a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony865 487
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 578

Chris Cleave - Między nami

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Chris Cleave - Między nami.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 234 stron)

Chris Cleave Między nami Przekład: Aldona Możdżyńska

Dla Josepha

Wielka Brytania jest dumna z tego, że zapewnia bezpieczne schronienie ludziom uciekającym przed prześladowaniami i konfliktami zbrojnymi. Z „Life in the United Kingdom: A Journey to Citizenship” (Brytyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, 2005)

1 Często wolałabym być brytyjską monetą funtową niż dziewczyną z Afryki. Wszyscy cieszyliby się na mój widok. Może wpadłabym do ciebie na weekend, a potem – dla kaprysu – przeniosłabym się do sprzedawcy w sklepie na rogu, a ty wcale byś się nie zmartwił, bo w zamian dostałbyś bułeczkę cynamonową albo puszkę zimnej coli i nawet byś o mnie nie pomyślał. Oboje bylibyśmy zadowoleni – jak kochankowie, którzy przeżyli wakacyjny romans i zaraz potem zapomnieli, jak to drugie ma na imię. Funciak może powędrować tam, gdzie poczuje się najlepiej. Może przemierzać pustynie i oceany i zostawić za sobą odgłosy serii z karabinów i gorzki odór płonących strzech. Kiedy poczuje się bezpiecznie, uśmiechnie się do ciebie – tak jak moja starsza siostra Nkiruka uśmiechała się do mężczyzn w naszej wiosce tego krótkiego lata, gdy już stała się dziewczyną, ale jeszcze nie kobietą, i zanim wieczorem matka zabrała ją w ustronne miejsce na poważną rozmowę. Oczywiście funciak potrafi również zachowywać się poważnie. Umie udawać władzę i mienie, a dla dziewczyny, której brakuje jednego i drugiego, nie istnieje poważniejsza kwestia. Funciaka trzeba złapać i schować do kieszeni, żeby nie dotarł do bezpiecznego kraju bez ciebie. Ale ta moneta zna wszystkie czarodziejskie sztuczki. Kiedy ją ścigasz, niczym jaszczurka pozbywa się ogona, a tobie w dłoni zostaje zaledwie jeden pens. Gdy w końcu ją złapiesz, zaczynają się prawdziwe czary: funt brytyjski

przemienia się nie w jeden, ale w dwa zielone amerykańskie banknoty jednodolarowe. Mówię ci, spróbuj go chwycić, a zostaniesz z niczym. Och, jakżebym chciała być brytyjskim funtem! Wolno mu wybrać bezpieczne miejsce i nikt go nie może przed tym powstrzymać. To wielki triumf człowieka. Tak zwana globalizacja. Dziewczynę taką jak ja zatrzymują w urzędzie imigracyjnym, ale funt potrafi przeskoczyć przez bramki, uciec tym dużym mężczyznom w mundurach i wskoczyć prosto do taksówki przed lotniskiem. „Dokąd jedziemy, proszę pana?”. Do zachodniej cywilizacji, mój dobry człowieku, byle szybko. Widzicie, jakim pięknym językiem funt się posługuje? Mówi głosem królowej Anglii Elżbiety II. Jest na nim wybita jej twarz. Czasami, kiedy przyjrzę mu się z bliska, widzę, jak królowa porusza ustami. Przykładam ją do ucha. Co takiego mówi? „Młoda damo, natychmiast mnie odłóż, w przeciwnym razie wezwę straż”. Potrafiłbyś się sprzeciwić, gdyby sama królowa przemówiła do ciebie takim tonem? Czytałam, że ludzie z jej otoczenia – nawet królowie i premierzy – odruchowo spełniają jej rozkazy, jeszcze zanim ich umysł zdąży zaprotestować. Wiecie dlaczego? To nie korona i berło tak na nich działają. Gdybym to ja włożyła koronę na swoje krótkie, kędzierzawe włosy i wzięła berło do ręki, policjant powiedziałby po prostu: „Śliczny strój, ale czy mogę zerknąć na pani dowód tożsamości?”. Nie, to nie królewska korona i berło rządzą krajem. To gramatyka i głos. Właśnie dlatego warto się nauczyć mówić tak jak ona. Wtedy można odpowiedzieć policjantowi krystalicznie czystym głosem: „Na miłość boską, jak pan śmie?”. Przeżyłam tylko dlatego, że nauczyłam się królewskiej odmiany języka angielskiego. Być może uważacie, że to nic trudnego. W końcu w Nigerii, moim ojczystym kraju, angielski jest językiem urzędowym. Tak, ale problem polega na tym, że u mnie w domu mówi się po angielsku o wiele lepiej niż tutaj. Chcąc mówić królewską angielszczyzną, musiałam zapomnieć o wszystkich gierkach słownych w ojczystym języku. Na przykład królowa nigdy by nie powiedziała: „Było mnóstwo wahala, ta dziewucha tak kręciła tyłkiem, że zupełnie zawróciła w głowie mojemu pierworodnemu. Z góry było wiadomo, że się obudzi z ręką w nocniku”. Królowa stwierdziłaby: „Moja była synowa użyła swych kobiecych wdzięków, żeby oczarować mojego spadkobiercę. Można było przewidzieć, że to się źle skończy”. To dość smutne, prawda? Nauka królewskiej angielszczyzny przypomina zmywanie czerwonego lakieru z paznokci u nóg rankiem po zabawie. Długo

to trwa, a przy skórkach zawsze zostaje czerwony ślad, który przypomina o miło spędzonym czasie. Moja nauka też długo trwała, ale miałam mnóstwo czasu. Nauczyłam się waszego języka w ośrodku dla uchodźców w Essex w południowo-wschodniej części Zjednoczonego Królestwa. Zamknęli mnie tam na dwa lata i zostawili tylko czas. Po co zadałam sobie tyle trudu? Bo starsze dziewczyny wyjaśniły mi: jeśli chcesz przetrwać, musisz dobrze wyglądać i jeszcze lepiej mówić. Brzydkim i małomównym dziewczynom nigdy się nie udaje. Jak wy to mówicie – są repatriowane. My mówimy: zostają wcześniej odesłane do domu. Zupełnie jakby wasz kraj był przyjęciem dla dzieci – czymś zbyt pięknym, by mogło trwać wiecznie. Ładnym i wygadanym wolno zostać. Dzięki temu Anglia jest coraz piękniejsza i pełna energii. Powiem ci, co się stało, kiedy mnie wypuścili z ośrodka. Urzędnik podał mi voucher i spytał, czy chcę zadzwonić po taksówkę. Odparłam: – Dziękuję panu, niech Bóg ma pana w swojej opiece, czuwa nad panem i pana bliskimi. Urzędnik wzniósł oczy do góry, jakby zobaczył na suficie coś bardzo interesującego, i powiedział: – Jezu, a potem wskazał palcem na korytarz i dodał: – Telefon jest tam. Stanęłam więc w kolejce do telefonu. Pomyślałam, że trochę przesadziłam z tą kwiecistą mową. Królowa powiedziałaby po prostu: „Dziękuję”, i sobie poszła. A właściwie to kazałaby mu wezwać taksówkę – bo jak nie, to go zastrzeli, odrąbie mu głowę i zatknie ją na ogrodzeniu londyńskiej Tower. Wtedy zrozumiałam, że co innego uczyć się królewskiego angielskiego z książek i gazet w celi, a co innego posługiwać się nim w rozmowie z Anglikami. Byłam na siebie wściekła. Karciłam się: „Dziewczyno, nie wolno ci popełniać takich błędów. Jeśli będziesz mówiła jak dzikus, który nauczył się angielskiego na okręcie, odeślą cię do domu”. Przede mną stały trzy dziewczyny. Wypuszczali nas tego samego dnia. Był piątek; słoneczny, majowy poranek. Na brudnym korytarzu pachniało czystością. Niezła sztuczka. Wystarczy trochę wybielacza. Urzędnik usiadł za biurkiem. Nie patrzył na nas, tylko czytał gazetę rozłożoną na biurku. Nie taką, z jakich uczyłam się języka – „The Times”, „Telegraph” albo „Guardian”. Nie, ta gazeta nie nadawała się dla ludzi takich jak ja lub wy. Zobaczyłam w niej zdjęcie białej dziewczyny topless. Wiecie, o czym mówię, bo posługuję się waszym językiem. Gdybym jednak opowiadała tę historię swojej starszej siostrze Nkiruce i innym dziewczętom z naszej wioski, w tym miejscu musiałabym przerwać i wyjaśnić: topless nie

