a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 640
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 274

Chuck Wendig - Star Wars Koniec i Początek t.3 Kres Imperium

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Chuck Wendig - Star Wars Koniec i Początek t.3 Kres Imperium.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 56 osób, 69 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 458 stron)

Chuck ​Wendig STAR WARS. KONIEC ​I POCZĄTEK: KRES ​IMPERIUM Tom III przełożyła ​Anna Hikiert

Tytuł ​oryginału: Aftermath: ​Empire’s End Aftermath: ​Empire’s Endis a work of ​fiction. Names, places, and incidents ​either ​are ​products of ​the ​author’s ​imagination ​or are used ​fictitiously. Any resemblance to ​actual events, locales, or ​persons, living or ​dead, ​is entirely ​coincidental. Copyright © 2017 by ​Lucasfilm Ltd.® & ​TM where indicated. ​ All rights reserved. Book ​design ​by Christopher ​M. Zucker Copyright ​© for the Polish ​edition by Grupa ​Wydawnicza Foksal, MMXVII Wydanie I Warszawa, ​MMXVII

Spis treści Dedykacja Preludium. ​Druga Gwiazda Śmierci, nad ​Endorem Część pierwsza Rozdział pierwszy Rozdział ​drugi Rozdział trzeci Rozdział ​czwarty Rozdział piąty Interludium. Kashyyyk Rozdział ​szósty Rozdział ​siódmy Rozdział ósmy Rozdział ​dziewiąty Interludium. ​Theed, Naboo Rozdział ​dziesiąty Rozdział jedenasty Część druga Rozdział ​dwunasty Rozdział trzynasty Interludium. Tatooine

Rozdział ​czternasty Rozdział piętnasty Rozdział ​szesnasty Interludium. Christophsis Rozdział siedemnasty Część ​trzecia Rozdział ​osiemnasty Rozdział dziewiętnasty Rozdział ​dwudziesty Interludium. ​Coruscant Rozdział dwudziesty pierwszy Rozdział ​dwudziesty drugi Rozdział dwudziesty ​trzeci Rozdział dwudziesty ​czwarty Część ​czwarta Interludium. Devaron Rozdział dwudziesty piąty Rozdział ​dwudziesty szósty Rozdział dwudziesty ​siódmy Rozdział dwudziesty ósmy Rozdział dwudziesty ​dziewiąty Rozdział trzydziesty Interludium. ​Miasto w chmurach, Bespin

Rozdział trzydziesty ​pierwszy Część ​piąta Interludium. „Imperialis”, dwadzieścia pięć ​lat wcześniej Rozdział ​trzydziesty drugi Rozdział trzydziesty trzeci Rozdział ​trzydziesty ​czwarty Interludium. ​„Wolność rozpasania” Rozdział ​trzydziesty piąty Rozdział trzydziesty ​szósty Rozdział trzydziesty ​siódmy Rozdział trzydziesty ​ósmy Epilog. ​Nieznane ​regiony Podziękowania O Autorze

Luke’owi S. ​– gdziekolwiek jesteś.

Dawno, dawno ​temu w odległej galaktyce….

Po ​raz pierwszy ​od wielu lat do ​galaktyki powróciła ​demokracja. Chociaż Nowa Republika ​wciąż jeszcze nie do ​końca pozbierała się po ​miażdżącym ciosie, jakim był dla niej imperialny atak, zdołała rozgromić niedobitki Imperium, zmuszając je do ukrycia się. Mimo to w powietrzu wciąż wisi widmo wojny, okrucieństwa i przemocy. Na odległej planecie Jakku, z dala od oczu Republiki, prowadzący do niedawna swoje działania w ukryciu Gallius Rax próbuje odbudować walące się w gruzy Imperium wedle własnej wizji. Jego plany może jednak wkrótce pokrzyżować była wielka admirał Rae Sloane, która zamierza zniszczyć Raksa i zawłaszczyć Imperium dla siebie, wydzierając je z trybów jego mrocznych knowań. Norra Wexley wraz ze swoim zespołem nie jest świadoma spisku Raksa i nie ustaje w poszukiwaniach wszelkich informacji, które mogłyby ją doprowadzić do zbiegłej Sloane. Przekonana, że to właśnie była imperialna admirał jest kluczem do pokonania Imperium, Norra coraz bardziej zbliża się do ukrytej armii Raksa. Bo to nie gdzie indziej, ale na Jakku Imperium przygotowuje się do ostatniej walki, która zadecyduje o losie galaktyki.

