- Dokumenty5 863
- Odsłony852 978
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań668 264
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Chuck Wendig - Star Wars Koniec i Początek t.2 Dług życia
Rozmiar : | 2.0 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Chuck Wendig - Star Wars Koniec i Początek t.2 Dług życia.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Chuck Wendig STAR WARS. KONIEC I POCZĄTEK: DŁUG ŻYCIA Tom II przełożyła Anna Hikiert
Star Wars: Aftermath: Life Debtis a work of fiction. Names, places, and incidents either are products of the author’s imagination or are used fictitiously. Any resemblance to actual events, locales, or persons, living or dead, is entirely coincidental. Copyright © 2017 by Lucasfilm Ltd.® & TM where indicated. All rights reserved. Book design by Christopher M. Zucker Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVII Wydanie I Warszawa, MMXVII
Spis treści Dedykacja *** Preludium. Jakku, trzydzieści lat wcześniej Część pierwsza Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Interludium. Velusia Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Interludium. Koronet, Korelia Rozdział siódmy Rozdział ósmy Interludium. „Annihilator” Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Część druga Interludium. Flotylla Alderaana Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Interludium. Takodana Rozdział piętnasty Część trzecia Rozdział szesnasty Rozdział siedemnasty Rozdział osiemnasty Interludium. Tatooine Rozdział dziewiętnasty Rozdział dwudziesty Rozdział dwudziesty pierwszy Część czwarta Rozdział dwudziesty drugi Rozdział dwudziesty trzeci Interludium. Miasto Binjai-Tin, Nag Ubdur Rozdział dwudziesty czwarty Rozdział dwudziesty piąty Rozdział dwudziesty szósty Rozdział dwudziesty siódmy Rozdział dwudziesty ósmy Część piąta
Rozdział dwudziesty dziewiąty Rozdział trzydziesty Interludium. Darropolis, Hosnian Prime Rozdział trzydziesty pierwszy Rozdział trzydziesty drugi Rozdział trzydziesty trzeci Interludium. Ryloth Rozdział trzydziesty czwarty Rozdział trzydziesty piąty Rozdział trzydziesty szósty Rozdział trzydziesty siódmy Rozdział trzydziesty ósmy Rozdział trzydziesty dziewiąty Rozdział czterdziesty Rozdział czterdziesty pierwszy Rozdział czterdziesty drugi Epilog. Trzydzieści lat wcześniej O Autorze
Z dedykacją dla wszystkich, którym serce bije mocniej za każdym razem, kiedy na ekranie lub kartach powieści pojawia się Han Solo…
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce…. Imperium pogrążyło się w chaosie. Podczas gdy stary porządek wali się w gruzy, raczkująca Nowa Republika robi wszystko, by położyć kres konfliktom targającym galaktyką. Wielu imperialnych przywódców porzuciło swoje posterunki, licząc na to, że umkną przed sprawiedliwością, skrywając się w najodleglejszych zakątkach znanej przestrzeni kosmicznej. Tych imperialnych dezerterów ściga zaciekle Norra Wexley i jej zespół, złożony z wyrzutków i straceńców. Kolejne aresztowania sprawiają, że coraz więcej cierpiących niegdyś pod jarzmem Imperium planet odzyskuje nadzieję na lepszą przyszłość. Nikt zaś nie pragnie wolności bardziej niż Wookiee z Kashyyyka. Bohaterowie Rebelii Han Solo i Chewbacca skrzykują grupę przemytników i szumowin, aby uwolnić Kashyyyk od imperialnych ciemięzców – raz na zawsze. Tymczasem szczątki Imperium, obecnie pod rządami wielkiej admirał Rae Sloane i jej potężnego, tajemniczego doradcy, przygotowują się do przeprowadzenia miażdżącego kontrataku. Jeśli ich plan się powiedzie, Nowej Republice zagrozi rozłam i upadek, zaś galaktyka – w chwili, w której najbardziej potrzebuje pomocy i wytchnienia – pogrąży się w otchłani bezprawia…