znaczy, że kobieta w gazecie nie miała górnej części ciała. To znaczy, że od pasa w górę była goła. Rozumiecie różnicę? – Zaraz. Nie miała nawet stanika? – Nie. – Weh! Wtedy wróciłabym do opowiadania tej historii, ale dziewczyny z mojej wioski wcale by mnie nie słuchały, tylko coś szeptały między sobą, chichocząc i zasłaniając usta. W końcu znowu by mi przerwały. Nkiruka powiedziałaby: – Posłuchaj, dobrze? Posłuchaj. Wyjaśnijmy to sobie. Ta dziewczyna w gazecie. Była prostytutką, tak? Ladacznicą? I ze wstydem patrzyła w ziemię? – Nie, nie patrzyła ze wstydem w ziemię. Patrzyła prosto w obiektyw aparatu i się uśmiechała. – Jak to? W gazecie? – Tak. – To znaczy, że w brytyjskich gazetach pokazywanie cycuszków nie jest niczym wstydliwym? – Nie. To żaden powód do wstydu. Chłopcom to się podoba i nikt się tego nie wstydzi. W przeciwnym razie ta dziewczyna by się nie uśmiechała, prawda? – To znaczy, że w Anglii wszystkie dziewczyny chodzą nago? Z cyckami na wierzchu? Do kościoła, do sklepu i parku? – Nie, pokazują się tak tylko w gazetach. – No to dlaczego nie chodzą z cyckami na wierzchu, skoro się nie wstydzą, a mężczyznom się to podoba? – Nie wiem. – Mieszkałaś tam ponad dwa lata, mała podróżniczko. Jak możesz nie wiedzieć? – Tam tak już jest. Miałam okropny mętlik w głowie. Myślę, że nawet sami Brytyjczycy nie znają odpowiedzi na takie pytania. – Weh! Widzicie? Tak by to wyglądało. Musiałabym co chwila przerywać opowieść i wszystko im tłumaczyć. Wyjaśniać, o co chodzi z linoleum, wybielaczem, miękką pornografią i zmieniającą kształt czarodziejską monetą jednofuntową – jakby w tych wszystkich banałach kryła się jakaś niezwykła tajemnica. Bardzo szybko moja historia utonęłaby w ogromnym oceanie

cudów. Wyszłoby na to, że wasz kraj to jakaś zaczarowana kraina, a moje przeżycia stałyby się zupełnie zwyczajne i nic nieznaczące. Z wami o wiele łatwiej mi się rozmawia, bo mogę po prostu powiedzieć: słuchaj, w dniu, w którym nas wypuścili, urzędnik, który właśnie miał dyżur, oglądał w gazecie zdjęcie dziewczyny topless. Od razu byście zrozumieli, o czym mówię. Właśnie dlatego przez dwa lata uczyłam się królewskiego angielskiego – żebyśmy mogli porozmawiać bez przerw na tłumaczenie wszystkich szczegółów. Urzędnik – ten, który oglądał w gazecie zdjęcie dziewczyny topless – był niski i miał jasne włosy koloru zupy grzybowej, którą nam dawali we wtorki. Jego cienkie białe nadgarstki wyglądały jak kable elektryczne w plastikowej osłonie. Marynarka za dużego munduru sterczała po obu stronach jego głowy, jakby pod materiałem siedziały jakieś małe zwierzątka. Wyobraziłam sobie, jak mrugają, oślepione światłem, kiedy wieczorem urzędnik zdejmuje marynarkę. Pomyślałam: Gdybym była pańską żoną, na pewno nosiłabym stanik. A potem pomyślałam: Dlaczego pan gapi się na tę dziewczynę w gazecie, a nie na nas? A jeśli uciekniemy? Wtedy jednak mi się przypomniało, że nas wypuszczają. Po tak długim czasie trudno mi było oswoić się z tą myślą. Dwa lata spędziłam w ośrodku dla uchodźców. Przyjechałam do waszego kraju jako czternastolatka, ale nie miałam żadnych dokumentów, żeby to udowodnić, więc wsadzili mnie do ośrodka dla dorosłych. Problem polegał na tym, że w tym samym miejscu trzymali mężczyzn i kobiety. Nocą mężczyźni byli w innym skrzydle budynku. Po zachodzie słońca zamykali ich w klatkach jak wilki, ale za dnia mężczyźni przebywali z nami i jedli to samo co my. Wydawali mi się wiecznie głodni. Miałam wrażenie, że patrzą na mnie łakomie. Kiedy więc starsze dziewczęta szeptały mi: „Jeśli chcesz przetrwać, musisz ładnie wyglądać albo poprawnie mówić”, uznałam, że bezpieczniej wybrać to drugie. Postawiłam na nieatrakcyjność. Przestałam się myć, zaniedbałam skórę, która stała się tłusta. Pod ubraniem owijałam klatkę piersiową szerokim pasem bawełny, żeby spłaszczyć sobie biust. Kiedy przychodziły paczki z organizacji charytatywnych pełne używanych ubrań i butów, niektóre dziewczyny wybierały najładniejsze, a ja szukałam takich, w których wyglądałabym bezkształtnie. Nosiłam luźne niebieskie dżinsy, męskie hawajskie koszule i ciężkie czarne buciory z metalowymi okuciami na palcach prześwitującymi spod zniszczonej skóry. Poprosiłam pielęgniarkę, żeby obcięła mi włosy na bardzo krótko. Przez całe dwa lata ani razu się nie

