a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony854 643
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań669 213

Bonia Wit - Nie zabija się czarnego kota

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Bonia Wit - Nie zabija się czarnego kota.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 317 stron)

Spis treści Podróż, kot i pierwsze spotkanie, czyli co z tego wynikło i kto kogo ma przepraszać Ona, syn i sąsiadka, czyli jak nie dać się przeciwnościom losu Romans, dziecko i praca, czyli dlaczego nieszczęścia chodzą parami albo nawet czwórkami Migrena, starzy znajomi i telefon, czyli jak można to połączyć i dojść do ładu ze starymi rachunkami Córka, szpital i dziadkowie, czyli czemu czasami nie warto zwlekać Jesień, hotel i lekarz, czyli jak wszystko połączyć i nie dać się melancholii Piękna kobieta, dobre jedzenie i rodzice, czyli jak można zepsuć wszystko raz jeszcze Powrót, odwiedziny i nowy znajomy, czyli jak zawiązuje się intryga Zabawki, cmentarz i kolacja, czyli jak po raz drugi można zmarnować okazję Pożar, policja i domysły, czyli kto jaki miał w tym interes Basen, terapia i przyjaciele, czyli nie ma jak pogawędki w dobrym towarzystwie Spadek, święta i starowiercy, czyli jak zaskoczyć przeciwnika

Pluszowy miś, wisior i oszczędności, czyli co było powodem udanego spotkania w Gałkowie Monika, tajne e-maile i wróżby, czyli jak udało się wszystko doprowadzić do finału i zacząć od początku

Podróż, kot i pierwsze spotkanie, czyli co z tego wynikło i kto kogo ma przepraszać Pogoda nie sprzyjała wyjazdom, mimo że zaczęło się astronomiczne lato. Padało i było bardzo zimno, całkiem nieadekwatnie do tej pory roku. Piotr był tego świadomy, ale obiecał ojcu, że w końcu załatwi sprawę ze spadkiem po babce Zosi. Prawie pół roku temu, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, dostał wiadomość o jej śmierci. Wyszła po prostu przed dom, przewróciła się i straciła przytomność. Karetka przyjechała po godzinie, ale ona już nie żyła. Znalazła ją sąsiadka, która robiła jej zakupy i opiekowała się od czasu do czasu, o ile pani Zofia zgadzała się na taką opiekę. Była bardzo uparta, samodzielna i pozwalała sobie pomagać właściwie tylko z zakupami, bo z Gałkowa do sklepu miała prawie pięć kilometrów, trochę dużo jak na jej osiemdziesiąt sześć lat. Całą resztą zajmowała się sama. Gotowała, sprzątała, hodowała kilka kurek, królików, uprawiała małe poletko z warzywami. Piotr w tym czasie był w Egipcie ze swoją nową zdobyczą, Eweliną. Ponętną, dwudziestotrzyletnią studentką stosunków międzynarodowych. Mimo że ojciec nalegał, nie przerwał urlopu. Wiedział, że drugi raz Ewelina nie da się skusić na taki wyjazd. Miała wielu adoratorów i Piotr ledwie wcisnął

się przed długi szereg. Jak potem wyszło na jaw, był to ich pierwszy i ostatni taki wyjazd… Ewelina okazała się pustą, rozkapryszoną i zepsutą już przez licznych bogatych facetów dziewczyną i mimo że była dobra w łóżku, znajomość z nią przetrwała jedynie miesiąc. Zresztą tak, jak prawie z każdą, którą poznawał do tej pory. Nie miał szczęścia do dłuższych związków. A może wcale ich nie pragnął? Zbliżała się godzina dwudziesta pierwsza. Deszcz zacinał coraz bardziej. Piotr, znużony długą jazdą i zajęty myślami o tamtym ostatnim grudniu, nie zauważył jak na jezdnię wpadł kot. Wielki i czarny. Zatrzymał się na środku drogi. Piotr w jednym, długim ułamku sekundy zobaczył jego szeroko rozwarte, błyszczące oczy, w których odbiły się światła samochodu, a jednocześnie zerknął na szybkościomierz. Sto dziesięć kilometrów na godzinę. W tym samym momencie podjął decyzję, żeby nie zdejmować nogi z gazu. Wiedział, że jedzie za szybko i hamowanie w takich warunkach na pewno nie skończyłoby się dla niego dobrze. Następna sekunda przyniosła huk i nieprzyjemne, tępe uderzenie w przód jego nowego, czarnego audi. Nie był z tego zadowolony. Na pewno będzie miał uszkodzony przód, a w wersji optymistycznej może zdarty lakier. Wściekł się. Nie tak miał wyglądać ten wyjazd. Obiecał sobie tylko spotkać się z prawnikiem i po otwarciu testamentu dać mu pełnomocnictwo na sprzedaż nieruchomości po babce (bo zapewne całość zapisała na niego – tak jak zawsze mówiła). Minął tablicę z napisem „Szczytno – 5 kilometrów”. No tak,