Preludium Druga Gwiazda Śmierci, nad Endorem Admirał Gallius Rax nie kryje podziwu na widok architektonicznego cudu, jakim jest Gwiazda Śmierci – nawet w swojej nieukończonej postaci. To świat sam w sobie, a gdy Rax idzie korytarzem w stronę turbowindy, eskortowany przez dwóch gwardzistów w czerwonych hełmach i szatach, zauważa, że stacja bojowa wokół niego cała aż wibruje przy akompaniamencie cichego buczenia i szumu. Brzmią one w jego uszach niczym jakaś szalona pieśń – pieśń potęgi, siły… i zniszczenia. Imperialna opera, ponura melodyjna opowieść grozy. Nigdy nie miał okazji postawić stopy na pokładzie pierwszej Gwiazdy Śmierci. Nie pozwolono mu na to – miał trzymać się na uboczu, czekając na przeznaczenie, co do którego nie mógł mieć pewności, że w ogóle nadejdzie. A jednak oto jest tutaj teraz – zaproszony na pokład, by móc wszystko zobaczyć na własne oczy. Co oznacza jedno z dwojga: albo jego przeznaczenie już wkrótce się wypełni, albo wcześniej zginie, nim w ogóle zdoła się ono wyklarować. Gwardziści postępują naprzód, wzywając windę migoczącą białymi i czerwonymi światełkami. Jej czarna podłoga jest tak gładka i ciemna, że przypomina obsydianowe lustro (pokryte patyną moralnej zgnilizny). Gestem dają Raksowi znak, by wszedł do środka, jednak nie idą w jego ślady. Wjeżdża na górę sam. W końcu drzwi turbowindy się otwierają. Na przeciwległym końcu sali tronowej czeka Imperator – starzec w ciemnych szatach zasiada na tronie, przypatrując się lśniącej krzywiźnie księżyca Endora, majaczącej za okrągłym iluminatorem. Fotel powoli się obraca… W nikłym blasku widać tylko połowę twarzy mężczyzny. Przecinające ją bruzdy zmarszczek zdecydowanie się pogłębiły od ostatniego razu, gdy Rax go widział. Skóra na szczęce i grdyce zwisa,

a usta wykrzywia upiorny grymas, będący jednocześnie niepokojącym uśmiechem. Ta twarz i te usta przypominają przegniły sak, przecięty nożem. Resztę fizjonomii Imperatora skrywa cień czarnego kaptura. Minęło wiele lat, odkąd Rax widział Palpatine’a z tak bliska. Okrucieństwo, które dostrzegł kiedyś wypisane na jego twarzy, odcisnęło na niej trwale swoje piętno, wżerając się głęboko w jego rysy. Sam widok Imperatora sprawia, że oddech więźnie Galliusowi w gardle. Wysysa z niego całą siłę, aż uginają się pod nim kolana. Palpatine przypomina na swój sposób spadającą gwiazdę oraz pochłaniającą wszystko pustkę, którą zostawia ona po sobie: próżnię, która wciąga. Która coś ci odbiera. Jest jak zatrważająca siła, przed którą nie ma ucieczki. Jednak Rax stoi, wyprężony, tak jak niegdyś na Jakku. – Podejdź – mówi Palpatine, przyzywając go do siebie gestem szponiastej dłoni. Rax spełnia jego żądanie. – Mój Imperatorze… – Skłania z szacunkiem głowę. – Na Księżycu Sanktuarium wylądował prom – podejmuje starzec. Rax nie wie, co na to odpowiedzieć: słowa brzmią niczym oskarżenie, chociaż niekoniecznie skierowane przeciwko niemu. – Temu statkowi towarzyszy… przeznaczenie. Na jego pokładzie znajduje się ten, który stanie na drodze przeznaczenia, jakie oglądałem. – Mam zniszczyć ten prom… – To raczej stwierdzenie niż pytanie. – O, nie, mój drogi chłopcze. Mam wobec niego większe plany, nie umiem jednak na razie zdecydować, czy stanie się narzędziem demonstracji mojej potęgi, czy może… niewolnikiem, mającym zastąpić tego, który mnie zawiedzie. Ta kwestia wciąż pozostaje otwarta. Zostaliśmy jednak doprowadzeni do ważkiej chwili w nurcie czasu, do momentu decydującej niepewności. Wszystko, co do tej pory się wydarzyło, wiodło właśnie do niego. – Głos Imperatorowi łagodnieje, a głowa cofa się w głąb kaptura. – Wyczuwam… chaos. Słabość. Wyczuwam punkt przełomu. Rax podnosi dumnie podbródek i wypina pierś. – Powiedz tylko, czego ode mnie żądasz, panie.