uśmiechnęłam, ani nie spojrzałam w oczy mężczyźnie. Byłam przerażona. Dopiero nocą, kiedy zamykano mężczyzn, wracałam do swojej celi, zdejmowałam pas z piersi i oddychałam głęboko. Potem zrzucałam buty i podciągałam nogi pod brodę. Raz w tygodniu siadałam na materacu piankowym na swoim łóżku i malowałam paznokcie u stóp. Na dnie jednego z pudeł znalazłam małą buteleczkę lakieru, jeszcze z metką. Jeśli kiedyś odnajdę osobę, która oddała ten lakier, powiem jej, że za cenę funta i dziewięćdziesięciu dziewięciu centów uratowała mi życie. Bo właśnie dzięki temu wiedziałam, że żyję pod wszystkimi tymi szmatami: moje paznokcie u nóg w ciężkich butach były jaskrawoczerwone. Czasami, kiedy zdejmowałam buty, zaciskałam powieki, żeby się nie rozpłakać, i biegałam tam i z powrotem po celi, trzęsąc się z zimna. Moja starsza siostra Nkiruka stała się kobietą w okresie wzrostu upraw pod afrykańskim słońcem. Czy można ją winić za to, że w jego gorących promieniach wyrosła na wesołą kokietkę? Kto by się nie oparł o framugę swoich drzwi i nie uśmiechnął pobłażliwie na widok mojej matki mówiącej: „Nkiruka, córeczko, nie wolno ci uśmiechać się w ten sposób do starszych chłopców”. Ja stałam się kobietą w ostrym świetle jarzeniówek w podziemnej celi ośrodka dla uchodźców, sześćdziesiąt pięć kilometrów na wschód od Londynu. Nie było tam pór roku. Panowało przenikliwe zimno, a ja nie miałam się do kogo uśmiechać. Te lata chłodu zamarzły we mnie na dobre. Afrykańska dziewczynka, którą zamknęli w ośrodku, to biedne dziecko, nigdy tak naprawę się stamtąd nie wyrwała. Wciąż żyje w mojej duszy, uwięziona na zawsze pod światłami jarzeniówek, zwinięta w kłębek na podłodze pokrytej zielonym linoleum i z kolanami podciągniętymi pod brodę. Kobieta, którą stamtąd wypuścili, istota, którą jestem, to przedstawicielka nowej rasy ludzkiej. Wszystko we mnie jest sztuczne. Urodziłam się – nie, odrodziłam – w niewoli. Nauczyłam się języka z gazet, nosiłam używane ciuchy, a w moich kieszeniach wciąż nie było złamanego funta. Wyobraźcie sobie z łaski swojej młodą kobietę z pogodnej reklamy „Ratujcie dzieci” ubraną w różowe szmaty z pojemnika na używaną odzież i mówiącą angielszczyzną rodem z felietonów z „Timesa“. Na mój widok z pewnością przeszlibyście na drugą stronę ulicy. Doprawdy to jedyna rzecz, co do której zgadzają się mieszkańcy waszego i mojego kraju: „Ta dziewczyna nie jest jedną z nas. Ona tu nie pasuje. To odmieniec, krzyżówka różnych gatunków, obca twarz na powierzchni księżyca”.

Tak, jestem uchodźcą i z tego powodu czuję się bardzo samotna. Czy to moja wina, że nie wyglądam jak Angielka i nie mówię jak Nigeryjka? Kto powiedział, że Angielki powinny mieć skórę białą jak letnie chmury na niebie? Kto powiedział, że Nigeryjki powinny mówić łamaną angielszczyzną, jak gdyby angielski zderzał się z językiem Ibo w górnej warstwie atmosfery i wylewał się z ich ust dławiącą falą uroczych opowieści o żywych barwach Afryki i smaku smażonego banana? Dlaczego miałyby mówić nie jak gawędziarz, tylko jak ofiara powodzi wykasłująca z płuc kolonialną wodę? Przepraszam, że nauczyłam się poprawnie mówić w waszym języku. Chcę wam opowiedzieć pewną historię. Nie o żywych kolorach Afryki. Jestem odrodzoną obywatelką rozwijającego się świata i udowodnię wam, że moje życie ma szarą barwę. A to, że uwielbiam smażone banany, niech pozostanie między nami i usilnie proszę, abyście nikomu tego nie powtarzali. Zgoda? Rankiem tego dnia, kiedy nas wypuścili z ośrodka dla uchodźców, dostałyśmy z powrotem nasze rzeczy. Trzymałam swoje w przezroczystej plastikowej torebce. Kieszonkowy słowniczek angielskiego, parę szarych skarpet i parę szarych slipek, nie moje brytyjskie prawo jazdy i poplamioną wizytówkę, która również nie była moją własnością. Jeśli chcecie wiedzieć, wszystko to należało do białego mężczyzny o nazwisku Andrew O’Rourke. Poznałam go na plaży. Właśnie tę torebkę trzymałam w ręce, kiedy urzędnik kazał mi stanąć w kolejce do telefonu. Pierwsza dziewczyna w kolejce była wysoka i ładna. Ona postawiła na urodę, a nie na wygadanie. Zastanawiałam się, która z nas dokonała lepszego wyboru, by przetrwać. Wyskubała sobie brwi, a na ich miejscu narysowała łuki kredką do oczu. Zrobiła to, by ocalić swoje życie. Miała na sobie fioletową sukienkę w kształcie trapezu we wzór z różowych gwiazdek i półksiężyców. Na szyi zawiązała ozdobną różową apaszkę, a jej stopy tkwiły w fioletowych klapkach. Pomyślałam, że musiała tu być zamknięta od bardzo dawna. Wiecie, trzeba przetrząsnąć naprawdę wiele pudeł z używaną odzieżą, żeby skomponować zestaw godzien miana stroju. Jej brązowe nogi były pokryte licznymi małymi białymi bliznami. Zastanawiałam się: Czy masz te blizny na całym ciele, tak jak gwiazdy i półksiężyce na sukience? Wtedy też ładnie by wyglądała i bardzo proszę: przyznajcie, że blizny nigdy nie są brzydkie. To ci, którzy je robią, chcą, byśmy tak myślały. Ustalmy jednak między sobą, że się z tym nie zgadzamy. Dla nas blizny są piękne. Zgoda? To będzie nasza tajemnica. Zrozumcie, blizny nie powstają na ciele zmarłego. Blizny oznaczają: „Przeżyłem”.

