty dominującej w systemie. – Zgoda. A jeŜeli przegrasz, zajmiesz miejsce istoty najmniej waŜnej w systemie i przekaŜesz mi swoje ziemie. Były to niezwykle trudne warunki, poniewaŜ X(A/N)th potrzebował aŜ trzech tysięcy lat, aby wypracować sobie pozycję drugiej istoty w systemie, i istniało niebezpieczeństwo, Ŝe juŜ tego nie powtórzy. Z drugiej jednak strony mogła to być dla niego jedyna okazja obalenia JU(P/I)tera, poniewaŜ zwyczajowo Demon Dominujący nigdy nie kładł na szali swojej pozy- cji. – Zgoda? Jakie warunki? JU(P/I)ter się uśmiechnął. Jego uśmiech przypominał ogon komety, który w wyniku serii gwałtownych kolizji odczepił się i przylgnął do jego twarzy. – Musisz osobiście wystawić się na kaprysy tych niŜszych stworzeń, które według ciebie tak przyzwoicie się zachowują. Musisz przyjąć postać śmiertelnika i udać się między nie na czas próby. To była zupełnie inna sprawa. – Ale normalnie nie ingerujemy w Ŝaden sposób w Ŝycie istot niŜszych, więc wynik jest kompletnie przypadkowy, a przynajmniej nie poddany jakiemukolwiek wpływowi Demona. – Zachmurzony spojrzał na W(EVN)us, którą podejrzewał o zaostrzenie warunków ostatnim razem.
SA(T/U)rn skinął głową, aŜ zawirowały jego pierścienie. – Tym razem masz licencję na ingerowanie w ich poczynania... do granic, które zdołasz osiągnąć. X(A/N)th pojął, Ŝe został złapany w pułapkę. Pozostałe Demony konspirowały, aby go usidlić, bo zirytowało je pasmo jego sukcesów. Z drugiej strony rzeczywiście miał pod sobą szereg dobrych istot, które mogły doprowadzić go do zwycięstwa największego ze wszystkich. Bez wątpienia pojedynek wydawał się ekscytujący. Zdarzało się, Ŝe czasami kontaktował się ze swoimi poddanymi, kiedy naruszali jego spokój, ale nigdy nie robił tego w celu wywołania długotrwałych skutków. – A więc mogę z nimi współdziałać. Gdzie jest haczyk? – Twoja świadomość nie moŜe być ograniczona – powiedział JU(P/I)ter – poniewaŜ w swej istocie jesteś demonem bez względu na przyjętą postać. Lecz dla celów tego zakładu zostaną ograniczone twoje moŜliwości ekspresji. Nie wolno ci będzie opowiedzieć Ŝadnej z istot o twoim królestwie, o twojej prawdziwej naturze, a jeŜeli któraś z nich zdoła się tego dowiedzieć, natychmiast przegrasz. – Pod warunkiem Ŝe Ŝadna inna nadnaturalna istota ich nie poinformuje – zauwaŜył X(A/N)th i po raz drugi spojrzał wymownie w stronę Demonicy. – Zgoda – zaakceptował JU(P/I)ter. – Dopilnujemy warunków umowy Poza tym jednej osobie w jednej chwili moŜesz przekazać, co chcesz. Ale... – zawiesił znacząco głos – jeśli tak zrobisz, zostaniesz ukarany: stracisz moŜliwość werbalnego porozumiewania się aŜ do końca całej rozgrywki. Ale jedna chwila pełnego porozumienia moŜe wystarczyć, pomyślał X(A/N)th, a aura wokół niego pojaśniała. Lecz w takim razie musi w tym tkwić jeszcze jakiś haczyk. – Co jeszcze? – Zachowujesz pełną moc, poza mową, ograniczoną do samego siebie i jednej wybranej przez ciebie istoty, do granic, których będzie się domagała. – Ale skoro nie wolno mi będzie opisać mojej prawdziwej natury w chwili porozumienia... – Wymyśl coś – zaproponował JU(P/I)ter. – Wszystko poza prawdą. Jednak gdy tak bardzo zbliŜysz się do tej granicy, Ŝe istota wybrana, albo inny mieszkaniec twojego króle- stwa się połapie, przegrywasz. To było jasne: moŜe się posługiwać prawdą, ale przegra, jeśli jakaś pomniejsza istota zrozumie, Ŝe on i Demon X(A/N)th to jedno. Jednak zadanie nadal nie było kompletne. – Jaka kara czeka za stanie się tym, co wybierze istota? – Moc przemieszczania się – stwierdził JU(P/I)ter. – Po ustaniu tego stanu, kiedy istota niŜsza oddzieli się od ciebie na więcej niŜ chwilę i na odległość większą niŜ kawałek, nie tylko zostaniesz ograniczony, ale całkowicie unieruchomiony. Stracisz moc magicznego działania, pozostanie ci tylko świadomość. Lepiej więc, abyś osiągnął cel, zanim dojdzie do rozdzielenia. – Decyzja, czas, przestrzeń – powiedziała W(E\N)us. – To uczciwe, prawda? Potrójne ograniczenie. śadnych przypadków. – Uczciwe dla niej, a to oznaczało, iŜ była przekonana o jego poraŜce, której pragnęła bardziej niŜ własnego zwycięstwa. Nie miało być łatwo. Mógł mówić, ale tylko raz, mógł działać, ale tylko razem z innym stworzeniem. Istoty niŜsze były niezmiennie zmienne: w kaŜdej chwili, z mniej lub bardziej powaŜnego powodu wybrane stworzenie moŜe uznać, Ŝe nie ma ochoty dalej mu towarzyszyć, i oznajmi mu to, a potem odejdzie. Wobec warunków zadania X(A/N)th nie będzie w stanie przeciwdziałać. Ale ciągle jeszcze nie wszystko było jasne. Spisek Demonów miał oznaczać, Ŝe nie ma dla niego Ŝadnej szansy. – O co chodzi z tą decyzją? – Musisz się stać przyczyną przynajmniej jednej łzy miłości, albo Ŝalu. Mają uronić stworzenie, które nie będzie znało jej znaczenia. – Stworzenie, które będzie ci towarzyszyło – dodała W(E\N)us. śadne inne. A więc o to chodziło. Musiał wzbudzić współczucie u istoty niŜszej i nieświadomej. – Ile czasu mam na wywołanie tej łzy? – Dopóki trwać będzie twoja śmiertelna powłoka. Kiedy stracisz mowę i zdolność poruszania się, a nie osiągniesz tego celu, twoje ciało zacznie zachowywać się jak u śmiertelnych – będzie się starzeć aŜ do śmierci. Kiedy umrzesz, pojedynek się zakończy, a ty przegrasz. X(A/N)th zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Oczekiwali, Ŝe mu się nie powiedzie i Ŝe będzie musiał za to zapłacić. – Zgoda. Pozwólcie mi wybrać postać śmiertelnika. – Pomyślał o pięknej kobiecie, poniewaŜ często wywoływały u śmiertelników łzy, albo moŜe raczej o dziecku, co wydało się
pomysłem jeszcze lepszym. – Nie. To ostatni drobiazg. Ja wybiorę dla ciebie postać śmiertelnika. – Ale ty moŜesz wybrać coś wyjątkowo trudnego! – Właśnie. Wtedy będzie to prawdziwe wyzwanie. Wygraj, a ja przyznam, Ŝe twoje stworzenia zachowują się naprawdę dobrze. – Przyznasz znacznie więcej – powiedział X(A/N)th ze srogą miną. – Przyjmuję twoje wyzwanie, a pozostałe Demony mają czuwać nad przestrzeganiem wszystkich zasad. Demony skinęły. Szykowała się interesująca rozgrywka. – W takim razie czas, abyś przyjął swoją śmiertelną postać – powiedział wielkim głosem Demon JU(P/I)ter. – Smoczy zad z głosem wodnej kaczki. Na imię będziesz miał Nimby. Zanim X(A/N)th zdołał zaprotestować, znalazł się w Obszarze Szaleństwa w ciele smoka w ukośne, róŜowo-zielone, pastelowe paski, z głową mundańskiego osła. – Au – jęknął, ale zabrzmiało to jak głos kaczki wodnej, coś między odgłosem wydawanym przez smarkającego goblina, a pomrukami gazu wydobywającego się z kanału ściekowego. W pobliskim stawie zabulgotało. Spod powierzchni wysunęła łebek kaczka wodna najwidoczniej przekonana, Ŝe odkryła drugą istotę swojego gatunku. Jednak gdy nikogo takie- go nie znalazła, postanowiła zanurzyć się z powrotem, poniewaŜ kaczki wodne Ŝyją pod wodą i wynurzają się na powierzchnię jedynie w celu łapania owadów nawodnych, jednak wtedy muszą wstrzymywać oddech. Nazywał się Nimby, co było trafnie dobranym opisem jego osoby: No I Mamy Byle Co, właśnie, Ŝycie, którego nikt nie mógł mi pozazdrościć. Miał kłopoty. Jak nakłonić kogokolwiek, aby się do niego zbliŜył, a co dopiero uronił nad nim łzę? CóŜ, musiał spróbować. świadomością ogarnął całe królestwo Xanth. Wiedział, co robią teraz wszystkie stworzenia i gdzie znajduje się kaŜda, najmniejsza nawet roślinka. Xanth pulsował Ŝyciem. Gdzieś tam musi być ktoś, kto nie wystraszy się smoczydła, kto posłucha tego, co on będzie musiał powiedzieć, i kto uroni nad nim łzę. MoŜe nie od razu, ale po jakimś czasie, kiedy dobrze się poznają. PoniewaŜ poza powaŜnymi ograniczeniami nadal posiadał ogromną moc sprawiania przyjemności. Gdyby tylko ten, który zdecyduje się do niego przystąpić, zechciał poprosić. Gdyby tylko ten ktoś potraktował go powaŜnie. Ale zamiast znaleźć odpowiednią osobę, odkrył kolejny problem. W chwili kiedy zmieniał postać, pojawił się magiczny strumień, powodując czasowe osłabienie Tarczy. Zostało to wywołane zaklęciem, poniewaŜ nawet najbłahszy czar Demona był silniejszy od połączonej magii wszystkich istot pomniejszych. Przez najbliŜsze kilka godzin istniała moŜliwość przeniknięcia do Xanth bez przeniesienia w inny czas. To mogło powodować powaŜne perturbacje. Normalnie potrafiłby szybko temu zaradzić, ale jako Nimby niestety nie. Prowadził politykę niewtrącania się do przypisanego sobie regionu, ale Tarcza zbudo- wana przez mieszkańców Xanth była uŜyteczna, pozwalała utrzymywać porządek, więc sam po cichu wspierał tę inicjatywę. Teraz wypadało tylko mieć nadzieję, Ŝe nic szczególnie nieprzyjemnego nie wedrze się z Mundanii do Xanth, zanim Tarcza sama się uszczelni. Byłoby wspaniale, gdyby osoba, którą spotka, okazała się wyjątkowo chętna do współpracy i natychmiast zapłakała nad nim, równocześnie dając mu zwycięstwo i uwalniając go. Lecz skoro nie mógł nawet powiedzieć, Ŝe potrzebuje tylko jednej łzy, takie rozwiązanie wydawało się niezwykle mało prawdopodobne. Jednak jeśli jakaś osoba poprosi go o wyjaśnienia, będzie mógł ich udzielić. JeŜeli osoba ta poprosi o pomoc w uszczelnieniu Tarczy, teŜ będzie mógł to zrobić. Przyjmując jednak, Ŝe zdoła to zrobić, skrywając swoją prawdziwą naturę. Istniała więc szansa, Ŝe problem uda się rozwiązać podczas trwania zawo- dów. Trzeba tylko znaleźć odpowiednią osobę. Na tym więc skoncentrował swoją uwagę. Zaczął analizować wszystkie istoty zamieszkujące jego krainę. Zdecydowana większość mieszkańców była zupełnie nieprzydat- na. Większość była beznadziejnie pochłonięta swoim Ŝyciem i nie miałaby nic do roboty z dzikim potworem. Prawdę powiedziawszy, to, albo by przed nim uciekli, albo go zaatakowali, w zaleŜności od odwagi. Potrzebował kogoś rozsądnego, kogoś z otwartą głową. To redukowało moŜliwości do niewielu osób. Pomyślał o najbliŜszej z nich. Młoda, piękna dziewczyna, Panna Fortuna. Była sprytna, skromna, uprzejma, urocza, troskliwa i nie oceniała innych po wyglądzie. Mogła być wspaniałą Ŝoną dla jakiegoś młodego męŜczyzny, gdyby nie jedna rzecz. Jej talentem było nieszczęście, a zdarzało się zawsze, ilekroć miała przed sobą dobre perspektywy. Była więc znakomitym partnerem dla Nimby’ego, który mógł, jeśli tylko by o to poprosiła, odwrócić jej szczęście. Mógł ją zastać samą, pokazać się i wykorzystując jedyną okazje do przemówienia, ujawnić, jak bardzo potrafi być uŜyteczny. Potem zamilkłby zgodnie z zasadami gry, ale to i tak pewnie by wystarczyło. Poznałaby się na nim i pojęłaby, Ŝe nie jest zwyczajnym potwo-
rem, poprosiłaby go o odwrócenie swego szczęścia, a kiedy by to zrobił, naprawdę by go doceniła. Oczywiście to jeszcze nie powód, by ronić nad nim łzę, ale moŜe się to stać później, jeśli zacznie się o niego troszczyć. Często płakała z powodu swoich zwierzątek czy członków rodziny, kiedy działo się im coś złego, co przy jej talencie zdarzało się dość często. Sprawa wyglądała więc całkiem dobrze. Nimby potruchtał na spotkanie. Ciało smoka było silne, więc droga nie sprawiała mu kłopotów. Skórę miał dostatecznie grubą, aby ignorować gałęzie i krzaki. Wzrok miał tak dobry, Ŝe bez problemów odnajdował właściwą ścieŜkę. Nos łatwo pozwalał mu wywęszyć wszelkie stworzenia, duŜe i małe. Poczuł jednak pierwsze oznaki głodu. Teraz był śmiertelny, więc musiał jeść. Głód był dla niego nowym doświadczeniem. Wywęszył drzewo owocowe i zerwał z niego świeŜe ciasto wiśniowe. Zjadł, oblizał ośle wargi i pomyślał, Ŝe jedzenie jest w gruncie rzeczy dość zabawne! Postanowił sprawdzić, co robi jego wybranka. Fortuna czerpała ze ródła Czasu, poniewaŜ jej mama się spieszyła i potrzebowała go trochę więcej. – Nie ma to jak czas bieŜący – powiedziała. – Pójdź po niego. Fortuna, jak zwykle grzeczna, natychmiast przyniosła trochę bieŜącego czasu ze źródła. Nimby przyjrzał się okolicy. ZauwaŜył kilka roślin tymianku , poniewaŜ wiele okolicznych rodzin czasami z niego korzystało. Mieszkańcy tego regionu bardzo sobie cenili czas. Działo się tak jeszcze przed przybyciem Fortuny. Zastanowił się nad tym, co jej powiedzieć, kiedy się spotkają. PoniewaŜ miał się jej objawić jako przeraŜający stwór, byłoby lepiej, gdyby najpierw przemówił do niej uspokajają- co. Dopiero kiedy będzie na to przygotowana, będzie mógł pokazać jej swoją smoczą postać. Musiał jednak zadbać o to, aby słowa wywołały właściwy efekt, bo miał tylko jedną chwilę na przemówienie. Chwile miały róŜną długość, jedne były dłuŜsze, a inne krótsze. W tym przypadku chwila będzie trwała aŜ do momentu, w którym ona w jakikolwiek sposób odpo- wie na jego słowa. Musiał więc uprzedzić jej płacz, albo krzyk, zanim skończy i zdradzi, Ŝe moŜe być dla niej bardzo uŜyteczny. Na przykład, Ŝe mógłby odwrócić jej talent. Mógł powiedzieć, Ŝe posiada drzewo odwrotności i wie, jak go uŜyć, aby jej pomóc. Nie, mogła po prostu o drzewo zapytać. On zamiast tego moŜe jej powiedzieć, Ŝe ma talent, dzięki któremu moŜe ją zamienić, w co tylko będzie chciała, dopóki będzie z nim pozostawała. W ten sposób moŜe się okazać, Ŝe będzie chciała zostać z nim przez jakiś czas. Musiał pamiętać nie tylko o tym, Ŝe gdy juŜ raz przemówi, zamilknie. Gdy się rozstaną, przestanie się takŜe poruszać. Dlatego jego mowa otwierająca jest nadzwyczaj waŜna. Musiał zrobić to naprawdę dobrze. W jej efekcie mógł wygrać, albo przegrać wszystko. Dotarł do krzewu tymianku. Był niski, a więc jego oddziaływanie było ograniczone. Ktoś na ziemi wokół niego nakreślił krąg. Była to granica, do której moŜna było bezpiecznie się zbliŜyć. Ludzie, którzy potrzebowali listka rośliny, musieli uŜywać do jego zerwania drewnianego haczyka, poniewaŜ to, co nieoŜywione, nie poddawało się za bardzo działaniu czasu. To właśnie miała zrobić Fortuna. Wsunęła liść do magicznej sakwy, która powstrzymywała jego działanie, i zabrała sakwę do domu dla matki. Jej matka oczywiście wiedziała, jak bezpiecznie się z tym obchodzić; mamy zawsze potrzebowały więcej czasu. Nimby zanurkował za stertę głazów, leŜących w pobliŜu rośliny. Taki sposób nurkowania był odpowiedni, poniewaŜ przypominał zachowanie kaczki wodnej. Co prawda z tego miejsca nie będzie dobrze widział dziewczyny, ale i ona nie mogła jego zobaczyć, a na to właśnie liczył. Oczywiście mógł uŜyć swej świadomości, aby ujrzeć ją bez udziału oczu, ale lepiej było wsłuchać się w jej zbliŜające się kroki i w tym czasie powtórzyć sobie przemówienie. Jak miałby zachęcić ją do słuchania, nic nie mówiąc? MoŜe gdyby wydał z siebie głos, pomyślałaby, Ŝe to kaczka, i poczekała bez strachu. Potrzebował kilku słów, aby zaczęła słuchać, a wtedy mógłby odegrać całą sztukę. Fortuna ze swym nieustannym brakiem szczęścia z pewnością nauczyła się zachowywać ostroŜnie, więc zapewne wysłucha go przez chwilę przynajmniej w milczeniu. Zastrzygł oślimi uszami. Była tu! Podeszła bezgłośnie do rośliny, kiedy zastanawiał się nad sytuacją. Stała na granicy oddziaływania czasu. W swojej świadomości widział dokładnie jej kobiecą postać. Niemal przegapił okazję. Nie mógł pozwolić sobie na stratę choćby sekundy. – Kwak! Kwak! – powiedział w kaczy sposób. – Proszę, posłuchaj mnie, nic nie mówiąc, bo mam dla ciebie interesującą wiadomość. Wiem, na czym polega twój kłopot z talentem, ale potrafię to odwrócić, poniewaŜ moim talentem jest zdolność do czynienia z innych tych, którymi Ŝyczą sobie być na czas, kiedy będą przebywać w moim towarzystwie. – Jak dotąd szło dobrze, nie odezwała się ani słowem. Ale musiał powiedzieć resztę, zanim chwila jej milczenia dobiegnie końca. – Jestem przyjacielem, ale nie jestem człowiekiem. Wyglądam ohydnie, lecz w Ŝadnym razie nie zamierzam cię skrzywdzić. Potrzebuję towarzystwa takiej osoby jak ty i zrobię wszystko, aby moje towarzystwo stało się dla ciebie wartościowe. śeby
