a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony864 451
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 002

Bente Pedersen - Raija ze śnieżnej krainy 11 - Pod obcym niebem

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :593.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Bente Pedersen - Raija ze śnieżnej krainy 11 - Pod obcym niebem.pdf

a_tom CYKLE Bente Pedersen - cykl Raija ze śnieżnej krainy (tom 1-40)
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 161 stron)

BENTE PEDERSEN POD OBCYM NIEBEM

1 Wszystko się skończyło. Wszystko. Wszystko przepadło w chwili, w której Mikkal wydał ostatnie tchnienie w jej ramionach. Wokół tej chwili krążyła każda myśl Raiji. To koniec. Tamta kula jej była przeznaczona, ją powinna trafić. Gdyby tak się stało, ominąłby ją wielki ból. Nie zostałaby skazana na życie, które straciło już sens. Szczęście... Każdą sekundę życia Raiji przenikała nadzieja na szczęście. Każdy kolejny oddech brała z przekonaniem, że nie czyni tego nadaremnie. Elle obiecała to kiedyś szczupłej dziewczynce. Na dziecięcej wówczas dłoni dojrzała szczęście, o które Raija miała zawzięcie walczyć. Niebo świadkiem, iż walczyła. Zawzięcie. A jej szczęściu było na imię Mikkal. Teraz Mikkal nie żyje. Tylko żyjący mogą być szczęśliwi. Wszystkie łzy, tęsknoty i marzenia okazały się nadaremne. A przecież od najwcześniejszej młodości płakała, tęskniła i marzyła. O Mikkalu. Wierzyła, że mają przed sobą wspólną przyszłość, i oczekiwała jej. Wszystkie nadzieje Raiji wiązały się z ową przepowiednią, która była jednym ze wspomnień z dzieciństwa. Wydawało jej się, że ma prawo oczekiwać spełnienia tej mglistej obietnicy wypowiedzianej ustami starej kobiety. Wydawało jej się, że ma prawo do szczęścia. Jeśli ktokolwiek ma prawo do szczęścia, to właśnie ona. A tymczasem wszystko przepadło. Wszystko przepadło w mgnieniu oka, w chwili gdy Mikkal zginął od kuli mordercy na zaśnieżonym targowisku pośród pokrzywionych przez wiatry straganów. Bezsensowny koniec życia. Przerażająco bezsensowny koniec życia Mikkala. Koniec jej życia. Trudno to było wytłumaczyć Jewgienijowi. - Jeśli tego nie rozumiesz - mówiła mu Raija - to znaczy, że nigdy nie kochałeś. Wciąż miała zapłakane oczy. Odbili od brzegu już trzy dni temu, a ona bez przerwy

płakała. Podążali na wschód. Po raz kolejny. Raija była pewna, że tym razem dotrze do celu. Nie zamierzała znów stać samotnie na nagim wybrzeżu i patrzeć na znikającą na horyzoncie szkutę. Nadeszła pora, by udać się w tę podróż. Raija postanowiła uciec z Ruiji. Uciec przed władzą państwową i przed człowiekiem, który pragnął jej śmierci. Opuściła kraj, który obdarował ją prawie wszystkim, by później odebrać to, co najważniejsze. Wolność mogła odzyskać tylko w kraju nieskończenie wielkim. I bardziej obcym niż można to sobie wyobrazić. W Rosji. Przyszłość Raiji zależała od Jewgienija. Nie znała nikogo innego. Tylko z nim mogła porozmawiać. Ale Jewgienij nie potrafił jej zrozumieć. - Chciałbym, żebyś się wreszcie wypłakała, wyżaliła i zostawiła to wszystko za sobą. Raz na zawsze.. Krzycz. Wściekaj się. Wyrzuć to z siebie, Raiju. Nie ma sensu, byś skazywała się na śmierć za życia. Dla niego nie ma to żadnego znaczenia. On umarł. I nie przywrócisz mu życia, niszcząc własną przyszłość. - Jesteś największym barbarzyńcą, jakiego kiedykolwiek spotkałam - mruknęła Raija. Było to jedno z ulubionych słów Aleksieja. Raija kolekcjonowała różne słowa. Przyswajała je po to, by ich używać. Nawet w takiej chwili potrafiła odnaleźć właściwy zwrot. - Nie jestem większym barbarzyńcą niż ty, moja droga. Widzę tylko, że sama sobie szkodzisz. Jeśli twoje życie już się skończyło, to dlaczego uciekasz? - zapytał wyzywająco. - Dlaczego wsiadłaś na pokład mojego statku, jeśli naprawdę masz dość życia? Nie byłoby prościej zostać tam i pozwolić, by cię zabili? Zdaje się, że znalazłaś się tu całkiem dobrowolnie. Reijo nie przyprowadził cię siłą. Coś trzyma cię przy życiu, Raiju. A więc w twoim zachowaniu jest trochę obłudy. Żałoba jest rzeczą ludzką. Pozwolę ci go opłakiwać. Ale nie mów mi, że twoje życie się skończyło tylko dlatego, że on umarł. - Kochałam go - powiedziała Raija buńczucznie. - Kochałam go bardziej, niż możesz sobie wyobrazić. Do szaleństwa. Tego nie da się z niczym porównać. Z żadnym innym uczuciem. On był sensem mojego życia. On był moim życiem, Jewgienij. Jewgienij słuchał uważnie. Był to przystojny mężczyzna o melancholijnym spojrzeniu brązowych oczu, z blizną na brodzie, która uwydatniała się wówczas, gdy zagryzał zęby z bólu. Raija wcale tego nie zauważyła. Była całkiem zaślepiona własnym nieszczęściem. Na Jewgienija Dymitrowicza Bykowa nie zwracała uwagi i on świetnie o tym wiedział.

- Żaden człowiek nie może być życiem kogoś innego, Raiju - tłumaczył Rosjanin łagodnie swym głębokim głosem. - Nie wolno nikogo kochać w ten sposób. Nie wolno żyć wyłącznie życiem tego drugiego. Traci się wówczas własne, policzone przecież godziny i dni... - Jewgienij mówił długo i miał nadzieję, że Raija nie słyszy tej dziwnej nuty w jego głosie. Mówił bowiem tyleż do niej, co i do siebie. Słowa te w równym stopniu dotyczyły tego, co sam robił ze swoim życiem, z przypisanym sobie czasem. - Życie, moja droga, to nie to, o czym marzysz. Nie to, czego pragniesz, by się zdarzyło jutro czy w przyszłym roku. Albo za dziesięć lat. Życie to nie to, co może się wydarzyć, jeśli tylko... Życie jest tu i teraz. Na przekór wszystkim twoim „jeśli” i „może”, które nigdy się nie spełnią. Życie toczy się niezależnie od twoich marzeń. Niezależnie od twoich tęsknot. I takie właśnie jest: pełne goryczy. Ale twoje. Masz je we własnych rękach w każdej chwili. Życie nie zacznie się z dniem jutrzejszym, choć wierzysz, że on będzie jaśniejszy. Powtarzam: życie jest tu i teraz. I dopiero wtedy, gdy to rozumiesz, zaczynasz naprawdę żyć. Raija milczała. Jewgienij wiedział, że ona nie może się pogodzić z jego słowami. Jeszcze nie teraz. Ale powiedział jej prawdę. Prawdę, której sam nie potrafił udźwignąć. Rosjanin był takim samym marzycielem jak Raija. Strumień życia płynął obok niego jak fala przypływu, jak fale, które obmywały burty jego statku. Miał zamiar zacząć żyć zgodnie z tą prawdą. W teraźniejszości. Postanowił jednak poczekać, aż i Raija to pojmie. Na razie karmił się marzeniami i bolesnymi tęsknotami. Raija tego jednak nie dostrzegała. - Jesteś zbyt młoda, by pozwolić, aby ból zawładnął twoim życiem. - Czy to zależy od wieku? - zapytała. - Spójrz w przyszłość! - wykrzyknął. - Widzę mrok. Przede mną jest tylko mrok, Jewgienij! - Raija zamrugała powiekami i na chwilę wróciła do teraźniejszości, muskając swą drobną dłonią ogorzały, wysmagany wiatrem policzek mężczyzny siedzącego koło niej. Jewgienij był przystojny. Nigdy dotąd nie myślała o nim w ten sposób, ale w tej chwili przyszło jej do głowy, że to słowo nad wyraz do niego pasuje. - Wiem, że robisz dla mnie, co możesz, mój drogi przyjacielu - ciągnęła. - Wiem, że pragniesz mojego dobra, ale zdaje się, że nikt nie może mnie uleczyć. Wcale nie chcę tonąć we łzach. Wcale tego nie chcę. Niczego nie gram. Wolałabym umieć znosić cierpienie z większą godnością. On zresztą najprawdopodobniej życzyłby sobie tego... - głos Raiji zadrżał niebezpiecznie. Z trudem przełykała ślinę, ocierając łzy z oczu. - Nie potrafię wymówić jego