Wkrótce opowiem wam coś bardzo smutnego, ale potraktujcie te słowa tak samo jak blizny: one również są piękne. Smutna historia oznacza, że ten, który ją opowiada, przeżył. Przeżył, a za chwilę przydarzy mu się coś dobrego, coś cudownego, a wtedy opowiadający odwróci się i uśmiechnie. Dziewczyna w fioletowej sukience i z nogami w bliznach właśnie mówiła do słuchawki: – Halo, taksówka? Przyjechać po mnie, tak? Dobrze. Skąd jestem? Z Jamajka, kochana, poważnie. Hę? Co? A, gdzie teraz jestem? Proszę czekać. – Zasłoniła dłonią słuchawkę. Odwróciła się do drugiej dziewczyny w kolejce i spytała: – Słuchaj, kochana, jak tu się nazywa, gdzie jesteśmy? Ale ta tylko na nią spojrzała i wzruszyła ramionami. Była chuda, miała ciemnobrązową skórę i oczy jak zielone galaretki, z których zlizało się cukier, aż stały się półprzezroczyste. Była tak piękna, że nie potrafię wyrazić tego słowami. Miała na sobie żółte sari. Tak samo jak ja, trzymała plastikową torebkę, ale kompletnie pustą. W każdym razie początkowo tak mi się wydawało, więc się zdziwiłam, po co jej pusta torebka. Sari prześwitywało przez nią, więc w końcu stwierdziłam, że torebka jest pełna koloru. Tylko tyle należało do tej dziewczyny, kiedy nas wypuszczali. Trochę ją znałam. Kiedyś przez dwa tygodnie mieszkałyśmy w jednej celi, ale nigdy nie rozmawiałyśmy. Nie znała ani słowa po angielsku. Dlatego teraz tylko wzruszyła ramionami i mocniej ścisnęła reklamówkę. Dziewczyna przy telefonie wzniosła oczy ku górze, tak samo jak wcześniej urzędnik przy biurku. Potem zwróciła się do trzeciej dziewczyny w kolejce i spytała: – Znasz, jak się tu nazywa? Ale i tamta nie wiedziała. Miała na sobie niebieski T-shirt, niebieskie płócienne spodnie i białe tenisówki. Bez słowa spojrzała na swoją plastikową torbę pełną listów i dokumentów. Pogniecionych i zmiętych papierów było tyle, że musiała podtrzymywać torbę od spodu, żeby nie pękła. Tę trzecią dziewczynę też trochę znałam. Nie była ani ładna, ani rozmowna, ale jeszcze jedna rzecz może cię ocalić przed wcześniejszym odesłaniem do domu: dziewczyna spisała całą swoją historię i przedstawiła ją władzom. Na końcu jej historii widniały czerwone pieczęcie stwierdzające, że to wszystko PRAWDA. Kiedyś mi ją opowiedziała, brzmiało to mniej więcej tak: mężczyźni-przyszli-i spalili-moją-wioskę związali-moje-córeczki

zgwałcili-moje-córeczki zabrali-moje-córeczki wychłostali-mojego-męża odcięli-mi-pierś uciekłam schowałam-się-za-krzakiem znalazłam-statek przepłynęłam-przez-morze a-potem-mnie-tu-zamknęli. Albo jakoś tak. Myliły mi się te wszystkie historie. Opowieści dziewczyn zawsze zaczynały się od mężczyźni-przyszli-i, a kończyły na a-potem-mnie- tu-zamknęli. Wszystkie były smutne, ale pamiętajcie o naszej umowie dotyczącej smutnych słów. Trzecia dziewczyna w kolejce do telefonu była tak zasmucona swoją historią, że nie wiedziała i nie chciała wiedzieć, gdzie się znajduje. W ogóle jej to nie interesowało. Dziewczyna przy telefonie odezwała się znowu: – Co? Ty też nie mówisz? Jak możliwe, że nie wiesz, jak tu się nazywa? Wtedy trzecia dziewczyna w kolejce wzniosła oczy do góry, a dziewczyna przy telefonie zrobiła to samo po raz drugi. Pomyślałam sobie: Urzędnik spojrzał do góry raz, trzecia dziewczyna raz, a pierwsza dwa razy, więc może odpowiedź rzeczywiście znajduje się na suficie? Może są tam spisane wszystkie historie w stylu: mężczyźni-przyszli-i przynieśli-nam-kolorowe-sukienki przynieśli-drewno-na-ognisko żartowali-głupio pili-z-nami-piwo bawiliśmy-się-w-berka-a-my-chichotałyśmy kiedy-człowiek-biega-komary-go-nie-gryzą zdradzili-nam-tajemnicę-jak-złapać-brytyjskiego -funta dali-nam-gwiazdkę-z-nieba No a potem mnie tu zamknęli. Spojrzałam na sufit, ale zobaczyłam tylko białą farbę i jarzeniówki. Dziewczyna przy telefonie w końcu spojrzała na mnie. – To miejsce nazywa się Ośrodek dla Uchodźców Black Hill – powiedziałam.

Zagapiła się na mnie. – Żartujesz? – spytała. – Co to za nazwa? Wskazałam więc na małą metalową tabliczkę przymocowaną na ścianie nad telefonem. Dziewczyna spojrzała na nią, znowu przeniosła wzrok na mnie i mruknęła: – Przepraszam, kochana, nie czytam. Odczytałam więc napis, jednocześnie pokazując słowa: OŚRODEK DLA UCHODŹCÓW BLACK HILL. – Dzięki, złotko – podziękowała pierwsza dziewczyna i podniosła słuchawkę. Powiedziała do mikrofonu: – Dobra, pan słucha, jestem w Ośrodek dla Uchodźców Black Hill. – Po chwili dodała: – Nie, zaraz, pan czeka. Posmutniała i odwiesiła słuchawkę. Spytałam, co się stało, a ona odparła: – Taksówkarz mówi, że tu nie przyjeżdża. I mówi, wy szumowiny. Znasz to słowo? Zaprzeczyłam, bo nie byłam pewna, więc wyjęłam słowniczek kieszonkowy i sprawdziłam, po czym wyjaśniłam dziewczynie: – Jesteś pianą, mętami powstającymi na powierzchni niektórych płynów lub potraw podczas gotowania. Spojrzała na mnie, ja spojrzałam na nią i zachichotałyśmy, bo nic nie zrozumiałyśmy z tej definicji. Zawsze miałam taki problem, ucząc się waszego języka. Angielskie słowa są nieuchwytne. Kiedy próbujesz je złapać, dzielą się na różne znaczenia i człowiek zostaje z pustymi rękami. Podziwiam was, Anglicy. Jesteście jak czarodzieje, a swój język uczyniliście równie bezpiecznym jak pieniądze. Tak więc chichotałyśmy i obie ściskałyśmy swoje przezroczyste torebki. W jej znajdowała się kredka do brwi, pęsetka i trzy krążki suszonego ananasa. Dziewczyna zauważyła, że patrzę na jej torebkę, i przestała się śmiać. – Na co się gapisz? – spytała. Odparłam, że nie wiem. – Chyba wiesz. Myślisz, taksówka nie przyjedzie, gdzie pójdę z kredką, pęsetką i trzema kawałkami ananasa? – Możesz napisać kredką PROSZĘ O POMOC i dać ananasa pierwszej osobie, która ci pomoże – zaproponowałam. Dziewczyna spojrzała na mnie jak na wariatkę i powiedziała: – Dobra, kochana, ale raz: nie mam papier, dwa: nie znam pisać, umiem tylko rysować brwi, i trzy: sama se zjem tego ananasa. – I wytrzeszczyła oczy.