– Chcę, byś był gotów. – Zawsze jestem gotów. – Możliwe, że jest jeszcze za wcześnie na Plan Awaryjny… Na dźwięk tych słów Raksa ściska w gardle. „Moje przeznaczenie…” – myśli. Palpatine ciągnie tymczasem: – Udasz się daleko stąd. Weźmiesz „Ravagera” i ukryjesz się wraz z nim w mgławicy Vulpinus, dopóki wydarzenia, które doprowadziły do tego punktu przełomu, nie rozegrają się do końca. – Skąd będę wiedział, kiedy to nastąpi? – Będziesz wiedział. Wyślę do ciebie strażnika. Rax kiwa głową. – Dobrze, mój panie. Palpatine mierzy go przez chwilę wzrokiem. Rax nie widzi oczu Imperatora, jednak czuje na sobie wyraźnie jego spojrzenie. Ma wrażenie, że świdruje go ono niczym tysiące małych szpileczek. Rozszczepia go na kawałki. – Mój chłopcze. Mój cenny chłopcze… – nuci śpiewnie Imperator. – Czy jesteś gotów na to, by stać się… wyrzutkiem? Czy jesteś przygotowany na bycie Planem Awaryjnym, gdy zajdzie taka konieczność? Będziesz musiał wezwać do siebie innych… – Wiem – potwierdza Rax. – I jestem gotów. „Jestem gotów wrócić do domu” – dopowiada w myśli. Bo właśnie tyle to oznacza, prawda? Oznacza, że pewnego dnia wróci do piasków Jakku. Do Obserwatorium. Do wszystkiego, czego nienawidzi, a co trwa w miejscu, w którym kotwiczy jego przeznaczenie – a zarazem przeznaczenie całej galaktyki. – W takim razie odejdź. Czas jest cenny. Wkrótce czeka nas walka. – Z pewnością ją wygrasz. Kolejny złowróżbny uśmiech. – W ten czy inny sposób, na pewno.

Część pierwsza

Rozdział pierwszy Ta część Taris to pustkowie, a Mercurial Swift przemyka przez nie niczym szczur pośród labiryntu nor. Łowca nagród przedziera się przez gruzy starego budynku mieszkalnego, pełnego dawno zrujnowanych apartamentów o ścianach odsłaniających labirynty zapadlisk. Jednak nawet na tak potwornie okaleczonym świecie życie uparcie opiera się procesowi zniszczenia: tu cherlawe drzewko wczepia się korzeniami w gruz, tam pną się powykręcane pnącza winorośli, jeszcze gdzie indziej pełznie obślizgła grzybnia. I chociaż ogólne spustoszenie to maskuje, to mieszkają tu ludzie. Gnieżdżą się stłoczeni w kontenerach i zawalonych korytarzach, ukryci pod powierzchnią spękanych uliczek i na szczytach budynków tak chwiejnych, że słaniają się one niczym senni pijaczkowie w najlżejszych nawet podmuchach wiatru. Jego zwierzyna jest tutaj. Gdzieś w pobliżu. Vazeen Mordraw, szalona dziewczyna, która ukradła Gangowi Gindar kasetkę identyfikatorów – dokładnie tych samych, które zostały skradzione oficjelom Nowej Republiki. Takich, które pozwoliłyby każdemu bez trudu poruszać się po terenie znanych światów, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Gindarowie chcą je odzyskać. A dodatkowo zależy im na dziewczynie. Najlepiej żywej, jednak martwą również nie pogardzą, jeśli nie będzie innego wyjścia. Mercurial zamierza schwytać ją żywcem. Choćby dlatego, że znacznie łatwiej będzie stąd zabrać kogoś, kto jest w stanie samodzielnie iść – targanie trupa przez takie pobojowisko jak Taris skończyłoby się co najmniej skręceniem kostki. A to tylko niepotrzebnie utrudniłoby mu pracę. O, tak – o to właśnie chodziło. Tam, nieco dalej, Mercurial widzi osobę, której szukał. Jakąś małą łajzę – dziecko rolnika, trzymające się w cieniu zawalonej ściany, zdrapujące z kamienia mech; może, aby nakarmić swoją rodzinę, może na sprzedaż. Chłopak, z ogoloną