imienia, Jewgienij. Ono wzbiera we mnie jak wiosenna powódź. Ale nie potrafię go wymówić. Nie potrafię znieść tej pustki z godnością. Jewgienij chwycił się mocno krawędzi stołu. Odwrócił się do niej plecami. Zapadła ciężka cisza. Raija podniosła oczy, by spojrzeć na Rosjanina, by spojrzeć na jego szerokie plecy skryte pod cieniutką koszulą. Koszula była tak bardzo znoszona, że bez trudu można było zobaczyć mięśnie pracujące pod tkaniną. Jewgienij pochylił głowę. Raija słyszała jego ciężki, przyspieszony oddech. Rwący się oddech cierpiącego człowieka. Na kark spływały mu długie, wijące się włosy. Właśnie to spostrzegła Raija. Spostrzegła to, co nie miało żadnego znaczenia. - Mówisz o miłości, Raiju - powiedział Jewgienij po chwili. Wyprostował silne ramiona oparte o stół, tak jakby chciał przepchnąć go przez ścianę. - Musisz wiedzieć, że nie ty jedna kochałaś. Cały świat cierpi na tę samą chorobę. Mówisz, że kochałaś do szaleństwa. Że nie potrafisz tego wyrazić. Obawiam się, że to również nic niezwykłego. - Jego oddech wciąż był przyspieszony. - Nie mówiłem ci jeszcze o tym. Nie rozmawiałem o tym z nikim. Nawet z Aleksiejem, choć w owym czasie był mi bardzo bliski. Gdybym cokolwiek zdradził, byłoby mu to ciężarem. Musiałem dźwigać to sam. Jewgienij obrócił się gwałtownie. Spojrzał na Raiję płonącymi oczami. - Ja również kochałem do szaleństwa. Byłem gotów umrzeć dla niej. W wyobraźni namalowałem już całe swoje życie, a ona była na każdym obrazie. Patrzyłem w przyszłość, tylko w przyszłość. Widziałem szczęście, śmiech i miłość. Widziałem pięcioro, sześcioro dzieci, widziałem ją... W Raiji ożyło jakieś na poły zatarte wspomnienie. Aleksiej mówił jej kiedyś o tym. Dawno, dawno temu. Z pewnością już to kiedyś słyszała. - Ona umarła - powiedział Jewgienij. - Umarła, a moje życie się skończyło. Tak mi się wydawało. Ja również chciałem umrzeć. Nie pamiętam nawet, ile razy przykładałem nóż do przegubu. Upijałem się do nieprzytomności co najmniej tyle samo razy. Sądziłem, że to jest jakieś rozwiązanie. Że po pijanemu łatwiej mi będzie skończyć ze sobą... Jewgienij pokręcił głową. - Ale to nie było żadne rozwiązanie. Nic mi się nie układało aż do chwili, w której zdołałem na nowo podnieść głowę. Dopóki nie nauczyłem się patrzeć życiu prosto w oczy. Dopóki nie nauczyłem się żyć z godnością. - Ona miała na imię Walda, prawda? - zapytała cichutko Raija. Jewgienij zmarszczył brwi. - Aleksiej ci o tym opowiadał? - zdziwił się. Raija skinęła głową.

- Miał poczucie, że to była jego wina - dodała. Jewgienij wykrzywił się nieco. - To nie ułatwiło mi sprawy, prawda? Ona była nim zafascynowana, a ja nie mogłem na to patrzeć. Wydawało mi się jednak, że to przejdzie. Wszystkie kobiety zachowywały się tak samo na początku znajomości z Aleksiejem. Był zbyt przystojny. Ale jej nie przeszło. I nie zdołała tego znieść. Wybrała więc śmierć. Straciłem kobietę, która miała zostać moją żoną, i niewiele brakowało, a straciłbym brata, który z upodobaniem nurzał się we własnym poczuciu winy. Nie było już miejsca dla mnie i dla mojego bólu. Ja także kochałem, Raiju. Kochałem i cierpiałem. - Jewgienij uśmiechnął się blado. - Wówczas miałem niewiele więcej lat niż ty dzisiaj. - A teraz? - zagadnęła Raija. - Wcale nie jesteś taki stary, Jewgienij. - Mam trzydzieści pięć lat, czy to niemało? A może trzydzieści sześć. Nie liczyłem dokładnie. Ale tragiczna miłość nie oznacza wcale, że nie można pokochać jeszcze raz. Życie toczy się dalej. - Ale ty wciąż jesteś sam - przypomniała mu Raija, zmęczona już jego pouczeniami. - Tak, jestem sam - przyznał ze smutkiem, a w jego przepastnych brunatnych oczach błysnął dziwny płomień. - Ale żyję. I znowu kocham. Nie chciałbym jednak o tym mówić. Nie teraz. Raija skinęła głową. Wcale nie była ciekawa jego zwierzeń. Nawet przez chwilę nie zastanawiała się, dla kogo bije serce Jewgienija. Obchodził ją tylko jej własny ból. A poza tym przecież to tylko słowa. Kochać... miłość... Wcale nie wiadomo, czy ona i Jewgienij mieli to samo na myśli, wypowiadając te słowa. Raija wiedziała doskonale, że sama używała tych określeń wiele razy - nie tylko w stosunku do Mikkala. I nigdy nie kłamała. Zawsze chodziło o pewien rodzaj miłości. Przynaj- mniej częściowo. Zawsze chodziło o związek, w który angażowała swoje serce. Owo uczucie przypominało wątły kwiatek, gdy tak młodo wychodziła za mąż za Karla. Oboje, choć bardzo różni, po omacku zbudowali wówczas coś w rodzaju wspólnoty. Związek pełen ciepła. Łączyło ich coś, co wcale nie było brzydkie. Nawet dziś z rozczuleniem wspominała tego bladego młodzieńca, który był jej pierwszym mężem. Cień prawdziwie wielkiego uczucia pojawił się między Raiją a Aleksiejem, młodszym bratem Jewgienija. Aleksiej był bez wątpienia najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkała. Za sprawą jakiegoś błogosławieństwa albo przekleństwa oboje mieli w sobie dar przyciągania innych ludzi - i właśnie to ich połączyło. Ów niezwykły dar rzadko kiedy przynosił szczęście innym. Nie przyniósł też wielkiego szczęścia żadnemu z tych dwojga.

Raija zapatrzyła się w czarną pustkę, którą nazwała przyszłością. Aleksiej pozwolił, by zawładnęło nim szaleństwo, i zginął w tragicznym wypadku. Przekroczył granice nicości w czasie bójki z Jewgienijem. Zarówno Raija, jak i Jewgienij dręczyli się poczuciem winy. Łączyła ich tylko piękna przyjaźń, ale Aleksiej podejrzewał, że chodzi o coś więcej. A przecież Raija miała wyruszyć z Aleksiejem do Rosji, tak daleko zaszły sprawy między nimi. I nie były to tylko czcze słowa. Mimo wszystko Raija wiedziała dobrze, że w tym związku nie chodziło o prawdziwie wielką miłość. Za sprawą ironii losu zmuszona była ruszyć na wschód z Jewgienijem. Miało to w sobie szczyptę goryczy, której Raija wolała na razie nie smakować. Dobrze, że ona i Jewgienij są tylko przyjaciółmi... Raija skierowała swe myśli ku trzem następnym mężczyznom, którzy zakradli się do jej serca. Aleksanteri. Dziki, niepochwytny Santeri, który potrafił stopić jej serce tak, jak pierwsze promienie wiosennego słońca topią zimowe śniegi. Pełen pożądania, pełen tęsknoty. Ale z tego wszystkiego zostało mniej więcej tyle, co z zimowego śniegu. Słodka pustka. Coś w rodzaju przyjaźni. Najbardziej płynnej z możliwych. Czy można ją nazwać miłością? Raija nie była tego pewna. Ale ceniła to piękne doświadczenie. Chwile nasycone słońcem. Santeri był niczym wiosenny wiatr, który porywał jej serce. Dlatego, że zjawił się wiosną, dlatego, że był równie nieobliczalny jak wiatr. Petri. Skała. I jak skała niewzruszony. W jego oczach odbijały się wody Zatoki Botnickiej, jego dłonie dotykały złocistych zbóż z Tornedalen, a jego ciało wiło się z głodu, gdy mróz niszczył uprawy. Pochodził z tej samej ziemi, co i Raija. Patrzył na ten sam skrawek nieba. W jego żyłach płynęła ta sama krew. Gdyby nie było Mikkala, gdyby Mikkal się nigdy nie narodził, wówczas Raija mogłaby przeżyć życie z Petrim i wierzyć, że na tym polega szczęście. Sądzić, że to właśnie jest miłość. Jeszcze Reijo... Dobry, drogi Reijo. Ten, który ciągle trwał przy niej. I nigdy jej nie zdradził. Ten, który uwielbiał ją z młodzieńczą konsekwencją, który dał jej czułość i ciepło, który ofiarował swoje życie. Choć kochał ją inaczej... Reijo był jej jedynym prawdziwym przyjacielem. Jedynym prawdziwym przyjacielem, który w razie potrzeby zawsze stał u jej boku. Raija początkowo sądziła, że ta część przepowiedni starej Elle dotyczyła Mikkala, ale potem zrozumiała, że nie chodziło o niego, tylko o Reijo. Raija wiedziała, że Reijo gotów byłby oddać za nią życie, i wydawało jej się, że ona