jeszcze prawie godzina drogi do Gałkowa. Nie chciał już dalej jechać tego wieczoru. Zjechał na pobocze. Wyszedł z samochodu i zapalił papierosa. W zasadzie to nie palił, ale ten wypadek z kotem trochę wyprowadził go z równowagi. Zamyślił się. Nawet nie czuł kropli deszczu, które nadal niefrasobliwie padały z ciemniejącego z minuty na minutę nieba. Postanowił zajechać do pierwszego motelu, jaki spotka po drodze. Prześpi się i rano ruszy dalej. Miał nadzieję, że do południa załatwi wszelkie formalności i wieczorem będzie z powrotem w Poznaniu. Tym pierwszym zajazdem okazał się Pensjonat Teresa. Bez problemu dostał pokój z łazienką. Wziął prysznic i już w trochę lepszym humorze zszedł do baru. Po zjedzeniu pysznej jajecznicy z pomidorami i małym flircie z właścicielką zasnął jak niemowlę. Obudził się o szóstej rano cały spocony, ale nie dlatego, że było tak gorąco. Śniły mu się obrazy z jego podróży. Kot, który wbiega mu niespodziewanie na jezdnię, a przede wszystkim jego oczy. We śnie były jeszcze większe i bardziej przerażające. Jakieś niejasne uczucie strachu spowodowało, że godzinę po obudzeniu czuł dreszcze i zimno. Zganił siebie w duchu, że podchodzi do sprawy tak emocjonalnie. Przecież nic wielkiego się nie stało i prawdę mówiąc, nawet nie miał wyboru: albo on, albo kot. W końcu, gdzieś po siódmej, wstał. Długo zmywał pod prysznicem nocne upiory. Przebrał się w nowe, czarne, sztruksowe spodnie. Do tego włożył błękitną, sportową koszulę i rozpinany, czarny sweter. Zastanawiał się chwilę

nad krawatem, ale pomyślał, że tu, na tych landach i tak będzie uważany za wystarczająco dobrze ubranego. Wyjrzał przez okno. Nie padało już, a nawet wydawało mu się, że gdzieś przez chmury przebijało się nieśmiało słońce. Dobry znak. Właścicielka osobiście żegnała go przed domem, zapraszając ponownie. Zapewnił głośno, że oczywiście, ale miał nadzieję, iż nie będzie musiał więcej zapuszczać się w te strony. Na wakacje zdecydowanie wolał cieplejsze rejony Europy, a po załatwieniu spraw spadkowych nie myślał więcej odwiedzać tych stron, tym bardziej że babka Zosia była ostatnią krewną, jaką tu miał. Ustawił GPS na Gałkowo. Głos Hołowczyca oznajmił mu, że ma do przejechania jeszcze czterdzieści pięć i pół kilometra i że powinno mu to zająć ponad godzinę. Uśmiechnął się do siebie. Jemu zajmie to co najwyżej czterdzieści minut. Niestety, nie wziął jednak pod uwagę, że ostatnio był tu, kiedy miał siedemnaście lat. Pozmieniały się drogi, a te, którymi woził go ojciec, dziś były w remoncie i zarządzono objazdy leśnymi duktami. Tak więc obiecana przez Hołowczyca godzina i dziesięć minut zmieniła się w ponad dwie godziny. Następne piętnaście minut stracił na szukanie domku babki Zosi. Wiedział tylko, że jest mały, drewniany i pomalowany na czarno. Ale tu wszystkie domki były małe, drewniane i pomalowane na czarno. Różniły się tylko stopniem zadbania. Przez moment nawet zachwyciły go te mikroskopijne ogródki przed domkami, pełne różnorakiego kwiecia. Gdzieniegdzie, wśród wysokich malw, ukrywały się drewniane rzeźby mazurskich świątków.

Od razu powinien skojarzyć, że dom jego babci nie będzie miał tak wspaniałej kwiatowej scenerii. Zatrzymał samochód tuż przed bramą. Stara i zniszczona, od wielu lat nieremontowana, przedstawiała się marnie. Przez moment poczuł się głupio. Razem z ojcem prowadził w okolicach Poznania nowoczesny i dosyć spory tartak, a jego babka mieszkała w tak opłakanych warunkach. Ale szybko odegnał od siebie te myśli. Jeszcze dziś pozbędzie się tego balastu. Zanim jednak otworzył bramkę na podwórko, usłyszał za sobą całkiem miły, kobiecy głos.  – Przepraszam pana bardzo, ale tam nikt nie mieszka. Chyba się pan pomylił. Pani Zofia zmarła jakieś pół roku temu! Odwrócił się i już miał ostro odpowiedzieć na takie wtrącanie się w cudze sprawy, ale jego oczom ukazał się całkiem przyjemny widok. Po drugiej stronie drogi, tuż obok prawie nowiutkiego terenowego nissana, stała nieziemsko piękna kobieta. Na jego oko miała około trzydziestu dwóch, trzydziestu trzech lat, czyli była niemal w jego wieku. Gładko zaczesane włosy miała upięte w duży kok, przewiązany dodatkowo fantazyjną i cienką chustką. Błękitne dżinsy zgrabnie opinały jej nogi. Wielobarwna, zwiewna tunika miękko układała się wokół jej bioder. Na ramionach miała niedbale zarzucony granatowy sweter. Dosyć wysoka i szczupła. Przeszła na drugą stronę drogi.  – Może się przedstawię i wtedy pani zrozumie, dlaczego tu jestem. Piotr Tylewski. Jestem wnukiem pani Zofii Tylewskiej. Przyjechałem, żeby załatwić sprawy związane ze