głową, o brudnych policzkach, z rozszczepioną wargą wskazującą na to, że do kogoś należy, podskakuje, zaskoczony, i odwraca się, żeby dać nogę. Swift jednak woła za nim: – Hej! Spokojnie, młody. – I potrząsa niewielką sakiewką. Słychać brzęk wypełniających ją kredytów. – Szukam kogoś. Dzieciak milczy, ale przynajmniej przestaje uciekać. Ostrożny i czujny, podnosi brew. Mercurial bierze to za dobrą monetę: oznakę zainteresowania. Łowca nagród stuka palcem w karwasz i w powietrzu nad jego nadgarstkiem pojawia się lśniący hologram: postać dziewczyny, Vazeen. – Widziałeś ją może? – Może. – Nie bój się. – Ponownie potrząsa mieszkiem. – Tak czy nie? Chłopak chwilę się waha. – Tak. – Gdzie? – Niedaleko. O, tak. Mercurial wie, że ona musi gdzieś tu być. Stary Ithorianin w kosmoporcie ocknął się z przyprawowego haju na chwilę dość długą, żeby potwierdzić, iż zna ją i że gówniara powinna się ukrywać w pobliżu swojej rodziny. Jej wuj zaś mieszka właśnie tu, w szczątkach starej dzielnicy Talinn (Swift nagle czuje ulgę, iż siksa nie ma rodziny na drugiej półkuli – tam, gdzie zamożni zamieszkują w strzelistych wieżowcach, superbezpieczni, strzeżeni przez zastępy prywatnych ochroniarzy). – Niedaleko? Chłopak strzela oczami na lewo i prawo, jakby nie był pewien, jak odpowiedzieć. To każe Mercurialowi podejrzewać, że gnojek ją zna. – Ja… – Młody, albo dam ci te kredyty, albo wrzucę cię w tę dziurę w ścianie, o, tam. Możesz trochę zarobić lub skończyć z połamanymi nogami. Może nawet dodatkowo rękami, kto wie? – Błyska zębami w drapieżnym uśmiechu. – Głęboko tam trochę. Mimo to chłopak dalej się waha. Rozważa w myśli dostępne możliwości. W zawalony korytarz wdzierają się gwałtowne podmuchy

cuchnącego bagnami wiatru. – Nie zrobię jej krzywdy – zapewnia go Mercurial. Cóż, to w zasadzie prawda. Swift z doświadczenia wie, że ludzie są samolubni, ale chcą się przy tym czuć, jakby byli wielkoduszni. Potrzebują wymówek. A on chętnie zapewni chłopakowi dobre samopoczucie podczas robienia złej rzeczy, jeśli tylko pomoże to jego interesom. – Lepiej, bym to ja ją znalazł niż ktoś inny, wierz mi. O, tak. To decydujący moment. Chłopiec lekko przymyka oczy. Już postanowił. – Jest o jeden budynek stąd – mówi wreszcie. – W starej odlewni Palmyra. Vazeen ma tam taką… bazę. Kryjówkę. – Gratulacje – mówi Mercurial, wkładając mieszek w wyciągniętą dłoń chłopaka, który patrzy na nią z mieszaniną chciwości i podniecenia. Szkoda, że nie wie, iż kredyty są warte ledwie tyle co metal, z którego je wykonano. Imperialna waluta spadła ostatnio na łeb na szyję, z impetem uderzającego w ziemię meteorytu. Wszyscy wiedzą, że już wkrótce Imperium runie w gruzy – a wtedy… no właśnie, co? Cóż, tym Mercurial będzie się martwił później. Chłopak daje nogę. Mercurial rusza na łowy. Kilka godzin później łowca nagród leży na brzuchu, podnosząc do oczu quadrolornetkę. Patrzy przez obiektyw, kliknięcie za kliknięciem powiększając obraz, dopóki nie wyostrza go na tyle, że widzi wszystkie niezbędne szczegóły. Dach odlewni jest płaski i – jak wszystko w pobliżu – zawalony. Na odlewnię runęła wieża pionu wentylacyjnego, łącząc dwa budynki – i Mercurial obiera ją na punkt odwrotu, na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Aczkolwiek ciężko mu sobie wyobrazić, co w tak prostym zleceniu mogłoby się nie udać… Nagle kątem oka dostrzega na dachu jakiś ruch. Błyskawicznie skupia się na poruszającym się obiekcie i widzi, jak na bok przesuwa się arkusz blachy. W niknącym już świetle dnia dostrzega błysk różowych włosów.

