a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Arne Dahl - Drużyna A 03 - Na szczyt góry

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Arne Dahl - Drużyna A 03 - Na szczyt góry.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 23 osób, 50 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 376 stron)

ARNE DAHL premiera styczeń 2012 NA SZCZYT GÓRY

NA SZCZYT GÓRY przełożyła Dominika Górecka WARSZAWSKIE WYDAWNICTWO LITERACKIE MUZA SA

Tytuł oryginału: Upp till toppen av berget Projekt okładki: Michał Korsun Redakcja: Lech Staszkiel Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Korekta: Redaktornia.com Zdjęcie wykorzystane na okładce © Asia Burrill © Arne Dahl 2000 Published by agreement with Salomonsson Agency. All rights reserved © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2011 © for the Polish translation by Dominika Górecka ISBN 978-83-7495-326-9 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2011

1 NICZEGO nie widziałem. Paul Hjelm westchnął głęboko. Całym sobą. - Niczego nie widziałeś? Próbował przyciągnąć go wzrokiem, ale chłopak patrzył nie- przejednanie w dół. Nieprzejednanie? Kiedy ostatnio użył tego słowa? Czy zdarzyło mu się to kiedykolwiek wcześniej? Poczuł się staro. - Zacznijmy od początku - powiedział ze spokojem. - Za twoimi plecami wybuchła bójka, ale ty niczego nie widziałeś. Dobrze zrozumiałem? Cisza. Hjelm znów westchnął. Oderwał kłykcie od stołu, wyprostował plecy i rzucił okiem w stronę koleżanki, która stała, opierając się o ponurą betonową ścianę. Gdy ich spojrzenia się spotkały, poczuł, jak ścierają się w nim sprzeczne uczucia. Z jednej strony relegowanie do wydziału spraw przemocy śródmiejskiej komendy rejonowej i niekończąca się seria aktów zwykłej, codziennej przemocy. Z drugiej - powrót do Sztokholmu jego ulubionej partnerki, Kerstin Holm. Pierwszym, co przypadło w udziale temu doświadczonemu duetowi na okoliczność reaktywacji, była bójka w pubie. Paul Hjelm westchnął kolejny raz i zwrócił się w stronę nie- skorego do współpracy świadka. - I ani razu nie obejrzałeś się za siebie? Młodzieniec uśmiechnął się blado, jakby na wspomnienie czegoś. 5

- Ani razu. - A to dlaczego? Oczy chłopaka po raz pierwszy spoczęły na nim. Były jasno- niebieskie. Patrzyły na niego z nieoczekiwaną przenikliwością, jakby ich właściciel miał zamiar powiedzieć coś zupełnie innego, niż powiedział: - Bo czytałem. Paul Hjelm spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Hammarby rozgrywa u siebie mecz z Kalmarem, zakończony remisem, dwa do dwóch, i ląduje na ostatnim miejscu w lidze krajowej, a ty siedzisz w miejscówce Baj en Fans i czytasz? W Mły nie, wypełnionym po brzegi sfrustrowanymi kibicami Hammar by, siedzi dwudziestoletni Per Karlsson i czyta książkę. Wyjąt kowo ciekawy wybór miejsca na lekturę w samotności, muszę przyznać. Per Karlsson uśmiechnął się znowu, w ten sam subtelny, ledwo dostrzegalny sposób. - Gdy przyszedłem, było jeszcze spokojnie - powiedział tylko. Hjelm wysunął krzesło i opadł na nie całym ciężarem swojego ciała. - Teraz to już naprawdę się zaciekawiłem. Jaka książka wciągnęła cię do tego stopnia, że nie tylko udało ci się zignoro- wać krzyki, regularne darcie mordy i ścisk, ale również bójkę, podczas której człowiek dostał kuflem w środek głowy i zmarł? - Zmarł? - Zmarł. Nie inaczej. Wykrwawił się. Padł trupem. Stracił dwa litry krwi w dwadzieścia sekund. Krew wylała się z niego szerokim strumieniem. Puściły wszystkie żyły. Nazywał się Anders Lundstróm, pochodził z Kalmaru i z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny zawędrował tego wieczoru do Młyna. Bliżej piekła trudno się znaleźć kibicowi drużyny przeciwnika. I jak się można było tego spodziewać, zginął z ręki kibica uzbrojonej w kufel. Z powodu jakiej książki wszystko to uszło twojej uwadze? Cholernie jestem ciekaw. 6

Per Karlsson był wyraźnie poruszony. - Raczej nie znasz... - Try me - powiedział Paul Hjelm z nowojorskim akcentem. Kerstin Holm poruszyła się po raz pierwszy od chwili, gdy Pera Karlssona wprowadzono do pokoju przesłuchań. Podeszła cicho do stołu i usiadła obok Hjelma. - Mój kolega wie o literaturze więcej, niż ci się wydaje. Przy pomnij mi, co takiego czytałeś ostatnim razem, kiedy się wi dzieliśmy, prawie rok temu. Kafkę? - K - odrzekł dwuznacznie Hjelm. Kerstin Holm zaśmiała się krótko i gorzko. Chłopak sprawiał wrażenie, jakby zbili go z tropu. Zakrywające praktycznie całe ciało czarne ubranie w środku lata. Rozczochrane blond włosy. Przyszły intelektualista? Nie do końca. Rozbiegane, jakby skaleczone oczy. Uśmiech błądzący po wargach. Bynajmniej nie student z Frescati. Może wreszcie młody człowiek, który czyta dla własnego rozwoju. Rarytas. - Owidiusz - odezwał się rarytas. - Metamorfozy Owidiusza. Paul Hjelm roześmiał się na całe gardło. Nie planował tego. Ostatnie, co przyszłoby mu do głowy, to śmiać się z Pera Karlsso- na. A jednak zrobił to. I zdarzało mu się to coraz częściej. Oznaki zgorzknienia. Nieprzejednany. Hjelma naszło krótkie, na szczęście przelotne, uczucie obrzy- dzenia do samego siebie. Usłyszał głos Holm. - Niewątpliwie zaszła tu metamorfoza. Z udziałem Andersa Lundstroma z Kalmaru. Metamorfoza ostateczna. Przemiana przemian. Paul, która z metamorfoz opisanych przez Owidiusza pasuje twoim zdaniem do losu Andersa Lundstroma? Metamorfoza Orfeusza? - Pewnie - odparł cicho Hjelm. - Orfeusz rozerwany na strzępy przez tragiczne bachantki.