spadkiem i zbyciem tej nieruchomości – odpowiedział, patrząc cały czas w wielkie i zielone oczy nowej znajomej. Podała mu rękę.  – Witam pana. Bernadeta Kołacka – odpowiedziała trochę drżącym głosem. – Jestem… a właściwie byłam sąsiadką pana babci. To ja znalazłam ją nieprzytomną przed domem i zawiadomiłam pogotowie, ale niestety było już za późno – dodała.  – Bardzo mi miło – odpowiedział.  – Dlaczego mówi pan o zbyciu tej nieruchomości? Z tego, co wiem, to pańska babcia nie chciała tego sprzedawać, a nawet zastrzegła to sobie w testamencie. – Ostatnie zdanie kobieta dopowiedziała dosyć ostrym tonem. Widząc jednak zmieszanie na twarzy Piotra, szybko dodała wyjaśniająco: – Przepraszam, ale bardzo lubiłam pana babcię i odkąd tu zamieszkałam z synem, była dla mnie jak rodzina, jak przyjaciółka. O dziwo, nie wiadomość o zakazie sprzedaży domu, ale informacja, że to piękne zjawisko ma syna, a co za tym idzie zapewne także męża, była zła dla Piotra.  – Wie pani, jeszcze nie czytałem testamentu. Dopiero dziś wybieram się do prawnika, do Mrągowa, ale jakie nie byłoby postanowienie mojej nieżyjącej babci, to i tak będę chciał pozbyć się tej starej rudery – odpowiedział najmilszym tonem, na jaki mógł się zdobyć. Mimo niewątpliwej urody swojej rozmówczyni zaczął się lekko irytować. Chciał ją oczarować (jak zwykle zresztą w podobnych sytuacjach), ale z każdym wypowiedzianym

zdaniem czuł, że traci pozytywne punkty.  – Spieszę się, ale jak będzie pan chciał porozmawiać o pani Zofii, to mieszkam naprzeciwko. Do widzenia – dodała już dosyć zimnym tonem.  – Do widzenia – odpowiedział.  „Oj, chyba nie zrobiłem na niej zbyt dobrego wrażenia” – pomyślał Piotr. Ale fakt, że być może więcej już się nie spotkają, całkowicie go rozgrzeszył. Odprowadził ją tylko wzrokiem do samochodu, pochwalił w myślach zgrabną sylwetkę i grację, z jaką szła. Usłyszał jeszcze parę czułych zdań, które wymawiała do wnętrza samochodu. Odpaliła nissana i ruszyła w przeciwną stronę, niż on sam zamierzał jechać. Piotr zrezygnował z wejścia do domu babki. Chciał teraz możliwie jak najszybciej zapoznać się z treścią testamentu. Zaczęło go to nawet intrygować. Choć może lepszym określeniem stanu jego ducha byłoby – irytować. Nie przewidywał kłopotów, więc te małe dygresje babcinej sąsiadki były mu nie na rękę. W Mrągowie okazało się, że prawie godzinę musi czekać na prawnika, bo ten akurat ma rozprawę w sądzie, a że głód zaczął mu trochę doskwierać, postanowił coś zjeść i koniecznie wypić swoją ulubioną czarną kawę. Było widać, iż w tym małym, ale urokliwym wakacyjnym kurorcie zaczął się sezon. Na ulicach i chodnikach pełno było ludzi: młodzieży i wakacyjnie ubranych letników. Poranne, nieśmiałe słoneczko teraz nawet nieźle przygrzewało. Było ciepło, ale nie na tyle, aby zdjąć marynarkę. Piotr nie musiał