Preludium Jakku, trzydzieści lat wcześniej Chłopiec biegnie. Jego kroki dudnią odbite echem od ubitej ziemi. Nie ma butów – jego stopy są owinięte wystrzępionymi gałganami, takimi samymi taśmami jak te, których Mersa Topol używa do opatrywania ran górników i złomiarzy przychodzących do anachoretki i znachorki po pomoc. Ziemia jest twarda, wyboista i boleśnie rani podeszwy stóp. Jednak stopy chłopca nie krwawią, bo skóra na nich jest mocna. A on jest silny, chociaż wielu uważa go za słabeusza. Każdy krok wzbija w powietrze tumany pyłu. Wokół osypują się skalne okruchy. Chłopiec coś ściga: podwójną białą smugę kondensacyjną przecinającą martwe niebo. Zostawia ją za sobą lecący wysoko w górze dziwny statek. Statek, jakiego chłopiec nigdy wcześniej nie widział. Jest lśniąco czarny, gładki niczym wypolerowane szkło. Chłopiec czyścił akurat panele słoneczne, gdy statek przeleciał nad jego głową. Inny chłopiec, Brev – sierota tak jak on – powiedział do niego: – Spójrz na ten piękny statek, Galli! Narawal, jednooka dziewczynka, wydęła spękane, krwawiące wargi i parsknęła: – Długo taki piękny nie pobędzie. Nic tu nie pozostaje piękne zbyt długo – dodała ze znawstwem. Musiał to zobaczyć. Musiał obejrzeć piękny statek, nim Jakku go zniszczy. Nim wichry niosące chmury kamieni poznaczą jego kadłub bliznami, nim słońce odrze go z barw. Anachoretka Kolob kazała chłopcu zostać i skończyć pracę, jednak nie posłuchał jej. Jak mógłby posłuchać? Statek przyciągał go jak magnes. Przyzywał jak przeznaczenie. Biegł. Pokonał jeden kilometr, a potem kolejny, dopóki nogi nie zaczęły go boleć tak bardzo, że miał wrażenie, iż zmieniły się
w kawały suszonego, solonego mięsa przytroczone do jego bioder. Teraz jednak jest tu, na szczycie płaskowyżu Żebrzącej Dłoni – płaskiej, wypiętrzonej skały, o której anachoreci mówią, że to święte miejsce. Tysiące lat wcześniej, kiedy Jakku było rzekomo tętniącą życiem, zieloną planetą, zamieszkiwał je ponoć Święty Eremita. Tutaj, w dolinie, chłopiec dostrzega wreszcie statek. Słońce uwięzione w gładkiej powierzchni jego kadłuba lśni tak oślepiająco, że razi oczy nawet w świetle dnia. „Mógłbym się tu zatrzymać” – myśli chłopiec. Owszem, mógłby. Wie, że powinien się odwrócić na pięcie i wrócić – wrócić do domowego regulaminu, do pracy, kontemplacji i reszty sierot. A jednak nie może tego zrobić. Jest jak w transie – jakby ktoś przyprowadził go tu na niewidzialnej smyczy. „Podejdę jeszcze trochę bliżej – myśli chłopiec. – Nikt nie zauważy, że mnie nie ma”. Wstępuje na wąską ścieżkę prowadzącą w głąb doliny. Gdy dociera do jej dna, od statku dzieli go tylko kilkanaście skalnych formacji – pokrzywionych iglic z czerwonawego kamienia sterczących z piasku niczym połamane, zakrwawione kły. Chłopiec porusza się ostrożnie, przemykając ukradkiem między skałami. Próbuje być cicho niczym czmychomysz, która wędruje po pustyni o zmroku, gdy stygną piaski. Wreszcie znów widzi statek. Statek, który zupełnie tu nie pasuje. Jego powierzchnia jest jak ciemne lustro, a kadłub długi i smukły, o zawiniętych w tył skrzydłach i szkarłatnych oknach. Przycupnął pośród skał, cichy i cierpliwy niczym przyczajony drapieżnik – jak jedna z podstępnych vworkk, które pikują i pożerają malutkie czmychomyszy. Chłopiec śmiga od kamienia do kamienia, dopóki nie dociera w pobliże statku – dość blisko, by poczuć nikły zapach ozonu i ciepło słońca odbitego od lśniącej powierzchni. Powietrze nad statkiem faluje i drga. Wszystko spowija martwa cisza. Z wnętrza nie dobiega żaden dźwięk. „Napatrzyłem się już – myśli chłopiec. – Trzeba wracać”. Jednak nie może się ruszyć.