Per Karlsson spojrzał na nich, jakby wróciła mu świadomość. - Nie - powiedział. - To nie Orfeusz. Hjelm i Holm popatrzyli na siebie ze zdziwieniem. - Sam widzisz - powiedział w końcu Hjelm. - Wiemy już, że twoje niewinne „niczego nie widziałem" to pic na wodę. Ko- lejna metamorfoza. A teraz powiedz, co widziałeś, Per. Od por czątku. Rozpoczynamy przesłuchanie. Per Karlsson, urodzony siedemdziesiąt dziewięć, zero cztery, dwanaście w Danderyd, zamieszkały w Aspudden, bezrobotny, ukończone dziewięć klas szkoły podstawowej. Zgadza się? - Tak - westchnął Per Karlsson. - Mamy dwudziesty czwarty czerwca, godzinę ósmą trzynaście. Co takiego widziałeś w pubie Młyn przy Tjarhovsgatan o godzinie dwudziestej pierwszej czterdzieści dwie dwudziestego trzeciego czerwca? To znaczy wczoraj wieczorem. Per Karlsson pobladł. Wbił wzrok w blat stołu, przebierał palcami. - Nagrywacie to? - Nagrywamy wszystko od momentu, kiedy wkroczyłeś do tego pokoju. To też. - No więc kiedy wszedłem do Młyna, w środku nie było zbyt wielu ludzi. Nie miałem pojęcia, że tego wieczoru jest jakiś mecz, gdybym wiedział, tobym tam nie poszedł. Było spokojnie, czytałem. Potem przyszli oni. Pierwszy kibic zjawił się krótko po dziewiątej, potem dołączyli kolejni. Próbowałem czytać. Szło mi całkiem nieźle, potrafię się skupić. Siedziałem trochę dalej, plecami do baru, blisko okna, więc więcej słyszałem, niż widziałem. No ale wiadomo, czasem się obracałem. - Dlaczego więc twierdziłeś, że niczego nie widziałeś? - zapytała Kerstin Holm. - Rozumiem, że na pytanie policji odpowiada się teraz z auto- matu: „Nic nie widziałem"? Do czego to doszło? - rzucił Paul Hjelm. - W każdym razie taka jest najczęstsza odpowiedź. - Mam mówić dalej? - wtrącił się Per Karlsson. 8

- Naturalnie - odpowiedzieli chórem Hjelm i Holm. Jalm i Halm, słynna para amerykańskich komików. - Grupa sześciu, może siedmiu członków Bajen Fans usłyszała, że stojący przy barze czterej kolesie mówią ze smalandzkim akcentem. Uczepili się ich. Smalandczycy twierdzili co prawda, że mieszkają w Sztokholmie i kibicują Hammarby, ale było słychać, że się boją. I że kłamią. Ci z Bajen to wyczuli. Zrobili się bardziej agresywni. Dwóch Smalandczyków prysnęło. Dwóch zostało. Zrobiło się nieprzyjemnie. Jacyś inni kolesie z Bajen próbowali załagodzić sytuację. Pewnie widzieli, co się święci. Jeden ze Smalandczyków próbował uciec, potrącił stojącego z tyłu kibica, ten upadł. Przycisnęli chłopaka do baru, a ten, co upadł, podniósł się, złapał za kufel i rąbnął nim w głowę Sma-landczyka. - Widziałeś to? - Niezupełnie. Czasem tylko zerkałem. Ale słyszałem. Obróci- łem się, gdy doszedł mnie huk. Okropny odgłos. Nie jak dźwięk rozbijanego szkła, raczej jak dźwięk rozbijanej czaszki. Ja pierdolę, czaszka, żyły. Obróciłem się zaraz po tym, jak dostał szkłem. Wokół niego zrobiło się pusto. Przyciskał ręce do twarzy. Krew płynęła mu przez palce, w dół, po ramionach. Kurwa. Potem upadł, kompletnie bez czucia, prosto na podłogę. Kolesie z Bajen zwinęli się natychmiast. Wybiegli po prostu przez drzwi. Chłopak, który to zrobił, trzymał wciąż w ręku uchwyt kufla, był cały we krwi. Zanim ochrona zablokowała drzwi, zwiało mnóstwo ludzi. Potem zjawiła się policja. Drugi Smalandczyk klęczał na podłodze, próbując koszulą tamować rzekę krwi, pomagał mu jakiś kibic Hammarby, tak mi się zdaje, ale wyglądało to beznadziejnie. Krew była wszędzie. Per Karlsson zrobił się biały jak kreda. Hjelm i Holm starali się uporządkować to, co usłyszeli. - Sporo widziałeś, jak na kogoś, kto niczego nie widział - stwierdził Hjelm. - Daruj sobie - uciął Per Karlsson. 9 »