W tym czasie druga dziewczyna, ta w żółtym sari i z przezroczystą torebką, stała się pierwszą dziewczyną w kolejce, bo teraz to ona trzymała słuchawkę. Szeptała do niej w jakimś języku, który brzmiał jak szelest skrzydełek motyla tonącego w miodzie. Postukałam ją w ramię, pociągnęłam za sari i powiedziałam: – Musisz spróbować porozmawiać z nimi po angielsku. Dziewczyna w sari spojrzała na mnie i przestała szeptać w motylim języku. Bardzo powoli i z namysłem, jakby przypominała sobie słowa ze snu, powiedziała do słuchawki: – Anglia. Tak proszę. Tak proszę dziękuję. Chcę do Anglia. Wtedy dziewczyna w fioletowej sukience przystawiła nos do nosa dziewczyny w żółtym sari, postukała ją palcem w czoło i wydała z siebie dźwięk jak rączka od miotły uderzająca w pustą beczkę. – Puk, puk! Już jesteś w Anglia, rozumiesz? – Skierowała oba palce wskazujące na podłogę i dodała: – Tu Anglia, kochana, nie rozumiesz? Tutaj? Już tu jesteśmy”. Dziewczyna w żółtym sari umilkła i tylko spojrzała na tamtą oczami jak zielone galaretki. Dziewczyna w fioletowej sukience, ta z Jamajki, powiedziała wtedy: – Daj mi to – i wyrwała jej słuchawkę z ręki. Przyłożyła do ust i zaczęła: – Słuchaj, czekaj, chwileczkę – a potem też zamilkła i podała mi słuchawkę, ale usłyszałam w niej tylko ciągły sygnał. Zwróciłam się więc do dziewczyny w sari: – Najpierw musisz wykręcić numer. Rozumiesz? Najpierw wykręć numer, a potem powiedz, dokąd chcesz jechać. Rozumiesz? Ale dziewczyna w sari tylko spojrzała na mnie zmrużonymi oczami i jeszcze mocniej przycisnęła do siebie torebkę, jakby się bała, że ją wyrwę – tak jak tamta dziewczyna wyrwała jej słuchawkę. Dziewczyna w fioletowej sukience westchnęła i odwróciła się do mnie. – To na nic, kochana. Umrzemy, zanim ona dzwoni. Podała mi słuchawkę. – Masz – powiedziała. Ty dzwoń. Wskazałam na trzecią dziewczynę w kolejce – tę z torebką pełną dokumentów, w niebieskim T-shircie i w białych tenisówkach. – A ona? – spytałam. – Tak – odparła dziewczyna w fioletowej sukience. – Ale ona nie ma motywacji. Tak, kochana? – I wbiła wzrok w dziewczynę z dokumentami, ale ta tylko wzruszyła ramionami i spojrzała na swoje buty.

– Widzisz – powiedziała ta w fioletowej sukience. – Ty to zrób, kochana. Musisz nas wyciągnąć, zanim oni rozmyślą i znowu nas zamkną. Spuściłam wzrok na słuchawkę, szarą i brudną, i się przestraszyłam. Znowu spojrzałam na dziewczynę w fioletowej sukience. – Dokąd chcesz jechać? – spytałam. Odparła: – Byle tam. – Słucham? – Byle gdzie, kochana – poprawiła się. Wykręciłam numer firmy taksówkowej przyklejony na automacie. W słuchawce usłyszałam zmęczony męski głos: – Firma taksówkowa – powiedział takim tonem, jakby mi robił wielką uprzejmość, że w ogóle się odezwał. – Dzień dobry. Chciałabym zamówić transport. – Taksówkę? – Tak, proszę. Taksówkę. Dla czterech osób. – Skąd? – Z Ośrodka dla Uchodźców Black Hill. W High Easter. To koło Chelmsford. – Wiem, gdzie to jest. Proszę posłuchać... – Wszystko w porządku. Wiem, że nie przyjeżdżacie po uchodźców. My nie jesteśmy uchodźcami, tylko sprzątaczkami. Pracujemy tu. – Sprzątaczkami? – Tak. – Na pewno? Bo gdybym dostawał funta za każdego cholernego imigranta, który wsiada do jednej z moich taksówek i nie wie, dokąd chce jechać, zaczyna bełkotać do kierowcy w suahili i próbuje mu zapłacić papierosami, to w tej chwili bym grał w golfa, zamiast z panią rozmawiać. – Jesteśmy sprzątaczkami. – No dobrze. Rzeczywiście nie mówi pani jak uchodźca. Dokąd chce pani jechać? Wcześniej nauczyłam się na pamięć adresu z prawa jazdy, które teraz trzymałam w torebce. Andrew O’Rourke, ten biały mężczyzna, którego poznałam na plaży, mieszkał w Kingston-upon-Thames w hrabstwie Surrey. – Poproszę do Kingston. Dziewczyna w fioletowej sukience złapała mnie za ramię i syknęła: – Nie, kochana! Tylko nie Jamajka. Zabiją mnie, jak przyjadę, zabiją na śmierć.

Nie rozumiałam, dlaczego tak się przestraszyła, ale te raz wiem. Kingston jest nie tylko w Anglii, ale i na Jamajce, różnią się tylko klimatem. To wasza kolejna sztuczka, wielcy czarownicy, nawet wasze miasta są podwójne. – Do Kingston? – powtórzył mężczyzna. – Kingston-upon-Thames – uściśliłam. – To cholernie daleko, nie? Gdzie to właściwie jest? – W Surrey. – W Surrey. Chce mi pani wmówić, że jesteście czterema sprzątaczkami z Surrey? – Nie, mieszkamy niedaleko stąd. Wysyłają nas do pracy do Surrey. – Gotówka czy dopisać do rachunku? Miał naprawdę bardzo zmęczony głos. – Słucham? – Zapłacicie gotówką, czy mam dopisać do rachunku ośrodka? – Zapłacimy gotówką, proszę pana. Na miejscu. – Mam nadzieję. Odczekałam jeszcze chwilę i nacisnęłam ręką widełki telefonu. Potem wykręciłam drugi numer – ten z wizytówki, którą również miałam w torebce. Wizytówka była rozmoczona w wodzie. Nie widziałam, czy ostatnia cyfra to osiem czy trzy. Wybrałam osiem, bo w moim starym kraju nieparzyste cyfry przynoszą pecha, a tego miałam już w nadmiarze. Telefon odebrał jakiś mężczyzna. Był wściekły. – Kto mówi? Cholera jasna, jest szósta rano! – Czy to pan Andrew O’Rourke? – Tak. Kto mówi? – Proszę pana, czy mogę do pana przyjechać? – Ale kto mówi, do diabła? – Poznaliśmy się na plaży w Nigerii. Bardzo dobrze pana pamiętam, panie O’Rourke. Teraz jestem w Anglii. Czy mogę przyjechać do pana i do Sary? Nie mam dokąd pójść. W słuchawce zapadła cisza. Potem mężczyzna zakasłał i zaczął się śmiać. – To jakiś żart, nie? Kto mówi? Ostrzegam cię, ciągle do mnie dzwonią tacy dowcipnisie. Daj mi spokój albo się doigrasz. Moja gazeta złoży pozew. Policja cię namierzy, dowie się, kim jesteś, i cię aresztuje. Nie będziesz pierwsza. – Nie wierzy pan, że to ja? – Daj mi spokój. Jasne? Nie chcę o tym słyszeć. To się wydarzyło dawno