W końcu statek dygocze lekko i wydaje z siebie cichy syk. Spod jego brzucha opada trap, a w rozgrzane powietrze buchają kłęby gazów. Po trapie schodzi postać. Na jej widok chłopiec nieomal wybucha śmiechem – za mężczyzną ciągnie się długi tren fioletowej peleryny, a jego głowę zdobi śmiesznie wysoka czapka. „Niektórzy z anachoretów noszą podobne ciężkie szaty, prawda?” – przypomina sobie po chwili. Twierdzą, że w ten sposób się umartwiają. To duże poświęcenie. Zapominanie o bólu i niewygodach jest cenną sztuką. Może ten człowiek jest anachoretą? Ale przecież anachoreci unikają pięknych, kosztownych rzeczy, czyż nie? Mówią, że przywiązanie do dóbr materialnych to zło. A zdaniem chłopca statek z pewnością można zaliczyć do dóbr materialnych. Podobnie jak droidy, które z niego wysiadają: jest ich sześć. Kroczą sztywno, wyprężone, a od ich czarnych pancerzy bije blask. Z insektoidalnych głów sterczą anteny. Mężczyzna w fioletowych szatach daje gestem znak. Z ich sztucznych ust dobiega seria dźwięków i kliknięć, a potem wszystkie zstępują na twardą, wypolerowaną piaskiem skałę. Chłopiec przygląda się, jak układają na ziemi czarne skrzynki połączone ze sobą promieniami zielonego światła – tak silnego, że widać je nawet w dzień – i tworzące coś na kształt ramy. Mężczyzna schodzi powoli po trapie. Szelest peleryny sunącej po gładkim metalu przypomina odgłos ziarenek piasku bębniących w arkusz blachy. – To tutaj. To właśnie to miejsce. Oznaczcie je i zacznijcie kopać. Wrócę. – Tak jest, doradco Tashu – potwierdza jeden z droidów. Właśnie w tej chwili do chłopca dociera, że to może być jego szansa. Nienawidzi tego świata. Nie należy do niego. Gdy mężczyzna w fioletowych szatach wspina się po trapie, chłopiec myśli: „Teraz albo nigdy. Mógłbym opuścić to miejsce i więcej tu nie wrócić”. Zamiera na krótką chwilę sparaliżowany strachem. Niepewność nie pozwala mu się ruszyć – nie ma przecież pojęcia, dokąd leci ten statek, kim jest człowiek w fioletowych szatach ani co mu zrobi, jeśli
go znajdzie. Wie jednak z niezachwianą pewnością jedno: to miejsce jest martwe. Trap zaczyna się podnosić, a chłopiec imieniem Galli myśli gorączkowo: „Szybko!”. I tak właśnie robi: jest szybki i cichy jak czmychomysz. Skacze i chwyta się krawędzi chowanego trapu. Podciąga się i wślizguje do środka, wpełzając w ciemność, podczas gdy statek odlatuje.
Część pierwsza
Rozdział pierwszy Leia spaceruje niespokojnie po komnacie. Ostre chandrilańskie słońce prześwieca jasno przez szpary opuszczonych żaluzji. Środek pomieszczenia zajmuje holoplatforma z błękitnego szkła – w tej chwili cicha i pusta. Leia przychodzi tu każdego dnia o tej samej porze, czekając na holotransmisję. Han powinien się już dawno odezwać. Od umówionej daty minęło tak wiele dni i… Powietrze nad platformą migocze i rozbłyskuje holograficznym obrazem. – Leia! – mówi niebieskawa postać jej męża formująca się z rozmazanych vokseli. – Han! – woła księżniczka, wchodząc w pole zasięgu transmisyjnego. – Tęskniłam. – Ja też. Jednak jego głos zdradza, że coś jest nie w porządku. Pobrzmiewają w nim jakieś ponure nuty. Echo rozpaczy. I nie tylko – słychać w nim też gniew. Han nie jest zły na nią. Nawet mimo dzielącego ich dystansu Leia wyczuwa jego emocje – i wie, że ten gniew jest skierowany do wewnątrz. Jest jak nóż wbijany we własne trzewia. Han Solo jest wściekły na samego siebie. Leia wie także, co za chwilę usłyszy. – Wciąż go nie znalazłem – wzdycha Han. Chewbacca zniknął. Dwa miesiące temu Han powiedział jej, że nadarza się okazja zrobić to, czego nie chciała się podjąć Nowa Republika: wyzwolić ojczystą planetę Chewiego, Kashyyyk, spod imperialnego jarzma. Poprosiła go wówczas, żeby zaczekał, żeby to przemyślał, jednak odparł, że teraz jest pora, by działać. Twierdził, że jego stara znajoma, przemytniczka imieniem Imra, ma pewne informacje. Leia przestrzegała go, żeby jej nie ufał. Okazało się, że przeczucie jej nie myliło. – Nadal jesteś na Zewnętrznych Rubieżach? – pyta Leia.