- Zwiało mnóstwo ludzi? - zapytała Hołm. - Kibice Ham- marby? - W większości. Ale nie tylko. - Ilu? - Patrzyłem głównie na... ofiarę... Ofiara. Hjełm drgnął. - Może kilkunastu. Pierwszy wybiegł sprawca. Sprawca. Pseudoterminologia, która wkradała się do języka, pozbawiając konkretnego człowieka jego indywidualnych cech. Świadek. Ofiara. Sprawca. - Z uchwytem kufla w dłoni? - zapytała Holm. - Tak - potwierdził Per Karlsson. - Takim jak ten? - zapytał Hjelm, podnosząc torebkę z uchwytem kufla w środku. Był cały zakrwawiony. Krew roz mazała się i zakrzepła na ścianach torebki. Per Karlsson zmarszczył nos i kiwnął głową. - Znaleźliśmy to na Folkungagatan. Najwyraźniej pobiegł za róg, minął hotel Malmen i wejście do metra na Medborgarplat- sen. W rejestrze nie ma jego odcisków palców. Liczymy więc na twoją pomoc w zidentyfikowaniu... sprawcy. Może słyszałeś, żeby mówili, dokąd mógł się udać. - Nie - odparł Per Karlsson. - Cofnijmy się trochę - powiedziała Kerstin Holm. - Ile osób zdążyło uciec, zanim ochroniarze zablokowali drzwi? Wspominałeś o kilkunastu kibicach, ale też o innych ludziach? - Tak mi się zdaje. Zniknęli ci, którzy siedzieli przy stole obok drzwi. I jeszcze paru gości. - Jak pewnie rozumiesz, szukamy świadków, którzy nie są związani z żadną ze stron. To znaczy, że ci przy stole obok drzwi to nie byli kibice? - Nie, siedzieli tam, gdy jeszcze trwał mecz. Ale dzieliło nas kilka stołów. Szybko się zapełniły. Było ich pięciu. Teraz, gdy 10

o tym myślę, wydaje mi się, że jeden z nich został. Ogolony na łyso. Z blond wąsami. - Zniknęli więc po... zabójstwie? - Tak mi się zdaje. - Jak wyglądali? Jak koledzy z pracy? - Można tak powiedzieć. Nie widziałem zbyt dobrze. Chyba ze sobą nie rozmawiali. - Nie rozmawiali? A co, czytali Metamorfoz}/ Owidiusza? - Darujcie sobie. Przecież macie jednego z nich. Tego łysego. Jego zapytajcie. - Dobra. A reszta? Siedziałeś tuż przy oknie i prawej ścianie, patrząc od strony baru. Grupa, o której mówimy, siedziała naj- dalej na lewo, po drugiej stronie wejścia. Co ze stolikami po- między? - Tak jak mówiłem, zapełniły się jeszcze przed pojawieniem się kibiców. Z tego, co pamiętam, wszystkie miejsca były zajęte, z wyjątkiem mojego stolika. Dosiedli się. Kilku z nich udało się potem zwiać. - A przy oknie wychodzącym na Tjarhovsgatan? To w jego stronę siedziałeś zwrócony, prawda? - Grupa dziewczyn. Zajęły oba stoliki w samym rogu. Wy- glądało to na wieczór panieński. Ostatnia faza. Miały dosyć mocno w czubie, przeżyły szok. Wszystkie zostały na miejscu. Ledwo się, kurwa, trzymały na nogach. - A reszta? Ci tuż obok ciebie? Przy ścianie z prawej strony? - Nie wiem. Nie pamiętam. - Nie pamiętasz? Ciekawe, bo resztę jakoś pamiętasz? - Przykro mi, nie wiem. Możliwe, że ktoś tam siedział. Nie patrzyłem w tę stronę. - Dobra. A za plecami? W kierunku baru? Przecież kilka razy się obracałeś? - Przy jednym ze stolików siedział samotny mężczyzna. Gapił się na mnie. Tuż przy barze. Dwa metry wzrostu. Około pięć- dziesiątki. Wyglądał na geja. Na pewno macie jego nazwisko. • 11

Nie uciekł. Znajdował się najbliżej uczestników zdarzenia. Reszty nie pamiętam zbyt dobrze. Została jeszcze grupa takich kulturalnych trubadurów. I dwie pary w średnim wieku. O sto- likach pośrodku nie wiem nic. Per Karlsson zamilkł. Milczeli również Hjelm i Holm. Po chwili odezwała się Holm: - Może czas na podsumowanie? Narysujemy mały szkic. Miej- sce zbrodni - bar - leży w głębi lokalu, wzdłuż ściany naprzeciwko drzwi. Potem mamy stoliki pośrodku lokalu. O nich nic nie wiesz, za daleko siedziałeś. Na obrzeżach lokalu wygląda to tak, patrząc od strony baru: na wprost - okna na Tjarhovsgatan; na lewo - drzwi, obok drzwi - jedyny stół biegnący podłużnie; przejście, a potem trzy razy trzy dosyć duże stoły, ty siedziałeś przy środkowym najbardziej na prawo, ze wzrokiem skierowanym w stronę okna. Nim krótko po dziewiątej do środka weszli kibice, na miejscu były następujące osoby: rząd stołów wzdłuż okna: dziewczyny świętujące wieczór panieński przy dwóch stolikach na prawo; stół przy oknie najbliżej drzwi...? - Tego nie wiem. Ktoś tam siedział, ale kto - nie pamiętam. Na pewno zostali. - Rząd środkowy, to znaczy rząd stołów, w którym ty sie- działeś? - Najdalej na prawo, jak już mówiłem, nie wiem. Potem ja - a później siedmiu, ośmiu kibiców. Przy stole na lewo ode mnie grupa studentów, tak mi się zdaje. - A rząd najbliżej baru? - Chryste. No dobra. Pierwszy stół, najdalej na prawo, najbliżej baru: dwie pary i ten gej, co się na mnie gapił. Drugi stół: grupa trubadurów, cztery osoby. Trzeci stół - nie mam pojęcia. I jeszcze stolik z boku przy drzwiach: pięciu mężczyzn, z któ- rych czterech dało nogę. - W porządku. Kolej na sprawcę. Hjelm poczuł się dumny z siebie, że wypowiedział to słowo bez zająknięcia. 12