Cel namierzony. Jakaś cząstka jego samego cieszy się, że ją znalazł, jednak jednocześnie Mercurial czuje na sercu dziwny ciężar. Oczyma duszy widzi przyszłość i czekającą go niezbyt imponującą zapłatę. Złapie młodą. Zabierze ją do zbirów Gindara. Dostanie za to garść kredytów – nie imperialnych, już nie, ale kwity, które będzie mógł dostarczyć konkretnym kupcom na pewnych światach i kupić za nie sprzęt lub amunicję czy posiłek… Oczywiście nie każdemu i nie wszędzie, zaś wartość każdego z kwitów będzie wahała się znacznie w zależności od tego, kto będzie wystawcą waluty. W tym konkretnym przypadku to Gindarowie, którzy przynależą do Konfederacji Frillian, ta zaś jest własnością Czarnego Słońca. A Czarne Słońce nie jest na niczyich usługach. Jeszcze nie. Jednak dzień, w którym ktoś je przejmie, może wkrótce nadejść – teraz, gdy Imperium sięga po władzę, a Nowa Republika umacnia swoją pozycję, syndykaty wiedzą, że na tych, którzy w tych czasach chaosu zechcą przejąć władzę w galaktyce, czeka ocean nowych możliwości. Tylko… kto to będzie? Kto jako pierwszy skorzysta z szans? Zanosi się na nieuchronną walkę. Syndykaty dążą do dominacji jeden nad drugim, starając się zdobyć przewagę nad konkurencją. Wojna o wpływy właśnie się zaczyna. Walczący będą chcieli kontrolować przepływ waluty i kierować przestępczym procederem w galaktyce. Czarne Słońce. Syndykat Cienia. Huttowie. Czerwony Klucz. Crymorah. Suwerenna Strefa Maracavanyi. Co za cholerny bajzel… Mercurial wie, że w końcu ktoś spróbuje zawładnąć także i nim. On jednak nie ma ochoty być chłopcem na posyłki. Łowca nagród wstaje i wynurza się z kokpitu powgniatanego, poobijanego starego frachtowca, który musiał się rozbić na dachu budynku mieszkalnego całe eony temu i stanowi teraz tylko skupisko przerdzewiałych dźwigarów. Wyciąga swoje pałki i szybko, zwinnie rusza do akcji: biegnie i zeskakuje ze skraju dachu, posyłając do plecaka odrzutowego dwa krótkie impulsy. Powietrze tuż za nim skrzy od energii, niosąc go naprzód, wprost ku szybko zbliżającemu się dachowi odlewni. Swift dociera na dach i odtacza się na bok, a kiedy wstaje, błyskawicznie zawija pałkami i biegnie prosto do