– Na skraju Dzikiej Przestrzeni. Mam kilka tropów, jednak żaden z nich nie zapowiada się obiecująco. – Wróć do domu, Han – błaga go. – Próbuję urobić Senat. Jeśli przekonam ich do głosowania, będziemy mogli interweniować w sprawie Kashyyyka, a przy okazji może znaleźć Chewbaccę i resztę. Twoja opinia, opinia generała, mogłaby ich prze… – Wcześniej ich nie przekonała – wchodzi jej w słowo. – Więc spróbujmy jeszcze raz. Holograficzny Han kręci głową. – Nie jestem już generałem. Tylko zwykłym piratem. – Nie mów tak – upomina go Leia. – Wszyscy pamiętają o tym, że prowadziłeś zespół Sojuszu na Endorze. Znają cię jako generała, nie jako… – Leio, podałem się do dymisji. – Co takiego? – Muszę to zrobić po swojemu. To mój obowiązek. Ja mam swoją robotę, ty masz swoją. Ty troszczysz się o Republikę, ja o… Znajdę Chewiego sam. – O nie – protestuje Leia. – Nic z tego. Ani mi się waż. Przylecę do ciebie. Powiedz tylko, gdzie jesteś. Powiedz, czego potrzebujesz… Han uśmiecha się do niej smutno. – Jesteś potrzebna na miejscu. I to zarówno im, jak i mnie. Nic mi nie będzie, naprawdę. Znajdę Chewiego. A potem wrócę do domu. – Obiecujesz? – Obie… – Hologram faluje nagle, a Han odwraca się gwałtownie. – Han! – A niech to… – zaczyna Solo, ale obraz znów migocze. – Ataku… Transmisja zostaje przerwana. Wnętrzności Lei przenika fala lodowatego niepokoju. „Tylko nie to…!”. Znów zaczyna spacerować w tę i we w tę, licząc na to, że Han jeszcze się odezwie i wyjaśni jej, co się stało. Mijają minuty, godziny, wreszcie zapada zmrok. Holoplatforma milczy. Gdzieś tam, daleko, jest jej mąż. Gdzie? Leia nie ma pojęcia. A Han ma kłopoty.
Leia musi go znaleźć. Całe szczęście, że wie, kogo prosić o pomoc.
Rozdział drugi Tratwa repulsorowa sunie pośród mgły. Mija masywne kamienne iglice, czarne jak noc i ostre jak włócznie. Wyglądają jak czujni strażnicy, o szczytach wyciosanych w kształty krzyczących twarzy. Daleko w dole lśnią meandry pulsującego zielonego światła – kolonie świecących grzybów, porastających przepastne wnętrza Vorlaga. Jom Barell łapie za łańcuch i przeciąga wzdłuż niego tratwę, metodycznie, metr za metrem. Łańcuchy, mocowane do ośmiokątnych śrub sterczących z każdej iglicy, łączą tych mrocznych strażników. Tratwa nie ma silników napędowych, jedynie repulsory, więc sunie przez mgłę niemal bezszelestnie. – Nie podoba mi się to – mówi Jom. – A co tu jest do podobania? – parska Sinjir Rath Velus. Leży na plecach, z rękami skrzyżowanymi na piersi. – Mgła jest zimna, dzień paskudny, a ja trzeźwy jak droid protokolarny. – Podrywa się nagle. – Wiedzieliście, że na Gwieździe Śmierci była knajpa? Paskudna, ponura speluna, jak wszystko co imperialne. Mało co z jej asortymentu nadawało się do picia. Jeśli jednak znało się Pilkeya, barmana, można było dostać co nieco z jego „specjalnej rezerwy”… – Wszystko jest w porządku – przerywa mu Norra Wexley. – Wszystko idzie zgodnie z planem. Zasadniczo plan jest taki sam jak zwykle: wchodzą, chwytają ofiarę i dostarczają ją przed oblicze organu sprawiedliwości na Chandrili. Co prawda zazwyczaj plan nie wymaga od nich zakradania się w tym celu do górskiej fortecy słynnego handlarza niewolników… – Jasne – prycha Jom. – To klasyczny układ idioty. Lepiej, żeby ta nasza dziewucha zrobiła, co trzeba… – To nie jest „nasza dziewucha” – poprawia go z naciskiem Sinjir. – Zacznijmy od tego, że to nie dziewucha, Barell. Jas jest dorosłą kobietą i na pewno z chęcią skopałaby twoje dupsko z tej tratwy, gdyby się dowiedziała, że wtryniasz się w jej sprawy. – Jest łowczynią nagród, oto kim jest! – zrzędzi Jom, przyciągając