temu i nie z mojej winy. – Przyjadę do pana. Wtedy pan uwierzy, że to ja. – Nie. – Panie O’Rourke, nie znam nikogo innego w tym kraju. Przepraszam. Chciałam pana uprzedzić, żeby się pan przygotował. Mężczyzna już nie mówił ze złością. Jęknął cicho jak dziecko, które się boi, co za chwilę może się wydarzyć. Odwiesiłam słuchawkę i odwróciłam się do dziewczyn. Serce biło mi tak szybko, że bałam się, że zaraz zwymiotuję na podłogę. Dziewczyny gapiły się na mnie, podenerwowane i przejęte. – No i? – spytała ta w fioletowej sukience. – Co? – Taksówka, kochana! Co z taksówką? – A tak, taksówka. Przyjedzie za dziesięć minut. Mamy poczekać na zewnątrz. Dziewczyna w fioletowej sukience uśmiechnęła się. – Mam imię Yevette. Z Jamajka. Ty nam bardzo pomagasz, kochana. Jak twoje imię? – Pszczółka. – Że co? – Tak mam na imię. – Gdzie dają takie imię jak owad? – W Nigerii. Yevette wybuchnęła śmiechem. Właściwie to ryknęła jak szef bandy piratów: – Cha, cha, cha, cha! Aż słuchawka się zatrzęsła na widełkach. Potem Yevette powiedziała: – Ni-gieriaaa! – i odwróciła się do dziewczyny w sari i tej z dokumentami. – Chodźcie z nami. Prowadź nas, Ni-gieriooo. Cha, cha, cha, cha! Śmiała się jeszcze, kiedy mijałyśmy stanowisko ochrony i kierowałyśmy się do drzwi. Urzędnik podniósł głowę znad gazety, gdy przechodziłyśmy obok niego. Dziewczyna bez stanika zniknęła – przewrócił kartkę. Nagłówek na następnej stronie brzmiał: UCHODŹCY ZJADAJĄ NASZE ŁABĘDZIE. Zerknęłam na niego, ale on nie odwzajemnił mojego spojrzenia, tylko zasłonił ręką nagłówek. Zrobił to takim ruchem, jakby chciał się podrapać po łokciu. A może rzeczywiście chciał tylko się podrapać? Zrozumiałam, że o mężczyznach nie wiem nic oprócz tego, że budzą we mnie strach. Za duży mundur, za małe biurko, ośmiogodzinna, dłużąca się zmiana – a tu nagle

pojawia się dziewczyna z trzema kilogramami dokumentów i bez motywacji, druga w żółtym sari i z oczami jak zielone galaretki, tak piękna, że nie można na nią patrzeć zbyt długo, bo inaczej oczy wychodzą z orbit, trzecia – z Nigerii, o imieniu Pszczółka i hałaśliwa baba z Jamajki, która śmieje się jak pirat. Może w takich sytuacjach mężczyzn zawsze swędzi łokieć? Odwróciłam się i spojrzałam na niego jeszcze raz, zanim przeszłyśmy przez dwuskrzydłowe drzwi. Patrzył za nami. Wydawał się taki malutki i samotny z tymi drobnymi nadgarstkami. W świetle jarzeniówek jego skóra była zielona niczym maleńka gąsienica niedawno wykluta z jajeczka. Przez oszklone drzwi wpadały promienie porannego słońca. Urzędnik zmrużył oczy w ich blasku. Pewnie widział nas tylko jako rozmazane plamy. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zaraz potem je zamknął. – O co chodzi? – spytałam. Przyszło mi do głowy, że chciał powiedzieć, iż nastąpiła pomyłka. Przemknęło mi przez myśl, żeby uciekać. Nie chciałam wracać do ośrodka. Ciekawe, jak daleko byśmy dotarły, zanimby nas złapali. Ciekawe, czy szukaliby nas z psami. Mężczyzna wstał. Usłyszałam, jak jego krzesło szura po podłodze. Stanął z rękami opuszczonymi wzdłuż boków. – Panie? – Tak? Spuścił wzrok, po czym znowu go podniósł. – Życzę powodzenia. Odwróciłyśmy się i poszłyśmy ku światłu. Pchnęłam drzwi i zamarłam. Zatrzymało mnie światło. Po długim pobycie w ośrodku czułam się tak krucha, jakby promienie słońca mogły mnie przeciąć na pół. Nie potrafiłam zrobić ani jednego kroku dalej. – Dlaczego stoisz, Pszczółko? Yevette stała za mną. Blokowałam przejście. – Chwileczkę. Powietrze na zewnątrz pachniało mokrą trawą. Wiatr owiewał mi twarz. Od tego zapachu wpadłam w panikę. Przez dwa lata czułam tylko woń wybielacza, swojego lakieru do paznokci i papierosów innych zatrzymanych. Nie było żadnych naturalnych aromatów. Wiedziałam, że jeśli zrobię krok dalej, ziemia zaprotestuje i mnie odtrąci. Nie zostało we mnie nic naturalnego. Stałam tak w swoich ciężkich buciorach i z zabandażowanymi piersiami: ni to kobieta, ni dziewczyna, istota, która zapomniała własnego języka, a nauczyła się obcego, której przeszłość została przekreślona.

– Na co czekasz, kochana? – Yevette, boję się. Yevette pokręciła głową z uśmiechem. – Może dobrze, że boisz, Pszczółka. Ty mądra. Może ja głupia, bo nie boję. Ale ja tu spędzić osiemnaście miesiąc i nie tak głupia, żeby czekać, bo ty boisz i trzęsiesz. Odwróciłam się do niej twarzą i złapałam za framugę drzwi. – Nie mogę się ruszyć. Wtedy Yevette mocno mnie popchnęła, aż poleciałam do tyłu. I w ten oto sposób po raz pierwszy dotknęłam angielskiej ziemi jako wolna kobieta – nie stopami, lecz siedzeniem. – Cha, cha, cha! – Yevette ryknęła śmiechem. – Witaj w Wielka Brytania! Super, nie? Kiedy złapałam oddech, też zaczęłam się śmiać. Usiadłam na ziemi, słońce grzało mnie w plecy i zrozumiałam, że ziemia mnie nie odtrąciła, a promienie nie przecięły na pół. Wstałam i uśmiechnęłam się do Yevette. Oddaliłyśmy się o parę kroków od budynków ośrodka. Kiedy inne dziewczyny nie patrzyły, włożyłam rękę pod swoją hawajską koszulę i rozplątałam bandaż, który krępował moje piersi. Zdjęłam go, rzuciłam na ziemię i przydeptałam obcasem. Potem głęboko wciągnęłam świeże, czyste powietrze. Kiedy dotarłyśmy do głównej bramy, na chwilę się zatrzymałyśmy. Spojrzałyśmy ponad wysokim ogrodzeniem z drutem kolczastym na Black Hill. Angielski wiejski krajobraz ciągnął się aż po horyzont. W dolinach wisiała miękka mgła, szczyty niskich wzgórz złociły się w słońcu, a ja się uśmiechnęłam, bo cały świat wydał mi się świeży, nowy i jasny.