zrobiłaby dla niego to samo. Taką postać przybrało ich uczucie. Raija kochała go - za tę przyjaźń. Za jego wierność, za to, że nigdy jej nie zdradził, za jego cudowny charakter, który czynił z Reijo jednego z najwspanialszych ludzi, jakich znała. Za to, że był sobą. Ale nie miało to nic wspólnego z uczuciem, które łączyło ją z Mikkalem. Między nią a Mikkalem był spieniony ocean namiętności. I choć Raija nie przepadała za morzem, nie potrafiła znaleźć lepszego porównania. Ocean albo niebo. Uczucie, które się zrodziło między nią a Mikkalem, nie miało żadnych granic. Było równie nieskończone jak ocean czy niebo. Gotujące się do burzy niebo pomieściłoby zaledwie cząstkę tego, co Raija przeżyła. Ani czas, ani odległość nie zdołały ich rozdzielić. Myśl potrafiła pokonać ograniczenia ciał. Każde z nich było w stanie dotrzeć do tego drugiego, choćby nawet w rzeczywistości nie mogli się dotknąć. Ich miłość unieważniła wszelkie ziemskie przeszkody. Tego uczucia nie można z niczym porównać. Raija nie sądziła, by inni ludzie doświadczali tak wielkiej i głębokiej miłości. Wydawało jej się, że tylko ona i Mikkal przeżyli coś takiego. Gdyby to dotyczyło wszystkich, zwykli ludzie nie mogliby znieść miłości. Było w niej bowiem tyle samo cierpienia, co i wszechogarniającej radości. A może cierpienia więcej. Płacili drogo za każdą radosną chwilę, ale każda z nich była warta tej ceny. Raija rozumiała, że ten ostatni ból również został wliczony w cenę. W bardzo wysoką cenę... Ale nawet teraz nie pozwoliłaby sobie tego odebrać. Jeśli tyle miała kosztować ta miłość, to Raija była gotowa płacić za nią każdą gorzką minutą swego życia. To właśnie miała na myśli, mówiąc „miłość”. Mówiąc o kochaniu. Niemożliwe, by Jewgienij rozumiał tak samo te słowa. Raija nie mogła w to uwierzyć. To, co połączyło ją i Mikkala, nie mogło się przydarzyć nikomu innemu. Było wyjątkowe. I nigdy się już nie powtórzy. Raija dobrze znała ból, który był ceną takiej miłości. Gdy Raija po raz pierwszy weszła na pokład „Sankt Nikołaja”, nie mogła opanować ciekawości. Obejrzała dokładnie każdy kąt, do którego udało jej się dostać. Oglądała wszystko, pozwalała sobie zaimponować, pozwoliła się nawet przestraszyć i rozzłościć. Z wielkim respektem myślała o tym, że ten niezgrabny, niezbyt urodziwy stateczek potrafił odbyć tak długą podróż z ogromnego kraju na wschodzie aż do najdalszych przystani rybackich w głębi pięknych fiordów w północnej Norwegii. Rosyjskie szkuty były nie tyle pięknymi damami morza, co jego wiernymi służebnicami. Tak przynajmniej sądziła Raija. Rzetelnie wykonywały

swoje zadania. Raija wiedziała też, jak ważną rolę odgrywają rosyjskie statki w życiu mieszkańców wybrzeża Ruiji. Z własnego doświadczenia znała kłopoty z utrzymaniem rodziny. Pamiętała, jak wytrwale muszą oszczędzać ubodzy, by móc płacić podatki i spłacać swe długi, które jakoś nigdy się nie zmniejszały. Prości ludzie wiecznie byli coś winni wielkim panom. A to pieniądze, a to dziesięcinę, a to własną duszę... Dlatego traktowali Rosjan jak dar niebios. Nie znali niczego piękniejszego niż widok niezgrabnych rosyjskich żaglowców na morskich falach. Mąka była dla nich zbyt droga. Ziarno też kosztowało zbyt wiele. Tylko handel z Rosjanami ratował biedaków. Przybysze ze wschodu chętnie zamieniali towar na towar. A przy tym nie byli drobiazgowi, nawet jeśli trafiała się im trochę nadpsuta ryba. Ludzie ze wschodu obchodzili tyle świąt, podczas których nie mogli jeść mięsa, że zapotrzebowanie na rybę było ogromne. Niezależnie od jakości. Raija dobrze o tym wszystkim wiedziała. Zobaczyła jednak również rzeczy, od których cierpła jej skóra. Bo czuła się bezsilna. Marynarze żyli w fatalnych warunkach. Mieli do dyspozycji tylko jedną wspólną kajutę, a w niej niewiele miejsca. Mniej niż potrzebowali. Raija widywała w swym życiu zwierzęta traktowane lepiej niż ci marynarze. Widok mężczyzn śpiących na zmianę rozdziera! jej serce. Ich ubrania były w opłakanym stanie. Chyba że wybierali się na ląd. Wówczas zakładali strój odświętny. Jedyny, jaki posiadali. Odżywiali się kiepsko, rybą i żytnim chlebem. Gotowali na pokładzie. Raija zawsze zastanawiała się, jakim cudem przetrzymują tak trudne podróże. Jak mogą tak pracować o takim pożywieniu. Nie było to jedzenie, od którego ciężko pracujący człowiek mógłby nabrać sił. Zarabiali niewiele. To zależało zresztą od kapitana. Jewgienij nie był pod tym względem najgorszy. Miał zbyt miękkie serce, w każdym ze swych marynarzy widział człowieka. A jednak ich zarobki nie były wysokie. Raija zapytała Jewgienija, dlaczego ci ludzie godzą się na takie warunki. Jewgienij popatrzył na nią trochę dłużej. W jego spojrzeniu pojawił się cień melancholii. Odpowiedział jej bardzo cicho, jakby miał nieczyste sumienie: - W moim kraju żyje bardzo wielu ludzi, Raiju. Gdyby ci chłopcy nie zgodzili się na takie warunki, znalazłoby się mnóstwo innych chętnych. Zawsze jest ktoś, kto głoduje jeszcze bardziej niż ty... Raija doświadczyła tego na własnej skórze. Miała przy tym świadomość, że w Rosji również niewiele się zmieniło. Tam także nigdy nie zabraknie biedaków. Ludzi, którzy

potrzebują chleba. Różnica pomiędzy dobrze, a nawet przesadnie dostatnio wyposażoną kajutą kapitana a ciemną i ciasną norą zwykłych marynarzy zawsze będzie uderzająca. Raija nie była tym zachwycona. Ale jej własny żal, jej własny przejmujący ból wygrywał ze współczuciem dla innych. Pogodziła się więc z tym, co powiedział Jewgienij. Uspokoiła ją myśl, że tak już musi być. Że taki już jest ten świat. Że zawsze znajdzie się ktoś głodniejszy niż ty... Jej ciało pokryło się gęsią skórką na samą myśl o jedzeniu. Nie jadła jeszcze obiadu. Na sam widok ryby, choć z pewnością była przyrządzona lepiej niż ta, którą jedli marynarze, dostała torsji. Do tej pory ogarniały ją mdłości, ledwo pomyślała o jedzeniu. Powinna była wiedzieć, że choroba morska nie przechodzi tak łatwo! Raija zachwiała się. Jewgienij przyskoczył do niej w mgnieniu oka. Delikatne ręce objęły jej talię. Rosjanin podparł ją, podtrzymując za łokieć. - Źle się czujesz? - zapytał. W jego głosie słychać było niepokój. Mówił jak człowiek zatroskany, ale zarazem bardzo zdecydowany. - Mówiłem ci już, że powinnaś jeść - ciągnął prawie rozkazującym tonem. - To wszystko z głodu. Nie zwalczysz żadnej choroby, jeśli będziesz żyć tylko o wodzie. Jesteś chuda jak szczapa i nie życzę sobie, byś jeszcze chudła. Rozumiesz? Raija skinęła głową. Znów poczuła mdłości. Skuliła się w sobie i osłoniła usta. Gdy próbowała powstrzymać się od wymiotów, miała takie wrażenie, jakby jej klatkę piersiową i żołądek wypełniły kamienie. Do gardła podeszła fala letniego płynu. Obrzydliwego płynu. W uszach jej szumiało, gdy zbliżał się kolejny atak torsji. - Jewgienij, pomóż mi wyjść na pokład - wydusiła Raija. Jewgienij trochę ciągnął ją za sobą, trochę zaś niósł. Gdy już wydostali się na pokład, oparł Raiję o burtę, wciąż ją podtrzymując. Pochylona Raija czuła, jak gładkie drewno uciska jej przeponę, i wymiotowała tak długo, aż w ustach pozostał już tylko nieprzyjemny smak. Dopiero wtedy otworzyła oczy i popatrzyła na szarozieloną wodę pokrytą żółtobiałą pianą. Zdawało jej się, że sama jest równie zielona jak ta woda. Wciągała łapczywie powietrze. Jednocześnie grzbietem dłoni osuszyła oczy. - Gdybyś jadła cokolwiek, nie chwytałyby cię takie mdłości - powiedział Jewgienij z łagodnością starszego brata. W kąciku jego ust czaił się uśmiech, choć Rosjanin dobrze wiedział, jak źle Raija znosi podróż. Jako rasowy wilk morski nie mógł się jednak powstrzymać od uśmiechu, gdy widział ludzi karmiących ryby w ten sposób. - Gdybym cokolwiek zjadła - odparła z trudem Raija - wymiotowałabym jeszcze więcej.