twoje zaufanie było usprawiedliwione. Jednak później nie będę juŜ mógł mówić. Będę całkowitym niemową. Będziesz więc musiała powiedzieć, czego pragniesz. Zostań ze mną, a na wspólnie spędzony czas otrzymasz, co będziesz chciała. Ja chcę jedynie twojej przyjaźni. Proszę, nie uciekaj, kiedy mnie zobaczysz, a wyglądam okropnie. Jestem dla ciebie absolutnie niegroźny, bo bez ciebie bardzo będę cierpiał. – Czy wyjaśnił dostatecznie duŜo? Nie mógł po- wiedzieć więcej o sobie; zbliŜył się do prawdy na tyle, na ile było mu wolno. Ale moŜe powinien dać pełniejszy obraz swojej postaci, Ŝeby nie krzyknęła z przeraŜenia i nie uciekła. – Jestem zaczarowaną postacią, nie całkiem tym, czym się wydaję. Mój los zaleŜy od ciebie. JeŜeli chciałabyś teraz na mnie popatrzeć, spójrz na stertę skał po twojej prawej stronie. Wysunę głowę, skłonię się i będę milczał. Ale ty moŜesz do mnie mówić, a ja cię zrozumiem i zrobię dla ciebie, co tylko będę mógł. Proszę, zaufaj mi. Nazywam się Nimby. Powiedział dość. Teraz wszystko było kwestią czasu. Powoli podniósł głowę i wyjrzał spoza skał. Stała tam i... TO NIE BY£A TA DZIEWCZYNA! – Och, jaki śmieszny osioł! – zawołała dziewczyna. Nimby tymczasem zaniemówił, zgodnie z regułami wyzwania. Miał doskonałą, długą okazję, dłuŜszą, niŜ się spodziewał, i mówił dobrze. Ale jak mogło dojść do tego omyłkowego spotkania? Wrócił do swojej świadomości, prześledził dokładnie drogę swojej wybranki i juŜ się zorientował: pech Fortuny znowu zadziałał. TuŜ przed ścianą dzikiego kwiecia było skrzyŜowanie dwóch ścieŜek i tam zderzyła się z inną dziewczyną. Obie przewróciły się i usiadły na ziemi, sapiąc. Następnie szybko wstały, otrzepały ubrania z kurzu, przeprosiły się nawzajem, chociaŜ kaŜda uwaŜała, Ŝe to ta druga jest winna, i ruszyły swoją drogą – a raczej nie swoją drogą! Fortuna podąŜyła załatwić sprawunki tej drugiej dziewczyny, czyli poszła po korzenie chrzanu, Ŝeby nie dostać od mamy ochrzanu. A ta druga dziewczyna udała się ku krzewowi tymianku i uświadomiła sobie swój błąd w chwili, w której Nimby do niej przemówił. Nazywała się Chlorine i miała talent do zatruwania wody. Była zwyczajna, głupia, ograniczona, zupełne przeciwieństwo Fortuny. Do zderzenia doszło z jej winy, bo to ona biegła swoją drogą, nie zwaŜając na nic, chociaŜ ścieŜka nie nadawała się do biegów. W ten sposób zabrała Fortunie nadzwyczajną okazję spotkania z Nimbym, który mógł jej tak bardzo pomóc, a dla Nimby’ego stała się nieszczęściem, gdyŜ stracił jedyną szansę na wytłumaczenie czegokolwiek. CóŜ miał teraz począć z tą wstrętną dziewuchą? No bo to właśnie z nią musiał wypełnić swoje zadanie. Chlorine podeszła do niego. – I nie moŜesz juŜ nic powiedzieć? – zapytała. – Nawet zaryczeć? Zachichotała ze swojego głupiego dowcipu. Poprosiła, więc Nimby wyszedł z ukrycia, pokazując swoje smocze ciało. – Och, ty jesteś dzikim smokiem – stwierdziła. – Najobrzydliwszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziałam! Dlaczego miałabym ci dotrzymywać towarzystwa? No właśnie, dlaczego. Fortuna miałaby nieco współczucia, poniewaŜ była przyzwoitą dziewczyną. Ale Chlorine była szorstka w obejściu i zachowała się grubiańsko. Sprawdzając swoją świadomością jej Ŝycie, odkrył coś jeszcze gorszego. Kiedyś miała w sobie trochę współczucia, ale jej okropna rodzina je z niej wybiła. Dawno nie płakała, a teraz pozostała jej juŜ tylko jedna łza, ale nie bardzo wiedziała, gdzie się zapodziała. Nawet gdyby Chlorine ją odnalazła, przecieŜ nie uroni jej z jego powodu. Lecz nie znajdzie jej, bo stała się cyniczna i nie zwaŜała zupełnie na innych. Chlorine po prostu nie była wiele warta. Nimby poniósł poraŜkę na samym początku. Trudno byłoby mu wymyślić gorszego kompana. A wszystko dlatego, Ŝe nie przyłoŜył się i nie uwaŜał dostatecznie, choć wiedział, Ŝe Fortuna ciągle ma w Ŝyciu pecha. Wygłosił znakomitą mowę, ale dla rozumnej dziewczyny. Zaprzepaścił swoją szansę na zwycięstwo. Pełen wyrzutów sumienia zwiesił gło- wę. – No, ale jeŜeli to, co powiedziałeś, jest prawdą – odezwała się Chlorine – to moŜe być mój szczęśliwy dzień. Dam ci szansę. Ale ostrzegam, jeŜeli spróbujesz mnie zjeść, zatruję twoją wodę i dostaniesz okropnie bolesnego siusiania. Miała na myśli zapalenie pęcherza, ale Nimby nie obawiał się wewnętrznych chorób. Nie lękała się więc o swoje bezpieczeństwo. Rzeczywiście potrafiła zatruć dotknięciem kaŜdą wodę, co oznaczało, Ŝe gdyby musiała, zabiłaby kaŜde stworzenie. Nie mogłaby tego zrobić Nimby’emu, poniewaŜ był Demonem, ale rzecz jasna on nie mógłby pozwolić jej tego zrozumieć. Poza tym była tą osobą, którą wybrał, a zadania ciągle nie wykonał; moŜe nadal istniała jakaś słabiutka szansa na zwycięstwo. Skinął więc, pokazując, Ŝe rozumie jej ostrze- Ŝenie. – Uczyń mnie piękną – powiedziała. To było łatwe. Popatrzył na nią i zaczął zmieniać róŜne części jej ciała. Rozczochrane
zielonkawoŜółte włosy zamienił w bujne połyskujące złotem i zielenią loki, które zwracały na siebie uwagę. PoŜółkłą cerę zamienił w najdelikatniejszą w całym Xanth. Przypominająca budzik figura przypominała teraz klepsydrę. Grube, prostackie stopy przemienił w delikatne, ubrane w kryształowe pantofelki. W końcu byle jaką suknię zastąpił elegancką toaletą dopa- sowaną do nowej, zgrabnej figury niczym dzieło artysty. Teraz była przyciągającą oko przedstawicielką swojego gatunku. Popatrzyła po sobie z aprobatą. – Ooooo! Czy to prawda? To znaczy... czy to nie iluzja? Czuję, Ŝe to prawda. – Uszczypnęła się delikatnie, ale na tyle mocno, aby sprawdzić, czyjej odczucia są rzeczywiście prawdziwe. Nimby skinął, potwierdzając, Ŝe to prawda. Dopóki się nie rozdzielą. – Potrzebuję zwierciadła – powiedziała. – Chcę spojrzeć na twarz. Nimby zmienił jedną ze swoich łusek w lustro i obrócił się tak, aby mogła w nie popatrzeć. Przyglądała się sobie z dreszczem emocji Nagle doszła do ciekawego wniosku. – Nie wyglądam niemądrze, ja jestem niemądra. Często mi to powtarzano. MoŜesz zrobić, Ŝebym była mądra? Co prawda zadała pytanie, ale właściwie brzmiało ono jak prosiła, tak samo w przypadku lustra. Nimby skoncentrował się na jej miałkim umyśle i zaczął poszerzać horyzonty dziew- czyny. Uśmiechnęła się. – Robię się mądrzejsza! Czuję to! Zaczynam rozumieć rzeczy, których nie rozumiałam dotąd. Moje widzenie spraw poszerzyło się i pogłębiło niewiarygodnie. – Zamilkła. – I moje słownictwo takŜe. Nigdy wcześniej nie wypowiadałam się w ten sposób. Nimby skinął. Nie tylko rozwinął jej intelekt, ale równieŜ go poszerzył. Teraz mogła rozwiązywać problemy siłą intelektu i potrafiła ocenić, kiedy osiągnie poŜądany rezultat. Te- raz mogła nawet uŜyć określenia „zapalenie pęcherza”. Popukała go w głowę i popatrzyła na niego. – Wiesz, ty jesteś całkiem niezłym stworzeniem, jeŜeli to wszystko to nie sen. Masz naprawdę potęŜny talent. No, ale teraz miałabym Ŝyczenie popatrzeć darowanemu smokowi w zęby. Dlaczego robisz dla mnie to wszystko? Powiedziałeś, Ŝe potrzebujesz mojego towarzystwa, ale bez wątpienia potrzebujesz ode mnie czegoś więcej niŜ towarzystwo. Przypadek czy przemyślany zamiar sprowadził cię do mnie? Nimby nie mógł odpowiedzieć, więc tylko spoglądał na nią. Dzięki nowo zdobytej inteligencji szybko pojęła, w czym rzecz. – Kolejno w takim razie: Czy to był przypadek? Skinął potwierdzająco. Czekał na Pannę Fortunę, a nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprowadził Chlorine. – Spotkałeś mnie przez przypadek – powtórzyła powoli, rozwaŜając w swym potęŜnym teraz umyśle róŜne ewentualności i ich konsekwencje. – Ale musiałeś przecieŜ mieć jakiś zamiar. Czy potrzebujesz specjalnie mnie? Pokręcił przecząco głową. – Czy z własnej woli chcesz być dla mnie bardzo uŜyteczny? Znowu przytaknął. Musiał zadbać o nią dostatecznie dobrze, Ŝeby zechciała uronić nad nim łzę. Ale teraz była zbyt przebiegła, aby zaakceptować bezkrytycznie taką odpowiedź. – Chcesz być uŜyteczny dla mnie, tak jak ja mam być uŜyteczna dla ciebie? Stała się naprawdę mądra. Rzeczywiście nie dbał o jej przyszłe powodzenie, interesowało go jedynie zwycięstwo w zawodach. Lecz wobec tego, Ŝe potrzebował jej emocji, tego, aby uroniła nad nim łzę, zamierzał traktować ją dobrze. Chciał, Ŝeby go polubiła, Ŝeby zadbała o jego pomyślność. Z tego, co powiedziała, zrozumiał, Ŝe był dla niej bardzo uŜyteczny, jeśli wręcz nie przyprawił jej o szczęście. Skinął więc znowu potakująco. – A więc potrzebujesz kogoś... ale nie Ŝeby go zjeść czy jakoś skrzywdzić. Przytaknął. – Oczywiście nie jestem pewna, czy mogę ci zaufać – powiedziała rozsądnie, jako Ŝe rozsądek był teraz jedną z jej mocnych stron. – Ale widziałam, jaki jesteś potęŜny, i wiem, Ŝe bez wątpienia mogłeś mnie pozbawić świadomości i poŜreć, gdybyś miał takie zamiary. To wyraźnie potwierdza twoją prośbę. Potrzebujesz towarzystwa. Lekko potaknął głową. – Ale jest coś jeszcze – zauwaŜyła roztropnie. – Mogłabym zgadywać całymi dniami i nigdy nie odkryć prawdy. Nigdy nie byłam dobra w dziewiętnaście pytań czy choćby w pięć. – Znowu zamilkła na chwilę. – Ale teraz mogłabym być dobra. W kaŜdym razie nie widzę powodów do szukania odpowiedzi. Dopóki będę z tobą, będę taka jak teraz, a kiedy się
rozdzielimy, znowu stanę się taka jak kiedyś. Znowu przytaknął. – W takim razie popatrzmy, czego jeszcze bym chciała – powiedziała niezwykle praktycznie. – Uroda to sprawa zewnętrzna. Chcę być takŜe zdrowa. Skupił się i ofiarował jej nadzwyczajne zdrowie. W jakimś stopniu dodał go juŜ wcześniej, kiedy uczynił ją piękną i mądrą, a teraz chemia jej ciała stała się równie dobra jak jej kościec i ciało. śyłaby długo, nigdy nie chorowałaby, a po kaŜdym zranieniu szybko wracałaby do zdrowia. Gdyby tylko była z nim. – Tak, czuję, Ŝe zaklęcie zdrowia przenika mnie – przyznała. – AŜ mi się chce biegać i skakać. - I zaczęła to robić, a jej ciało reagowało znakomicie. Wróciła do niego. – W jakiej odległości od ciebie powinnam się znajdować, aby nadal odczuwać twoje dobroczynne działanie? – zapytała. – Dziesięć kroków? Sto? Tysiąc? Skinął potakująco po tej trzeciej sugestii. Musiała pozostawać w jego towarzystwie, a skoro dystans nie był sprawą kluczową, moŜna było się zgodzić na wielkość przybliŜoną. Nie zadała natomiast pytania związanego z poprzednim: czy mogłaby odejść dalej, przerwać formalnie związek, zmienić się, wrócić i znowu korzystać z dobrodziejstw jego towa- rzystwa. Uznała, Ŝe mogłaby – wiedział o tym dzięki swojej świadomości – ale naprawdę byłby to kłopot dla nich obojga. Skoro jednak nie mógł sam o tym poinformować, ona musiała zapytać. Nagle przyszło jej do głowy coś jeszcze. – Obawiam się, Ŝe choć mój umysł i ciało są w doskonałej kondycji, osobowość im ciągle nie dorównuje. Nadal jestem cyniczną i bezduszną smarkulą; dlatego właśnie inni mnie nie lubią. MoŜesz zmienić mnie w miłą osobę? – Zawahała się, bo coś jej przyszło do głowy. – Ale nie nazbyt miłą, bo nie chcę być jakieś ciepłe kluchy. To była kolejna prośba. Nimby skupił się i zmienił jej osobowość na miłą. Naturalnie przyłoŜył się i wykonał dobrą pracę, oferując jej takie cechy, jak uczciwość, litość, współczucie, empatia i troskliwość. Była juŜ tak miła, jak to tylko moŜliwe. DołoŜył jednak do tego nieco poczucia rzeczywistości, Ŝeby nie stała się, jak to sama określiła, ciepłymi klu- chami. – O rety – westchnęła. – Doskonale wiem, jaką wredną osobą byłam, i to zupełnie bez powodu. Muszę podjąć pewne zobowiązania i we właściwym czasie zrobię to. – Znowu popatrzyła na Nimby’ego. – A co z moim talentem? MoŜesz mi podarować jakiś lepszy? To było niebezpieczne. Mogła poprosić o talent wszechwiedzy i gdyby go dostała, szybko odkryłaby jego tajemnicę, a to z kolei sprowadziłoby na niego klęskę. Jej inteligencja stała się juŜ dość groźna. Pokręcił więc przecząco głową. – No cóŜ – powiedziała, spoglądając na całość realistycznie. – JuŜ tyle dla mnie zrobiłeś, Ŝe byłabym niewdzięczna, Ŝądając więcej. Skoro więc tyle zrobiłeś dla mnie, ja chciałabym zrobić coś podobnego dla ciebie. Czy moŜesz zmienić siebie, tak jak zmieniłeś mnie? O tym Nimby nie pomyślał. Oczywiście, Ŝe mógł, ale czy powinien? Uznał, Ŝe nie powinno to grozić niczym niebezpiecznym, skinął potakująco. – W takim razie zmień odpowiednio swój intelekt, posturę i charakter – poleciła. – Mam oczywiście na myśli ludzkiego męŜczyznę. No i Nimby stał się przystojnym, inteligentnym, zdrowym i miłym ludzkim męŜczyzną. W ten sposób, tak jak ona wcześniej, on teraz przestał wzbudzać odrazę. – Och tak – westchnęła. – Jesteś takim męŜczyzną, o jakim zawsze marzyłam, a o którym wiedziałam, Ŝe nigdy nawet na mnie nie spojrzy. – Popatrzyła na niego z uznaniem. – Spójrz na mnie. Miała wraŜenie, Ŝe on musi być jej posłuszny. To nie miało znaczenia, więc nie przejął się za bardzo. Popatrzył na nią. – Obejmij mnie – powiedziała. – Pocałuj. Objął ją więc i pocałował. Ona była taka, jaką ją stworzył, ale on znajdował się w ciele, które nie było dla niego naturalne. Niemniej jednak było to interesujące i łagodnie przyjemne doznanie. Stało się tak zapewne dlatego, Ŝe nadał sobie w pełni męską postać z wpisanym nierozerwalnie w nią pociągiem do kaŜdej napotkanej kobiety, która wygląda i zachowuje się tak jak ta właśnie. Jej pięknie wyrzeźbione ciało wywołało w jego nadzwyczaj zdrowym męskim ciele znamienną reakcję. Zdał sobie sprawę, Ŝe po raz pierwszy w swoim długim Ŝyciu poczuł ludzkie poŜądanie. Zakończyła pocałunek i westchnęła. – Szkoda, Ŝe jesteś smokiem z osią głową – stwierdziła. – Gdybyś był prawdziwym męŜczyzną, wyszłabym za ciebie za mąŜ Iluzja! Ale dobre było i to, Ŝe myśli o nim jak o potworze, a nie jak o Demonie X(A/N)th. – Nadal nie mówisz?