tratwę do następnego słupa. – A ja nie ufam łowcom nagród. – Odruchowo sięga do nastroszonych wąsów i przygładza je nerwowo. – Tak, tak, wszyscy o tym pamiętamy – wzdycha Sinjir. – Podobnie jak o tym, że nie ufasz byłym imperialcom. Jom wzrusza ramionami. – A powinienem? – Po tym wszystkim? Mógłbyś chociaż spróbować. – Chyba po prostu nie rozumiesz, co Imperium zrobiło ludziom takim jak ja i dlaczego Rebelia… – Doskonale to rozumiemy, Jom – zapewnia go Norra. – Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Czy może raczej tratwie. Spójrzcie tylko – mówi, wskazując na coś ręką. Gdy patrzą za jej dłonią, widzą pośród mgieł potężny kształt: wielki czarny cień, sylwetkę pałacu o strzelistych wieżach i pękatych balustradach. Jeśli będą dalej podążać wzdłuż łańcucha przymocowanego do skał, zaczną się wznosić coraz wyżej i wyżej, aż do bram wielkiego kompleksu wykutego w szczycie uśpionego wulkanu. To dom Slussena Zarazy zwanego Czerwoną Zarazą, Jego Zjadliwością, Strażnikiem Ludzi i Zabójcą Wrogów, Księciem i Pierwszym Synem Vorlaga, Pierwszym Potomkiem Slussena Urla-fira Kal Kethina-wa Zarazy. Mordercy. Handlarza niewolników. I szumowiny. Jednak to nie on jest ich celem. Tym razem mają zlecenie na byłego imperialnego wiceadmirała. Mężczyznę nazwiskiem Perwin Gedde, który zdezerterował z Imperium z okrągłą sumką kredytów – wystarczającą, by zapewnić sobie wygodny, bezpieczny żywot pod skrzydłami gangstera takiego jak Slussen Zaraza. Na niekończącym się przyprawowym haju. Mając na usługach zastępy niewolników. Opływając w luksusy. Pod znakomitą ochroną w warownej fortecy na szczycie wulkanu. Fortecy strzeżonej tak pilnie, że próba dostania się do niej przez główną bramę byłaby krokiem co najmniej nierozważnym. Bo strzegą jej trzy wściekłe bestie hroth. I dwie wieżyczki fazowe. A także dwójka strażników hrothów. Nie mówiąc już o laserowej kracie… Ale to nie ma znaczenia, ponieważ oni nie zamierzają się dostać do
twierdzy główną bramą. Zrobią to po kryjomu. Jom przesuwa tratwę między dwoma kolejnymi słupami, a potem wyciąga rękę do Norry, jednak kobieta nie korzysta z jego niemej propozycji. – Sama to zrobię – mówi do niego. – Wiesz, że nie musisz ciągle wszystkiego pilnować? – Sięga po kotwiczkę i montuje ją do wyrzutni. Jom przygląda się w milczeniu, jak Norra celuje w stronę skały. – Daj sygnał. Sinjir podnosi boję ratunkową z wyposażenia ich statku „Halo” i wysyła trzy krótkie impulsy. Czerwone światełko pulsuje we mgle. Sekundy upływają, aż nagle… W oddali rozbłyskuje bliźniacze czerwone światło. Sygnał dochodzi z punktu u stóp góry. – Jas, ty cwana rogata bestyjko! – cieszy się Sinjir, klaszcząc w dłonie. Norra ucisza go i wystrzeliwuje kotwiczkę w stronę, z której nadano sygnał. Pistolet nie robi dużego hałasu. Wystrzałowi towarzyszy stłumione „puff!” i linka zaczepiona pod tratwą przecina ze świstem powietrze. Z oddali dobiega ledwie słyszalne szczęknięcie. Udało się. Jom chwyta za linkę i prowadzi wzdłuż niej tratwę w stronę skały u stóp fortecy. W tym miejscu powinni znaleźć wnękę służącą według uzyskanych przez nich informacji do karmienia hrothów. Paskudztwa mają skrzydła i lubią polować w powietrzu kilka razy dziennie, a skalna półka to ich jadalnia. Jest chroniona przez laserową siatkę – w tej chwili nieaktywną dzięki Jas przebywającej tu od kilku dni. Czerwony sygnał oznaczał, że została wyłączona i droga do fortecy stoi otworem. – Mówiłem, że da radę – szepcze Sinjir. W odpowiedzi Jom mamrocze tylko powątpiewająco. Tratwa płynie przez mgłę. Przed nimi coraz wyraźniej rysuje się droga prowadząca do wnętrza góry: ziejąca paszcza, najeżona kłami stalaktytów i stalagmitów. Na szczęście nie ma śladu czerwonej poświaty laserowej bramy. Jas zrobiła, co do niej należało. Jom