zbyt długo szukać, żeby znaleźć małą i ustronną knajpkę. W mieście wprost roiło się od pubów, restauracji, ogródków barowych i knajp wszelkiej maści. Zamówił sandacza zapiekanego z ziołami w delikatnej, złocistej panierce. Już sama nazwa zachęcała do spróbowania. Zanim doczekał się miejscowego specjału, z przyjemnością wypił kawę, a nawet zdążył przejrzeć regionalną gazetę pozostawioną na stoliku prawdopodobnie przez poprzedniego konsumenta. Jego uwagę przykuła rubryka ogłoszeniowa. Odruchowo sprawdził ceny nieruchomości i działek w okolicach Gałkowa. Od razu poprawił mu się humor, a po zjedzeniu naprawdę dobrze przyrządzonej ryby miał przeczucie, że spotkanie z prawnikiem przebiegnie po jego myśli. Nawet nie przypuszczał, jak bardzo się rozczaruje. Adwokat okazał się dosyć wiekowym, ale jeszcze bardzo sprawnie funkcjonującym staruszkiem. Przez moment nawet myślał, że pomylił kancelarie. Ale nie. Jeszcze raz spojrzał na drzwi, a potem na wizytówkę, którą parę dni przed wyjazdem wręczył mu ojciec: „Alojzy Wenzel – adwokat”.  – Proszę do środka. Zapewne pan Piotr Tylewski. Spodziewałem się pana. Dzwonił pański ojciec i mnie uprzedził. Ale nawet nie musiał i tak bym pana poznał. Jest pan bardzo podobny do ojca, kiedy był w pana wieku. Bardzo dobrze go znałem. Mój syn i pana ojciec razem broili w mrągowskim liceum, a potem razem studiowali w Poznaniu, ale na różnych uczelniach – powiedział starszy pan, a potem zamyślił się i kurcząc się w sobie, dodał: – Adam utonął w jeziorze na rok przed ukończeniem aplikacji

adwokackiej. Piotr poczuł się jak intruz.  – Przepraszam, panie Wenzel. Ojciec nic mi nie mówił.  – Nie szkodzi. Ot, staremu przychodzą na myśl takie sprawy. Nawet nie wie, kiedy i po co. Ale zaraz sięgam po pański testament. Pana ojciec nie miał czasu, a może nie chciał otwierać go w dniu pogrzebu. Powiedział, że to pańska sprawa, bo jego matka, znaczy się pani Zofia, zawsze powtarzała, że wszystko, co ma, przepisze na swojego jedynego wnuka, czyli na pana.  – Tak, wiem. Chciałbym, wie pan, załatwić sprawę tego spadku jak najszybciej. Cały tartak i zarządzanie zostawiłem na głowie ojca, a on już nie za bardzo sobie z nim radzi. – Piotr musiał bardzo się starać, aby nie okazywać starszemu panu swojego zniecierpliwienia. Po otwarciu wielkiej, zabytkowej i zapewne pamiętającej przedwojenne czasy kasy pancernej adwokat wydobył szarą teczkę. Piotr odczytał z pierwszej strony zapisane wielkimi literami imię swojej babki. Zofia. Nic więcej, tylko Zofia. Trochę dziwne jak na teczkę z dokumentami, ale nie pokazał tego po sobie.  – Proszę, niech pan czyta – powiedział adwokat, podając mu teczkę do rąk. – Powinienem sam to panu przeczytać, ale wspomnienia trochę mnie rozstrajają – rzekł, siadając w wielkim, skórzanym fotelu i kierując wzrok na okna. Piotr zaczął czytać. Wraz z upływem czasu robił się coraz bardziej czerwony, a co za tym idzie, także niesamowicie wściekły. „Co ta stara baba znowu wymyśliła? Przecież to

niemożliwe! Jakie muzeum? Gdzie? W tej starej, rozwalającej się szopie?” Piotr wstał ze swojego fotela i czytając po raz kolejny testament, zaczął chodzić po kancelarii. Zawsze tak robił, kiedy miał do rozwiązania jakiś problem albo gdy coś wyprowadziło go z równowagi. Ale czarno na białym było napisane, że Zofia, owszem, wszystko zapisuje swojemu wnukowi, ale jednocześnie darowiznę obwarowała dwoma warunkami. Pierwszy to taki, że obdarowany musi zameldować się i zamieszkać w nieruchomości. Gdyby jednak nie chciał tu mieszkać, pozostawała druga opcja. Nie może ani domu, ani ziemi sprzedać, tylko musi utworzyć w tym miejscu muzeum lub skansen z możliwością udostępnienia go zwiedzającym. „To jakieś chore!” – Piotr nie mógł w to uwierzyć. Przecież to niemożliwe. Na pewno ktoś namówił jego babkę do tego niedorzecznego pomysłu. I on już się dowie kto!  – Panie Wenzel, nawet nie wyobraża pan sobie, jak jestem zszokowany decyzją mojej babki – odezwał się w końcu Piotr do zapatrzonego w okno adwokata. – Nie zamierzam tu zamieszkać, a już na pewno tworzyć jakiegoś muzeum! Musi być sposób, aby to obejść. Ja chcę to tylko dobrze sprzedać i pozbyć się kłopotu. Przeglądałem dziś w lokalnej gazecie oferty i można na takiej transakcji nieźle zarobić. Dam panu dziesięć procent, jeżeli uda się to jakoś załatwić. Panie Wenzel? Słucha mnie pan? – Piotr trochę się zdenerwował brakiem reakcji ze strony starszego pana.  – Pani Zofia mi mówiła, że pan na pewno tak zareaguje na ten zapis, więc trochę się napracowałem, aby tak