Trwałoby to dłużej. Czułabym się gorzej. Jewgienij pokręcił głową. Miał ochotę pogłaskać ją po włosach rozwianych przez wiatr, ale zrezygnował. Z zadowoleniem skonstatował, że panuje nad sobą. Ze wciąż jeszcze się kontroluje. Że potrafi okiełznać swoją namiętność. Dzięki temu czuł się silniejszym i dumniejszym mężczyzną. - Nie chcesz się niczego nauczyć, Raiju. Dziś wieczorem zatroszczę się osobiście, byś coś zjadła. Choćbym nawet miał ci siedzieć na głowie. Raija wyobraziła sobie przez moment taką scenę i prawie się uśmiechnęła. - Będę ci siedział na głowie i opowiadał o rosyjskich » carach. - Nie dziś - mruknęła. W jej głosie pojawiła się nutka ożywienia. Pierwsza od chwili, w której Reijo wprowadził ją na pokład. - Nie o carach. Dziś zaczniesz mnie uczyć twojego języka, Jewgienij. Spędzę w twoim kraju ładnych parę miesięcy. Czułabym się beznadziejnie, gdyby przez ten czas nikt mnie nie rozumiał i gdybym ja nikogo nie rozumiała. Szybko się uczę. Wystarczy krótka lekcja codziennie podczas podróży na wschód. I parę lekcji na miejscu, o ile znajdziesz dla mnie czas. Nauczę się twojego języka, Jewgienij. Rosjanin poczuł, jak ogarnia go fala niewytłumaczalnej radości. Miał ochotę wziąć Raiję w ramiona i puścić się w tany po pokładzie. Ale ona była w żałobie. A i jemu, kapitanowi, nie wypadało robić takich rzeczy na oczach załogi. Jewgienij wyprostował się. Spojrzał jej prosto w oczy. - To wielki honor dla mnie, Raiju. Będziesz mówiła po rosyjsku jak rodowita Rosjanka. Jewgienij nie przypuszczał nawet, że to iście prorocze słowa.

2 Reijo szybko się zorientował, że podjął się zadania z góry skazanego na niepowodzenie. Troje dorosłych, pięcioro dzieci i ciało Mikkala. Podróżowali jak Lapończycy, przygotowani na wszelkie niespodzianki natury, ale i tak nie szło im najlepiej. Przed sobą mieli najzimniejszą porę roku. Aleksanteri wcale nie był tak silny, jak twierdził. Podczas podróży na północ mróz niemal odebrał mu życie. Nabawił się wielu odmrożeń. Reijo wiedział doskonale, że odmrożenia lubią się odnawiać, gdy tylko nadarza się okazja. Sam był przyzwyczajony do mrozu. Nie przejmował się pogodą. Podczas wielu zim spędzonych na połowach czy na wędrówkach przekonał się, ile może wytrzymać. Nauczył się troszczyć o siebie i szanować siły przyrody. Potrafił przewidzieć niepogodę. Potrafił czytać w księdze natury. Podróżowali razem z innymi wędrowcami, wmieszali się w wielką gromadę, co dało im poczucie bezpieczeństwa. Jemu, Santeriemu, Mattiemu, którego zaliczył już do dorosłych, Elise, Mai, Knutowi, Idzie i Ailo. Gromada topniała jednak, w miarę jak posuwali się na wschód. Tu trzeba było dobrze znać kierunek wędrówki, bo wiatr od morza, którego zresztą wcale nie było widać, starł wszystkie ślady z puszystego śniegu, pokrywającego lodową skorupę. W tej śnieżnej krainie, w której wszystko wyglądało podobnie, łatwo było zbłądzić. Reijo nie znał tej okolicy zbyt dobrze. Dlatego powoli ogarniał go strach. Tym razem nie mógł sobie pozwolić na pomyłkę. Nadciągała mroczna pora roku, zbliżała się noc polarna i nie wolno im było zmitrężyć ani chwili. Reijo nie mógł odstąpić od planu, bo przecież musieli uciekać. Powinien jednak przede wszystkim mieć wzgląd na dzieci. Nie miał zamiaru narażać ich zdrowia, choć wiedział, że nie będzie to łatwe. Rozłożyli obozowisko, by nieco odpocząć. Zafundowali sobie dwa dni słodkiego lenistwa. Od dwóch dni się nie posunęli, choć Reijo wiedział, że szkoda takiej pogody na odpoczynek. Miał świadomość, że nadejdą dni o wiele gorsze, kiedy będą musieli wędrować bez względu na pogodę. Nie mogli sobie pozwolić na taką stratę czasu. Ale dzieci były u kresu sił. Podobnie zresztą jak Santeri. Santeri marzł tak szybko. Zamieniał się w roztrzęsiony tłumoczek, który sam potrzebował opieki, zamiast ofiarować ją innym. Dlatego Reijo zadecydował, że odpoczną. Matti zastawił sidła. Chłopak, który większą część swego życia spędził na gospodarstwie pod znacznie łaskawszym niebem, przystosował się do warunków panujących na

północy, do koczowniczego trybu życia. Reijo cieszył się z tego i był dumny z Mattiego. Trak- tował Mattiego jak brata, choć w rzeczywistości chłopak był przecież bratem Raiji. Piętnastolatek udowodnił, że jest dorosły. Reijo był w niezłym humorze. Narzucił na siebie ciepłe ubranie, wsunął dłonie w grube rękawice i wyszedł na dwór, by się rozejrzeć za Mattim. Nie zapadły jeszcze całkowite ciemności i dało się dostrzec tańczące cienie i zarysy krajobrazu, które pobudzały wyobraźnię. Mattiego nigdzie nie było. Reijo wydobył swoje narty i wsunął nogę między skórzane rzemienie. Spostrzegł dwa zagłębienia w śniegu na drodze, którą najprawdopodobniej poszedł chłopak. Reijo nie potrafił usiedzieć spokojnie w jurcie. Kusiła go biała równina. Musiał posłuchać jej wezwania. Musiał się w nią zagłębić, stać się częścią tej bieli. Reijo uległ pokusie, nie przyznając się do tego sam przed sobą. Twierdził, że zamierza tylko poszukać Mattiego. Dzieci pilnował Santeri. Reijo z przyjemnością mknął po powierzchni śnieżnego oceanu. Nawet wiatr, który smagał mu policzki, miał w sobie coś przyjaznego. Reijo odpychał się kijkiem, by nabrać prędkości. Ciało, które zaczął już trawić niepokój spowodowany bezczynnością, wypełniło się znów rozkoszą działania. Dobry Boże, jak cudownie! Reijo całą duszą należał do tej ziemi i kochał ją do szaleństwa, niezależnie od tego, jak nieprzyjemne i niegościnne oblicze mu pokazywała. Kochał Raiję! Z głębin ciemniejącego granatowego wieczoru zbliżała się ku niemu jakaś postać, poruszająca się równie energicznie i radośnie. Matti zatrzymał się w obłoczku śnieżnego puchu, uśmiechnął się do szwagra. - Potrzebowałeś się przewietrzyć, prawda? Reijo oparł się o kij. Pokiwał głową. - Zrobiło mi się za ciepło. Złapałeś coś? - Dziesięć pardw - odparł Matti. Nie potrafił ukryć swego zadowolenia. - Nie zastawiłem nowych sideł - dodał. W powietrzu zawisły jakieś nie dopowiedziane słowa. Reijo wykrzywił się nieco: - Musimy ruszać w drogę, nie możemy tak często się zatrzymywać. Pogoda nam na razie dopisuje, zwłaszcza w porównaniu z tym, co nas może czekać. - Wiem o tym - uśmiechnął się Matti. - Santeri również to wie, ale woli o tym nie mówić. Czuje, że to jego wina. Że to on nas wstrzymuje. - W pewnym sensie ma rację - stwierdził Reijo. - Ale z drugiej strony, dobrze, że jest z nami. Potrzebny mi ktoś, z kim mogę dzielić odpowiedzialność. Mam jego. I ciebie. Matti poczuł, że jest ważny. Jego imię padło wśród imion dorosłych mężczyzn. Od tej chwili myślał o Reijo z jeszcze większym szacunkiem.