podprowadza tratwę bliżej, zarzuca linkę i owija wokół jednej ze skał. Jedno po drugim zsiadają i wchodzą do przestronnej skalnej wnęki. Smród jest tak silny, że niemal łzawią oczy. Pod ścianami stoją metalowe pojemniki pełne surowego mięsa – oskubanych, bezgłowych ptaków, szczątków nieznanych zwierząt, nóg z kopytami, wilgotnych wnętrzności. Nad padliną kłębią się roje robactwa. „To pewnie karma dla hrothów” – domyśla się Norra. Sądząc po czerwonych rozbryzgach na skałach, ktoś rzuca im żarcie, które bestie łapią w locie. – Zaraz się porzygam – informuje Sinjir. – Co za smród! – jęczy Jom. – Małpojaszczura wywinęłoby od niego na lewą stronę. Gdzie Jas? – dodaje, ściągając brwi. – Pewnie w środku – mówi Norra. – Chodźmy. Udało się to dzięki prostemu planowi: Jas Emari zakradła się tu kilka dni temu, udając szukającą pracy łowczynię nagród (co zresztą nie odbiegało zbytnio od prawdy, nie mówiąc już o tym, że wyprzedzała ją fama). Szefowie przestępczego półświatka przyciągają łowców nagród, tak jak padlina przyciąga muchy: łowcy szukają pracy, a gangsterzy chętnie im ją zapewniają. Zadaniem Jas było wpuszczenie ich do środka. Teraz pora przystąpić do realizacji głównej części planu. Rozkład fortecy znają dzięki holokronowi dostarczonemu im przez… No, jeśli chodzi o ścisłość, to wykradzionemu Suratowi Nuatowi, akivańskiemu bossowi, który pilnie śledził powiązania między Imperium a przestępczym półświatkiem – na wypadek gdyby pewnego dnia potrzebował na kogoś haka. Zdobyli całe mnóstwo cennych informacji. W istocie to datakostka była bodźcem do zorganizowania tej misji. Gdy wyjdą z jadalni bestii (zdaniem Norry, nawet „jak najszybciej” nie będzie w tym przypadku dość szybko), czeka ich wspinaczka tunelami prowadzącymi do fortecy… a także serca perkoczącego wulkanu. Oznacza to tyle, że będą musieli uważać, by nie wylądować we wrzącej lawowej zupie. Tunelami dotrą do południowej wieży, zaczekają, aż Gedde wróci do swoich komnat, a potem go capną i znikną. Załadują go na tratwę i oddalą się, nim ktokolwiek się
spostrzeże. Imperialny dezerter ma trafić przed sąd Republiki. Imperium musi zapłacić za swoje czyny, jednym zbrodniarzem wojennym za drugim. Gdy będą mieli Geddego, Temmin przyleci po nich i – jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem – odlecą stąd, nim ktokolwiek zorientuje się, że Gedde znikł. „Temmin…”. Norra wraca myślami do syna. Biedny, pozbawiony ojca Temmin. Należy do jej zespołu, a ona każdego dnia wyrzuca sobie, że nie powinien. Jest na to zbyt młody! Nawet jeśli każdego dnia udowadnia, jak wiele potrafi. Jest zbyt… cenny. Tym bardziej teraz, kiedy znów są razem. Norra nie może przestać myśleć o tym, że zanadto go naraża. Oni wszyscy się narażają. A wikłanie w to wszystko własnego syna jest z jej strony kompletnym brakiem odpowiedzialności. A jednak jakaś chciwa, samolubna cząstka Norry przypomina jej nieustannie, że jedynym innym wyjściem byłoby znów go porzucić. Wie, że to by ją zabiło. Jaki więc ma wybór? Wycofać się? Rzucić to wszystko? „Dlaczego właściwie nie?” – zadaje sobie pytanie, jednak za chwilę gani się w duchu: to nie czas na takie rozmyślania. Mają robotę do wykonania. Wchodzi do tunelu. Jom i Sinjir tuż za nią… Nagle za ich plecami rozlega się głośny trzask i wszystko oblewa czerwona poświata. Laserowa krata znów działa – świetlne promienie skwierczą i iskrzą. Przepalają linę mocującą do skały tratwę, która niemal natychmiast znika we mgle. – Nie! – krzyczy Jom. Z oddali dobiega stukot obcasów i po chwili w skalnej niecce pojawiają się strażnicy: zbiry różnych ras, o głowach skrytych w pordzewiałych hełmach. Jest ich czterech i celują z blasterów. Jom ma już w ręce broń, podobnie jak Sinjir. Norra także sięga do kabury na biodrze… Ktoś za plecami strażników odchrząkuje i spomiędzy nich wychodzi Vorlaggn o spękanej skórze przypominającej zwęglone mięso. Spod strupów sączy się przejrzysta ciecz, którą bandzior osusza brudną