Przytaknął, doceniając taki stan rzeczy: inaczej nie zdołałby zataić swojej toŜsamości. – Nie szkodzi. Będę mówiła za nas oboje. – Pomyślała o czymś. Oczywiście w takim stanie nie mogę wrócić do domu – uznała realistycznie. – Rodzina nigdy by mnie nie rozpoznała, a gdyby im się udało, zaczęliby mi zazdrościć. Myślę, Ŝe powinnam w takiej sytuacji zniknąć na kilka dni. Nawet nie będą za mną tęsknić. Znowu go pocałowała, przylgnąwszy do niego, aŜ jego ciało zaczęło pulsować i rozgrzewać się alarmująco, choć nie nieprzyjemnie, następnie odsunęła się zalotnie. – Zróbmy więc sobie długi spacer do nieznanych miejsc, w naszych obecnych postaciach, a kiedy się znudzę, pomyślę, co dalej No bo jeŜeli jest to tylko sytuacja chwilowa, to muszę maksymalnie ją wykorzystać. – Popatrzyła na niego taksującym wzrokiem. – Zdaje się, Ŝe nie masz wielkiego doświadczenia w romansowaniu. Nimby skinął potakująco. Prawdę powiedziawszy, nie miał w ogóle pojęcia, o czym mówi, i chociaŜ jego świadomość próbowała złapać jej myśli, nie potrafił uchwycić się niczego konkretnego. Czym było to romansowanie? Czy to miało coś wspólnego z drŜeniem ciała, które czuł, kiedy go całowała? Chlorine się roześmiała. – Nie bój się, Nimby. Nauczę cię. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale odkąd jestem piękna i miła, doceniam wartość romansowania. Ale nie wolno się spieszyć. PrzeŜyjmy więc naszą przygodę. Wzięła go za rękę i poprowadziła ścieŜką, oddalając się od krzewu tymianku. Nagle o czymś pomyślała. – Mówiłeś, Ŝe moŜesz odwrócić mój talent. Co z tym? Rzeczywiście. W czasie krótkiej rozmowy „tak-nie” ustalili, Ŝe zamiast zatruwać wodę, mogłaby ją oczyszczać. Prawdę powiedziawszy, cały czas mogła wykorzystywać swój talent w ten sposób, gdyby sobie to uświadomiła, poniewaŜ jej trucizna działała czasowo, ale zabijała wszelkie złe Ŝycie w wodzie. Nimby czuł się nieco lepiej. Chlorine była pomyłką, ale stawała się coraz bardziej interesująca. MoŜe uda jej się nawet odnaleźć zagubioną łzę. On oczywiście wiedział, gdzie jest, ale nie mógł jej powiedzieć, dopóki nie zapyta serią pytań „tak-nie”. Robiła natomiast to, czego sobie Ŝyczył: budowała między nimi związek. Tymczasem świadomość doniosła mu, Ŝe osłabione działanie Tarczy zaczyna dawać o sobie znać: z Mundanii do Xanth mogła przeniknąć potęŜna wichura. ChociaŜ nie mógł widzieć przyszłości, z długich dawnych doświadczeń wiedział, co to znaczy. Jeśli siła wiatru wzrośnie i zdoła wykurzyć sporą ilość magicznego pyłu, moŜna oczekiwać kłopotów, jakich nikt nie widział od tysiąca lat. A on nie mógł temu zaradzić. Teraz zaczynał pojmować, jak bezwzględne są pozostałe Demony i jak go oszukały. Zdawały sobie sprawę, Ŝe kiedy ulegnie transformacji, Tarcza osłabnie i wichura nawiedzi Xanth. Doskonale zgrali w czasie całe przedsięwzięcie, mając nadzieję, Ŝe właśnie w najgorszym momencie Demon X(A/N)th będzie słaby. On, chcąc znacząco poprawić swój status, pozwolił się złapać w sidła. Rozdział 2 Wesoła Wdówka Karen wyglądała przez okno samochodu kempingowego. ZauwaŜyła wzburzoną powierzchnię morza. – Czy to jest „Wesoły Wicherek”? – zapytała. Miała siedem lat i interesowała się wszystkim oprócz domu i szkoły. – To „Gladys”, neptku – odparł David. Był jej dwunastoletnim przyrodnim bratem i starał się dowieść, Ŝe wie wszystko to, czego ona nie wiedziała. – Huragan „Gladys”. Taka odpowiedź wywołała kolejnego przyrodniego brata, Seana, i – jak to często bywało w takich sytuacjach – sprzeczkę. Miał siedemnaście lat, więc górował nad Davidem tak jak David nad Karen. – Huragan „Wesoły Wicherek” – powiedział, chichocząc. – To mi się podoba. Ale nie, nie mam go tu; to tylko zwykła podfruwajka. Cieszcie się nią. Karen spodobała się odpowiedź Seana. Popatrzyła na siedzących z przodu mamę i tatę, którzy wymienili Znaczące Spojrzenie. To prawdopodobnie z powodu podfruwajki. Dorośli wiedzieli, Ŝe to zabawne, i dlatego unikali takich tematów. – Sztorm Tropikalny Gladys – powiedziała mama. – Nie jest jeszcze huraganem. Inaczej nie ryzykowalibyśmy podróŜy drogą przecinającą burzę. Teraz dzieciaki wymieniły znaczące spojrzenie. Chodziło o dorosłych i zabawę. – STWW – rzucił niewinnie Sean. – Po chwili, dość długiej, aby zacząć się zastanawiać,
co nieprzyzwoitego miał na myśli, wyjaśnił: – Sztorm Tropikalny Wesoły Wicherek. – ST – przytaknął David z głupim uśmieszkiem. Karen zachowała powagę, poniewaŜ nie powinna była wiedzieć, co to naprawdę znaczy ST, chociaŜ oczywiście wiedziała. Super Towar. Tak jak wiedziała, Ŝe SM oznacza: Spadaj Mała. Ale co kryło się za WW, w słowniku zakazanym? MoŜe Wesoła Wdówka. Z pewnością chłopaków takie coś rozśmiesza, ale nie miała pojęcia dlaczego. Ich rodzina była raczej z tych nowoczesnych. Mama miała juŜ wcze- śniej męŜa, a tata Ŝonę, ale tamto się nie sprawdziło. Karen świetnie wiedziała dlaczego: oboje byli stworzeni dla siebie, więc tamte małŜeństwa to tylko pomyłki. Podobnie jak ich pierwsze dzieci, chociaŜ nie było stosownie tak mówić, chyba Ŝe w największej złości, kiedy jedno z nich poszturchiwało ją zbyt mocno. Sean był synem taty, a David mamy, co prowadziło do wielu ostrych nieporozumień między nimi. Z tego punktu widzenia Karen była lepsza od obu braci, bo była dzieckiem obojga rodziców, i do tego córką. Tak więc wszyscy byli rodzeństwem, ale jedynie ona była spokrewniona z wszystkimi bezpośrednio. Podobało jej się to. Naprawdę naleŜała do rodziny. Wpatrywanie się w wodę, nawet kiedy tak ładnie się w niej kotłowało, znudziło Karen. Postanowiła sprawdzić, co u zwierzaków. Były zamknięte w klatkach, Ŝeby uniknąć podczas jazdy jakichś perturbacji, jednak im nie podobała się taka sytuacja. – Cześć, Woofer - powiedziała, klepiąc wielkiego kundla. Woofer był psem Seana, ale przyjaźnie odnosił się do wszystkich w rodzinie, szczególnie do tych, którzy go karmili. Miał niemal czarną sierść, przez co pasował do Seana i taty. – Cześć, Midrange. – Pogłaskała nieokreślonego kociaka. Midrange był kotem Davida, ale łasił się do kaŜdego, kto siedział w jednym miejscu dłuŜej niŜ przez chwilę. Miał nędzne, jasne futro, co z kolei pasowało do ciemnych blond włosów Davida, które miał po mamie. – Cześć, Tweeter. – Papuga z długim ogonem była ulubienicą Karen i tylko wobec niej zachowywała się przyjaźnie, choć tolerowała wszystkich. Jej pióra były miejscami brązowe, co miało przypominać rude kędziory dziewczynki. Miało to takŜe przypominać włosy rodziców: częściowo jasne, a częściowo ciemne. Zwierzaki ucieszyły się, bo Karen zwykle poświęcała im więcej uwagi niŜ ktokolwiek inny. Prawdę powiedziawszy, wszystko to były stworzenia z podwórka, uratowane ze stawu, albo kupione na pchlim targu jako zachcianki róŜnych członków rodziny; nikt inny zresztą ich nie chciał. Karen uwaŜała je jednak za wspaniałych towarzyszy, a one najwyraźniej zgadzały się z nią. Samochodem szarpnęło. – Psiakrew! – powiedział tata zza kierownicy. – Silnik nawala. – Ale nie moŜemy się tu zatrzymać – zaprotestowała mama. W ogóle nie moŜemy się zatrzymywać, inaczej sztorm... – zawiesiła głos, jak zwykle, kiedy miała powiedzieć coś, czego nie powinny słyszeć dzieci. To oczywiście oznaczało, Ŝe Karen bardzo chciała usłyszeć. – Przepraszam, ale muszę iść – powiedziała do zwierząt i przesunęła się na środek pojazdu do stołu, przy którym wcześniej siedziała. Teraz słyszała, Ŝe silnik przerywa. Brzmiało to jak zepsuty samolot Davida. Samochód zaczął zwalniać. – PasaŜerowie, proszę zapiąć pasy – Sean udawał kapitana samolotu. – Wystąpią turbulencje. Nie ma powodów do paniki. Powtarzam: nie ma powodów do paniki. – Ostatnie słowa wypowiedział ze szczególnym naciskiem, jakby kapitan chciał ukryć niepokój. Wtem samochodem wstrząsnął silny podmuch wiatru. David i Karen zaśmiali się równocześnie; rzeczywiście wydawało się, jakby lecieli samolotem przez burzę. – Gdzieś musi być jakiś zjazd z drogi – stwierdził tata. – Nie chcemy utknąć na moście. Gdzie jesteśmy? Mama popatrzyła na mapę. – Przekraczamy Big Pine Key. Chyba nie sądzisz, Ŝe silnik...? – Nie warto ryzykować – uznał tata. – Jeśli to się rozkręci, lepiej Ŝebyśmy poczekali, przynajmniej do czasu, aŜ zajrzę do silnika. – Lądowanie awaryjne – oznajmił specjalnie alarmującym tonem Sean. – Proszę pasaŜerów o pozostanie na miejscach. Proszę zastosować się do procedury wypadkowej i sprawdzić najbliŜszą drogę ewakuacji. – Kolejny podmuch wiatru wzmógł tylko realizm sytuacji. – Powtarzam, są powody... to znaczy nie ma powodów do paniki. – Gdyby kapitan powtórzył zapewnienie bez pomyłki, nie zadziałałoby. Karen zachichotała, ale w głębi duszy zaczynała się denerwować. Wracali do domu po wizycie u przyjaciół w Key West, a ST Gladys przyspieszył ich wyjazd. Od Miami dzielił ich jeszcze spory kawał drogi wzdłuŜ wybrzeŜa i most, a morze wyglądało coraz groźniej. Czy któryś z takich podmuchów mógłby zepchnąć ich do wody? Silnik pracował coraz gorzej.