- Wszystko się może zdarzyć - ciągnął Reijo. - Niepogoda, brak jedzenia, atak dzikich zwierząt... Możemy zabłądzić... - Czy wiesz, gdzie jesteśmy? - Gdzieś na północy - odrzekł Reijo z gorzkim uśmiechem. - Tylko z taką dokładnością mogę to określić. Wiem jednak, że zmierzamy w dobrym kierunku. Ale nie dodam wiele więcej. Mogę obliczyć, ile uszliśmy w ciągu dnia. Czasem uda mi się rozpoznać jakąś odnogę fiordu, gdy się zbliżymy do wybrzeża. Mogę powiedzieć co nieco na podstawie położenia gwiazd. I nic więcej. Właśnie dlatego tak bardzo się boję, Matti, mój chłopcze. - Mikkal znałby drogę... - rzucił chłopak prawie bezgłośnie. - Tak. Bardzo przydałby się nam tu żywy Mikkal - westchnął Reijo. I dodał natychmiast: - Ale gdyby Mikkal był żywy, nie musielibyśmy wcale wędrować. Boże, chciałbym cofnąć czas i znów ujrzeć go żywego, sprawić, by uniknął swego losu... Matti pokiwał głową. On również lubił Mikkala. - Gdzie teraz jest Raija, jak sądzisz? Reijo spojrzał w ciemne oczy chłopca, które do złu- dzenia przypominały oczy Raiji. - Nie wiem. Na pewno nie dotarła jeszcze na miejsce. To o wiele dłuższa podróż... Mikkal i ja byliśmy tam kiedyś, płynęliśmy wiele tygodni. - Ona jest taka samotna - powiedział Matti, pochylając głowę. - Nie chcę nawet o tym myśleć. To niesprawiedliwe, bo przecież Raija jest taka dobra. Najlepsza na świecie. Reijo uśmiechnął się nieznacznie. W słowach chłopca tkwiła pewna przesada, ale Reijo ich nie sprostował. - To niesprawiedliwe, ale to jej własne życie. Raija jest silniejsza, niż ci się wydaje. Silniejsza, niż możesz sobie wyobrazić. Jeśli ktokolwiek potrafi znieść takie życie, taki los, to tylko twoja siostra. Matti nie zapytał, jak Reijo to wszystko znosi. Nie rozumiał związku Raiji i Reijo, ale pogodził się z tym. Pewnie zrozumie, gdy dorośnie. Świat dorosłych wciąż przerażał go ilością zagadek i zatrzaśniętych drzwi, przez które nie dało się wślizgnąć. Matti był dopiero częściowo dorosły. Przyznawał się do tego w duchu, ale głośno nie powiedziałby tego nigdy. - Tam jest jakaś rzeczka - Matti wskazał głową kierunek, z którego nadszedł. - Albo niewielki fiord. Nigdy nie mieszkałem nad morzem, nie znam się na tym. - I dopiero teraz mi to mówisz? - Reijo popędził naprzód śladem pozostawionym wcześniej przez Mattiego. Zorientował się, że chłopak jedzie za nim. Słyszał narty ślizgające się po śniegu i chrzęst pękającej skorupy tam, gdzie Matti wbijał swój kij.

- Widziałem też jakieś domki! - krzyknął Matti. - Nie za wiele. Kilka. I darniowe chaty. - Boże - mruknął Reijo. - I ten chłopak wspomina o tym ot, tak sobie! Obaj jechali po śladach chłopaka, choć granatowe do niedawna niebo zrobiło się ciemnoszare. Matti wyszedł z jurty znacznie wcześniej, niż sądził Reijo. - Gdzieś tu niedaleko jest niewielkie urwisko - przestrzegł Matti, ale Reijo już dawno zwolnił. Nawet w ciemnościach to zauważył. Odpiął narty i podszedł na skraj urwiska. Zapadł się w śnieg aż po uda, ale nie zwracał na to uwagi. Stał w milczeniu, wpatrując się w ciemność. Dojrzał zarysy pagórków i niewielki fiord. Odgadł, że ciemniejsze plamy to domki. Spostrzegł również łodzie, zacumowane przy brzegu. Matti stanął koło niego. On również odpiął narty. Był wyższy niż Reijo, zapadł się więc tylko po kolana. - Będziesz mógł wyznaczyć kierunek marszu jeszcze dokładniej - uśmiechnął się chłopak. - Nieźle się spisałem, prawda? - Lepiej, niż sobie możesz wyobrazić - przyznał Reijo. - Na pewno zdołam wyznaczyć kierunek marszu, Matti. Mieszkałem tu kiedyś. Trzy spośród zacumowanych tam łodzi należały do mnie. - To jest osada rybacka, w której mieszkaliście? Reijo skinął głową. Wskazał jedną z ciemnych plam, położoną najbliżej wzgórza. - W tym domu. Raija zwała go „domem nad morzem”. Przez pewien czas była tu szczęśliwa. Ale ani ja, ani ona nie potrafimy zapuścić korzeni. Nie wiem, czy któreś z nas byłoby w stanie przebywać dłużej w jednym miejscu. Oboje o tym marzymy, ale pewnie nigdy nam się to nie uda. To coś w rodzaju przekleństwa. - Zejdziemy tam? - zagadnął Matti. - Pewnie masz tam znajomych... Reijo świsnął przez zęby. - Owszem, mam znajomych, ale nie mam ochoty spotykać się z nimi właśnie teraz. Rozstaliśmy się z tą osadą mniej przyjaźnie, niż zamierzaliśmy. Obawiam się, że ci ludzie nie mają o mnie zbyt wysokiego mniemania. Zostawiłem tu Raiję, gdy się spodziewała Idy. Nie powiedziała mi o tym. Pozwoliła, bym odszedł. Kiedy wróciłem, było za późno. Ona już wyruszyła na wschód... Ludzie obwiniali mnie o wszystkie nieszczęścia, które przypadły jej w udziale. I w pewnym sensie mieli rację. - Tak czy inaczej, wiesz, gdzie jesteśmy. Reijo kilkakrotnie kiwnął głową. - Wiem. Wiem także, jak będziemy dalej podróżować, by nie zabłądzić, Matti, mój

staruszku. - Wzdłuż wybrzeża? Reijo roześmiał się. Jego śmiech odbił się echem między pagórkami. - Owszem, Matti. Te łodzie należały do mnie. Kiepską dostałem za nie zapłatę. W pewnym sensie zostałem okradziony. Odbiorę więc sobie jedną z nich. Reijo nie wyjaśnił, jak to zrobi. A Matti powstrzymał się od jakichkolwiek uwag. Obaj patrzyli na pogrążoną w ciszy osadę rybacką, na łodzie zacumowane przy brzegu i nie dzielili się swymi myślami. Wreszcie Reijo ruszył z powrotem po swoich głębokich śladach. - Pora wracać, prawda? - zagadnął niefrasobliwie, jakby nie mówił nic na temat łodzi. Nieco skonfundowany Matti przytaknął. Miał nadzieję, że Reijo tylko żartował. Ale nie dałby sobie za to ręki uciąć. Reijo zdradził swoje plany dopiero wtedy, gdy zapadła głęboka noc. Trzej mężczyźni siedzieli razem przy palenisku. Słyszeli równe oddechy pięciorga dzieci. „Wszyscy znieruchomieli, gdy jeden z maluchów obrócił się przez sen. Nie chcieli ich obudzić. Dzieci potrzebowały snu. - W dalszą drogę wyruszymy łodzią - oznajmił Reijo. Spojrzał na Aleksanteriego: - Mam nadzieję, że nie zapomniałeś sztuki żeglowania. Santeri uniósł swe wąskie brwi. - Niczego nie zapomniałem, Reijo. Ale nie mamy żadnej łodzi. Matti uznał, że i on powinien coś powiedzieć: - Reijo zamierza ukraść łódź. Na wybrzeżu, niedaleko stąd jest osada... - Nie zamierzam nic ukraść - poprawił go Reijo. - Zamierzam jedynie odzyskać moją własną łódź. To było tylko coś w rodzaju pożyczki. Nils nie potrzebuje tylu łodzi. Dostał więcej, niż powinien... Aleksanteri nic a nic nie rozumiał. - Chcesz odzyskać swoją łódź? Reijo przeczesał włosy silną dłonią. Dawno już ich nie obcinał. - Matti natknął się przypadkiem na osadę, w której mieszkałem kiedyś z Raiją. Raija zajmowała się wtedy handlem. Nie szło jej najlepiej. A ja miałem łódź o sześciu przedziałach wiosłowych i trzy łodzie towarowe. Mnie również nie szło dobrze. Oddałem łodzie, ale to w gruncie rzeczy było oszustwo, które popełnił ktoś, kogo uważałem za przyjaciela... - Reijo wzruszył ramionami i zacisnął pięść. Powolnym ruchem uderzył pięścią w drugą dłoń. - Ale Nils miał dobrą rękę do łodzi, więc sądzę, że dbał o nie jak trzeba. Zamierzam teraz odebrać...