- Prawdę mówiąc, najlepiej zapamiętałem kibiców - powie dział Per Karlsson. - Jeden z nich miał zwiniętą opaskę, biało- -zielona kratka. Sprawca miał jasne, mocno zniszczone włosy sięgające ramion. Widziałem go właściwie tylko od tyłu. Miał też chyba mały wąsik. Taki w typie mechanika samochodowego, jeśli wiecie, co mam na myśli. W Danderyd, gdzie się urodziłem i wychowałem, wzięliby go za kolesia z południowych dzielnic. Typowy koleś z Farsty. Hjelm i Holm nie odrywali od niego wzroku. - Ksenofobia, wiem. Teraz sam mieszkam na południu. Bez- robotny i bez wykształcenia, na południowych przedmieściach. Ksenofob, ale tak mnie wychowano. - Jeszcze coś - powiedziała Kerstin Holm. - Pójdziesz ze mną do portrecisty. Pracuje teraz na komputerze, więc zajmie to tylko chwilę. Wstała. Per Karlsson również. Była od niego wyższa, przebiegło Hjelmowi przez myśl. - Nie masz nic więcej do dodania, Per? - zapytał. Per Karlsson potrząsnął głową i spojrzał na niego spode łba. I znów ta sama szczególna, paradoksalna przenikliwość. - W takim razie dziękuję za pomoc. Zniknęli. Zniknął również Paul Hjelm. Zanurzył się w spekulacjach. Per Karlsson. Urodzony w Danderyd dwadzieścia lat temu. Danderyd, a mimo to bez matury. Bezrobotny, a mimo to siedział w cieszącym się złą sławą pubie na Sóder i czytał starożytną klasykę. Co z nim było nie tak? Nie wiedział. Outsider w szkole? Wyrzucony z firmy ojca? Sprowadzony do parteru, ale na najlep- szej drodze, żeby się podnieść? Zbuntowany syn? Uparciuch? Były nałogowiec? Zakuty łeb? Nie. Wszystko, tylko nie to, pomyślał Paul Hjelm. Na pewno nie zakuty łeb. Przynajmniej tyle wiedział, choć tak właśnie sam się czuł. 13

Zdegradowany do nudnej sprawy zabójstwa kuflem. Paradiselost. Nie, nie zakuty łeb. Wręcz przeciwnie, niezwykle spostrzegaw- czy. Ale teraz musiał przestać o nim myśleć. Czekał ich ciąg dalszy przesłuchań skacowanych świadków. Per Karlsson miał trafić do innych banków pamięci niż jego własne. Jedyne, co miało po nim zostać, to jego zeznanie. Hjelm ziewnął, myśli biegły dalej. Długie miesiące w śródmiej- skiej komendzie rejonowej. Wydział do walki z przemocą. Bergs- gatan. Najbardziej tymczasowy pokój, od którego równie tym- czasowo został uwolniony. Należał do policjanta o nazwisku Gunnarlov, który obecnie przebywał na zwolnieniu lekarskim i którego telefon Hjelm odbierał zawsze ze słowami: „Paul Hjelm z telefonu Gunnara Lóva, słucham". Dopiero gdy odwiedził go dawny kolega Gunnarlova, pytając na wejściu o Nissego, zrozu- miał, dlaczego za każdym razem, gdy podnosił słuchawkę, od- powiadała mu cisza. Najwyraźniej jego rozmówcy potrzebowali dojść do siebie, po tym jak usłyszeli jego dziwną wymowę na- zwiska „Gunnarlóv". Sam się zdziwił, gdy któregoś dnia spraw- dził je w książce telefonicznej i zobaczył czarno na białym: nie „Gunnar Lóv", jak sądził, tylko „Nils-Egil Gunnarlóy", Nisse. To trochę tak jakby chcieć dać swojemu dziecku na imię He- roina. Przypomniała mu się sprawa rodziny z Gnesty. Heroina Lindgren. Z jakiegoś powodu ich wniosek został odrzucony przez odpowiedni urząd, napisali więc tonę listów do lokalnych gazet, wypowiadając wojnę państwu opiekuńczemu. Gunnarlov przebywał na zwolnieniu lekarskim, ponieważ w godzinach pracy znalazł się w placówce Fóreningsbanken przy Stureplan, do której wpadła rozsierdzona czternastolatka uzbrojo- na w taker, domagając się, tu cytat, „całej kasy na ladę". A to takery nie są na prąd?, pomyślał Gunnarlóv i podszedł do dziew- czyny, żeby zwrócić jej uwagę na ten drobny szczegół. Odpowie- działa mu trzydziestoma zszywkami prosto w twarz. Jakimś cudem żadna nie uszkodziła mu oka. Pierwsze, co rzekł, gdy już 14