sformułować testament, żeby był nie do podważenia. A niech mi pan wierzy, że zjadłem na czymś takim zęby. I to dosłownie. – Starszy pan zaśmiał się bezgłośnie. – Niech pan przeczyta ostatni punkt – dodał jeszcze. No tak. „[…] w razie niemożliwości wykonania postanowień niniejszego testamentu całość spadku przechodzi na dzieci bezpośredniego spadkobiercy w równych częściach, zaś całą masą spadkową ma zarządzać do tego czasu pani Bernadeta Kołacka przy udziale i pomocy kancelarii prawniczej, w której złożony został niniejszy dokument”.  – Ale to bezprawne! – Piotr nie umiał już dłużej opanować złości i rozczarowania. – Nie możecie tego zrobić! Przecież to jest moje i mogę zrobić z tym, co mi się żywnie podoba! – nie dawał za wygraną.  – Możemy – powiedział adwokat, wstając. – Niech pan to wszystko spokojnie przemyśli, przeanalizuje i da mi odpowiedź. Wyobrażam sobie, jak bardzo jest pan rozczarowany, ale Zofia obawiała się, że będzie pan chciał się pozbyć spadku. A dla niej ten dom, ogród z tymi wszystkimi owocowymi drzewami, a w szczególności te rzeczy, które zbierała przez całe życie, były największym skarbem. Nie chciała, żeby to poszło w zapomnienie i na zmarnowanie.  – Ale niech mnie pan zrozumie. Ja mam już swoje miejsce, w którym mieszkam i pracuję. Nie chcę się tu przenosić. A utrzymywanie tego kawałka rozwalającej się chałupy jest po prostu nieopłacalne, nawet biorąc pod uwagę, że dwa

razy do roku – „albo jeszcze rzadziej” – dodał w myślach – przyjadę tu na jakieś wakacje. – Piotr nie dawał za wygraną. Adwokat tylko bezradnie rozłożył ręce.  – Nic nie poradzę. Taka była wola pana babki. Dla mnie jako jej adwokata, a także przyjaciela, testament to rzecz święta. Piotr jeszcze przez dłuższy czas siedział w samochodzie, zanim zapalił silnik. Nie przewidział takiego scenariusza. Myślał, że jednego dnia wszystko załatwi i wieczorem wróci do Poznania. Oparł głowę o kierownicę. Za pieniądze ze sprzedaży babcinej chaty i ziemi planował rozpocząć budowę swojego domu. Nie chciał już się gnieździć w dwupokojowym mieszkaniu. Mimo że było w dobrym punkcie Poznania i tylko pół godziny drogi od firmy. Miał trzydzieści pięć lat i pragnął już jakiejś stabilizacji. Żony i dziecka. Jeszcze nikogo nie miał, ale tym się akurat nie przejmował. Z zawieraniem znajomości z kobietami nigdy nie miał problemu, a chętnych do założenia rodziny nie brakowało. Trochę tylko niepokoił go fakt, że nigdy tak naprawdę nikogo nie kochał. Chyba nawet nie wiedział, na czym to wszystko polega. Dostawał to, czego chciał, zabawił się, a potem pod byle pretekstem zrywał. Był typem zdobywcy. Typem niezbyt wymagającym, dlatego może tak łatwo szło mu z podbojami. Teraz całe plany z nowym domem wzięły w łeb.  – Cholera! – zaklął pod nosem. W myślach szybko szukał kogoś winnego. I znalazł! Ta sąsiadka babki, ta cała Bernadeta. Co za okropne imię! Taka ładna, nawet śliczna, a taka wredna! To na pewno ona tak omotała babkę, że ta

wymyśliła taki szatański plan. A może sama chce położyć na tym łapę? Widać, że jest zamożna. Samochód, te ubrania na pewno nie z byle marketu. Może chciała pomnożyć jeszcze swój majątek? Bogaci tak mają, ciągle im mało. Wiedział już, co ma zrobić. Postanowił spotkać się z nią i wygarnąć jej wszystko. Zanim wyjechał z Mrągowa, stracił dobre pół godziny. No tak, piątek. Wielu turystów zjeżdżało na weekend do miasta i okolic. O szesnastej znowu stał pod rodzinnym domem swojego ojca. Jeszcze raz otaksował wzrokiem drewnianą chatę, z białymi zapewne kiedyś firankami. W oknach stały uschnięte badyle jakichś kwiatków. Z trudem otworzył furtkę. Dawno nieotwierana i nienaoliwiona wydała żałosny i zgrzytający odgłos. Długo nie mógł dopasować klucza do drzwi wejściowych. Tuż przed wyjazdem ojciec wręczył mu cały pęk ze stwierdzeniem, że teraz on staje się ich właścicielem. Poczuł się jak klucznik zaklętego dworu. Kiedy ostatni zamek puścił i otworzył w końcu drzwi, w twarz buchnął mu zapach dawno niewietrzonego i nieużywanego domostwa. Poczuł mieszaninę odoru stęchlizny, wilgoci i jeszcze czegoś bliżej nieokreślonego. Z parapetów pozdejmował doniczki z uschniętymi kwiatami i otworzył okna. Lekki przeciąg spowodował, że po chwili można było oddychać w miarę spokojnie. Kuchnia, dwa mikroskopijne pokoje. Byle jaka łazienka ze starą, poniemiecką umywalką i muszlą, także pamiętającą wczesne lata powojenne, z rezerwuarem zawieszonym tuż pod sufitem. Odruchowo pociągnął za porcelanową rączkę. O dziwo, jeszcze działał.