– Tak nie moŜemy jechać dalej – powiedział tata. – Jest gdzieś jakiś zjazd? – Tak, na krzyŜówce droga odchodzi do Big Pine – poinformowała mama, spoglądając na mapę. – MoŜe tam znajdziemy schronienie Na skrzyŜowaniu skręcili na północ. Wiatr uderzył w nich, próbując zepchnąć auto z drogi, ale tata zdołał utrzymać kurs. Nagle z nieba opadła kurtyna deszczu, czyniąc świat zupełnie niewidzialnym. Karen nie widziała nic przez boczne okno i podejrzewała, Ŝe tata niewiele więcej moŜe zobaczyć przez przednią szybę. A robiło się coraz gorzej. Cieszyła się na tę przejaŜdŜkę, a wiadomości o sztormie wręcz ją intrygowały, ale cała radość nabrała teraz kwaśnego smaku. Sytuacja zaczynała naprawdę przeraŜać, a jeszcze nie mieli do czynienia z huraganem. Nabrała przekonania, Ŝe podobne rozrywki nie są aŜ tak zabawne, jak się mówi. – Tutaj nie ma się gdzie się zatrzymać – mruknął tata. – A to co? Kolejny skręt? – To skrzyŜowanie z 940 – powiedziała mama, ale głos zabrzmiał, jakby usilnie starała się kontrolować jego ton, co tylko bardziej jeszcze podenerwowało Karen. Nawet chłopcy przestali Ŝartować. Teraz samochód rzeczywiście przypominał samolot lecący w złą pogodę, lecz Karen wolała się szybko wyzbyć podobnych wizji. – SkrzyŜowanie? Nie widzę – powiedział tata. – Ale powinien tu gdzieś być jakiś budynek, który osłoniłby nas od wiatru. Nie odwaŜę się stanąć, dopóki nie znajdziemy dobrego miejsca, poniewaŜ drugi raz silnik moŜe nie zapalić. Samochodem znowu szarpnęło. Wtem mama krzyknęła głośno. Była naprawdę przeraŜona, a łatwo nie ulegała strachowi. – Jim... – Jakim cudem znaleźliśmy się na moście? – zapytał zaskoczony tata. – Były dwie drogi – powiedziała mama. – Sądziłam, Ŝe jechaliśmy tą z lewej strony, ale musieliśmy chyba być na prawej. Prowadzi do No Name Key . – CóŜ, jakkolwiek się nazywa czy nie nazywa, tam właśnie jedziemy – stwierdził tata. Karen z ulgą dojrzała przez okno ląd; przejeŜdŜali przez krótki most. Popatrzyła przed siebie, przez przednią szybę i dostrzegła tablicę z napisem ROCKWELLS. Następny oznajmiał NO NAME. Rzeczywiście znaleźli się na No Name Key. Nadal Ŝadnego schronienia. W końcu silnik jeszcze raz się zachłysnął i zgasł. Utknęli tu na dobre. Na bezimiennej wysepce. Mama nawet nie pozwoliła tacie spróbować zapalić silnika, poniewaŜ róŜne przedmioty latały teraz w powietrzu, wiatr kręcił wszystkim, co znalazło się w jego zasięgu. Mogli jedynie czekać. – Bezpieczne lądowanie awaryjne – oznajmił Sean. – W obcym kraju. Bez paniki. Zostaniemy uratowani, zanim łowcy głów wpadną na nasz trop. – Dowcip jednak nie padł na podatny grunt. Sięgnęli po kanapki i zaczęli chórem śpiewać, udając, Ŝe są na pikniku, podczas gdy wiatr hulał wokół nich, a zapadająca noc obejmowała ich niczym głodny potwór. Samochodem tak często wstrząsało, Ŝe przestali zwracać na to uwagę. Na chwilę się uspokoiło. Natychmiast przystąpili do niezbędnych czynności: tata do silnika, a dzieci wzięły zwierzęta na smycze, Ŝeby je na chwilę wyprowadzić. Tweeter nie bar- dzo nawet odczuwał potrzebę wyjścia, ale Karen wyjęła go z klatki i potarmosiła, Ŝeby wrócił mu dobry nastrój. Ptak potarł dziobem o jej nos, co dla niego było równoznaczne z całusem. Nie robił tego nikomu innemu, a poza tym była to jedyna sztuczka, jakiej Karen zdołała go nauczyć, jej w kaŜdym razie wystarczyło. Prawda była taka, Ŝe ona pocieszała jego w takim samym stopniu jak on ją. Podmuchy wiatru znowu się wzmogły, sugerując, Ŝe to, co przyjdzie, będzie znacznie gorsze od tego, co było. Wszyscy szybko wrócili do samochodu. Tata nie zdołał zapalić silnika – wielka niespodzianka! – ale znalazł kilka kamieni, Ŝeby zablokować koła auta i zapewnić mu większą stabilność. Mama włączyła na chwilę radio, aby wysłuchać prognozy pogody. „W najbliŜszej dobie oczekuje się huraganu o nieduŜej sile – usłyszała Karen i musiała się powstrzymać od histerycznego śmiechu. Jeśli ten jest słaby, to nie chciałaby się spotkać z silnym! – Dwadzieścia cztery i pół stopnia szerokości północnej, osiemdziesiąt jeden stopni długości zachodniej, przesuwa się z prędkością dziesięciu mil na godzinę”. Mama sprawdziła dane na mapie i znowu krzyknęła. – To TUTAJ! – powiedziała. – Idzie prosto na nas! – No, przynajmniej w samym oku będzie cisza. – Tata próbował podreperować nieco nastroje, ale bez skutku. Nie mieli co robić, pozostawało tylko siedzieć i czekać. Nie rozkładali łóŜek, tylko kaŜdy usadowił się wygodnie na swoim miejscu i próbował się zdrzemnąć na tyle, na ile pozwalały warunki. Nie było teŜ sensu zamykać na powrót zwierząt, więc kaŜde mogło sobie znaleźć wygodne miejsce. Woofer rozłoŜył się u stóp Seana, a Midrange wybrał kolana Davida.
Tweeter, nie czując się pewnie przy wypuszczonym na wolność kocie, zdecydował się wrócić do klatki. Midrange nigdy nie zaatakował ptaka, ale Karen rozumiała jego obawy. Prognoza pogody była trafna. Po jakimś czasie wiatr ucichł i zrobiło się zupełnie spokojnie. Doskonale jednak wiedzieli, Ŝe nie naleŜy opuszczać samochodu, bo wichura moŜe wrócić w kaŜdej chwili. Karen nasłuchiwała przez dłuŜszą chwilę, po czym postanowiła znowu się zdrzemnąć. Obudziła się tuŜ przed świtem. Na niebie nie było słońca, pojawiały się jedynie świetlne rozbłyski. W wyobraźni widziała pierzaste chmury krąŜące nad samochodem i strzelające w niego strzałami. Wykonane były z pary wodnej i nie czyniły Ŝadnej szkody. Wiatr jednak się uspokoił i najgorsze minęło. Samochód stał na kołach, nie został zepchnięty do morza. Teraz mogła się cieszyć kolejną przygodą. Pozostali zaczęli się kręcić w fotelach. Za oknami dniało. Po przebudzeniu kolejno skorzystali z kempingowej toalety. Następnie mama zabrała się do przyrządzania śniadania, a tata wyszedł, Ŝeby raz jeszcze spróbować uruchomić silnik. – Ej! – zawołał zaskoczony. Karen wyskoczyła za tatą. Na palcu trzymała Tweetera. Zaraz za drzwiami stanęła jak wryta. Okolica zmieniła się. Teraz znajdowali się w pobliŜu wybrzeŜa ogromnej wyspy. Niedaleko samochodu rosło drzewo wyglądające na metalowe z owocami w kształcie podków. A obok niego stał najdziwniejszy koń, jakiego kiedykolwiek widziała. Był ogierem z normalnym końskim zadem, ale miał ludzki tors, ramiona i głowę Przez plecy miał przerzucony staromodny łuk i kołczan ze strzałami. – A cóŜ to? – zapytała, zbyt zaskoczona, Ŝeby się bać. – To jest centaur – powiedział zdławionym głosem tata. – Co? – Mityczne połączenie człowieka i konia. To musi być pomnik do złudzenia przypominający Ŝywą istotę. Posąg poruszył się. – Ho, intruzi – powiedział. – Co robicie na Wyspie Centaurów? Karen popatrzyła na swojego ptaka. – Coś mi się wydaje, Tweeter, Ŝe nie jesteśmy juŜ na Florydzie stwierdziła. Tata był zbyt zaskoczony, aby odpowiedzieć, więc zrobiła to Karen. – Jesteśmy Baldwinowie – przedstawiła się. – Musiało nas tu przywiać. Huragan Wesoła Wdówka. Sztorm Tropikalny chciałam powiedzieć. Ale gdzie jesteśmy? To znaczy, gdzie jest No Name Key? – Klucz? – zapytał z kolei centaur. – To drzewo sandałowe dla centaurów, a nie kluczyna. – Ręką poruszył jedną z wiszących podków. Pozostali członkowie rodziny przyłączyli się do nich. – Rety... człowiek-koń – powiedział David. – Myślałem, Ŝe one są tylko w fantazjach. – Bo są – odparł tata. – Musieliśmy najwidoczniej natknąć się na jakieś fantazyjne przedstawienie. – MoŜe źle zrozumiałem – odezwał się centaur – czy wy nazwaliście mnie fantazyjnym? – W jednej chwili trzymał w rękach naciągnięty łuk ze strzałą wycelowaną w tatę. Karen jak zwykle zrobiła coś, zanim pomyślała. – Nie rób tego! – krzyknęła do centaura, wbiegając między niego, a tatę. – Tata nie wierzy w fantazje. – Nie wierzy? – Centaur cofnął się. – No a w takim razie co z magią? – W to teŜ nie wierzy – odpowiedziała. – Co to za człowiek? – zapytał zdumiony centaur. – Zwyczajny ojciec rodziny z domem i ogrodem – odpowiedziała. – Z Miami. – Z czego tobie? Mia? Karen westchnęła. – Nie Mia mi czy tobie, czy komuś, głuptasie. Miami. Centaur jęknął skonfundowany. – A co to za część Xanth? – To część Florydy. W Ameryce Centaur przekrzywił głowę i machnął ogonem. – Czy wy nie jesteście przypadkiem z Mundanii? – Nie, z Florydy. – Czy weszliście przez Wrota? Karen rozejrzała się dookoła. – Bez wątpienia przez coś przeszliśmy, bo tu nie wygląda jak w domu. Centaur odłoŜył łuk.
– Jesteśmy niedaleko szczeliny Wrót. Normalnie nadzoruje je Zasuwa wystarczająca na ludzi. MoŜe coś poszło nie tak i przeszliście nie niepokojeni. – Musieliśmy raczej zostać wdmuchnięci – zgodziła się Karen. To z pewnością wina wiatru. Znaleźliśmy się w samym oku. – Oko spoglądało na was? Zachichotała. – W oku huraganu. Wesoła Wdówka. – Rozradowana wdowa? – Centaur wyglądał na zaskoczonego. – Jesteś zabawny! Centrum burzy. – Ach, burzy. Będziemy musieli się przyjrzeć, czy da się z tym coś zrobić. W takim razie poznajmy się. Nazywam się centaur Cedryk dziesiąty z Wyspy Centaurów. – Jestem Karen Baldwin – przedstawiła się Karen. – Nie wyglądasz na łysą. Czy to magiczne włosy? Karen czuła swoją zmierzwioną czuprynę. – Nie wydaje mi się. Tak je po prostu noszę. Rano zawsze tak wyglądają, dopóki mama ich nie uczesze. Cedryk się uśmiechnął. – Te same problemy mamy z naszymi źrebakami. Staramy się utrzymywać ich grzywy w porządku, Ŝeby jakoś lepiej wyglądały. Pomachała ręką do centaura, ale on nie odwzajemnił gestu. – Nie pomachasz do mnie? Centaur podniósł jedną rękę i pomachał, po czym stwierdził: – Nie muszę machać, jeśli muchy nie dokuczają nadmiernie. Karen znowu zachichotała. – Pomachać, Ŝeby pokazać, Ŝe jesteśmy przyjaciółmi. MoŜemy sobie teŜ uścisnąć dłonie. – Nie była jednak pewna co do protokołu. – Jakie to osobliwe. Podniosła wysoko rękę, a centaur ją schwycił i uścisnęli sobie dłonie. – A to moja rodzina – powiedziała dziewczynka, wskazując za siebie. Do taty dołączyli inni, a wszyscy wyglądali na zdumionych. – Bez wątpienia. Chodźcie za mną. – Odwrócił się i poszedł przed siebie. Karen popatrzyła na swoich bliskich. – No? – zapytała. – Idziecie? – Wiedziała, Ŝe okazała się lepsza od nich, i musiała przyznać, Ŝe było to wspaniałe uczucie. Pozostała czwórka w ułamku sekundy wymieniła około sześciu spojrzeń. Zaraz potem ruszyli bez dalszych komentarzy. Nadal wiał silny wiatr, przechylając na jedną stronę korony drzew. Niektóre z nich wyglądały jak plątanina macek. Wszystko wydawało się zupełnie niesamowite. Cedryk zaprowadził ich do wioski; jej zabudowania stanowiły stajnie. Pełno było tam innych centaurów: ogierów, klaczy, źrebiąt i dorastających osobników. śadne ze stworzeń nie nosiło ubrania. Tylko najmłodsi zwrócili uwagę na przybyszy. Reszta zajęta była naprawianiem róŜnych szkód. Silny wiatr zdmuchnął dachy z niektórych stajni. Podeszli do umiejscowionego w centrum wioski pawilonu, gdzie zastali ogiera mniej więcej w wieku Seana. – Znalazłem tych Mundańczyków w pobliŜu wybrzeŜa – wyjaśnił Cedryk. – Twierdzą, Ŝe są rodziną Baldwinów, i zdaje się, Ŝe znaleźli się w tarapatach. Być moŜe we Wrotach pojawiło się pęknięcie. Sprawdzę to, Carleton. – Odwrócił się i ruszył kłusem drogą, którą właśnie przyszli. Carleton podszedł do nich. – Witamy na Wyspie Centaurów – powiedział. – Niestety nie moŜecie tu pozostać, chyba Ŝe nie macie nic przeciwko zajęciom słuŜby. Jako Mundańczycy nie macie w sobie magii, która jest poŜyteczna. Niemniej jednak uwaŜam, Ŝe lepiej będzie, jeśli znajdziecie się na głównym lądzie Xanth wśród przedstawicieli własnego gatunku. Tata w końcu wrócił do siebie. – Właściwie co to jest za miejsce? Carleton zamilkł na chwilę, myśląc nad pytaniem. – Nigdy wcześniej nie słyszeliście o Xanth? – JeŜeli nie masz na myśli Ŝółtego składnika azotowego xantyny... – Tata przerwał, widząc zdziwione spojrzenie centaura. – Oczywiście, nie. W takim razie nic o tym nie wiemy. – No to moŜe powinniśmy wymienić się informacjami – zaproponował Carleton. – Macie ochotę coś przekąsić w czasie rozmowy? – Tak! – odpowiedziała Karen swoim zwyczajem, zanim pomyślała. Do tej pory nie jedli śniadania i była głodna.
Carleton podniósł rękę i w jednej chwili przybiegła młoda kłaczka, a jej pełne piersi zafalowały tak, Ŝe David i Sean nie mogli oderwać wzroku. Karen poczuła nieco Ŝalu, podejrzewając, Ŝe sama nawet w najbardziej dorosłych latach nigdy nie będzie mogła dorównać tej centaurzycy. – Tak, Carletonie? – zapytała. – Sheilo, ci Mundańczycy potrzebują paszy. – Zaraz przyniosę – odpowiedziała Sheila i truchtem zawróciła. – Paszy? – zapytał David. Sheila wkrótce wróciła z koszami pełnymi dziwnych owoców i jakichś innych produktów. PołoŜyła wszystko na stole obok pawilonu. – śółcie, zielenie, czerwienie i pomarańcze – powiedziała, wskazując na owoce. – RóŜowe, fioletowe, niebieskie i czarne jagody. Bochenek chleba owocowego i masła, i strąki mlecza. – Popatrzyła na Karen. – Z czekoladą. Mama wzięła bochenek chleba. Rozpadł się na kilka kawałków. Sięgnęła po masło. Rozsmarowało się na chlebie. – świetnie działa – powiedziała, z trudem powstrzymując drŜenie głosu. – Dziękujemy, Sheilo. Klacz skłoniła się tak, Ŝe Seanowi oczy niemal wyszły z orbit. Prawdę powiedziawszy, to podobnie zachowały się oczy Karen, a przecieŜ ona była dziewczynką. Raz kiedyś udało jej się rzucić okiem na film X, ale tu było lepiej pod kaŜdym względem. Sheila odbiegła kłusem ku uldze mamy. Karen podniosła mleczny strąk z czekoladą i powąchała. Odgryzła koniec. Czekoladowe mleko, bardzo dobre. Tymczasem chłopcy sięgnęli po kolorowe owoce i jagody. Mama podała kromkę posmarowanego chleba tacie i sięgnęła po następną dla siebie. – Ziemia Xanth jest magiczna – zaczął Carleton. – Jest tu wiele magicznych przedmiotów, a większość ludzi posiada magiczny talent. Centaury oczywiście nie; my cie- szymy się magią zaklętą w naszym gatunku jako takim. Ale czasami zdarza się, Ŝe i myją mamy. Moja siostra Chena... – Skrzywił się. – Ale do rzeczy. My, centaury, uŜywamy czasami magicznych przedmiotów. Poza Xanth rozciąga się Mundania, kraina raczej nędzna ze względu na brak magii. Normalna droga do Mundanii prowadzi na północny-zachód, przez Przesmyk. Tamtędy będziecie pewnie mogli wrócić do domu. No a teraz, jeśli wolno mi zapytać, w jaki sposób dostaliście się tutaj? Tata opowiedział o podróŜy samochodem, o burzy i o tym, jak utknęli na No Name Key. – Wspomniałeś o Wrotach – zakończył. – To musi być łącznik między naszymi dwoma kramami. Oko huraganu przeszło ponad nami i pewnie wrzuciło nas w ten... hmmm... wymiar. Chyba Ŝe to jakiś eksperyment realizowany na No Name Key. – Wyspa Centaurów nie jest eksperymentem – stwierdził twardo Carleton. – Stworzyliśmy ją wiele wieków temu z oderwanych kawałków lądu. Niewiele tu magii z na- szego wyboru. Ale na terenie właściwego Xanth zobaczycie prawdziwą magię, jeśli będziecie sobie Ŝyczyli. Jednak muszę was uprzedzić, Ŝe moŜe to być niebezpieczne dla niewtajemniczonych. Macie jakieś doświadczenia ze smokami? – Smokami! – wykrzyknął David. – Naprawdę? Będę mógł zobaczyć smoka? Carleton spojrzał na niego zimnym wzrokiem. – Nie sądzę, aby to było mądre. Smoków najlepiej unikać, jeśli nie jest się wyposaŜonym w łuk, albo odpowiednie zaklęcie. Teraz mama postanowiła zabrać głos. – Twierdzisz więc, Ŝe cała Floryda... to znaczy Xanth, jest magiczną krainą? śe mieszkają tu fantastyczne stworzenia? – Właśnie. MoŜemy powiadomić o waszej obecności rządzących w Zamku Roogna. Przyślą wam eskortę, poniewaŜ sami zapewne nie będziecie chcieli podróŜować po Xanth. – Zamek? – zapytała na nowo podniecona Karen. Uwielbiała wszystko, co fantastyczne. – Zamek Roogna to stolica dla ludzi – wyjaśnił centaur. – Ich król Dor powinien się zainteresować. – Król! – wykrzyknęła Karen, naprawdę zachwycona. – Tu jest wszystko. – Ale nie moŜemy zostawić naszego samochodu – stwierdziła mama, praktyczna jak zwykle w takich sytuacjach. – Musimy go naprawić i wrócić do domu. – Nie wspominając juŜ o zwierzakach – dorzucił David. Teraz dopiero Karen przypomniała sobie o ulubieńcach. – Woofer! Midrange! Tweeter! Są sami! – JuŜ wcześniej byli sami, neptku – przypomniał jej David. – Są z wami jeszcze inni? – zapytał Carleton. – Nasze domowe zwierzaki – wyjaśnił Sean. – Natknęliśmy się na was tak nagle, Ŝe zapomnieliśmy wypuścić je z samochodu.