odzyskał świadomość, to: „A to takery nie są na prąd?". Żona spojrzała na jego zabandażowaną głowę zaczerwienionymi od płaczu oczami i odparła: „Niektóre można naładować". Przygody dobrego Nilsa-Egila Gunnarlóva. Nisse w krainie czarów. No cóż, historia Paula Hjelma była tylko trochę zabawniejsza. Z historii o Nissem dało się przynajmniej wyciągnąć kilka za- skakujących wniosków. Kerstin Holm wróciła. Była zajęta przeglądaniem notesu. - Właśnie tak wygląda rzeczywistość - rzucił szorstko Paul Hjelm. - W Góteborgu było podobnie. - Odbyt Szwecji. - Co tam mruczysz? - powiedziała Kerstin Holm swoim ła- godnym góteborskim. - A nie, wybacz. Nic, nic. Mówili coś o tym w mediach kilka tygodni temu. Nagranie na automatycznej sekretarce Black Ar- my przed wielkim finałem Gnaget-Blavitt na góteborskim Ulle-vi. Niezdrowe połączenie sztokholmskiego zadufania z nienawiścią kibiców. - Mamy więc powtórkę z rozrywki. Sztokholmskie zadarte nosy i nienawidzący się kibice. Tym razem to poważna sprawa. Widziałeś go? - Andersa Lundstróma z Kalmaru? Tak. Okropny widok. Z głowy została mu papka. Nie wiedziałem, że kufel może spowodować takie obrażenia. - Dlaczego? Jaki był powód? Paul Hjelm popatrzył na Kerstin Holm. Łączące ich wspo- mnienia sprawiały, że żadne spojrzenie nie było niewinne. - Mówisz serio? - zapytał półserio. - Tak. Właśnie tak. Nie żartuję. Skąd się bierze ta przemoc? Westchnął. - Jak by ci to powiedzieć. Teraz przynajmniej obserwowali śmy to wszystko z bardzo bliska. Przez ponad pół roku. Szara, 15

codzienna przemoc w City. To nie zachęca do bycia filantropem. Wróciłaś na dobre, Kerstin? -Grałam gościnnie. Wiesz, co się dzieje z piłkarzami, którzy grają gościnnie. Coś jest z nimi nie tak. Ale znów gram w swojej drużynie. - A więc na dobre? Jak ci było w domu? - Teraz to jest mój dom, przynajmniej tyle wiem na pewno. Tylko tyle. - A cała reszta? W porządku? - Właśnie tak. W porządku. Ani mniej, ani więcej. Pod kontrolą. Można byłoby sobie życzyć czegoś więcej... - Skądś to znam. Tak zwany kryzys czterdziestolatka. „Że co? Na tym koniec? Nic więcej się nie wydarzy?" Sama wiesz. - Tak mi się zdaje. - Wyciągnijmy z tego, ile się da. Pracujemy znów razem, więc rozwiążemy sprawę, którą media zdążyły już nazwać za- bójstwem w Młynie. Dobra? Kerstin Holm zaśmiała się cicho i włożyła porcję snusu pod górną wargę. - A to co takiego? - spytał Hjelm, wskazując palcem. - Nowy rozdział - powiedziała Kerstin Holm, nie zmieniając miny. Potem podążyła innym tropem, tropem wydarzeń z prze- szłości. - A co z resztą? Byłam w kontakcie z Gunnarem, wydaje się, że u niego wszystko w jak najlepszym porządku. - No tak, nasz stary, dobry Gunnar Nyberg... Tylko on został tak naprawdę w Rikskrim*. W nagrodę za to, że odmówił udziału w ostatniej części pogoni za mordercą z Kentucky. Wylądował w centrum pedofilskiej erupcji. Pedo University. - Już go widzę - uśmiechnęła się Kerstin, przeglądając swój mały notatnik. - Dopiero co udało mu się odzyskać kontakt ze swoimi dziećmi i rocznym wnukiem i nagle ląduje w samym środku wirtualnego świata pedofilów. Para buch, koła w ruch. Rikskrim - Wydział Kryminalny Komendy Głównej Policji. 16

- Nie inaczej. Dwa obrazy na dwóch siatkówkach. Tak podobne, że aż trudne do rozróżnienia. Rozsierdzony olbrzym z głową w bandażach, ganiający za pedofilami w niebieskiej poświacie policyjnego światła. - Cóż - westchnął Hjelm. - Reszta odbywa swoje małe kary. Zła krew wraca. - Mieliśmy już tak nie mówić. - Racja. Nigdy więcej. - A reszta? - Od rozpadu Drużyny A nie mieliśmy zbytnio kontaktu. Wylądowałem na zesłaniu w komendzie rejonowej. „Telefon Gunnara Lóva". Pokuta. Myślę, że to mnie winili bezpośrednio za tę historię z mordercą z Kentucky. Jan-Ok>v posłużył za kozła ofiarnego. - Masz z nim jakiś kontakt? - Nie. Zniknął. Przymusowa emerytura. Emerytowany inspektor kryminalny Jan-01ov Hultin. Wydaje mi się, że przestał nawet grać w piłkę. Koniec sagi o drewnianonogim Hulanie. Sóderstedt i Norlander wylądowali w wojewódzkim wydziale do spraw przemocy, a Chavez postawił na edukację. - Wyższa Szkoła Policyjna? - Tak. Ścieżka kariery się rozwija. Są jeszcze kursy na in- spektora? Jeśli tak, to właśnie na takim był. - No proszę. A nasze pokoje? „Centrum dowodzenia"? - Zdaje się, że posadzili tam administrację. Przez chwilę patrzyli na siebie w ciszy. Tyle razem przeszli... Na moment ich dłonie spotkały się w szybkim uścisku. Na więcej nie mogli sobie pozwolić. Czekało ich dużo pracy. Kerstin Holm przejrzała notes, a Paul Hjelm - mizerny protokół przesłuchania nocnej zmiany. Spojrzeli na szkic Młyna. - Czekają tam na zewnątrz - powiedziała Kerstin i westchnęła. - No dobra. Dawać mi tu następnego - odparł Paul i westchnął. •