Do muszli poleciała lekko rdzawa woda. Chodząc po dawnym domostwie swojej babki, miał wrażenie, jakby czas się tu zatrzymał. Ostatnie jego miłe wspomnienie z tego miejsca to wakacje, gdy miał siedem albo osiem lat. Przyjechał z ojcem. Pamiętał, że cały samochód zapakowany był różnymi produktami, bardzo deficytowymi jak na tamte czasy. Pościele, ręczniki, kołdra, poduszki. Jakieś rzeczy przeznaczone tylko dla babci – rajstopy, skarpety, chustki, kupony materiału, włóczka, nowy sprzęt gospodarstwa domowego, talerze, kubki. Niektóre z nich dojrzał jeszcze dziś na blacie maleńkiego starego kredensu. Matka nigdy tu nie przyjeżdżała. Raz tylko opowiadała, że babka jej nie lubiła. Zarzucała, że jest słabą partią dla jej kochanego i jedynego syna. Tuż po ślubie tak się pokłóciły, że od tamtego razu nie spotykały się i nie rozmawiały. Mimo tego nie zabraniała jeździć ojcu, a potem jemu na wakacje czy święta, ale ojciec był coraz bardziej zapracowany, a i odległość nie sprzyjała częstym odwiedzinom. Piotr, kiedy podrósł, wolał wakacje spędzać z rodzicami w Maroku albo Bułgarii, Francji czy we Włoszech, a potem już z przyjaciółmi polubił wędrówki po górach. Na Mazury zawsze było mu nie po drodze. W tamte wakacje chodził z ojcem na ryby, pływał łódką po jeziorze. Zbierali grzyby i jagody, z których babcia robiła pyszne pierogi. Przed powrotem do Poznania zabrali ze sobą pełen bagażnik słoików z konfiturami, maślakami, borowikami w occie, marmolady z jabłek oraz świeżych owoców, które tak hojnie dojrzewały w babcinym sadzie. Pamiętał, że mama

bardziej ucieszyła się z tych różnych pyszności w słoikach niż babcia z prezentów taty. Wziąwszy ze sobą pęk kluczy, wyszedł na podwórko. Przez całą jego długość ciągnęła się drewniana szopa – dosyć wysoka i nawet w niezłym stanie. Kamienna podmurówka robiła wrażenie solidnej i niezniszczalnej. Trzy pary drzwi opatrzone były wielkimi kłódkami. Otworzył pierwsze i jego oczom ukazało się wielkie pomieszczenie, wypełnione po brzegi różnymi sprzętami gospodarskimi. Każdy z nich był stary, w różnym stopniu zniszczony lub zaniedbany. Jakieś koryta, kosze wiklinowe, skrzynie malowane lub wymyślnie rzeźbione. Na półkach pod ścianami stały gliniane dzbany i naczynia, niektóre bardzo misternie zdobione ludowym ornamentem. W drugim pomieszczeniu odkrył piękne szafy, zachowane w dobrym stanie, których wnętrza wypełnione były koronkowymi pościelami i wielobarwnymi narzutami. Trzecia komórka, najmniejsza, zajęta była różnymi krzesłami i stołeczkami. Ba, nawet pod ścianą stał stół bez dwóch nóg. Pomyślał sobie, że babcia musiała być niezłą dziwaczką, skoro chciało jej się to wszystko gromadzić i trzymać.  – Dzień dobry, panie Piotrze! Widzę, że wrócił pan jednak. Jak tam wizyta u pana Alojzego? – Ten sam głos po raz kolejny witał go w domu jego babci.  – Witam panią! Pani Bernadeto…  – Znajomi mówią mi Benia – przerwała mu.  – No więc, pani Bernadeto – nie dał jej dojść do głosu. – Jest pani zadowolona? Tego pani chciała? – Piotr nie miał zamiaru udawać, że sprawy poszły po jego myśli.

Kobieta wyglądała na zdziwioną. Rozejrzała się dookoła, jakby odniosła wrażenie, że te słowa nie są przeznaczone dla niej.  – Ile pani zarobiła na tym, że tak namieszała w głowie starej kobiecie? Co pani z tego będzie miała? To pani namówiła moją babkę, żeby sporządziła taki, a nie inny testament? To pani przecież była jej najbliższą sąsiadką? – Ton jego głosu był bardzo wysoki i groźny. Twarz ze złości zrobiła się czerwona. Czuł, że zaczyna tracić panowanie nad sobą. I kiedy chciał stanowczo wyprosić kobietę z podwórka, usłyszał najpierw płacz, a potem zobaczył chowające się za długą spódnicą dziecko. Kobieta uklękła przed nim, wyciągnęła chusteczkę i wytarła mu buzię.  – No już dobrze, dobrze, nie bój się. Pan nic nam nie zrobi. Zaraz idziemy. Mama da ci pyszne ciasteczko. Takie, jakie lubisz, a potem obejrzymy bajki w telewizji. Buzia chłopca, może na oko sześcioletniego, rozpogodziła się.  – Naprawdę da mi mama ciasteczko? Te, co lubię? – mówiąc bardzo wolno, malec upewnił się co do intencji matki. Potem podał jej rękę i zapomniawszy o całym incydencie, zaczął ciągnąć ją w stronę furtki. Piotr zdziwiony patrzył na tę scenę. Już na pierwszy rzut oka było widać, że chłopiec ma zespół Downa. Skośne, charakterystyczne oczy i otwarta, śliniąca się buzia utwierdziły go w tym całkowicie. Poczuł się jak ostatni dupek. Doszło do niego, jak głupie i w zasadzie bezpodstawne były jego oskarżenia. Teraz on otworzył szeroko usta i zdziwiony odprowadził kobietę