2 Od wiosny 2007 roku aż do końca tego długiego lata, kiedy Pszczółka z nami zamieszkała, mój syn zdejmował kostium Batmana tylko na czas kąpieli. Zamówiłam drugi taki sam kostium, który podkładałam, gdy Batman pluskał się w wannie, żeby zmyć pot i plamy po trawie. Walka ze światem przestępczym była ciężka jak orka na ugorze. Mój syn zmagał się z Mister Freezem i jego straszliwym lodowym promieniem, Pingwinem – śmiertelnym wrogiem Batmana – i z jeszcze straszniejszym Puffinem, którego niespotykanego okrucieństwa twórcy serii o Batmanie z niewiadomych powodów nie opisali. Syn i ja musieliśmy znosić wszystkie tego konsekwencje – dom pełen akolitów, popleczników i pachołków, którzy obserwowali nas zza kanap, rechotali obrzydliwie w wąskich szparach między regałami i atakowali znienacka. Jedna wojna za drugą. Jako czterolatek mój syn na jawie i we śnie żył w pełnej gotowości. Odebranie mu demonicznej maski Batmana, kostiumu z lycry, lśniącego, żółtego pasa i kruczoczarnej peleryny nie wchodziło w grę. Zwracanie się do niego po imieniu również mijało się z celem. Oglądał się tylko za siebie, przekrzywiał głowę i wzruszał ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Moje nietoperze zmysły nie wyczuwają w pobliżu obecności chłopca o tym imieniu”. Reagował jedynie na imię Batman. Nie było sensu mu tłumaczyć, że jego ojciec zmarł. Mój syn nie wierzył w śmierć fizyczną. Śmierć mogła się przydarzyć tylko wtedy, gdy niecne intrygi czarnych charakterów nie były

stale duszone w zarodku – co oczywiście jest nie do pomyślenia. Tego lata – lata, kiedy zmarł mój mąż – każde z nas ukrywało się pod inną tożsamością. Mój syn skrywał się pod kostiumem Batmana, ja pod nazwiskiem zmarłego męża, a Pszczółka – choć u nas była stosunkowo bezpieczna – nadal trwała przy imieniu, które wybrała w czasach terroru. Tego lata byliśmy uciekinierami z rzeczywistości, uchodźcami z krainy własnego „ja”. Oczywiście ucieczka przed okrucieństwem to najbardziej naturalna rzecz na świecie. A tamtego lata to właśnie okrucieństwo nas połączyło. Pszczółka zadzwoniła do nas rankiem tego dnia, kiedy wypuścili ją z ośrodka dla uchodźców. Telefon odebrał mój mąż. Dopiero dużo później dowiedziałam się, że to ona – Andrew sam mi nigdy tego nie powiedział. Oznajmiła mu, że przyjeżdża, on jednak chyba nie miał odwagi ponownie się z nią spotkać. Pięć dni później się powiesił. Znaleźli go, dyndającego na stryczku, ze stopami muskającymi bezpańską ziemię. Śmierć to oczywiście schronienie. Udajesz się tam, gdy nowe imię albo maska i peleryna już cię nie chronią przed samym sobą. To tam uciekasz, gdy w żadnym z księstw sumienia nie udzielą ci azylu. Pszczółka zapukała do drzwi mojego domu pięć dni po śmierci Andrew – dziesięć dni po tym, jak została wypuszczona z ośrodka. Po dwóch latach i pokonaniu ośmiu tysięcy kilometrów nieco się spóźniła i nie zastała Andrew już przy życiu, ale zdążyła akurat na jego pogrzeb. – Dzień dobry, Saro – powiedziała. Przybyła o ósmej rano, a przedsiębiorca pogrzebowy zapukał o dziesiątej. Co do sekundy. Wyobraziłam sobie, jak stoi cicho przez kilka minut pod drzwiami, spoglądając na zegarek, czekając na chwilę, w której będzie mógł trzema lekkimi uderzeniami lśniącej, mosiężnej kołatki oddzielić naszą przeszłość od przyszłości. Drzwi otworzył mój syn. Uważnie zmierzył wzrokiem poważnego, wysokiego człowieka w nieskazitelnym stroju. Przedsiębiorca pogrzebowy pewnie wyglądał jak Batman w cywilu. Syn zawołał do mnie: – Mamo, to Bruce Wayne! Tego ranka wyszłam na ulicę i patrzyłam na trumnę Andrew przez grubą, zielonkawą szybę karawanu. Kiedy podeszła do mnie Pszczółka, prowadząc za rękę Batmana, przedsiębiorca pogrzebowy zaprowadził nas do długiej, czarnej limuzyny i skinieniem głowy zaprosił do środka. Powiedziałam, że wolimy pójść pieszo.

Idąc na pogrzeb mojego męża, wyglądaliśmy jak zaprojektowani w Photoshopie. Biała kobieta z klasy średniej, chuda czarna uciekinierka i mały, mroczny rycerz z Gotham City. Zupełnie jakby ktoś nas wyciął z innego zdjęcia i wkleił w tę scenę. Myśli galopowały mi w głowie, dręczące jak zły sen i poplątane. Od kościoła dzieliło nas zaledwie sto metrów. Szliśmy ulicą przed karawanem, a za nami tworzył się korek. Czułam się z tym okropnie. Miałam na sobie ciemnoszarą spódnicę, żakiet, rękawiczki i czarne pończochy. Pszczółka włożyła mój modny płaszcz przeciwdeszczowy na ciuchy, w których wypuścili ją z ośrodka – koszmarnie niestosowną hawajską koszulę i niebieskie dżinsy. Mój syn nie posiadał się z radości. On, Batman, zatrzymał ruch na jezdni! Jego peleryna łopotała na wietrze, kiedy kroczył dumnie, z uśmiechem od ucha do ucha pod czarną maską. Co jakiś czas jego detektory wykrywały wroga, którego należało zniszczyć, wtedy zatrzymywał się, niszczył go i szedł dalej. Martwił się, że zaatakują mnie niewidzialne hordy Puffina. Ja się martwiłam tym, że nie wysiusiał się przed wyjściem z domu i zleje się w spodnie. Martwiłam się też, że do końca życia pozostanę wdową. Początkowo uważałam, że jestem bardzo dzielna, decydując się na pójście pieszo do kościoła, ale szybko zaczęło mi się kręcić w głowie i poczułam się po prostu głupio. Bałam się, że zemdleję. Pszczółka podtrzymywała mnie i szeptała do ucha, żebym głęboko oddychała. Pamiętam, że myślałam: Jakie to dziwne, że to ty podtrzymujesz mnie na duchu. W kościele usiadłam w pierwszym rzędzie, Pszczółka zajęła miejsce po mojej lewej stronie, a Batman po prawej. Oczywiście kościół był pełen żałobników. Ani jednej osoby z pracy – starałam się oddzielać życie osobiste od zawodowego – ale przyszli wszyscy znajomi Andrew i moi. Czułam się zdezorientowana, zupełnie jakby cała zawartość mojego notesu z telefonami pojawiła się, ubrana na czarno, i zasiadła w ławach w porządku niealfabetycznym. Podzielili się na grupy zgodnie z jakimś niepisanym kodeksem żałoby: rodzina upiornie blisko trumny, starzy znajomi zbici w stadko koło chrzcielnicy. Nie potrafiłam się obejrzeć i spojrzeć na ten nowy naturalny porządek rzeczy. To wszystko wydarzyło się tak nagle. Jeszcze tydzień wcześniej byłam matką odnoszącą sukcesy zawodowe, a teraz siedziałam na pogrzebie męża pomiędzy superbohaterem i dziewczyną, która uciekła z Nigerii. Miałam wrażenie, że to sen, z którego się obudzę przy odrobinie wysiłku. Patrzyłam na trumnę przystrojoną białymi