– Jakiego rodzaju są te stworzenia? – Woofer to pies, Midrange kot, a Tweeter papuga – szybko powiedziała Karen. – Są częścią rodziny. Musimy je zabrać ze sobą. – Oczywiście, Ŝe musicie opuścić naszą wyspę razem z nimi. – Najpierw musimy uruchomić samochód – stwierdził tata. A gdzie jest najbliŜsza stacja benzynowa? Carleton zmarszczył czoło. – Nie wydaje mi się, Ŝebym znał takie stworzenie. – Chodzi o benzynę. Paliwo. Nie uŜywacie tu benzyny? MoŜe nazywacie to petroleum? – Są tu rzeczywiście takie morskie ptaki pet-rele. JednakŜe... – Petroleum. Jakby olej napędowy. Centaur pokręcił głową. – Podejrzewam, Ŝe mówimy o róŜnych rzeczach. Nasze pet-rele jedynie fruwają i szukają ryb. Nie mają wiele wspólnego z olejem, moŜe poza tym, Ŝe natłuszczają sobie pióra. Tym razem tata pokręcił głową. – Zdaje mi się, Ŝe jesteśmy w kłopocie. Ale po kolei. MoŜe uda mi się uruchomić silnik. Kto wie, moŜe starczy nam paliwa na powrót do domu, jeśli tylko odnajdziemy drogę. – Czy ten stwór choruje? Mówiłeś, Ŝe mu czegoś brakuje. – To nie jest stwór. To dom na kółkach. Samochód kempingowy. Silnik prychał i w końcu zgasł. MoŜe dostała się do niego słona woda. – Nie pomógłby mu Eliksir Zdrowia? Tata zamilkł na chwilę. – MoŜe powinieneś rzucić na to okiem i samemu stwierdzić, w czym rzecz. – Z pewnością. Przyniosę fiolkę eliksiru. Skończyli posiłek i ruszyli w powrotną drogę. Karen podziwiała zgrabne końskie ciało Carletona. Uwielbiała wszystkie zwierzęta, ale najbardziej konie. Centaur złapał jej spojrzenie. – Jesteś mała, Karen Człowieku. MoŜe wolałabyś, Ŝebym cię zawiózł? Nagle poczuła się speszona. – Iii, nie... nie wiem, jak... moŜe kiedyś nauczę się jeździć na koniu... spadłabym. – Ale z drugiej strony bardzo by chciała. – Nie spadniesz – zapewnił ją. Karen spojrzała prosząco na mamę, która z pewnością chciała powiedzieć „nie”, ale moŜe akurat ten jeden jedyny raz postąpi inaczej. Mama westchnęła i popatrzyła w drugą stronę: to był taki jej sposób, Ŝeby nie mówić kategorycznie „nie”. Tata podniósł ją pod pachy i posadził na silnym grzbiecie centaura. Złapała w garście grzywę z nadzieją, Ŝe pozwoli jej to zachować równowagę. Carleton ruszył, a Karen nie straciła równowagi, choć nie było siodła. W jakiś sposób jego chód pomagał jej i sprawiał, Ŝe czuła się coraz pewniejsza siebie. Było tak, jakby balansował nią, równowaŜąc swoje ruchy. Rzeczywiście nie musiała się obawiać upadku. Czuła się wspaniale. Doszli do samochodu. Karen powinna zsiąść, ale nie bardzo wiedziała, jak to zrobić. Centaur podał jej do tyłu jedną rękę, złapała się jej i ześlizgnęła na ziemię. – Dziękuję! Dziękuję! – powtórzyła niepewnym głosem. – To była najprzyjemniejsza przejaŜdŜka w moim Ŝyciu. Uśmiechnął się słabo. – Przypominasz mi moją małą siostrę. – O, a gdzie ona jest? – Została wygnana. – Powiedział i natychmiast zamknął usta. Wiedziała, Ŝe nic więcej na ten temat od niego nie usłyszy. Kiedy otworzyli drzwi auta, zwierzęta ucieszyły się na ich widok. Sean wziął Woofera na smycz, a David zrobił to samo z Midrange. Niektórzy uwaŜają, Ŝe kotów nie daje się przyzwyczaić do chodzenia na smyczy, ale tyle ich ginęło pod kołami samochodów w sąsiedztwie, Ŝe postanowili przyuczyć swojego i udało się. Z Tweeterem rzecz miała się zupełnie inaczej. Zawsze trzymał się blisko Karen, kiedy wychodzili, a kiedy dziewczynka wystawiała palec, siadał na nim jak na Ŝerdce. Dzięki temu miał więcej wolności. Zwierzęta najwyraźniej były zaskoczone widokiem centaura. Przypatrywały mu się bez ruchu, nie wiedząc, czy traktować go jak przyjaciela czy wroga. – Na stałym lądzie jest jedna, która ma kota – powiedział Carleton. – Dziewczynka-elf Jenny. – Odwrócił się w stronę samochodu. To jest dom? – Takie połączenie domu i pojazdu – odpowiedział tata. – MoŜna to nazwać ruchomym
domem. – Magiczny dom – przytaknął centaur. – Jak się porusza? – Silnik połączony jest z kołami, którymi kręci i w ten sposób się przesuwa. – Tata podniósł maskę. – Tu jest silnik. Nie znalazłem Ŝadnych poluzowanych przewodów, więc usterka jest bardziej złoŜona. Nie jestem mechanikiem samochodowym, mam więc dość ograniczone doświadczenie w takich sprawach. – Moje z pewnością jest jeszcze mniejsze – stwierdził Carleton. Zupełnie tego nie pojmuję. MoŜesz to teraz uruchomić? – Spróbuję. – Tata wsiadł do wozu i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik się zakrztusił, ale nie wystartował. – Zadziwiające – powiedział Carleton. – Jest Ŝywy, ale chyba bardzo chory. Spróbuję z eliksirem. – Wyjął flakonik i prysnął kilkoma kroplami na silnik. Karen powstrzymała śmiech; nie znała się na silnikach, ale nawet ona wiedziała, Ŝe to nie pomoŜe. Zobaczyła, Ŝe chłopcy nie powstrzymywali się. Tata znowu zakręcił i silnik zaskoczył. Nie tylko chodził – pracował wręcz idealnie. Kilka szczęk opadło jednocześnie. – To tylko zbieg okoliczności – szepnął Sean. – Albo... Tata wysiadł, zostawiając silnik na chodzie. – Co zrobiłeś? – zapytał. – Nagle zaczął świetnie pracować. – Wylałem na niego jedynie trochę Eliksiru Zdrowia-powiedział Carleton. – Normalnie nie działa specjalnie na rzeczy nieoŜywione, ale twoje silnikowe stworzenie wydaje się Ŝywe, więc nic lepszego zrobić nie mogłem. Cieszę się, Ŝe to pomogło. Teraz twój dom powinien czuć się dobrze, poniewaŜ został całkowicie uzdrowiony. Zmarszczył czoło. – ChociaŜ ciągle nie wiem, jak się porusza. – Popatrz – powiedział tata i wsiadł z powrotem do wozu. Po chwili samochód potoczył się przed siebie. Zrobił kółko i zatrzymał się w poprzednim miejscu. Nagle silnik zgasł. – Nie ma sensu marnować paliwa – powiedział tata, wysiadając z samochodu. – To fenomenalne – powiedział centaur wyraźnie pod wraŜeniem tego, co zobaczył. – Toczący się dom. Nigdy wcześniej nie widziałem niczego podobnego. – Zdaje się, Ŝe tu nie ma brukowanych ulic – z zatroskaniem powiedziała mama. - I nie ma mostów. Nie moŜemy nigdzie pojechać. – Na stałym lądzie jest, zdaje się, jakaś szosa – powiedział Carleton. – Niestety, pilnują jej trolle. Za kaŜdym skrętem musicie im płacić. – Do tego jesteśmy juŜ przyzwyczajeni – powiedział tata. – W jaki sposób mamy się dostać na stały ląd? – Z przyjemnością was przewieziemy. Przed północą będziemy gotowi. – Ale nadal wieje silny wiatr – zauwaŜyła z niepokojem mama. Czy to będzie bezpieczne? – Poradzimy sobie – zapewnił ją Carleton takim samym tonem, jakim uspokajał Karen, zanim wsiadła na jego grzbiet. Mamy to nie przekonało, jednak nie miała ochoty na spór. Centaur odszedł, pozostawiając ich, by w spokoju przygotowali się do drogi. Tata pokręcił głową. – To wszystko jest zbyt trudne. Poczułbym się lepiej, gdybyśmy znaleźli się juŜ na tej szosie. Pozostali zgodzili się z nim. Centaury wydawały się miłe, ale cała ta sytuacja była jakaś zwariowana. Karen marzyła, Ŝeby znaleźć się w domu i opowiedzieć wszystkim swoim koleŜankom niedowiarkom, gdzie byli. Nikt jej i tak pewnie nie uwierzy, ale to właśnie było najzabawniejsze. Dokładnie o północy cztery muskularnie wyglądające centaury przyniosły sporych rozmiarów tratwę. Równocześnie z wioski przygalopowali Carleton i Sheila. Oczy chłopców znowu wyszły z orbit na widok młodej klaczy, nawet spojrzenie taty zrobiło się bardziej uwaŜne. Mama zacisnęła lekko usta, co nie było najlepszym sygnałem. Karen potrafiła czytać z takich ledwo zauwaŜalnych zachowań. Ratowało ją to przed wpadaniem w róŜne tarapaty. Nie było jej więc do śmiechu, no, prawie. – Pomyślałam, Ŝe zechcecie coś zjeść w drodze – powiedziała Sheila, podając im duŜy worek z napisem S£ODYCZE. – Jeszcze trochę strąków mlecza, miodowych bułeczek i grotów... – Grotów? – zapytał David. Wyjęła coś, co rzeczywiście wyglądało jak grot, i podała mu. Powąchał i następnie odgryzł kawałeczek. Smakowało podobnie do orzechów. – Czekoladowe! – oznajmił. – Ta źrebica da się lubić – mruknął Sean, a jego oczy na pewno nie spoglądały na groty.
Sheila odrzuciła do tyłu brunatną grzywę i uśmiechnęła się do niego zupełnie nieskrępowana. Tymczasem tratwa znalazła się na brzegu. – JeŜeli przeprowadzicie teraz swoje domowe stworzenia na tratwę, przepłyniemy na stały ląd – powiedział Carleton. – Skontaktowałem się z Dobrym Magiem, który obiecał przysłać wam przewodniczkę. Późnym popołudniem zjawi się ze swoimi towarzyszami. Sheila was przedstawi. – Sheila popłynie z nami? – zapytał Sean, a jego oczy zdawały się juŜ krąŜyć po orbitach. – Nie chcielibyśmy stwarzać wraŜenia, Ŝe nie byliśmy dostatecznie gościnni wobec tych, którzy znaleźli się tu nie ze swojej winy odpowiedział Carleton. – Zwyczajowo zniechęcamy do niezapowiedzianych wizyt, ale tu mamy do czynienia z okolicznościami wyjątkowymi. Zrobimy, co w naszej mocy, abyście bezpiecznie znaleźli się w drodze do domu. Dobry Mag jest wielce kompetentną osobą i z jego pomocą powinno wam się powieść. – Och, bardzo dziękujemy – powiedział tata. – Doceniamy waszą gościnność i troskę. MoŜe kiedyś znowu się spotkamy. – To wątpliwe. – Carleton skinął, odwrócił się i odszedł stępa. Tata poszedł do samochodu. – Jest trochę zasmucony utratą swojej małej siostry – wyjaśniła Sheila. – Gdyby udało się wam z nią spotkać, z pewnością ucieszyłaby mnie wiadomość o jej obecnej sytuacji. – Dlaczego została wygnana? – zapytała Karen. Usta Sheili zwęziły się. – Okazało się, Ŝe ma magiczny talent. Jest dobrą osobą, ale magia wśród centaurów na Wyspie nie jest mile widziana. UwaŜamy to za nieprzyzwoite. – ZałoŜę się, Ŝe nie chcesz wiedzieć, co my uwaŜamy za nieprzyzwoite – rzucił David. – JeŜeli jesteście typowymi przedstawicielami swojego gatunku, to za nieprzyzwoite uwaŜacie swoje nagie ciało i potrzeby naturalne, poza jedzeniem – odpowiedziała zwyczajnie. – Dlatego przykrywacie ciało ubraniem, najwyraźniej zawstydzeni nim, i udajecie, Ŝe nie macie naturalnych potrzeb, szczególnie gdy mowa o wydalaniu i rozmnaŜaniu. Karen spojrzała na Davida. – Zdaje się, Ŝe ona się rumieni z powodu twojej toalety – powiedziała, uŜywając staromodnego określenia, które zapamiętała z jakiejś staromodnej ksiąŜki. – Chyba tak – przyznał zaskoczony David. – Jednak bardziej podoba mi się sposób bycia centaurów. – Mnie teŜ – przyznała Karen. Mama i Sean wymienili Znaczące Spojrzenie. Karen nagle coś sobie uświadomiła: Sean zaczął się zachowywać jak dorosły. Samochód ruszył powoli w stronę tratwy. Wjechał na nią i bezpiecznie zaparkował. David i Karen podłoŜyli klocki pod koła, Ŝeby auto się nie stoczyło w czasie przeprawy. Kiedy wszyscy bezpiecznie usadowili się na pokładzie, centaury pchnęły tratwę. Następnie rozwinęły Ŝagiel i umocowały go na pokładzie. Utrzymywał się dość silny wiatr, więc pchnął ich łatwo. Płynęli zygzakiem pod wiatr. Muskularne centaury doskonale wiedziały, co robią. Stały na swoich posterunkach, czy to przy Ŝaglu, rumplu, maszcie czy na wachcie, i były naprawdę zaangaŜowane w swoją robotę. – To dobra pora na posiłek – zaproponowała Sheila. – Przepłynięcie kanału zabierze nam chwilę, a potem moŜemy być zajęci tym, co czeka nas na lądzie. Mama okazała zwykłą dla siebie zimną krew. – Przyłączysz się do nas Sheilo? – zapytała. – Oczywiście – odpowiedziała centaurzyca. – Tylko poustawiam ryczki dla was. – Podeszła do skrzyni stojącej z boku i wyjęła z niej cztery stołki, które, kiedy się na nich siadało, rzeczywiście ryczały. – A to ciekawe – odezwał się tata. – Tam, skąd pochodzimy, ryczki są cicho. – Mundania to bez wątpienia przedziwne miejsce – stwierdziła Sheila. Zjedli interesujący prowiant, a tratwa przemierzała wody kanału w stronę stałego lądu. Brzeg zdawała się porastać dŜungla z dziwnie wyglądającymi drzewami, ale była teŜ wspaniała złota plaŜa. – Złote WybrzeŜe – wyjaśniła Sheila. Po chwili dobili do brzegu i tata zjechał na ląd. – Zaprowadzę was do przystani – powiedziała Sheila. – Niedługo powinni się zjawić wasi przewodnicy. Czy moŜecie spowodować, Ŝeby wasz dom poruszał się z prędkością kłusa? – JeŜeli podłoŜe jest twarde i dostatecznie równe – wyjaśnił tata. Ta plaŜa wydaje się odpowiednia. – To obrzeŜa Złotego WybrzeŜa – powiedziała centaurzyca. – Dalej będziecie mogli skorzystać z bitej drogi, która bez wątpienia jest twarda. Pobiegnę przodem, a wy ruszajcie za mną z taką prędkością, z jaką wasz dom moŜe się poruszać.