wzrokiem do furtki. Podszedł dwa kroki, chciał coś powiedzieć, przeprosić, ale palący wstyd nie pozwolił mu wydusić z siebie choćby słowa.  „Cholera! Zachowałem się jak idiota. Pan z wielkiego miasta, a zachowuje się jak ostatni cham”. – Piotr nie szczędził sobie wyrzutów. W tym momencie pożałował całego tego pomysłu z przyjeżdżaniem. Najpierw ten kot na drodze, później treść testamentu, która całkowicie przeszła jego oczekiwania, potem jego okropne zachowanie. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiętnasta. Na podróż z powrotem było trochę za późno. Nie chciał ryzykować wielogodzinnej jazdy w nocy, zwłaszcza po wczorajszej przygodzie z kotem. Przypomniał sobie, że kilkaset metrów od domu babki mijał ogłoszenie o wynajmie pokoi. Może będą jeszcze jakieś wolne. Pozamykał szopki. Upewnił się, czy domknął odpowiednio okna. Odruchowo poustawiał doniczki na parapecie. Omiótł jeszcze raz cały dom wzrokiem, obiecując sobie więcej tu nie wracać. Jeszcze nie wiedział, co postanowi ze spadkiem, ale noga jego tu już nie postanie. Nawet nie przypuszczał, jak bardzo się mylił. Mimo rozpoczętego sezonu turystycznego nie miał problemu z wynajęciem pokoju. Nie był tani jak na wiejskie możliwości, ale nie miał ochoty na jakikolwiek komentarz. W cenie była kolacja, więc najadłszy się, postanowił zwiedzić resztę wsi, tę część, która biegła już za domem babci. Pomimo tego, że deszcz nie padał, nie było ciepło. Założył szary golf i nieprzemakalną, lekko pikowaną, także szarą kurtkę. Na wszelki wypadek wziął parasol, który zawsze

woził ze sobą w aucie. Po stojącym pod domem samochodzie wywnioskował, że sąsiadka jego babki jest w domu. Przez chwilę wahał się, czy nie iść i nie przeprosić jej za swoje gburowate zachowanie. Ale nie za bardzo wiedział, jak miałby to uczynić. Poza tym, co zrobi, gdy wyjdzie jej mąż? Zawsze raczej to Piotra przepraszano. To on był szefem wielkiego zakładu obrabiającego drewno. W jego gestii było zatrudnianie i zwalnianie ludzi. On decydował o płacach, premiach i naganach. Był panem i władcą. Ojciec zajmował się produkcją i zbytem. On – zasobami ludzkimi, jak mawiał jego przyjaciel Krzysztof. Dobry i bardzo oddany kumpel jeszcze z czasów studenckich. Żonaty i mający dwójkę dzieci, nie mógł zrozumieć tej samotności i pustki, jaką otaczał się Piotr. Choć Piotr uparcie przekonywał go (przyprowadzając coraz to nowe zdobycze do jego domu), że ani przez chwilę nie czuje się sam. Krzysztof ciągle go straszył, że kiedyś ocknie się i obudzi z ręką w nocniku. Tak często to powtarzał, że powiedzenie to weszło do kanonu nieustających żartów na każdej wspólnej imprezie. Idąc środkiem drogi, przepuszczał co jakiś czas pędzące samochody, najczęściej na warszawskich rejestracjach. Wesołe odgłosy dochodzące z ich wnętrza pozwalały domyślać się, że wiara dobrze się bawi. Kiedy skończyły się rzędy małych, i tu musiał przyznać, malowniczych i urokliwych domków, jego oczom ukazały się wielkie przestrzenie łąk oddzielonych od siebie drewnianymi płotami. Pasły się tam mniejszymi i większymi stadami konie.