2 NIEBO. Kiedy widział je po raz ostatni? W Szwecji jest pięćdziesiąt siedem zakładów karnych z ponad czterema tysiącami miejsc. Podzielone są na sześć klas bezpie- czeństwa, z czego klasa F to placówki otwarte. Klasy A-E stano- wią placówki zamknięte. Najlepiej strzeżone są więzienia typu A, trafiają do nich najbardziej niebezpieczni przestępcy. W Szwecji są takie dwa: Hall i Kumla. Przyglądał się niebu w całej jego okazałości. Bez krat. Spoj- rzał na zamykającą się za nim bramę, przez chwilę czuł się, jakby opuścił swoje ciało, złączył się z niebem i patrzył na rów- ninę rozciągającą się pod nim, usianą czworobocznymi zielony- mi, brązowymi i żółtymi kwaterami równinę Narke. Więzienie wyglądało jak dwa kwadratowe pola wśród wielu innych kwad- ratów. Nie było widać murów. Rozmyła je perspektywa. Wylądował. Na twardym gruncie. Ze stopami na ziemi. Obejrzał się kolejny raz. Przejmująco zimne mury. Nic poza tym. Nic, co by zza nich wystawało. Same mury. Szare. Szare mury. Ruszył. W kącikach ust igrał uśmiech. Podszedł do ciężarówki. Czekała na niego. Warkot. Dźwięk wolności. Wolność jak ciężarówka w kolorze zielony metalic. 18

Zatrzymał się. Stał jeszcze przez chwilę. Lekki, ciepły powiew wiatru w środku lata, na świeżo ogolonych policzkach. Słońce. Poranny skwar. Patrzył, jak w oddali migocze asfalt. Spojrzał w stronę samochodu. Wystające ręce. Pomachał. Jesz- cze żadnego dźwięku. Dźwięki go nie dochodziły. Ruchy tam w środku. Jak płód. Jajko chwilę przed wykluciem. Zakonserwowane ruchy. Przyszłe wydarzenia. Wiele szybkich kroków zebranych w jeden punkt. Pierwszy krok. Otwiera portfel. Kilka marnych banknotów. Trzy czterdzieści za godzinę w ramach podstawowego wynagrodzenia. I jeszcze niewielka płytka. Wyglądająca jak kieszonkowy kalkulator. Wyjmuje. Przez chwilę waży w dłoni. Kieruje ją w stronę sa- mochodu. Gesty ustają. Dźwięk znika, jeszcze zanim do niego dotarł. Ruchy przyszłości ustają. Jeden lekko wystający guzik. Czerwony. Jakby się świecił. Wciska, uśmiecha się słabo i wsiada do samochodu. Słup dymu zza więziennych murów. Wysoko, w górę, do samego nieba. Już nie tylko mury. Gdy ciężarówka się rozpędza, dźwięk wciąż jeszcze jest w drodze.

3 - A WIĘC zasiadasz w zarządzie Bajen Fans? Mężczyzna miał około trzydziestki i mrużył oczy, jakby raziło go światło w zaciemnionym pokoju przesłuchań. Mimo ewi- dentnego kaca nie przestawał być czujny. Jakby nie opuszczało go poczucie, że siedzi na ławie oskarżonych. - Tak - odpowiedział w końcu. - Członek zarządu. - Czym tak naprawdę jest Bajen Fans? - zapytała Kerstin Holm. - Z całą pewnością nie organizacją przestępczą. - Nikt tak nie twierdzi. Nie da się jednak ukryć, że jeden z członków Bajen popełnił straszliwą zbrodnię w ulubionej knaj pie kibiców Hammarby, i to w obecności co najmniej jednego członka zarządu Bajen Fans. To chyba zrozumiałe, że pytamy. Wydawał się dosyć markotny. Milczał. Spojrzał na Hjelma, który robił, co mógł, żeby nie było widać, że śpi. - Coś tam wiem - powiedział Hjelm. - Niezależne stowarzy szenie kibiców. Powstałe z Hammarbyklacken na początku lat osiemdziesiątych. - Otóż to - powiedział mężczyzna z nieskrywaną dumą. - Or ganizujemy wyjazdy na mecze i dysponujemy lokalem klubo wym na Grafikvagen, otwartym w czwartki wieczorem i od dwóch do pół godziny przed każdym meczem u nas. To my pilnujemy, żeby sprawy n i e wymknęły się spod kontroli. Za pewniamy obywatelom tego szarego kraju jedyny karnawał w roku, przez co już na samym wstępie lądujemy na liście podejrzanych. 20

- To nie wy jesteście podejrzani. To ty jesteś podejrzany, Jonasie Andersso z Enskede, ty osobiście. Jesteś podejrzany o ukrywanie tożsamości zabójcy z Młyna. - Zabójcy z Młyna... - Przydomek nadany przez „Aftonbladet" dobrze-wiesz-komu. Jonas Andersson z Enskede spojrzał bez wahania na Hjelma. - Kurwa, przecież to ja próbowałem tamować krew, przyciskając koszulę do jego zmiażdżonej czaszki. Już wtedy wiedziałem, że nam się dostanie. Polowanie na czarownice. - Widziałeś sprawcę? - Nie. - Gdzie byłeś? - W grupie przy ścianie niedaleko drzwi. Panował harmider, było pełno ludzi, niczego nie widziałem. - Niczego nie widziałeś? Hjelm nie silił się na oryginalność. Już czwarty raz dzisiaj zadał to pytanie. Kerstin Holm zobaczyła, jak rzuca ręcznik, i prze- chwyciła upuszczoną pałeczkę w sztafecie. Dokładnie w takiej kolejności. - Nie utrudniajmy sobie - powiedziała, podsuwając kartkę przed oczy Jonasa Anderssona z Enskede. - Tu jest szkic Młyna. O której przyszedłeś i co gdzie widziałeś? - Stałem tutaj, przy tej ścianie, gdzie są drzwi, razem z dzie- siątką innych osób, które miały na oku miejsca siedzące trochę bardziej w rogu. Przyszliśmy jakiś kwadrans po dziewiątej, już trochę wstawieni. Staliśmy tam, podpierając ściany. - Okej. Czy ci przy barze już tam byli? - Przy barze panował ścisk. Nie wiem. Przysięgam, że nie wiem. Było tłoczno, mroczno i głośno. W oparach porażki. Dwa do dwóch z Kalmarem, i to przed własną publicznością. Gwaran- towane ostatnie miejsce. Wszyscy byli dosyć przybici. I nagle na kilka sekund zrobiło się zupełnie cicho. Jakby w tej masie utworzył się otwór. A pośrodku leżał on. Ze zmasakrowaną głową. Podbiegłem, żeby pomóc temu chłopakowi dociskać koszulkę. 21 0