Wsiedli do wozu, a tata znowu zapalił silnik. Skierowali się na zachód za Sheilą. Wszystkie dzieci wlepiły wzrok przez przednią szybę, Ŝeby zobaczyć, co się będzie działo. Najpierw centaurzyca szła. Kiedy podjechali do niej, ruszyła kłusem. Kiedy znowu się zbliŜyli, przeszła w galop, aŜ się rozwiała jej grzywa. – Szkoda, Ŝe nie widzę jej z przodu – mruknął pod nosem Sean. – JuŜ widzisz aŜ za duŜo – odpowiedziała mama. Jechali z prędkością dwudziestu pięciu mil na godzinę, co wydawało się prędkością podróŜną centaurów. Wkrótce dojechali do kupy głazów leŜących na piasku. Sheila się zatrzy- mała, więc i oni stanęli. – O rety, wasz dom porusza się całkiem nieźle – powiedziała Sheila. CięŜko dyszała, co oczywiście dało Seanowi pełen obraz tego, co pragnął zobaczyć. – Zaczynam podejrzewać, Ŝe Mundania nie jest tak drętwym regionem, jak mówią. – Ma swoje zalety – stwierdził tata. Sheila popatrzyła na zegarek na ręku, którym się okazała para oczu wymalowana na nadgarstku. Mrugnęły do niej najwyraźniej w jakiś oznaczony sposób. Wasz przewodnik wkrótce się zjawi – powiedziała. Usiedli, aby zaczekać na przewodnika. Rozdział 3 Chlorine Chlorine cieszyła się sobą. Przyjemnie było być piękną i mądrą, i to w towarzystwie przystojnego i mądrego (ale nie mówiącego) męŜczyzny. Jednak jej radość słabła. Nie było nikogo, kto mógł ją ujrzeć w całej krasie, a Nimby był bardziej widoczny niŜ rzeczywisty. Mówiąc inaczej, miał wygląd księcia, ale nim przecieŜ nie był. I to on był przyczyną jej szczęścia. MoŜna więc było uznać, Ŝe tak naprawdę się nie liczy. Pragnęła towarzystwa prawdziwych ludzi, których podziw i zawiść rzeczywiście coś by znaczyły. Lecz nie mogła pójść do rodzinnej wioski, gdzie ktoś mógł ją jednak rozpoznać i wziąć jej urodę za oszustwo, a innych wiosek nie znała dość dobrze. Jak miała w takiej sytuacji znaleźć sposób, Ŝeby się pokazać normalnym ludziom? Postanowiła wykorzystać swój nowy, znakomity umysł do rozwiązania tego problemu. Nagle zabłysnęła jej w głowie złota myśl. MoŜe pójść do Dobrego Maga z Pytaniem! To była słuszna decyzja. Oczywiście przez rok musiałaby mu słuŜyć, a równocześnie mogłaby się legalnie pokazywać. Mogłaby nawet zrobić coś poŜytecznego, zakładając, Ŝe jej słuŜba byłaby przydatna, a jej nowa uroda zostałaby doceniona. Teraz potrzebowała tylko Pytania. O co miałaby zapytać? Co rzeczywiście chciała wiedzieć? Po chwili kolejna złota myśl zaświtała w jej głowie. JakŜe podobał jej się ten nowy umysł, który był o wiele lepszy niŜ poprzedni. Kiedy miała problem, pracował jak u dwu- dziestu centaurów naraz. Mogła zapytać, gdzie się podziała jej ostatnia łza. Od lat zastanawiała się nad tym, a teraz w końcu mogła się dowiedzieć. – Nimby – oznajmiła – pójdziemy do zamku Dobrego Maga i zadamy mu Pytanie. Nimby popatrzył na nią z powątpiewaniem. Poczuł się teŜ lekko zaalarmowany. MoŜe pomyślał, Ŝe Dobry Mag Humfrey nie polubi go. – Nie ma powodów do obaw – powiedziała uspokajająco. – Powiem mu, jaki byłeś dla mnie miły, chociaŜ naprawdę jesteś smokiem z oślą głową. Na pewno zrozumie. Nimby nie był do końca przekonany, ale dziewczyna zapewniała go, Ŝe nie ma powodów do zdenerwowania i Ŝe wszystko będzie w porządku. Dobry Mag wszystko wiedział, więc zapewne będzie wiedział równieŜ, Ŝe Nimby jest miłym stworzeniem, a gdyby nie wiedział, zawsze mógł to sprawdzić w swojej Wielkiej Księdze Odpowiedzi i natychmiast dowiedzieć się wszystkiego o niemym smoku. Nie było więc powodu niepokoić się o rezultat. Niestety od razu pojawił się pewien mały, ale istotny problem: dziewczyna nie znała drogi do Zamku Dobrego Maga. Na co dzień mieszkała w północno-wschodniej części Xanth, a Mag mieszkał gdzieś w centrum. Bez wątpienia czekała ich długa i cięŜka droga. Ale moŜe Nimby mógłby pomóc. – Nimby, chciałabym dotrzeć do zamku Dobrego Maga szybko, bezpiecznie i wygodnie. Znasz moŜe drogę? Nimby skinął twierdząco. – W takim razie prowadź. Nimby ruszył Ŝwawym krokiem do najbliŜszej wioski. Szybko znalazł ścieŜkę i po trzech
chwilach i jednym, albo dwóch momentach znaleźli się na granicy osiedla. Dostrzegła znak ANTONICE. Och tak, teraz sobie przypominała: kaŜdy z mieszkańców wioski miał na imię Antoni, albo Antonina i wszyscy pracowali przy uprawianiu antonówek. Małe antonówki doskonale nadawały się do zabawy dla dzieci, a duŜe wykorzystywane były przez dorosłych do produkcji musów. W efekcie społeczność wioski dobrze i zdrowo się rozwijała. Nimby poprowadził Chlorine do metalowej, pokrytej patyną skrzynki, stojącej za znakiem. Napisano na niej TELEFON TONOWY. Zobaczyła przewód wiszący z boku skrzynki, wzięła go i końcówkę włoŜyła do znalezionego otworu. W tej samej chwili otworzyła się szczelina i rozległ się głos: – Czego chcesz, ośle? – Nie jestem osłem – odpowiedziała Chlorine i natychmiast się zorientowała, Ŝe pomylono ją z jej towarzyszem. – Szukam jedynie krótszej drogi do Zamku Dobrego Maga. – WłóŜ trochę zielonych – odpowiedział głos. Chlorine rozejrzała się dookoła. W pobliŜu leŜał plik zielonych liści sałaty. Domyśliła się, Ŝe chodzi o nie właśnie. Podniosła jeden liść i włoŜyła w szczelinę. – Mało – odpowiedział głos. – Ostatnio wzrosły ceny. WłoŜyła więc więcej zielonych. – Jak mus to mus. Ale jesteś bardzo antypatyczny. – Bo jestem Antoni Patyna – odpowiedział głos. – Teraz zadzwonię po transport, a ty, czekając, moŜesz dostać trochę musu. Usiedli więc przy pobliskim stole, na którym znalazł się mus jabłkowy i dzban z jabłecznikiem oraz kubki. Napój miał ostry smak, ale był bardzo dobry. Wkrótce w głowie Chlorine zaczęło się przyjemnie kręcić. Na ścieŜce pojawił się krzepki męŜczyzna. Przez ramię przewieszoną miał siekierę z podwójnym ostrzem. – To ty nas zawiedziesz? – zapytała Chlorine, podziwiając jego muskuły. – Ja nie zawodzę – odpowiedział przybysz. – Jestem drwalem. Rzucił okiem na dzban z jabłecznikiem. – Ale najlepiej byś zrobiła, dając sobie spokój z tym jabłecznikiem, zanim głowa całkiem ci się odkręci. Chlorine przytrzymała sobie dłońmi głowę, Ŝeby rzeczywiście nie doszło do jakiejś katastrofy. Dzięki temu poczuła się mniej zakręcona. – Dziękuję. – Cała przyjemność po mojej stronie, piękna panienko. Chlorine się zaczerwieniła, słysząc taki komplement. Zaraz teŜ przypomniała sobie, Ŝe rzeczywiście jest ładną dziewczyną, więc komplement był zasłuŜony. Ale i tak sprawiło jej to przyjemność, bo nie przywykła do podobnych zachowań; wiedziała juŜ, Ŝe będzie się jej to nadal podobało. Po jakimś czasie pojawiła się szybko rosnąca chmura kurzu, która nagle się zatrzymała. Z boku dostrzegli napis: DEMONICZNIE SZYBKA TARYFA. Otworzyły się drzwi. Chlorine nie do końca wierzyła, Ŝe to będzie bezpieczna podróŜ. Popatrzyła na Nimby’ego. Ten wstał i wszedł do pojazdu. Poszła za nim. Z tyłu znaleźli wyłoŜone pluszem siedzisko, dość szerokie dla nich dwojga. Drzwi zamknęły się z trzaskiem i pojazd ruszył z piskiem. Nagle zaczęli się poruszać z prędkością budzącą strach – przydroŜne drzewa jedynie migały. – Jesteś pewny...? – Chlorine zapytała Nimby’ego. Nimby skinął twierdząco głową, więc się uspokoiła. Przed nimi było jeszcze jedno siedzisko, przed nim przezroczysta ściana, a przed nią migający las. Dostrzegła z przodu napis: „Kierowcą jest Demon Strator. Niebezpieczny, niepewny, nieuprzejmy”. Z jakichś powodów znowu zaczęła się niepokoić. – Nimby, ten napis... Wtem na przednim siedzeniu zjawiło się jakieś stworzenie. Miało rogi, więc wyglądało jak demon. – To ma odstraszać skąpych – powiedział Strator. – Jeśli dasz z góry wystarczający napiwek, nie masz się czego obawiać. Chyba Ŝe stracę nad tym kontrolę. – Pojazd przemknął niebezpiecznie blisko drzew. – Aha – odpowiedziała. – A co jest napiwkiem? – Od ciebie przyjmę całusa, słodziutka. Znowu spojrzała na Nimby’ego, który ponownie skinął, więc pochyliła się do przodu i pocałowała demona w prawe ucho. Pojazd wystrzelił w powietrze, wywinął koziołka i wylądował dalej, mknąc z ogromną prędkością. – Hoo! – zawołał Strator. – AleŜ to był podniecający pocałunek!
– Dziękuję – odpowiedziała, znowu się rumieniąc. To było nawet zabawne, bo wcześniej rzadko miała powody, Ŝeby się rumienić. Pojazd jechał, aŜ zatrzymał się z piskiem tuŜ nad krawędzią głębokiej przepaści. – Przesiadka – powiedział Strator. – Wielka Rozpadlina jest poza moim zasięgiem. – Dziękuję – jeszcze raz powiedziała Chlorine i wysiadła. – Moim zdaniem jesteś bardzo miłym demonem prędkości. Tym razem to demon spłonął rumieńcem. Nabrał koloru królewskiej purpury, z której poszedł róŜowy dym. – Muszę znikać – mruknął, a pojazd zawinął się w miejscu i pędem ruszył z powrotem na północny wschód. Zmierzchało juŜ, więc moŜna było się domyślić, Ŝe podróŜ zabrała jednak trochę czasu. PotęŜny ciemny kształt wyłonił się z mroku Rozpadliny i wylądował tuŜ przed nimi. To był ptak tak wielki jak Rok, a do tego całkiem czarny. W szponach trzymał koszyk, na którym widniał napis: NOCNY LOT. Chlorine skinęła. MoŜna było wywnioskować, Ŝe ptak lata tylko nocą, więc byli o czasie. Nimby wspiął się do koszyka, który okazał się wewnątrz znacznie większy, niŜ się wydawało z zewnątrz. To rozmiary ptaka zdawały się go pomniejszać. Chlorine dołączyła do niego. Teraz ptak rozpostarł skrzydła i skoczył w przepaść. śołądek Chlorine podszedł aŜ do gardła, kiedy koszyk gwałtownie opadł w dół, a wraz z nim, zupełnie bez jej świadomości, cała reszta jej samej. Nagle skrzydła uderzyły w czarną przestrzeń i wszystko wróciło na wła- ściwe miejsce. Nie lecieli przez Rozpadlinę, ale wzdłuŜ niej, skryci w jej cieniu, podczas gdy resztki dnia załamywały się na krawędziach przepaści, nad którymi płynęły po niebie chmury. Chlorine spojrzała w dół, w nadziei, Ŝe zobaczy Smoka z Rozpadliny, ale dostrzegła jedynie namacalną niemal czerń czeluści. Dopóki jednak nie musiała jej dotykać, ignorowała ją. Kiedy ciemność objęła juŜ cały obszar Xanth, ptak wyleciał z przepaści i pofrunął ponad dŜunglą. Chlorine dostrzegła w dole małe światełka ognisk domowych, a moŜe były to tylko beknięcia smoków po sutym posiłku. Wyglądało to jednak raczej ładnie W zasięgu wzroku pojawiły się światła zamku, zobaczyła jego mury i baszty. To dopiero był widok, naprawdę śliczny! Chlorine poczuła nagle gwałtowną chęć odwiedzenia takiego zamku. JakŜe wspaniale musiało się Ŝyć w takim otoczeniu, być księŜniczką, albo chociaŜ damą dworu. Zapragnęła spróbować takiego Ŝycia, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Była piękna, ale kiedy zerwie kontakt z Nimbym, wróci do swojej szarej powierzchowności i sen pryśnie. Uroniłaby nawet łzę po straconym złudzeniu, gdyby tylko wiedziała, gdzie się podziała jej ostatnia łza. No ale przecieŜ właśnie dlatego pragnęła odwiedzić Dobrego Maga. Uśmiechnęła się więc, zamiast płakać, ale w uśmiechu pozostał ślad jakiegoś głębokiego Ŝalu. Ptak skręcił w stronę uroczego zamku i po chwili wylądował tuŜ przy otaczającej go fosie. To było jej przeznaczenie! Nimby wyszedł z kosza, a ona zaraz za nim. W następnej chwili ptak zniknął, szybko i cicho. Znaleźli się sami tuŜ przed wspaniale oświetlonym zamkiem. Chlorine była pewna, Ŝe lepiej nie wchodzić po nocy do zamku. Postanowiła więc poczekać do rana. W ten sposób miałaby teŜ okazję przespać się trochę. Nagle jej senny, ale bystry umysł pomyślał o czymś. – Nimby, czy ty musisz spać? Przystojny towarzysz Chlorine pokręcił przecząco głową. – W takim razie nie będzie dla ciebie wielkiej róŜnicy, jeśli będziesz czuwał i chronił mnie w razie jakichś kłopotów? To znaczy, myślę, Ŝe jesteś wspaniałym stworzeniem, ale nie chcę cię stracić, zanim cię do końca wykorzystam. – Zaśmiała się ponuro. – W mojej naturalnej postaci nie prosiłabym cię o to, bo nawet nie pomyślałabym, Ŝe moŜe mi coś grozić. Ale teraz jestem ładna, więc się martwię. No i to jest usprawiedliwione, bo przecieŜ ty sprawiłeś, Ŝe jestem taka cudowna. Więc jak, moŜe być? Nimby skinął potakująco. – Dobra. Miej więc na wszystko oko i obudź mnie tuŜ przed świtem, Ŝebym mogła zobaczyć wschód słońca. Jestem przekonana, Ŝe docenię jego urodę o wiele bardziej niŜ dotychczas. – Zaczęła zbierać liście, Ŝeby zrobić sobie wygodne posłanie, ale przyszła jej do głowy kolejna myśl. – Czy mógłbyś wrócić do swojej naturalnej postaci, Ŝebym mogła ułoŜyć się na tobie jak na poduszce? Ale jeśli nie, to nie krępuj się odmówić, poniewaŜ... W jednej sekundzie pojawił się ośli łeb Nimby’ego. PołoŜył się na ziemi, a ona połoŜyła na nim głowę. Co prawda miał na sobie łuski, ale teraz były miękkie. – Wiesz co – odezwała się. – Wyglądasz zabawnie. – Ale im więcej dla mnie robisz, tym bardziej ciebie lubię, nawet gdy jesteś taki jak teraz. Mam nadzieję, Ŝe to cię nie wprawia w zakłopotanie.