dług. Santeri popatrzył uważnie na Reijo. W jego zielonych oczach dojrzał zdecydowanie i powagę. Spostrzegł znamionujące upór linie wokół ust, usłyszał stanowczość w jego glosie. Z uśmiechem potrząsnął głową: - A mówią, że to ja jestem nieobliczalny i nieodpowiedzialny. Przecież to szaleństwo! - Być może - Reijo skłonny był się zgodzić nawet na takie określenie. - Ale drogą wodną będziemy podróżować znacznie szybciej niż lądem. Płynąłem już tędy. Bez trudu znajdę drogę. Wiem, gdzie jestem, i wiem, dokąd zmierzam. Nie mam tej samej pewności, siedząc w saniach. Płaskowyż to nie to samo co morze. - A czy oni nie będą nas ścigać? - Matti nie był zachwycony taką perspektywą. - Oczywiście, że będą - potwierdził jego przypuszczenia Reijo. - Ale nie zgadną, dokąd popłynęliśmy. Skąd mogliby to wiedzieć. Wyruszymy nocą. Jutro. Nie domyśla się nawet, że mają do czynienia z ludźmi, którym nieobce jest morze... - Ale ja nigdy nie byłem na morzu. Pływałem tylko po rzece Torne! - wykrzyknął Matti. - Santeri i ja płynęliśmy kiedyś łodzią, mając żołnierzy z twierdzy Vardohus na karku - zaczął opowiadać Reijo. - Oni mieli broń, my nie. A jednak daliśmy sobie radę. No więc poradzimy sobie ze zwyczajnymi rybakami. Santeri uśmiechnął się, w jego oczach pojawił się diabelski błysk. Już od dawna czuł się jak trup. Spoważniał tak bardzo, że z trudem rozpoznawał samego siebie. W oczach Raiji nie różniłby się teraz od innych. W tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Santeri zrozumiał, że takie spokojne życie to nie dla niego. Miał świadomość, że nic nie zdoła zmienić Aleksanteriego Kilpi. Pomysł Reijo przypadł mu do gustu. - Wydaje mi się, że damy sobie radę, Reijo - potwierdził. Radosne podniecenie ogarniało już całe jego ciało. - Trochę nas mało, ale jakoś damy sobie radę na morzu. Jeśli coś się musi udać, to przeważnie się udaje. Nie może się nam przytrafić nic gorszego niż wędrówka pośród tej bieli. Jestem za. Reijo spojrzał pytająco na Mattiego. Chłopak wziął głęboki oddech. Wiedział, że nie może jeszcze uważać się za ich partnera, że pytają go tylko z grzeczności... Ostrożnie pokiwał głową. Skoro Santeri i Reijo sądzą, że wszystko pójdzie dobrze... Ale Matti nie był zachwycony. - Jutro - powiedział zadowolony Reijo - jutro ruszamy w dalszą drogę.

Następnego popołudnia podczas pakowania Reijo milczał. Na nim ciążyła odpowiedzialność... Był tego świadom aż za dobrze. Odpowiedzialność za los całej ósemki. To istne szaleństwo wciągać ich wszystkich w coś, co nieoczekiwanie przyszło mu do głowy w chwili, w której rozpoznał osadę, stojąc na wzgórzu. Dzięki temu pomysłowi podróż będzie krótsza. Szybciej dotrą na miejsce. Będzie mógł złożyć część odpowiedzialności na barki Ravny... Reijo chętnie by z nią porozmawiał w tej chwili. Zapytałby, czy postępuje słusznie. Ailo i Maja to jej wnuczęta. Miałaby chyba coś do powiedzenia w tej sprawie... Mądra, rozsądna Ravna. Mała, mądra matka Mikkala. Reijo darzył ją wielkim szacunkiem. Poczułby się znacznie lepiej, gdyby mógł dzielić z nią odpowiedzialność. - Długo będziemy jechać? - dopytywała się Maja. Zawsze trzymała się niedaleko Reijo. A w jej cieniu dreptał Ailo. Reijo nie był pewien, czy darzą się sympatią, ale zauważył, że łączy ich coś, czego nie potrafią zlekceważyć. - Niezbyt długo - odrzekł Reijo. - Jeszcze chwilkę pociągną nas renifery. A potem przesiądziemy się na łódź. Maja podskoczyła do góry z radości. - Popłyniemy łodzią! Popłyniemy łodzią! Popłyniemy łodzią! - wrzeszczała na całe gardło. Ailo przyłączył się do niej natychmiast. Chórek zabrzmiał jeszcze doskonalej, gdy Knut również poszedł w ich ślady i także zaczął tańczyć po śniegu. Elise uśmiechnęła się wprawdzie, ale nie wstała z miejsca. Delikatny rumieniec przemknął przez jej policzki. Przez chwilę ujrzała w wyobraźni samą siebie w tym radośnie roztańczonym i rozśpiewanym chórku. To wystarczyło, by nieśmiałe dziecko się zawstydziło. Matti wywrócił oczami. - Do szczęścia trzeba nam tylko, by ktoś to usłyszał - jęknął ponuro. Prześladowało go coraz silniejsze przeczucie, że cała historia źle się skończy. W wyobraźni widział już siebie w lochu wójta. Santeri jednak rzucił z uśmiechem: - Wszystko pójdzie jak z płatka, Matti. Gdybyś miał moje lata i moje doświadczenie, nie dałbyś się ponieść nerwom. Ale nawet Santeri nie potrafił się powstrzymać od zadawania pytań, gdy Reijo kazał im ruszyć w kierunku, z którego tu przyszli parę dni temu. - Nie zamierzam kwestionować twoich decyzji, Reijo, ale coś mi mówi, że tam już byliśmy. - Masz całkowitą rację, Aleksanteri Kilpi - odparł Reijo, uśmiechając się tajemniczo.

- To dlaczego, u diabła, wracamy? - Ponieważ właśnie tam leży śliczna, niewielka zatoczka, Santeri. Nie twierdziłem wcale, że będziemy ładować dzieciaki i rzeczy na pokład w samym środku osady. Wystarczy, że musimy świsnąć stamtąd łódź... - Ale w takim razie będziemy musieli popłynąć do tej twojej zatoczki, a potem jeszcze raz wydostać się na wody fiordu, ryzykując, że ktoś nas zauważy... - Masz słuszność - przytaknął Reijo. - Ale to jedyny sposób. Mało kto zagląda do tej zatoki zimą. Leży na tyle daleko, że dzieciaki się w to miejsce nie zapuszczają. A przystań w osadzie jest całkiem niezła. Rybacy nie muszą zawijać do zatoki. O tej porze roku nie natrafimy tam także na rosyjski statek, choć Rosjanie często tam cumują. - Nie moglibyśmy pójść w przeciwnym kierunku? - zapytał Matti. - Następna zatoka leży za daleko - wyjaśnił Reijo. - Znam dobrze tę okolicę. Pamiętajcie o tym. Znam ten skrawek wybrzeża jak swoją własną kieszeń. Nikt nie miał już nic do dodania. Matti zdziwił się, widząc, jak niewiele śniegu leży nad samym morzem. W głębi płaskowyżu zapadali się niemal po pas, nad brzegiem natomiast dostrzegł tylko tu i ówdzie białe płaty. - Na razie jest tu niewiele śniegu - wytłumaczył mu Santeri. - Ale poczekaj tylko do lutego albo do marca. Gdy w naszych stronach zaczyna się wiosna, tu pada śnieg. Santeri przez wiele lat zajmował się rybołówstwem u wybrzeża Finnmarku, wiedział więc dobrze, o czym mówi. Reijo w milczeniu ustawiał jurtę. Pracował szybko, ale nie tak starannie jak zazwyczaj. - Nie zabawimy tu długo - uspokoił Ailo, gdy chłopiec bez ogródek wyraził swoje zdanie na temat takiego partactwa. Był pogodny dzień. Niebo nieco zbladło, jakby lodowaty błękit wstrzymał oddech nad górami i morzem. Krajobraz mienił się innymi, znacznie wyrazistszymi, bardziej ponurymi i dzikimi odcieniami błękitu. Moc, przysługująca przedtem zimowemu niebu, objawiła się w naturze, nad którą owo niebo królowało. Reijo stanął między kamieniami i zapatrzył się na zatokę. Podniósł wzrok na tak dobrze znajome skały! W tej właśnie zatoce w ich życie wkroczył Aleksiej. Na tych skalach Reijo ryzykował wszystko, by uratować Maję. Na szczęście ani Maja, ani Elise nie pamiętały owych bolesnych