Miękko pod spodem. Cholernie nieprzyjemne uczucie. Widziałem tylko, jak jakaś grupa pędzi do drzwi. - Jakaś grupa? - No tak. Co najmniej dwadzieścia osób wymknęło się, zanim bramkarze w ogóle zareagowali. Pewnie zaćpali. - Dwudziestu kibiców? - Nie tylko. Ktoś wyszedł nawet po zamknięciu drzwi przez bramkarzy. Pewnie ich jakoś przekonał. Ale nie widziałem zbyt dobrze. - To, co widziałeś, to było jak napór fali na drzwi? - Można tak powiedzieć. Trochę to dziwne. Zwykle ludzie reagują jak tamte wystraszone panienki w rogu. Krzyk i panika. A oni po prostu się zwinęli. - Okej. Czy możesz nam opisać, jak to wyglądało, wspomagając się tym szkicem? Jonas Andersson wziął wdech i jęknął głośno. Potem zaczął wodzić niezdarnie palcem po szkicu. Zaczął od rzędu stołów przy oknie. - Panienki przy dwóch stolikach w rogu. Dwie z nich dostały napadu paniki. Trzeci stolik, najbliżej drzwi: grupa informaty- ków. Wszyscy zostali na miejscu. Kolejny rząd: pośrodku kilku kibiców obok jakiegoś drobnego kolesia, który siedział z książką. Ze wzrokiem wbitym w tekst. Z jednej strony, pod ścianą, grupa jugoli. Z drugiej strony, najbliżej nas, jakieś kujony. Potem, w rzędzie najbliżej baru, dwie pary, które zajęły ten sam stolik, i Sten-bogen. Stolik obok: moczymordy. Tuż przy nas mieszane towarzystwo. I jeszcze stolik przy drzwiach, obok nas, grupa twardzieli, nie skini, ale prawie. Zwiali. Z wyjątkiem jednego. - Teraz się skup. Grupa twardzieli. Ilu ich było? - Staliśmy obok, próbowaliśmy do nich zagadać, ale nie ode- zwali się ani słowem. Siedzieli cicho, a gdy tylko znaleźliśmy się zbyt blisko, odpychali nas. Jeden z nich słuchał nawet muzyki. Ale nie ten, co został. Łysy. Z wąsami. Pięciu. Było ich pięciu. Jeden został. 22

- A dalej? Stenbógen? Trunkowi? - Ale oni zostali. Macie ich. Stenbógen to najodważniejszy gej w Szwecji. Zawsze gapi się na kibiców. Zdążyliśmy się przy- zwyczaić. Tym razem gapił się na tego drobnego kolesia z książką. O moczymordach nic nie wiem, ale byli dosyć typowi. Zapici przedstawiciele świata kultury, po uszy zakochani w swojej dzielnicy. Od trzydziestu lat nie zrobili niczego dla kultury. - A „grupa jugoli" obok chłopaka z książką? - Trzech, czterech jugoli. Jugosłowian. Rozmawiali. Chłopak z książką siedział tuż obok. I był spychany w ich stronę przez kibiców. - Skąd wiesz, że to byli Jugosłowianie? - Tak wyglądali. Zmyli się. Co do jednego. Kerstin Holm zamilkła. Przekazała pałeczkę. Przejął ją Hjelm. Był gotów. - Chcesz powiedzieć, że grupa „trzech, czterech jugoli" ruszyła w stronę wyjścia, gdy tylko Anders Lundstróm dostał kuflem w głowę? - No tak. Coś tam knuli, widać było gołym okiem. - Sporo widziałeś jak na kogoś, kto niczego nie widział - stwierdził Hjelm. Towarzyszyło mu poczucie deja vu. - Zasiadam w zarządzie - odparł Jonas Andersson, podnosząc wzrok. - Staram się zawsze mieć ogląd sytuacji. Naprawdę mi przykro, że nie widziałem tego co trzeba. Nawet nie wiecie, jak bym chciał dorwać tego gnojka. Zniweczył lata ciężkiej pracy. - Moczymordy - wyrwało się Paulowi Hjelmowi na widok czterech przykurzonych jegomościów z wytartymi rękawami marynarek, rozwianymi grzywkami i posiwiałymi brodami różnej maści. - Co proszę? - zdziwił się ten z prawej. - Nie dosłyszałem? - zawtórował mu ten z lewej. 23 »