brązową szmatą. Zatrzymuje się i mruga trojgiem głęboko osadzonych oczu. To Slussen Zaraza. – Widzę, że postanowiliście naruszyć spokój Jego Zjadliwości Slussena Zarazy – mówi mlaszczącym, kleistym głosem, jakby słowa z trudem torowały sobie drogę przez zalegające mu w krtani skrzepy. – Slussen nie chce was tutaj. Slussen uważa wasze najście za bardzo, bardzo niegrzeczne. Norra przez chwilę sądzi, że mają do czynienia z jakimś emisariuszem, jednak wówczas sobie przypomina: Jas mówiła jej kiedyś, że Vorlaggnowie przemawiają w trzeciej osobie. Dziwny nawyk. Jom celuje do Slussena. – Nie przyszliśmy po ciebie. – Tylko po Geddego – dopowiada Sinjir. – Daj go nam, a odpuścimy sobie spacery po tej stercie parującego poodoo, którą nazywasz pałacem. Co ty na to? Vorlaggn bulgocze. – Slussen nic wam nie da. Gedde! Zza rogu wychodzi ich cel: wiceadmirał we własnej osobie. Mężczyzna odpowiedzialny rzekomo za jeden z najbrutalniejszych programów broni biologicznej, w którym na okupowanych światach testowane są różnego rodzaju starożytne choroby zsyłane ze statków na orbitach. Jest chudy – z wyjątkiem bladego brzuszyska wystającego z rozchełstanej szarej koszuli. Jego skóra ma ziemisty odcień i jest poznaczona dziobami świadczącymi o uzależnieniu od przyprawy. To człowiek zniszczony przez nałóg. Ale nie jest sam. Wypycha kogoś przed siebie… To Jas. Trzyma ją za kark i przystawia jej do skroni lufę pistoletu. Zabraczka próbuje wyszarpnąć się z jego uścisku, ale bezskutecznie. – Slussen schwytał waszą łowczynię nagród – informuje ich Zaraza. – Jeśli nie rzucicie broni, Slussen postara się, by jej głowę przeszył blasterowy ogień, i rzuci jej mózg bestiom hroth na pożarcie.
Sinjir wzdycha. – Szlag by to. – Rzuca pistolet na podłogę. Norra ostrożnie odpina kaburę i pozwala, by opadła na ziemię. Ale Jom nie odpuszcza. – Nie poddam się – oświadcza. – W służbach specjalnych uczą nas, że nasza broń to część nas samych. Nie mógłbym jej oddać, tak jak nie mógłbym oddać własnej ręki czy… Sinjir porusza się błyskawicznie: chwyta pistolet Joma i wyrywa mu go z ręki, a potem ciska blaster o ścianę. – Oni mają Jas, idioto! Strażnicy podchodzą i zabierają ich broń. Gedde z drapieżnym uśmiechem oblizuje wargi. – Wy rebelianccy głupcy! Odeślemy was Imperium, a ja zasłużę sobie na amnestię… Poirytowana Jas odsuwa się od niego i odtrąca przystawiony do skroni pistolet. – Chyba możesz już przestać wciskać mi tę lufę w czaszkę. „To nasza szansa. Jas jest wolna!” − myśli gorączkowo Norra. Jednak po chwili dociera do niej, że łowczyni nagród poszło coś za łatwo. Żadnej szarpaniny – tylko rozdrażnienie na jej twarzy. Nagła świadomość uderza w nią niczym taran: zostali zdradzeni. Jas odchodzi od Perwina Geddego z dłońmi wsuniętymi jakby nigdy nic w kieszenie. – Wybaczcie, kochani – mówi słodko. – Ale stare nawyki wzięły górę. Nie zmienię tego, kim jestem. – Wzrusza ramionami. – Dali lepszą cenę. Naprawdę niezłą. – Wyciąga datapad i rzuca go Norze. Pilotka łapie go, a gdy go włącza, na wyświetlaczu pojawia się list gończy – nagroda za ich zespół. Z ekranu patrzą na nią ich twarze… między innymi twarz jej syna. – Ty mała, chciwa pluskwo! – cedzi Barell. – Ufałem ci! – Nieprawda – odpowiada Jas. – I słusznie. Bardzo dobrze na tym wyjdę. Gedde zapłaci mi za uprzedzenie go o próbie jego schwytania, a ten tu Vorlaggn odpali mi dwadzieścia procent… – Slussen powiedział piętnaście. – Cóż, warto było spróbować. Piętnaście procent z nagrody za was.