doświadczeń. Rany się zabliźniają. Na szczęście. Minęła już najjaśniejsza część dnia. Zmrok czaił się nieopodal. Reijo wydobył nóż. Musnął ostrze kciukiem i stwierdził, że jest wystarczająco ostre. - Co u licha? - zapytał Santeri, ale po chwili umilkł. Zrozumiał. I wydobył swój własny nóż. - Nie potrzebujemy już reniferów - powiedział Reijo, spoglądając na Mattiego. - Dalej popłyniemy łodzią. Potrzebujemy natomiast jedzenia. Musimy zarżnąć renifery. Nauczyłeś się chyba tego od Mikkala, chłopcze? Matti skinął głową. W gardle mu całkiem zaschło. Ociągając się, poszedł za swymi towarzyszami. Nogi ciążyły mu niczym kamienie. Nie bał się zabijania. Nie o to chodziło. Szlachtował już renifery. I nie to go tak poruszyło. - Co będzie, jeśli nie zdołamy zdobyć łodzi? Reijo stanął już okrakiem nad jednym z renów. Santeri pomagał mu go trzymać. Wielkie ostrze noża dotknęło szyi przerażonego zwierzęcia. Reijo napotkał spojrzenie Mattiego i nie mrugnął nawet okiem. Stalowym głosem powiedział: - Musi nam się udać. Nie mamy wyjścia. Każdy z nas powinien zrobić wszystko, co w jego mocy. W żaden inny sposób się stąd nie wydostaniemy. Reijo użył całej swej siły i zadał cios nożem. Parująca krew trysnęła gwałtownie, barwiąc na czerwono dłoń i nóż Reijo oraz leżące na ziemi kamienie. Reijo i Santeri ruszyli w stronę następnego zwierzęcia. Matti w milczeniu podążył za nimi. Gdzieś za plecami mężczyzn rozległ się przeraźliwy krzyk Mai: - Nie, Reijo! Nie możesz zabić renifera! Reijo podniósł się. Jego roziskrzone zazwyczaj oczy zachmurzyły się. Matti zrozumiał, że Reijo najchętniej wziąłby Maję w ramiona. Mężczyzna obrzucił czułym spojrzeniem dziewczynkę i pozostałe dzieci, które stanęły szeregiem między wybrzeżem a jurtą. - Wejdźcie do namiotu, jeśli nie możecie na to patrzeć - powiedział, siląc się na spokój. - Potrzebujemy mięsa. A renifery tylko by się pochorowały na morzu. Maja zacisnęła wargi. Skryła się w bezpiecznym półmroku jurty, za nią podążyła reszta maluchów, z wyjątkiem Ailo. Chłopiec podszedł do Reijo i dźwięcznym głosem oświadczył, że może pomóc trzymać zwierzę. Uśmiech, który Reijo posłał małemu, mógłby roztopić lód.

Zapadł wieczorny niebieskawy półmrok, zanim zdołali poćwiartować mięso. - Pomyślą pewnie, że ktoś zaszlachtował ukradzione zwierzę i uciekł na morze - orzekł Santeri, uśmiechając się na tę myśl. - To bez sensu - stwierdził Matti. Ręce miał pokrwawione aż po łokcie i czuł się nie najlepiej, choć wydawało mu się, że świetnie zna się na takiej robocie. - Nie zdążymy wysuszyć mięsa. Zgnije, nie zdołamy go wykorzystać. - Mięso zamarznie i będzie twarde jak kamień, zanim wypłyniemy na wody fiordu - uspokoił go Reijo. - Nie powinieneś widzieć wszystkiego w czarnych barwach, chłopcze! Zaczęli pakować mięso. Skóry postanowili zostawić. Podczas podróży nie mogliby ich wyprawić. Mieli zresztą dość skór ze sobą. Reijo wziął do ręki kilka kawałków mięsa. - Z tego zrobimy dziś obiad - powiedział. - Jesteśmy tak głodni, że z pewnością będzie nam bardzo smakowało. Głowę dam sobie uciąć, że spałaszujecie wszystko z apetytem. - Ty się niczym nie przejmujesz - mruknął Matti. - Kiedy podejmiemy próbę zdobycia łodzi? Reijo zrzucił czapkę z głowy Mattiego. - Najpierw musimy zjeść. To konieczne. A poza tym najlepiej będzie, jeśli zabierzemy się do dzieła dopiero w całkowitych ciemnościach. To przecież ciemne sprawki. - Jestem za młody na przestępcę! Dzieciaki nie miały wcale ochoty zostać same w jurcie. Bały się samotności. Bały się obcego miejsca, nocy i tego, co się mogło czaić w mroku... - A jeśli ktoś przyjdzie! - Elise pobladła na samą myśl o tym. - Nikt nie przyjdzie. Kto mógłby się tu zjawić? - Reijo wiedział dobrze, że Elise pamiętała zbyt wiele. Gdy była maleńka, często pojawiali się źli ludzie - zawsze wtedy, gdy się ich nikt nie spodziewał. Jasnoniebieskie oczy tej dziewczynki widziały tyle zła. - Chcemy iść z wami! - powiedział Knut, wypinając pierś do przodu. Starał się naśladować Reijo we wszystkim. - Przyjedziemy tu po was - powtórzył Reijo tysięczny raz. - Teraz nie możecie iść z nami. Czeka nas zbyt długa droga. Na dworze jest zimno. Ciemno. Któreś z was mogłoby się przewrócić, skaleczyć. - A dlaczego wy musicie tam iść po ciemku? - Maja zadała pytanie, którego Reijo tak się bał. Trudno wszak wyjawić gromadce dzieci, że ich opiekun zamierza coś ukraść. - Nawet nie obejrzycie tej łodzi, Reijo. Na pewno dadzą wam jakąś dziurawą, która spadnie na dno morza. - Utonie - poprawił ją machinalnie Reijo. - Ten człowiek jest w domu tylko wtedy, gdy

na dworze jest ciemno - zaczął wyjaśniać, unikając dziecięcych spojrzeń. - Musicie szybko wrócić. - Tym razem odezwał się Ailo. - Ruszajcie. Ja się nimi wszystkimi zaopiekuję. Tego Maja się zupełnie nie spodziewała. To przecież ona była zawsze najodważniejsza. To ona miała najwięcej śmiałości. Ściągnęła ciemne brwi. Zmarszczyła nos i w zamyśleniu przygryzła dolną wargę. I odrzuciła głowę do tyłu. Reijo znał ten gest. Wiedział, po kim mała go odziedziczyła i co on oznacza. - Sama się sobą zaopiekuję - rzuciła. - Idźcie sobie. Wcale się nie boimy. Wcale a wcale. Mężczyźni poszli. Reijo czuł się podle. Zdawało mu się, że nie jest godzien zajmować się dziećmi. Ani własnym, ani cudzymi. Dopiero po pewnym czasie Reijo odnalazł właściwą ścieżkę, która powiodła ich poprzez wzgórza do osady. Matti i Santeri kpili z niego: - Znasz tę okolicę jak własną kieszeń, prawda? Całe szczęście, że nie musimy podróżować po twojej kieszeni. Gdy wreszcie natrafił na ścieżkę, wydało mu się, że pamięta każdy leżący na niej kamień. Prowadził ich całkiem pewnie, choć panowały nieprzeniknione ciemności. Dotarli do domu położonego na skraju osady. Reijo ominął go szerokim łukiem. Gdyby w dalszym ciągu szli ścieżką, wpadliby na ścianę tego domu. - Mieszkaliście tu? - szepnął Matti. - O rany, wy chyba całkiem zwariowaliście! Jak można zrezygnować z takiego domu! I wplątać się w taką kabałę, w jaką ty i Raija się wplątaliście. Reijo mruknął coś pod nosem. Zarówno Matti, jak i Santeri usłyszeli: - Można tak powiedzieć... Posuwali się dalej, przez cały czas trzymając się z dala od zabudowań. Poruszali się najciszej, jak potrafili. Tak, by nikt ich nie spostrzegł. Pojawienie się obcego było w tej okolicy wielkim wydarzeniem. A gdyby ktoś ich zobaczył tej nocy, mogłaby z tego wyniknąć praw- dziwa awantura. W milczeniu dotarli do brzegu. Zejście do morza było tu łagodne. Płycizna ciągnęła się dość daleko. Byli już bardzo blisko łodzi. - Czy nadeszła już pora wypraw na południe? - zaczął się zastanawiać Santeri. - Nie - odparł Reijo szeptem. Wydawało im się, że ich głosy odbijają się echem, że wszyscy ich słyszą. - Mamy wyjątkowe szczęście, że Nils trzyma jedną z łodzi towarowych na