Ich siedzący pośrodku koledzy wyglądali jak wypchane po amatorsku kukły. Hjelm zebrał myśli, usiłując zatuszować wpadkę. - Czy któremuś z panów udało się zaobserwować to, czego dopuściły się siedzące przy barze moczymordy wczorajszego wieczoru w pubie Młyn? - Niestety w owym czasie i miejscu mieliśmy kilka pilnych spraw do omówienia - odezwał się ten z lewej. - Czy wolno spytać, co to były za pilne sprawy? - Naturalnie - odrzekł ten z prawej. Po czym powinien nastąpić ciąg dalszy. - Tak zwane pytanie retoryczne - rzucił ten z lewej. Siedzący pośrodku pochylili się ku sobie. Wyglądało, jakby za chwilę miały im pęknąć szwy, a zawartość wysypać się na zewnątrz. - Pełna koncentracja - powiedział Paul Hjelm. - Należymy do Klubu Przyjaciół Vreeswijka - wyjaśnił ten z prawej. - Mieliśmy zebranie roczne. - Naszą misją jest otwarcie muzeum Cornelisa na Medbor- garplatsen - powiedział ten z lewej. - Wierzymy, że uda nam się przekonać muzułmanów, by śpiewali Kurę Agdę w minarecie. - Adieu, Felicia - zawołał środkowy z prawej. - Mały blues Lassego - odpowiedział środkowy z lewej. Po czym znowu popadli w otępienie. - Społeczeństwo wielokulturowe - odezwał się ten z lewej z błyskiem wizjonera w oku. - Widzieliście cokolwiek? Środkowy duet znowu odzyskał świadomość. - Grymasy... - powiedział trzeźwo środkowy z lewej. - ...i telegramy - uzupełnił równie trzeźwo środkowy z prawej. - Czy mam przez to rozumieć, że wczorajszego wieczoru w Młynie widzieliście grymasy i telegramy? - zapytał Paul Hjelm, a myśl o emeryturze jeszcze nigdy nie była mu tak bliska. Jednak wspomnienie żółto-czerwonej koperty z informacją o nowym 24

systemie emerytalnym, która niedawno trafiła do skrzynki szere- gowca w Norsborgu, skutecznie go ostudziło. Przeliczył się co do liczby zer na koncie. Jak i cała reszta jego pokolenia. Środkowy duet pochylił się nad stołem, przerywając tym samym daremne rozmyślania o emeryturze. - Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty szósty - odezwał się środ- kowy z lewej, jakby zdradzał wielką tajemnicę. - Niedościgniona płyta - odezwał się środkowy z prawej dokładnie w ten sam sposób. - Moje morale podskoczyło z radości, słysząc ambitne plany dotyczące wymiany partnerów przy stoliku obok - odezwał się ten z lewej, na co środkowy duet opadł, jakby ktoś puścił pod- trzymujące go sznurki. - A moje morale podskoczyło z radości, słysząc wielokul- turową rozmowę, która miała miejsce przy stoliku obok - ode- zwał się ten z prawej. - Można zapytać, czy wiedzą panowie, dlaczego ich tu po- prosiliśmy? - zapytał Hjelm, rozglądając się w poszukiwaniu Kerstin. Najwyraźniej zbiegła z pola walki. - Ależ proszę. - Proszę się nie krępować. - Czy wiedzą panowie, dlaczego ich tu poprosiliśmy? - zapytał bez zająknienia Paul Hjelm. - Nie do końca - przyznał ten z prawej. - Pogodziliśmy się z tym, że raz na jakiś czas jesteśmy przesłuchiwani przez policję. Takie są konsekwencje naszej społecznej roli. - Outsiders - wyjaśnił z powagą ten z lewej i pokiwał głową. - To znaczy, że nie wiecie, że wczoraj w Młynie zginął człowiek? Zamilkli. Lepiej nie dało się tego nazwać. Wymienili między sobą spojrzenia nad głowami wyrzuconego poza nawias duetu pośrodku. - Naturalnie zrobimy wszystko co w naszej mocy, żeby wes przeć państwa w ich działalności. Niemniej jednak wspomniane wydarzenie uszło niestety naszej uwadze. 25

- Tuż obok nas siedziały dwie lekko podstarzałe pary po- chłonięte rozmową o wymianie partnerów. A tuż za nimi miała miejsce wymiana kulturowa. - Stąd nasza radość. Cieszyło nas, że w późny środowy wie- czór Młyn dał schronienie amatorom lektury i muzyki. - Owidiusz. Ślepy król, który zamordował swoją żonę. - A potem matkę. Kluczowa postać światowej kultury. - Jak rozumiem, mają panowie na myśli Edypa i Orestesa - powiedział Paul Hjelm. - Otóż to. Albo Owidiusza, jak też go się nazywa. - Lokalne odmiany. - A amatorzy muzyki? - Cały stolik zasłuchany był, kto wie, może w koncert jaz- zowy? Ktoś tam miał słuchawki. - Rozpoznałem ten sposób słuchania. Pełen skupienia. Tak się słucha tylko jazzu. Albo ballad. Cornelisa. - List z kolonii - rozpromienił się środkowy duet, by po chwili znów odpłynąć. Hjelm spojrzał na nich po kolei, od lewa do prawa. Nie mógł się skoncentrować. Jęknął cicho i utkwił wzrok w leżących przed nim notatkach. „Wymiana kulturowa", nabazgrał ktoś. Nie roz- poznawał już nawet własnego pisma. - Dlaczego rozmowę, która miała miejsce za dwiema parami, nazywacie „wielokulturową"? - wydusił. - Niewątpliwie byliśmy świadkami konwersacji obywatela Szwecji z przyjaciółmi z Południa, powiedzmy Turkami. - Albo Baskami. - Baskami? - zdziwił się Hjelm. - Coś w ten deseń. Równie dobrze mogli to być Hindusi. Albo południowi Mongołowie. - Obie strony mówiły łamanym angielskim. Docierały do nas fragmenty rozmowy. - Angielskim? Siedzieli przy chłopaku z książką? - Otóż to. Ale potem zniknęli. 26