liliami, Batman przychylnym wzrokiem spozierał na stułę i komżę pastora. Z powagą pokazał mu oba kciuki podniesione w górę – jeden bojownik w pelerynie pozdrowił drugiego. Pastor odwzajemnił ten gest, po czym opuścił kciuk na wypłowiałe pozłacane brzegi Biblii. Kościół wypełniała cisza i nastrój oczekiwania. Mój syn się obejrzał, a potem spojrzał na mnie. – Gdzie tatuś? – spytał. Uścisnęłam jego gorącą, spoconą dłoń i wsłuchałam się w odgłosy kaszlu i pociągania nosem odbijające się echem po wnętrzu kościoła. Jak miałam wytłumaczyć synkowi śmierć taty? Oczywiście Andrew zabiła depresja – depresja i poczucie winy. Mój syn nie wierzył jednak w śmierć, a tym bardziej w to, że jej przyczyną mogą być zwykłe emocje. Śmierć mogły zadać lodowe promienie Mister Freeze’a, ewentualnie potężne skrzydła Puffina – ale zwykły telefon od niepozornej dziewczyny z Afryki? Niewytłumaczalne. Wiedziałam, że kiedyś będę musiała mu opowiedzieć całą tę historię. Jak to zrobię? Andrew zaczął powoli pogrążać się w depresji, która w końcu mi go odebrała, dwa lata wcześniej, latem 2005 roku. Wszystko zaczęło się tego dnia, kiedy na pustej plaży w Nigerii poznaliśmy Pszczółkę. Jedyną pamiątką, jaka mi została z tego spotkania, jest puste miejsce po środkowym palcu lewej dłoni. Ślad po amputacji wygląda bardzo czysto. Po palcu został tylko kikutek, fantom, którym kiedyś wciskałam klawisze E, D i C na klawiaturze laptopa. Teraz pisanie tych liter sprawia mi kłopot. Umykają mi, kiedy są najbardziej potrzebne. „Działo” przemienia się w „ziało”, a „drogi” w „rogi”. Tego palca najbardziej mi brakuje tuż przed złożeniem nowego numeru mojego magazynu, kiedy wszyscy korektorzy już poszli do domu, a ja dopisuję ostatnie poprawki. Kiedyś puściliśmy numer z artykułem, w którym napisałam, że „Rżę na widok wrażliwych mężczyzn”. Chodziło oczywiście o „drżę”. Kiedy przyszło ze sto listów od rozgniewanych młodych mężczyzn, którzy przypadkiem przeczytali mój artykuł (pewnie w przerwie między masowaniem pleców swojej dziewczyny a zmywaniem naczyń), zaczęłam sobie uświadamiać, jak bardzo jestem podenerwowana. Odpisywałam, że to literówka, lecz nie dodawałam, że przyczyną jej popełnienia było obcięcie mi palca stalową maczetą na plaży w Nigerii. Jak nazwać spotkanie, w wyniku którego zyskuje się afrykańską dziewczynę, a traci możliwość wystukania E, D i C na klawiaturze komputera? Pszczółka by odparła: „Takie słowo chyba

nie istnieje w twoim języku”. Siedziałam w ławie, masowałam kikut po palcu i po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że mój mąż był skazany na śmierć już w dniu, w którym poznaliśmy Pszczółkę. W ciągu dwóch następnych lat miałam coraz częściej złe przeczucia, których kulminacja nastąpiła tego potwornego poranka dziesięć dni przed pogrzebem. Obudził mnie dzwonek telefonu. Cała zesztywniałam ze strachu. Był to zwykły dzień powszedni. Czerwcowy numer magazynu lada chwila miał trafić do drukarni, felieton Andrew dla „Timesa” również był gotowy. Zwykły poranek, a jednak z przerażenia aż mi się zjeżyły włoski na przedramionach. Nigdy nie należałam do tych szczęśliwych kobiet, które twierdzą, że nieszczęścia spadają na człowieka jak grom z jasnego nieba. Moją tragedię poprzedzały niezliczone przeczucia i drobne odstępstwa od normalności. Nieogolony podbródek Andrew, druga butelka wina otworzona wieczorem w dzień powszedni, użycie strony biernej w jego najnowszym felietonie. „Pewne postawy, które zostały przyjęte przez to społeczeństwo, spowodowały niejako zagubienie komentatora”. To ostatnie zdanie, jakie napisał mój mąż. W swoich felietonach dla „Timesa” zawsze wyrażał się niesłychanie precyzyjnie. Dla laika słowo „zagubienie” mogłoby stanowić synonim słowa „dezorientacja”. Dla mojego męża było to zakamuflowane pożegnanie. W kościele panował chłód. Słuchałam kazania pastora: „Gdzież jest, o śmierci, twój[1] oścień?”. Patrzyłam na lilie i wdychałam ich słodki, oskarżycielski zapach. Boże, tak bardzo żałowałam, że nie poświęcałam więcej uwagi Andrew! Jak wytłumaczyć synowi, że sygnały były tak subtelne? Że katastrofa, gdy jest już pewna swej siły, zapowiada się, ledwo poruszając ustami? Podobno na godzinę przed trzęsieniem ziemi ciężkie chmury nieruchomieją na niebie, wiatr przemienia się w gorący podmuch, a ptaki cichną w drzewach. Tak, ale podobne okoliczności mogą się pojawić przed zwykłym lunchem. Gdybyśmy wpadali w panikę za każdym razem, kiedy wiatr ustaje, musielibyśmy chować się pod stół, zamiast go nakrywać do obiadu. Czy mój syn uwierzy, że tak właśnie było z jego ojcem? „Batmanie, włoski zjeżyły mi się na rękach, ale miałam przecież dom na głowie. Nie wierzyłam, że on rzeczywiście to zrobi”. Będę mogła szczerze powiedzieć tylko tyle, że obudził mnie dźwięk telefonu, a moje ciało czuło, że wydarzy się coś złego, lecz nie przewidziałam jak bardzo.