– Jas, nie rób tego – błaga Norra. Po twarzy Jas Emari przemyka cień smutku. – Przykro mi, ale mam rachunki. Długi same się nie spłacą, a Republika nie gwarantuje mi płynności finansowej. – Salutuje im niedbale. – Było… zabawnie – mówi na odchodnym. Gedde parska śmiechem. – Zapraszam do klatek! Sinjir nie przepada za klatkami, a już szczególnie takimi, które wiszą nad przepaścią – nieważne, tu, na Vorlagu, czy na Akivie, w lochach Surata Nuata. Te tutaj są małe i ciasne niczym trumny przyczepione do czarnej skały niedaleko wejścia do sali karmienia hrothów. Wokół zaczyna ścielić się mgła przetykana jaskrawymi snopami grzybowego światła. – Wciąż masz takie dobre zdanie o swojej kumpeli? – pyta Sinjira Jom, którego klatka zwisa ze skalnego występu jakieś dziesięć metrów dalej. – Nadal sądzisz, że powinienem był jej ufać? – Owszem. – Sinjir podnosi hardo podbródek, zaskakując nawet samego siebie. On sam nikomu nie ufa, a jednak ma dziwną pewność, że to część jakiegoś tajnego planu Jas, o którym nie mają po prostu pojęcia. Jakiś cichy głosik podpowiada mu to, bo Sinjir jest świetny w odczytywaniu języka ciała. To jego praca: rozgryzać ludzi, zaledwie rzuciwszy na nich okiem, rozkładać ich zachowanie na atomy. Jednak jest jeszcze inny, podobnie cichy głos, który podszeptuje mu, że może – być może coś… przeoczył? Na szczęście ten drugi głosik zostaje zagłuszony przez Sinjirową pewność siebie. Były imperialny oficer jest dziwnie przekonany do swojej racji. Nie daje więc za wygraną: – Jas jeszcze nas z tego wyciągnie. Zobaczycie. – Łudź się dalej, imperialcu – parska Jom. – Niezależnie od tego, czy Jas pogrywa z nami, czy z nimi, nie możemy liczyć na to, że nas uratuje – mówi Norra. Jej klatka wisi z drugiej strony klatki Sinjira, pilotka zaciska palce na żelaznych prętach. – Musimy się stąd wydostać. Chcą nas wydać Imperium. Nie
możemy do tego dopuścić. – Chyba już na to za późno – burczy Jom. – A zresztą czym właściwie jest teraz Imperium? Kto je kontroluje? I kto za nas zapłaci? To samo pytanie zadaje sobie Sinjir. Początkowo z zaskoczeniem przyglądał się, jak szybko psuje się cała imperialna machina, jednak w miarę upływu czasu coraz mniej go to dziwiło. Wcześniej Imperium opasywał łańcuch, który trzymał w mocnym uścisku Imperator. Teraz, kiedy go zabrakło − nie było komu przejąć władzy, a Imperium legło w gruzach. Chodziły słuchy, że Vader także zniknął. Kto więc pozostał? Admirałowie? Moffowie? Zawsze były jakieś koty, które robiły porządek ze szczurami, jednak teraz i kotów zbrakło. Tak więc nie zanosiło się wcale na to, żeby ktoś miał przejąć schedę po Palpatinie. Imperator nie miał rodziny – przynajmniej nic na ten temat nie było wiadomo – podobnie jak Vader (który, o ile Sinjir się orientował, nie był nawet człowiekiem). Wraz ze zniszczeniem obu Gwiazd Śmierci Imperium straciło wiele najcenniejszych i najbardziej światłych umysłów. A Nowa Republika skwapliwie wykorzystała tę szansę. Rebelia zniknęła, a jej miejsce szybko zajął formalny rząd. Silny, jakkolwiek formowany nieco chaotycznie. To z kolei wymusiło na Imperium przejście w tryb przetrwania. Nie miało ono stabilnego dowództwa… bo większość jego oligarchów walczyła o nie między sobą. I w ten oto sposób Imperium dzień po dniu popadało w coraz większą ruinę – pokonywane, gromione, porzucane, rozkradane. Zdaniem Sinjira obecne Imperium przypomina jego samego na lesistym księżycu Endora tamtego pamiętnego dnia: skołowanego, pokrwawionego, otoczonego ciałami kolegów. Niemającego pojęcia, co robić, dokąd iść ani – na wszystkie gwiazdy! – w co w ogóle wierzyć. Kryzys wiary i celu – oto kwintesencja dzisiejszego Imperium. Sinjir wciąż przechodzi własny kryzys. Nowa Republika nie dostarczyła jak dotąd odpowiedzi na dręczące go pytania. Udziela mu ich poniekąd jego zespół, jednak w tej chwili zdrada ich przyjaciółki sprawia, że znów czuje się rozdarty. Znowu podważa sens