Nimby zastrzygł uszami; wydawał się bardziej zadowolony niŜ zakłopotany. Chlorine przeciągnęła się, przytuliła i natychmiast głęboko zasnęła. Obudziła się, kiedy coś połaskotało ją w nos. – Co? Kto? – zapytała zaskoczona. Zaraz jednak się zorientowała, Ŝe dotyka ją jedno z uszu Nimby’ego. PrzecieŜ prosiła go, by obudził ją tuŜ przed świtem, i tak właśnie zrobił. – Dziękuję – powiedziała Minęła chwila i nadszedł świt. Po niebie rozeszły się kolorowe promienie i rozświetliły powietrze. Chmury rozpłomieniły się. Kiedy zrobiło się bezpiecznie jasno, słońce wychyliło swe oblicze spoza drzew. Słońce nigdy nie pojawiało się w nocy z obawy przed ciemnością. – Och, to takie piękne, jak sądziłam! – zawołała Chlorine. – Dziękuję, Nimby, Ŝe mnie obudziłeś na czas. – Pogłaskała go z uczuciem po oślich uszach. Wstała i zastanowiła się. – Ty przygotuj coś dobrego do jedzenia, a ja się w tym czasie zajmę poranną toaletą – powiedziała. Nimby poczłapał w swoją stronę, a Chlorine znalazła jakieś krzaki i poszła w nie, a potem zajęła się rozczesaniem i ułoŜeniem włosów. Były teraz cudowne, połyskiwały w świetle wstającego dnia. Nadal miały zielonkawoŜółty kolor, ale teraz zieleń miała odcień świeŜych i zdrowych roślin, a Ŝółć płonęła złotem. Popatrzyła w kałuŜę i dostrzegła swe odbicie: przypominała księŜniczkę przebudzoną z przyjemnego snu. Naprawdę byłoby szkoda, gdyby ta przygoda miała się kiedyś skończyć. Wróciła do miejsca noclegu i zastała Nimby’ego z ustami pełnymi świeŜych czekoladowych i waniliowych ciasteczek. Najwyraźniej znalazł dobre drzewo. W swojej smoczej postaci usta miał wielkie, więc udało mu się w nie zebrać sporo ciastek, a wszystkie były całe. Jej tymczasem zaświtała w głowie kolejna myśl. – Czy nie przytyję zanadto, jedząc takie delicje? Nimby pokręcił przecząco głową. To on ją przemienił i wiedział najlepiej, Ŝe nic takiego się nie stanie. Chlorine więc ze smakiem oddała się śniadaniu. Smok tymczasem spoglądał na nią i wyglądało, Ŝe sprawia mu to przyjemność. AŜ przyszła jej do głowy kolejna myśl. – Nimby, a ty nie jesteś głodny? TeŜ powinieneś coś zjeść. Nimby zawahał się, ale po chwili skinął potakująco głową. Nadal jednak na ciastka spoglądał z pewnymi wątpliwościami. – Och, no tak. W swojej naturalnej postaci poŜarłbyś je wszystkie, nie zostawiając niczego dla mnie, tak? W takim razie wróć do postaci przystojnego młodzieńca, a nie bę- dziesz potrzebował aŜ tylu ciastek. Smok zniknął, a jego miejsce zajął przystojny męŜczyzna. Nimby sięgnął po ciastko i zaczął jeść. Robił wraŜenie osoby, której jedzenie smakuje. Długo nie trwało, a kolejna, czwarta juŜ, myśl nasunęła się Chlorine. – Gryzące mrówki! Muszą tu być, ale przecieŜ nie zostałam w ogóle pogryziona. Czy przed tym teŜ mnie ochroniłeś? Nimby skinął. – Nie mam pojęcia, co zrobię bez ciebie, kiedy to się skończy. Naprawdę zaczyna mi się podobać ta przygoda, a nie zrobiliśmy jeszcze ani nic szczególnego, ani nieprzyzwoitego. – Popatrzyła na swojego towarzysza, ale uznała, Ŝe nieprzyzwoitości mogą jeszcze poczekać; miała przed sobą trzy wyzwania, aby wejść do zamku. We właściwym czasie, nie za szybko ani nie za późno, poszli nad brzeg fosy. Zamek pięknie się prezentował wczesnym rankiem. Woda w fosie stała spokojnie, nie wyglądało, aby znajdował się w niej potwór. Zobaczyła most zwodzony, ale teraz był podniesiony; w Ŝaden sposób nie moŜna było po nim przejść. Ale do pomostu przy brzegu przywiązana była łódź. Dostrzegła coś w trawie. Podeszła, aby to podnieść. To był marker, kiedyś uŜywała podobnego do pisania na dziecięcych koszulkach. Szkoda było nie wziąć znalezionego pisaka, więc schowała go do swojej sakiewki. – No dobra, wchodzimy w to, Nimby – powiedziała odwaŜnie. To moje zadanie, więc ty idź za mną, kiedy pokonam kolejne przeszkody. Z pewnością doskonale będziesz wiedział, jak się z nimi uporać, ale mam wraŜenie, Ŝe jeśli mi pomoŜesz, to nie będzie się liczyło. A poza tym z przyjemnością odczuję dreszczyk emocji. Mam zamiar przetestować ten mój nowy świetny umysł. Podeszła do łodzi – nagle znikąd wyłoniła się wielka i srogo wyglądająca kawka. Leciała w jej stronę, nagle przechyliła się i skręciła, mijając ją dosłownie o włos. Kiedy tak przeleciała, w ułamku sekundy dziewczyna zobaczyła na spodzie napis PU.
Chlorine odrzuciło do tyłu. Niemal straciła równowagę. Szczęśliwie odzyskała ją, zanim znalazła się na ziemi. Kiedy była zwykłą dziewczyną, nie przejmowała się wywróceniem do góry nogami i pokazaniem majtek całemu światu, ale teraz, kiedy była wspaniałą istotą, takie przedstawienie stałoby się upokarzające. – To nie jest zwykła kawka – powiedziała. – To pu-kawka! Bojowa wersja. Nigdy jej nie przejdę. Stojący za jej plecami Nimby wzruszył ramionami. Zachował postawę neutralną. To natchnęło ją podejrzliwością, nie co do jego motywów, poniewaŜ był przyjacielem, ale co do ewentualnych moŜliwości pokonania przeszkody. No i oczywiście była taka moŜliwość, bo inaczej nie byłoby to legalne wyzwanie Dobrego Maga. Zastanowiła się przez chwilę i przez moment pomyślała, zdając sobie sprawę, Ŝe rozwiązanie nie będzie łatwe. Nie chodziło na pewno o to, aby obejść kawkę, albo z nią walczyć. Bez wątpienia musiała ją przechytrzyć, albo zdenaturalizować. Musiało być coś nieokreślonego, co na pewno okaŜe się oczywiste, kiedy juŜ o tym pomyśli. Wszyscy wiedzie- li, Ŝe takie właśnie zadania Dobry Mag stawia przed kaŜdym szukającym Odpowiedzi. Nie chciał, aby wszyscy zebrali u niego o Odpowiedź, więc stawiał trudne do rozwiązania zagadki, ale zawsze grał uczciwie. Inni traktowali go jak zrzędliwego gnoma, ale cudze trak- towanie nie miało dla niego wielkiego znaczenia. A więc w czym była rzecz tym razem? Jej nowy umysł skupił się i zbadał wszystkie moŜliwości i okoliczności z niebywałą szybkością. Co było skryte, a równocześnie oczywiste? W okolicy nie potrafiła dostrzec nic szczególnego, Ŝadnych drzwi do podziemnego przejścia czy czegoś w tym rodzaju. Prawdę powiedziawszy, jedyną trochę dziwną rzeczą był marker, znaleziony przez nią w trawie. Ha! To z pewnością o to chodziło! Przedmioty nie leŜą ot tak sobie wokół Zamku Dobrego Maga, wszystko było tu dla jakiegoś powodu. To musiał więc być klucz do zagadki. Wyjęła pisak. Był uŜywany, ale nadal uŜyteczny. Jak mógł jej pomóc? Jej znakomity umysł skupił się na problemie. Zakładając, Ŝe to był klucz, jak mógł zadziałać? To pisak, marker... magiczny marker? Do zaznaczenia pu-kawki? Mało prawdopo- dobne, poniewaŜ kawka mogła zmarnować jej ciało cudnej urody, ale przecieŜ niezbyt silne, zanim udałoby się jej dostatecznie do niego zbliŜyć. Pisak jednak zasadniczo słuŜy do pisania... Do pisania. Przypuśćmy, Ŝe napisałaby coś, co miałoby jej pomóc... coś jak ID SOBIE, PU-KAWKO? Pogmerała w sakwie i wyjęła z niej mały notatnik. Zdjęła zakrętkę z markera i napisała: ID SOBIE, PU-KAWKO Nic się nie wydarzyło. Ale oczywiście nie sprawdziła tego jeszcze. Zrobiła więc pół kroku w stronę fosy – i tuŜ przed nią w powietrze wystrzeliła pu-kawka. Bez wahania porzuciła zamiar dokończenia kroku, a nawet cofnęła się. Cisza. Ewidentnie nie o to chodziło. Ale moŜe po prostu nie znalazła odpowiedniego sposobu na wykorzystanie tej moŜliwości. Jak jeszcze mógł działać magiczny marker? Mimo nad- zwyczajnego umysłu nic nie przychodziło jej do głowy. Spojrzała na Nimby’ego, ale on konsekwentnie się nie angaŜował. Zresztą i tak nie miała zamiaru go pytać o cokolwiek. – Gdybyś miał ochotę na drzemkę, albo coś takiego... – Nie miał, on nie sypiał. – MoŜe chciałbyś sobie pomyśleć o czymś sympatycznym? Nie chcę, Ŝebyś się nudził z powodu mojego niezdecydowania. Nimby skinął i postanowił odpocząć. Ciekawiło ją, o czym teraz myśli oślogłowy smok. Kiedyś go zapyta. Teraz jednak miała co innego w głowie. Przekreśliła napis... i wokół niej coś zamigotało. Rozejrzała się w obawie, Ŝe to zbliŜa się jakiś potwór i chce ją rozszarpać, ale wszystko wyglądało normalnie. Więc musiało chodzić o jakąś magię. Przekreślenie zapisu zlikwidowało go i wywołało magiczny efekt. Gdyby tylko wiedziała, co to takiego. Nagle w głowie zaświtało. MoŜe to wyzwanie jest skierowane do jej normalnej osobowości. MoŜe Dobry Mag nie wie, Ŝe jest teraz znacznie sprytniejsza. A moŜe wie, ale nie dba o to. Ma więc przed sobą proste zadanie, ale przeintelektualizowała je. – Spróbujmy więc w jakiś zwykły sposób – powiedziała do siebie. Odwróciła kartkę na czystą stronę i napisała PU-KAWKA. Następnie skreśliła U i wpisała RY. Poczuła magiczne mrowienie. Czy teraz zadziałało? Zrobiła krok przed siebie i zobaczyła przed sobą jakiś dziwny, stary, pyrkający głośno pojazd. Próbował zagrodzić jej drogę, ale wystarczyło go obejść i pójść dalej. Zrobiła to! Wykorzystała magiczny marker do zmiany nazwy, zmieniając stworzenie śmiertelnie groźne w zupełnie niegroźne. Klucz ukryty więc był w nazwie, w jej zmianie. Oczywiście – to nie było pomyślane dla intelektualisty. Podeszła do brzegu fosy. Ale gdzie się podział pomost z przywiązaną do niego łodzią?
Jest. Osiadła na mieliźnie, ale między nią, a łodzią dostrzegła największego, najobrzydliw- szego pająka, jakiego kiedykolwiek spotkała. Nie był dość duŜy, aby zjeść ją za jednym zamachem, ale trzy, cztery kęsy wystarczyłyby mu z pewnością. Zresztą, o ile wiedziała, pająki nie poŜerały ofiar, obgryzając je, ale zawijały złapaną zdobycz w kokon i wysysały z niej soki. Ale ona nie chciała zostać wyssana bez względu na to, jak bardzo soczyste było teraz jej urocze ciało. Cofnęła się. Uznała, Ŝe w tej sytuacji właśnie to naleŜało zrobić. Pająk nie ruszył za nią. Prawdę powiedziawszy, to nawet zniknął, a w miejscu, gdzie przed chwilą był, pojawił się pomost, do którego przywiązana była łódź. Spróbowała więc zawrócić i dostać się na most, zanim wróci pająk... ale on się zjawił wcześniej. A pomost oczywiście zniknął. Było w tym coś dziwnego. Pająk nie zasłaniał jej widoku na pomost. CzyŜby stanęła oko w oko z iluzją? No i co w takim razie było iluzją: pająk czy pomost? RóŜnica była spora. Cofnęła się o krok, patrząc przy tym na pająka. Zniknął, a w jego miejsce pojawił się pomost do cumowania łodzi. Zmieniały się jedno w drugie! Jej świetny umysł zaczynał znowu pracować. Bez wątpienia było to wyzwanie, a ona na pewno nie poradzi sobie z nim przez napisanie słowa PAJ¥K i zmianę J na £. Nawet gdyby rzeczywiście w miejsce pająka pojawił się pałąk, to nie byłaby w stanie dojść po nim do łodzi. Potrzebowała pomostu, aby nie zabrudzić swoich uroczych stóp w mule fosy. Jak więc mogła to zrobić bez zmieniania pająka? Jak brzmiała prosta odpowiedź na takie pytanie? Odpowiedź pojawiła się niespodziewanie szybko: przekupić pająka. Ale co mogłoby go zainteresować poza długą przy- jemnością wysysania z niej soków Ŝyciowych? Co jeszcze mogłoby go skusić? Magiczny pisak! JuŜ go nie potrzebowała, a pająk być moŜe umiałby go wykorzystać. Gdyby tylko dostatecznie dobrze przedstawiła jego moŜliwości jak na pajęcze potrzeby. Podeszła jeszcze bliŜej pająka, ale była przygotowana na natychmiastową ucieczkę, gdyby okazało się to konieczne. – Hej, urocze stworzenie! – zawołała. – Chciałbyś moŜe coś ładnego? Pająk poruszył czułkami i na ziemię spadła kropla jego śliny, a po zetknięciu się z nią wypaliła gałązkę młodziutkiego drzewa, które znikło, zanim osiągnęło swój wiek dorosły. Chlorine zrobiło się przykro z powodu roślinki, ale wiedziała, Ŝe nie mogła jej pomóc. – Nie, nie moŜesz mnie mieć – powiedziała szybko. – Pod tą cudowną powłoką kryje się zupełnie zwykła i raczej niezbyt smaczna osoba. Ale mam coś, co mogłoby ci bardziej przypaść do smaku: magiczny pisak. – Pokazała mu marker. – Potrafi zmieniać rzeczy. Na przykład moŜesz zmienić kij w wija, wystarczy napisać kij, a potem „k” zamienić w „w” i juŜ masz coś, co mogłoby ci smakować. Podniosła z ziemi patyk i połoŜyła przed sobą. Następnie napisała KIJ i przekreśliła literę K, zastępując ją literą W. Kij na ziemi zmienił się w długiego, smakowitego wiją. – Widzisz... magia, jakiej zawsze pragnąłeś – powiedziała entuzjastycznie. – Pomysł, co mógłbyś zrobić z duŜym wijem! Mógłbyś go zamienić w największego w Xanth soczystego robala. I biesiadować przy nim tak, Ŝe ślinka leci. Pająkowi na samą myśl pociekło więcej śliny. – Dam ci ten fantastyczny magiczny pisak w zamian za pewną grzeczność – powiedziała głosem, który miał go zachęcić. – Musisz jedynie zmienić się w pomost i pozwolić mi wsiąść do łodzi. Za to moŜesz dostać magiczny pisak i mój notatnik i będziesz mógł... Zawahała się, poniewaŜ w głowie pojawiła się jej pewna myśl. – Czy ty potrafisz pisać? Pająk pokręcił przecząco głową. To był problem. Jednak jej znakomity umysł postanowił się i z tym zmierzyć. – CóŜ, moŜe umiesz rysować? Poczekaj, sprawdzę, czy to działa takŜe z rysunkami. – Znalazła jeszcze jeden patyk i połoŜyła przed sobą. Szybko go naszkicowała, następnie przekreśliła i narysowała jeszcze gorszego wiją. Patyk zamienił się w robala. Działało takŜe na rysunkach. MoŜe Dobry Mag sądził, Ŝe jest zbyt głupia, aby czytać i pisać. Co, prawdę powiedziawszy, byłoby całkiem uspra- wiedliwionym domniemaniem; nigdy nie wyszła poza pierwszy rok szkoły centaurów, co oznaczało, Ŝe radziła sobie tylko z wyrazami jedno- i dwusylabowymi. Gdyby kazano jej napisać „kwintesencja”, musiałaby się poddać. – A więc jeśli potrafisz rysować, moŜesz tego uŜywać – doszła do wniosku. – Nie zdawałam sobie sprawy, jak to urządzenie potrafi być elastyczne. No, ale dopóki będzie tu dość patyków, będziesz miał pod dostatkiem jedzenia. Umowa stoi? Pająk skinął głową. W tej samej chwili przeszła jej przez głowę słabiutka, ale zauwaŜalna myśl. Czy pająk okaŜe się słowny? A co jeśli złapie i ją, i pisak? Zaraz jednak pojawiła się druga myśl – musi być słowny, poniewaŜ inaczej Dobry Mag nie uŜyłby go do zadania. Zebrała się więc