Te, które miał okazję oglądać z bliska, robiły na nim niesamowite wrażenie. Mimo usilnych starań ojca nigdy nie odważył się wsiąść na żadnego z nich. Ani ojcu, ani nikomu nigdy się nie przyznał, że po prostu bał się tych wielkich zwierząt. Zmęczony kilkukilometrowym marszem oparł się o drewnianą balustradę. Zamyślony nie zauważył, jak dereszowata klacz podeszła do niego dosyć blisko, pewnie szukając jakiegoś ukrytego smakołyku. W pierwszej chwili się przestraszył, ale poczuł się pewniej, widząc, że koń zatrzymał się jakiś metr od niego. Sam też, na wszelki wypadek, odsunął się od ogrodzenia. Chwilę jeszcze popodziwiał konie i zawrócił do pensjonatu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak daleko odszedł. Powoli zapadał zmierzch i zaczął padać deszcz. Rozłożył nad sobą parasol i wracał już szybszym krokiem. W oknach jego sąsiadki paliło się jeszcze światło. „Ciekawe, co robiła o tej porze?” – zadał sobie w myślach pytanie. Trochę intrygowała go jej osoba, trochę niepokoiła, a trochę drażniła. Spotkał ją tylko dwa razy, a za każdym razem rozstawali się w niemiłych okolicznościach. Nie wiedząc czemu, nie czuł się z tym komfortowo.  – No myślołem, żeś pan gdzieś zgubił drogę. Już chciołem syna wysyłać po pana. Ale moja kobita zobaczyła, że pan lizie drogą, więc dołem spokój – odezwał się na powitanie zapewne ojciec właściciela pensjonatu.  – A nie było tak źle. W końcu kiedyś tu przyjeżdżałem na wakacje i trochę okolicę znam – odpowiedział Piotr, jakby

faktycznie bywał tu co rok.  – A do kogo przyjeżdżałeś pan tu do nos? Jakoś nie widziołem nigdy! – zapytał z zaciekawieniem starszy pan. Widać miał wielką ochotę z kimś porozmawiać. Jak to zazwyczaj mają starsi ludzie. Piotr najpierw chciał zbyć staruszka, ale potem pomyślał, że może dowiedziałby się czegoś o swojej (nie wiedząc czemu, tak o niej zaczął myśleć) sąsiadce.  – Nazywam się Piotr Tylewski. Jestem wnukiem Zofii Tylewskiej – przedstawił się starszemu panu.  – Oj, Zosia… – Starszy pan głęboko westchnął. – To była złota kobieta. A jaka piękna. Kiedy tu przyjechała, tuż po wojnie, już była wdową. Miała tylko jednego syna, ale nie chciała żadnego innego chłopa. Zawsze twierdziła, że mo już jednego i jej starczy. A panie, kto się do niej nie zalecał! Nawet z sąsiednich wsi przyjeżdżali zalotnicy. Jo też panie, ale ona nikogo nie chciała. Sama gospodarzyła na tych swoich morgach. Syna wyszkoliła w wielkich miastach i została sama, ale wtedy też nie chciała nikogo.  – A może mi pan powiedzieć, kto mieszka naprzeciwko mojej babci. Wie pan… jestem ciekawy sąsiadów – przerwał wspomnienia Piotr, przechodząc do sedna swojej sprawy.  – Na przećko? A to młoda Kaczmarczykówna. Po mężu znaczy się Kołacka. Z synem mieszka. Ale on chory jakiś. Przyjechała tu parę lat temu z nim i została. Rodzice jej pomerli, starzy byli. Bo byli już dobrze po czterdziestce, jak się urodziła. Chuchali, dmuchali na nią, a ona jak tylko skończyła osiemnaście lat, wyfrunęła do wielkiego miasta

i tam ostała. Wyszła bardzo bogato za mąż. Przyjeżdżała do matki i ojca. Nawet chciała ich wziąć do Olsztyna, ale oni nie chcieli. Tu ostali i tu pomerli, prawie w jednym roku. A kiedy zmarł jej mąż, musi miał raka, to już na stałe tu przyjechała. Ciągle tylko z tym synem chodzi, nim się zajmuje. Ludzi nie bardzo ciekawa. Tylko z pana babką sobie gadała, pomagała jej, a i dzieciak bardzo Zośkę lubił. Zastępował jej wnuka, którego nie miała. Kamilek, ma na imię Kamilek, tak jak mój piąty wnuczek. A tak to mam same wnuczki… – Dziadek chętnie jeszcze by pogadał, ale Piotr usłyszawszy to, co chciał wiedzieć, pożegnał się grzecznie i poszedł do siebie do pokoju. Rozebrał się, założył piżamę i nakrywszy się kołdrą po same uszy, jeszcze chwilę rozmyślał o tym, co usłyszał przed chwilą od starszego pana. Taka piękna kobieta wolała tu, na takie zadupie przyjechać, niż żyć w wielkim mieście? Każda, którą poznawał do tej pory, najchętniej, za wszelką cenę, zapomniałaby o swoim pochodzeniu, byle tylko brylować gdzieś na salonach w mieście. *** Do końca nie wiedział, co go obudziło. Czy znowu ten koszmarny sen o świecących ślepiach przejechanego przez niego kota, czy jakieś bliżej nieokreślone dźwięki? Spojrzał na fosforyzujące wskazówki swojego zegarka. Dochodziła piąta. Za oknem usłyszał bębnienie o parapet kropli deszczu, ale nie to go obudziło. Telefon. To jego telefon, który