wodzie. Nie wiadomo dlaczego. Uważam, że to prawdziwe zrządzenie losu. Żebym mógł ją sobie odebrać. Dwie pozostałe zimują przecież na lądzie. Nils nieprędko wybierze się znów na południe, do Bergen. Matti miał mokre stopy. Mokre i przemarznięte. - W jaki sposób dostaniemy się do łodzi? - zapytał. - Ja nie zamierzam tam płynąć! - Możesz tam dojść, jeśli chcesz - zadrwił z niego Santeri. - Nie sądzę, by woda sięgała wyżej niż jakieś dwa czy trzy cale ponad twoją głową, zważywszy na twój wzrost... Reijo przeciął cumę jednej z mniejszych łódek. - Na razie się niczego nie boją - powiedział, szukając czegoś na dnie łódki. Wydobył stamtąd parę wioseł. - Od tej pory nie będą tak zostawiać wioseł. Ale dziś nie będziesz musiał zanurzać się w morzu, Matti. Wszyscy trzej pospiesznie wsiedli do łódki. - Czy nie powinniśmy obwiązać czymś wioseł? - Santeri rozejrzał się wokół, otaczały ich jednak zupełne ciemności. - Żeby nikt nas nie usłyszał. To stłumiłoby pluskanie. - Na razie jesteśmy po prostu trzema mężczyznami, którzy płyną łodzią - powiedział Reijo lodowatym, spokojnym tonem. - Wyglądalibyśmy dziwnie dopiero wtedy, gdybyśmy płynęli łodzią bez plusku wioseł. Na razie wcale nie wyglądamy szczególnie podejrzanie. Santeri zaakceptował tę odpowiedź. Mattiego oblewały zimne poty. Na razie wszystko szło gładko. Zbyt gładko. Na pewno zdarzy się jakaś wpadka. Matti wyraźnie to przeczuwał. Coś się wydarzy. Na razie mają za wiele szczęścia. Z ciemności wyłoniła się już burta innej łodzi. Podpłynęli do niej z zacienionej strony. Reijo wiedział, że jest za niski, ale wstał z nadzieją, że znajdzie jakiś punkt zaczepienia na burcie. Wsparłszy o coś jedną stopę, zaczął obmacywać burtę. Cal po calu. Serce w nim niemal zamarło, gdy wreszcie dotknął palcami kawałka liny. Chwycił ją czym prędzej, wiedząc, że nie wypuści jej z ręki za żadne skarby świata. Spłynęło na niego poczucie ulgi. Tylko po to, by po chwili zniknąć, ktoś bowiem pociągnął za linę z drugiej strony. - Co się dzieje, u diabła? - Reijo usłyszał swój własny głos. Chwycił się mocno okrężnicy. Jakieś silne dłonie chwyciły go za ramiona i wrzuciły na pokład. Zapłonęła latarnia. Światło go oślepiło na tyle, że zamknął oczy. Bez trudu jednak rozpoznał głos. - Do diaska. Nie sądziłem, że kiedykolwiek cię jeszcze zobaczę, Reijo Kesaniemi! Chcesz ukraść moją łódź? Chyba ci się noga powinęła. To był Nils.

3 Reijo powoli odzyskiwał rezon. W pierwszej chwili pomyślał o zaszlachtowanych reniferach. Potem o tym, że Matti ma jednak najwięcej rozumu z nich wszystkich. Tyle że teraz wszyscy razem są pod wozem. - Witaj, Nils - powiedział, sadowiąc się trochę wygodniej. - Nieźle mnie wystraszyłeś. - Jakie to ma znaczenie, skoro jesteś zwykłym złodziejem. - Nils oparł się plecami o burtę. Wystarczyło jedno spojrzenie w dół, by zdemaskować współwinnych. - Wydaje się wam, że we trójkę dacie sobie radę z tą łajbą? Ona ma wprawdzie tylko dziesięć wioseł, ale... - Dobra załoga dałaby sobie radę. - Ponieważ do żeglowania dużą łodzią handlową trzeba przynajmniej siedmiu osób, Reijo pragnął zdobyć nieco mniejszą. Łodzi na dziesięć wioseł używano przeważnie tylko do transportu różnych przyrządów rybackich do osad albo do przewożenia ryb z mniejszych wiosek rybackich porozrzucanych po wybrzeżu. Nils zaśmiał się ironicznie. - Tak czy inaczej, mógłbyś wpuścić moich przyjaciół na pokład - odezwał się Reijo. - Żebyście mnie wrzucili do morza? Za kogo ty mnie masz, Reijo? Reijo wzruszył ramionami. - Gdybym miał zamiar to zrobić, sam dałbym sobie radę. - Przyszedłeś zabrać dziesięciowiosłową łódź? Reijo skinął głową. Nie było sensu zaprzeczać. Został wszak przyłapany na gorącym uczynku. - Jest z tobą Raija? - Nie. - Znalazłeś ją? Reijo ponownie przytaknął. Teraz wiedział trochę więcej o Nilsie niż przed paru laty. Nils zawsze miał słabość do Raiji. A on niegdyś ślepo mu ufał! - Nic dziwnego, że nie chciała mieć z tobą do czynienia. Po tym, jak ją potraktowałeś. - Raiji już nie ma - rzekł Reijo. Tylko na takie kłamstwo było go stać. Nie potrafiłby powiedzieć, że umarła. Lękał się, że kłamstwo mogłoby stać się prawdą, gdyby je wypowiedział. - Nie żyje? - szepnął Nils z przerażeniem. - Już jej nie ma - powtórzył Reijo, spoglądając na własne dłonie. Dobry Boże, wybacz mi to, modlił się po cichu. - Jak to się stało? Kiedy? - Podczas jarmarku - rzekł Reijo. - A zresztą nie chcę teraz o tym mówić. - A ty włóczysz się po okolicy i kradniesz łodzie? Reijo westchnął ciężko.

- Nils, opiekuję się piątką dzieci. Jest ze mną jeszcze brat Raiji i nasz przyjaciel, jedyny dorosły oprócz mnie. Muszę zawieźć martwe ciało tam, gdzie powinno spocząć, i nie mogę sobie pozwolić na błądzenie po płaskowyżu. Nie znam płaskowyżu, za to dobrze znam morze i wybrzeże. Owszem, próbowałem ukraść twoją łódź, Nils. A właściwie moją łódź, jeśli się nad tym dobrze zastanowić. Zrobiłeś wówczas bardzo dobry interes. - Wieziesz... ją? Nils źle go zrozumiał. Wydawało mu się, że Raija nie żyje i że to jej ciało wiezie Reijo. Reijo nie starał się nawet wyjaśnić nieporozumienia. Wiedział, że Santeri i Matti słyszą każde słowo wypowiadane na pokładzie. Wiedział też, że żaden z nich nie zdradzi prawdy, jeśli to nieporozumienie ma do czegoś doprowadzić. - Potrzebuję łodzi - powiedział Reijo zmęczonym głosem. - Ta bardzo nam pasowała. Myślałem sobie, że zadaszenie bardzo by się przydało ze względu na maluchy. - I że trzech mężczyzn wystarczy za załogę? - Nie mogłem przecież sprawić, by było nas więcej, prawda? - Mam także łódź na osiem wioseł - powiedział z ociąganiem Nils. - Nic nadzwyczajnego. Jest dość stara, ale nie przecieka. Żagiel jest jeszcze całkiem dobry. Połatany, ale całkiem niezły. Tylko że przydałby się wam czwarty człowiek do załogi... - Biorę - zadecydował Reijo. - Biorę wszystko, czym da się wypłynąć na morze. Reijo spojrzał na Nilsa. Pamiętał, że niegdyś traktował tego człowieka jak najbliższego przyjaciela. Czas jednak oddala nas od ludzi, choćby nawet wydawało nam się, że ich dobrze znamy. - Jesteś mi co nieco winien, Nils. A przede wszystkim jesteś coś winien Raiji. - To była ryzykowna gra. Ale Reijo patrzył Nil sowi prosto w twarz. Nie miał przecież nic do stracenia. Zarżnął renifery. Za wszelką cenę potrzebował łodzi. Nie istniało żadne inne wyjście. Nils spoglądał gdzieś w bok. - Nie mieszkam w tym domu - powiedział wymijająco. - Nie potrafiłbym tam mieszkać. Jeśli chcesz wrócić... - Nie zamierzam wracać - odrzekł Reijo ostro. - Potrzebna mi łódź, Nils. Chcę się stąd jak najszybciej wydostać. - ...mógłbyś odzyskać swój dom - dokończył Nils. - Nigdy się tam dobrze nie czułem. Z tym domem jest coś nie w porządku. Ludzie mówią, że to przez kobietę, która tam kiedyś mieszkała. Że w tym domu mogą żyć jedynie kobiety. Że tylko Raija mogłaby tam mieszkać... A skoro ona... - Nilsowi głos się załamał. - No więc jak będzie z łodzią? - zapytał Reijo bez ogródek. Lękał się, że mu się nie uda,