w sobie... nie, to nie byłoby odpowiednie dla dziewczyny, uniosła dumnie głowę i poszła w stronę pająka. JeŜeli źle oceniła sytuację, a pająk pojmie ją i zacznie wysysać, po prostu zmieni swoje soki w truciznę i powie, Ŝe jej przykro. Miała jednak nadzieję, Ŝe wszystko się uda. Pająk zamienił się w pomost. Chlorine niepewnym krokiem weszła na niego i skierowała się do łodzi. Weszła do niej. Teraz połoŜyła pisak na pomoście, odwiązała łódź, wzięła wiosło i odbiła od brzegu. – Miło jest robić z tobą interesy – powiedziała zadowolona. Pająk wrócił i złapał w odnóŜa pisak. Jednym z nich pomachał dziewczynie. Przeszła drugie wyzwanie. – Oj – zapomniała o Nimbym. – Hej, Nimby! – zawołała. – MoŜe przejść? Pająk uczciwie zmienił postać, pozwalając Nimby’emu przejść suchą nogą po deskach aŜ do łodzi. MoŜe zdawał sobie sprawę, Ŝe Nimby to smok z twardymi łuskami, więc nie był kimś, z kim moŜna sobie Ŝartować. Teraz juŜ razem odbili od brzegu. Powiosłowali przez fosę bez dalszych incydentów. Ona jednak wiedziała, Ŝe czeka ją jeszcze trzecie zadanie. Co to będzie? Nigdy nie były takie same, to wiedziała. Oby tylko nie pojawił się potwór z fosy, bo w takim przypadku nie wiedziałaby, co zrobić. Dobili do brzegu ogrodu oddzielającego fosę od Zamku Dobrego Maga. Wyszli z łódki. W tej samej chwili łódź odpłynęła z powrotem na swoje miejsce. Teraz było za późno zmieniać zdanie. Popatrzyła na ogród. Był cudowny i ohydny zarazem. Lewa strona porośnięta była fatalnie wyglądającymi i śmierdzącymi kłączami, pośród których stał obrzydliwy pomnik. Prawa strona pełna była pięknych kwiatów i uroczego zapachu. Naturalnie na tę stronę ogrodu chciała przejść. Tymczasem ścieŜka prowadziła w lewo, więc tam teŜ poszła. Chcąc iść w prawo, musiała podeptać piękne kwiaty lub zerwać pnącą się winorośl, a tego nie potrafiłaby zrobić. ścieŜka zarośnięta była chaszczami, kolczastymi pnączami, pokrzywami, kłującym winem, czepiającymi się łętami, a nawet śmierdzącymi bulwami, z których jedną uwaŜnie obeszła z boku. Inaczej wybuchłaby i otoczyła ją jedną wielką chmurą, tak Ŝe nic i nikt nie wytrzymałby hałasu ani smrodu. Im dalej szła, tym gorzej wyglądało, aŜ wreszcie okazało się, Ŝe dalej nie sposób przejść. To był kres ogrodu. No i bez wątpienia kolejne wyzwanie. Wycofała się i dołączyła do Nimby’ego, który po prostu czekał. £adna suknia była poplamiona jakimiś pozbawionymi wyraźnego koloru plamami, a na ramionach i łydkach miała pełno zadrapań. CóŜ za obrzydliwa okolica! Ponownie rozwaŜyła spacer do ładniejszej części ogrodu. Gdyby tylko odnalazła ścieŜkę. Nie było jednak Ŝadnej i chociaŜ ogród wyglądał pięknie, był tak samo zarośnięty jak jego brzydsza część. Na pewno naraziłaby się na róŜnego rodzaju szkody, a i tak zapewne nie zdołałaby się przedostać na drugą stronę. Jakaś droga musiała przecieŜ istnieć. Ale gdzie i jaka, jeśli nie była to ścieŜka? Chlorine spoglądała to na jedną, to na drugą stronę ogrodu, przekonana wewnętrznie, Ŝe coś zapewne uszło jej uwagi. Zastanawiając się nad sytuacją, wąchała kwiatki i nagle dostrzegła, Ŝe niektóre rośliny układają się we wzory. Dostrzegła wyraźną linię, według której rosła cykoria podróŜnik. Wyrastała z kolein. A więc pewnie tędy właśnie moŜna było podróŜować. Rosło tu takŜe drzewo podróŜnika i leŜała pod nim kłoda. Gdyby więc ją odrzucić, moŜe odsłoniłaby się droga za drzewem i zadanie zostałoby rozwiązane. Sięgnęła po kłodę, ale ta leŜała poza jej zasięgiem – znowu podrapała się kolcami. Najwidoczniej nie chodziło o usunięcie kłody spod nóg. A więc nie tędy droga. Nie mogła pójść dalej. Co jeszcze moŜna było zrobić? Przesunąć cały ogród? W głowie pojawiła się myśl, choć nie zajarzyła się jeszcze pełnym blaskiem. Ot, zdawała się czekać na rozwinięcie. Jeszcze nie wpadła na sprytne rozwiązanie. Czy istniał jakiś sposób na zamianę ogrodów miejscami, tak aby ta sama ścieŜka prowadziła do innej części? Teraz sądziła, Ŝe moŜe być. Takie odwracanie rzeczy zawsze inte- resowało Dobrego Maga. Chlorine dokładnie przyjrzała się ogrodowi i ścieŜce. Teraz zauwaŜyła, Ŝe omija wstrętnie wyglądającą studnię. Podeszła do niej, ostroŜnie unikając pnączy i kolców i cały czas uwaŜnie przyglądając się studni. W twarz uderzył ją gryzący dym i zatkał jej nos. Fuj! Nie było w niej wody, ale woda ognista. Nie do końca trująca; dziewczyna potrafiła rozpoznać, kiedy trafiała na truciznę, bo przecieŜ taki miała talent. Jednak ta woda nie była równieŜ do końca zdrowa. To był alkohol. Po przeciwnej stronie rósł obskubany krzew tymianku. Obróciła się, aby dokładnie go
obejrzeć. Tymianek potrafił wyrządzić psikusa, wiedziała o tym dobrze. Potrafił przyspieszać, albo spowalniać czas, albo nawet zmieniać porę dnia. Zwykle trzymała się od niego z daleka. Ale czy tu tymianek rósł z jakiegoś konkretnego powodu, tak blisko ścieŜki i studni? Coś w głowie Chlorine lekko zaświtało. Studnia zamiast wody pełna wody ognistej, krzew nie potrzebujący czasu, ale zmieniający czas, a wszystko w środku ogrodu, do którego nie moŜna wejść. Wszystko na odwrót. Tak samo jak wtedy, kiedy człowiek chce dobrze, a wychodzi wręcz przeciwnie. Czy to mogło być miejsce takich zdarzeń? Nie musiało być źle, ale na odwrót. Ognista woda wylana pod krzew tymianku mogła zakręcić czasem – ale czy we właściwą stronę? Rozjaśniło się w głowie Chlorine. Mogło zadziałać. Sięgnęła po brudne wiadro i zaczerpnęła w nie nieco dymiącej wody. Oczywiście nie wyglądała ładnie, bo z natury swojej była przydymiona. Ale jeŜeli Chlorine miała rację... Wylała wodę pod krzew tymianku. Zrobił się bardziej zielony i jakby w mgnieniu oka zdrowszy. Nagle zapadła noc. Co? Chlorine rozejrzała się zaskoczona. PrzecieŜ jeszcze nie była pora na noc! Och – krzew tymianku poczuł, jak mu się zakręciło, i przyspieszył czas, sprowadzając na ogród noc. MoŜe powinna to przewidzieć. Ale czy dla niej wynikało z tego coś dobrego? W nocy nie było przecieŜ łatwiej przedrzeć się przez gąszcz roślin niŜ w dzień. Chyba Ŝe... Teraz tak jej się rozjaśniło w głowie, Ŝe cały ogród stanął w świetle. No jasne! To, było, nie było, ogród i jedna jego część róŜni się od drugiej jak dzień od nocy. Stała się noc i ta część była teraz ładna – ze ścieŜką biegnącą przez nią. W końcu znalazła ją. – Chodź, Nimby – powiedziała, jakby chodziło o zwykłą rzecz. ZłoŜymy wizytę Dobremu Magowi. – Ruszyła w dół ścieŜką oświetloną po brzegach ślicznymi robaczkami świętojańskimi. ścieŜka prowadziła wprost do wejścia do zamku. Chlorine zastukała w bramę, a ta natychmiast się otworzyła. Czekała na nich piękna młoda kobieta. – Witam w Zamku Dobrego Maga, Chlorine i Nimby – powitała ich. – Jestem Wira, jego córka. Proszę za mną. A więc oczekiwano jej. Cieszyła się, Ŝe grała uczciwie i sama przeszła przez zadania. Weszli do środka za Wirą. Wewnątrz było zaskakująco jasno, a to za sprawą wpadających przez wysokie okna promieni. Chlorine zrozumiała, Ŝe naprawdę panuje dzień, a nie noc; jedynie w ogrodzie chwilowo zapadły ciemności, które rozproszyły się, kiedy tylko weszli do zamku i oddalili się od tymianku. – Skąd znasz nasze imiona? – zapytała Chlorine. – O ile mnie pamięć nie myli, nigdy wcześniej nas nie widziałaś. – Racja, jestem niewidoma – odpowiedziała Wira. – Ale doskonale znam zamek i nie zabłądzę. Zostałam teŜ poinformowana o wszystkim przez Maga Humfreya. Zdaje się, Ŝe bez problemu zidentyfikował ciebie, Chlorine, ale zastanawia go twój przyjaciel Nimby. Musiał poszukać go w Wielkiej Księdze Odpowiedzi pewny, Ŝe tam nie figuruje taka postać. Okazało się jednak, iŜ zapomniał o jednej pozycji, która była poświęcona postaci ze smoczym zadem i talentem zmieniania siebie i swego towarzysza, w co tylko zechce, a nazywał się ten smok właśnie Nimby. Naprawdę nazywał się No I Mamy Byle Co, poniewaŜ większość osób nie lubiła go. Mag pokręcił głową, nie chcąc przyznać, Ŝe nie wiedział nic o tej postaci. Obawiam się, Ŝe zaczyna czuć swój wiek. Chlorine uśmiechnęła się. – Księga Odpowiedzi mówi prawdę. Nimby nie jest tym, za kogo się podaje, ale teraz jest o wiele przyjemniejszy niŜ w swojej naturalnej postaci. Dla mnie to nie byle co, poniewaŜ poznałam go w działaniu, a nie przez wygląd. Jedyną jego słabością jest to, Ŝe nie mówi. Jak na razie całkiem mile spędzamy czas. – Jak na razie? – Wiem, Ŝe to będzie musiało się skończyć, a ja zostanę zmuszona do powrotu do mojego byle jakiego Ŝycia. Zawsze jednak będę mogła wrócić pamięcią do wspaniałej przygody, krótkich chwil świetności, dzięki Nimby’emu. Mam zamiar jak najlepiej wykorzystać tę szansę. – Obawiam się, Ŝe Dobry Mag zamierza skorzystać z tego jeszcze bardziej, niŜ sądzisz. – Och, czyŜby moja roczna słuŜba była częścią tego – powiedziała zachwycona Chlorine. – CóŜ, jestem gotowa pogodzić się z tym. To sprawi, Ŝe moja przygoda będzie jeszcze ciekawsza. Wira zaprowadziła ich do przeciętnie wyglądającej kobiety siedzącej w pokoju do robótek ręcznych wypełnionym stosami skarpetek. – Matko Zofio, oto nasi goście – powiedziała Wira. Zofia podniosła wzrok.
– Jesteś pewna, Ŝe chcesz osobiście zawracać mu głowę swoim Pytaniem? W zamian za odpowiedź zaŜąda niezwykle wytęŜonej pracy. – AleŜ tak, oczywiście – odpowiedziała Chlorine. – Tego oczekuję. Im bardziej wytęŜona, tym lepiej. – Jak sobie Ŝyczysz. Teraz Wira zabierze was do niego. Niewidoma młoda kobieta poprowadziła ich ciemnymi, kręconymi schodami do ciasnej zagraconej komnaty. W kącie, w cieniu siedział Dobry Mag Humfrey we własnej osobie. Spojrzał pochmurnie znad potęŜnego tomiska. – Tak? – Gdzie jest moja ostatnia łza? – zapytała Chlorine. – Jest w twoich oczach, pokrywa je, aby były wilgotne. Połowa z niej dba o twoje prawe oko, a druga połowa o lewe. Bez ostatniej łzy szybko straciłabyś wzrok. Chlorine była zaskoczona odpowiedzią. – Nigdy o tym nie pomyślałam! Oczywiście to musi być prawda. – To jest prawda – zrzędliwym tonem stwierdził Humfrey. A teraz przejdźmy do twojej słuŜby. Ale Chlorine, zadowolona, lecz nie do końca, starała się wymigać. – Wiem, Ŝe muszę przez rok słuŜyć, ale nie za tak niewiele znaczącą informację. To nie wydaje się uczciwe. – Proszę, nie sprzeczaj się – ostrzegawczo powiedziała Wira. Przez to moŜe stać się tylko jeszcze bardziej zrzędliwy. – Mniejsza o to, odpowiem – odezwał się Humfrey, jeszcze bardziej zrzędliwym tonem. – Znałaś warunki, zanim tu przyszłaś, więc jeśli zaprzepaściłaś szansę na zadanie waŜnego Pytania i uzyskanie waŜnej Odpowiedzi, to sama sobie jesteś winna. – Hmm, racja – odparła Chlorine. – Znałam zasady, przepraszam za niestosowną uwagę. Humfrey znowu podniósł wzrok znad ksiąŜki i spojrzał na nią. Oczy miał Ŝółte, poprzecinane czerwonymi Ŝyłkami, ale kiedy skupiły się na niej, pojaśniały i nieprzyjemne ko- lory zniknęły. – Ooo, jesteś bardzo ładna – powiedział zaskoczony. – Balsam na przemęczone oczy. – To dzięki Nimby’emu – przytaknęła zadowolona, Ŝe zamiast złego wraŜenia, jakie robiła kiedyś, teraz robiła dobre wraŜenie. W normalnym Ŝyciu jestem zwyczajna i przeciętnie inteligentna. – Tak, oczywiście. Skoro dałaś wytchnienie moim oczom, wyświadczę ci drobną przysługę i uzupełnię moją odpowiedź. Nie jest taka niewaŜna, jak się wydaje. MoŜesz uronić swoją ostatnią łzę, jeśli tak zdecydujesz. Jednak rozwaŜ konsekwencje. Lepiej, Ŝebyś nigdy nie wpadła w aŜ tak nieszczęśliwy nastrój. – Tego moŜesz być pewny – odpowiedziała ze śmiechem. – Prawdę powiedziawszy, to właśnie tego nie jestem pewny i dlatego cię ostrzegłem. MoŜe nadejść taki czas. Nie działaj wtedy bezmyślnie. Nimby, stojący u jej boku, nie czuł się najlepiej. Chlorine skinęła. – Dziękuję za dodatkowe wyjaśnienia, Dobry Magu. Będę o tym pamiętać. – Uśmiechnęła się. Tym razem ponure wnętrze rozjaśniło się, a Humfrey wyglądał, jakby mu odjęto pięć lat. – Och, Ŝałuję, Ŝe nie mogę tego zobaczyć – mruknęła Wira, czując, iŜ wydarzyło się coś dobrego. MoŜe wyczuła ciepło biorące się ze światła, które wypełniło komnatę. – Powinnaś – stwierdził prawie łagodnym głosem. – Imbri? Nagle Chlorine odniosła wraŜenie, Ŝe ogląda jak ktoś z zewnątrz tę samą scenę po raz drugi. Spoglądała na siebie, Wirę, Nimby’ego i Dobrego Maga, wszyscy przebywali w jego gabinecie. Uśmiechnęła się, a gabinet rozjaśnił się i Humfrey odmłodniał ze stu lat do jakichś dziewięćdziesięciu pięciu. – Och, dziękuję, Day Mare Imbri! – zawołała Wira. – Zobaczyłam to! Chlorine była zachwycona. Dobry Mag przywołał nocną marę, albo raczej dzienną marę, aby ofiarować im wszystkim sen na jawie, tak Ŝe nawet niewidoma dziewczyna mogła zobaczyć, co się wydarzyło, w jedyny moŜliwy dla niej sposób, jako sen. To bez wątpienia było coś wyjątkowego. Musiał bardzo lubić swoją córkę, poniewaŜ zrobił to przede wszyst- kim dla niej. W gabinecie znów zapanował półmrok, a nieco mniej zmęczone oczy Dobrego Maga wróciły do opasłego, nudnego tomiska. Posłuchanie dobiegło końca. Chlorine obróciła się na pięcie i poszła za Wirą w dół schodami. Dziewczyna uśmiechała się. Bez wątpienia wydarzyło się coś wyjątkowo przyjemnego.