prowizorycznego schronienia Vazeen. Dziewczyna wychodzi ze środka. Widzi go. Mercurial widzi zaś, że ona go zauważa, a jednak laska stoi tam bez ruchu. Wie, że gra skończona, więc… o co chodzi? Przecież się ukrywa. To jej rewir. Powinna się spłoszyć. Powinna uciekać. Każdy ucieka. Mimo to Vazeen stoi tam, patrząc wprost na niego. I nagle do Mercuriala dociera, jakby dostał obuchem w łeb: dziewczyna nie ucieka, bo jest przynętą. Szlag by to! Upada ponownie i przetacza się na bok w tej samej chwili, w której powietrze nad jego głową ze świstem przeszywają strzały z blastera nastawionego na ogłuszanie. Swift zrywa się na równe nogi, spodziewając się zobaczyć kogoś, kogo zna, kogoś, kto po niego przyszedł – dawnego wroga, zdradzonego przyjaciela, byłą dziewczynę ze złamanym sercem i karabinem blasterowym w dłoni – jednak zamiast tego dostrzega nieznajomą kobietę. Jest starsza od niego, wiatr mierzwi jej srebrne włosy. Kimkolwiek jest, wydaje się znajoma, jednak Mercurial nie ma czasu na dopasowywanie jej twarzy do wizerunków znanych mu ludzi, bo patrzy wprost w wylot blasterowej lufy, z której właśnie mknie w jego stronę kolejny strzał… Jednak Swift jest szybki niczym gwałtownie rozprężająca się sprężyna. Zgrabnie okręca się na prawej stopie i podczas obrotu bierze zamach jedną z pałek, która wyfruwa mu z palców i mknie przez powietrze… Szczęk! Uderza w przednią część blastera. Kobieta wydaje okrzyk, a broń wylatuje jej z dłoni, upadając z brzękiem na dach. Nieznajoma potrząsa ręką – zderzenie musiało nieźle dać jej się we znaki − próbuje złagodzić ból, jednak mimo to nie rezygnuje z ataku z twarzą ściągniętą grymasem determinacji. Mercurial jest pod wrażeniem, jednak wie też, że kobieta go nie dostanie. Zwija rękę w pięść, wciskając przycisk umieszczony na środku dłoni. Prostowniki na koniuszkach jego palców buczą cicho i ciśnięta pałka podrywa się z ziemi… a potem leci z powrotem, prosto do jego wyciągniętej ręki.

Kobieta rzuca się w jego stronę, a gdy wyhamowuje, wyprowadza cios: porządny, solidny cios, jednak łowca nagród jest na niego przygotowany, bo jej ciało wysyła z wyprzedzeniem sygnały informujące go o nim. Mercurial uchyla się w bok, a jej pięść trafia w powietrze, co daje mu sposobność do wrażenia pałki pod jej pachę. Przeszywa ją elektryczny impuls. Zęby szczękają głośno, a oczy otwierają się szeroko, gdy całe jej ciało sztywnieje, wstrząsane drgawkami. Kiedy pada na ziemię, Mercurial słyszy za sobą szuranie butów i myśli: „Szlag. Jestem zbyt rozkojarzony!”. Ta praca uczyniła go zbyt ociężałym, zbyt pewnym siebie – i teraz czyjaś pięść wbija się boleśnie w jego nerkę, zmuszając go do opadnięcia na kolana. Swift wydaje z siebie zduszony krzyk i pochyla się, żeby przypuścić kolejny atak: zawija pałką nisko, trafiając drugiego napastnika pod kolano. Jego przeciwnik, wysoki mężczyzna o ciemnych oczach i haczykowatym nosie, klnie brzydko i upada na ziemię, uderzając w nią mocno kością ogonową. Wydaje się Mercurialowi znajomy. To jakiś imperialny… Nie – były imperialny. Pracujący obecnie dla Nowej Republiki. To daje Swiftowi do myślenia: czy chodzi może o tamto zlecenie z Perwinem Geddem? I nagle sobie przypomina: Zwinął im sprzed nosa ich cel. Ale czego teraz chcą? Kredytów? Zemsty? Czy może jest na ich liście…? Cóż, to nie ma właściwie żadnego znaczenia. „Nie mam na to czasu” – myśli zniecierpliwiony Mercurial. Dziewczyna nie jest tego warta. Zapłata za nią jest w najlepszym razie marna. Czas się stąd zabierać. Przewrócona wieża systemu wentylacji to jego droga ucieczki, więc zrywa się na równe nogi i pędzi przez dach. Powietrze wokół niego faluje od kolejnego strzału ogłuszającego (srebrnowłosa kobieta odzyskała blaster i władzę w członkach), ale Swift odskakuje na bok i ślizgiem dopada do przewróconej wieży, służącej mu teraz za most. Prostuje się i biegnie; stopy bębnią o metal. Perforowana durastal daje dobre oparcie dla nóg, więc gna co tchu dalej, byle dalej, ku widniejącej w oddali szczelinie w sąsiedniej ścianie fabryki. Nikt nie podejmuje pościgu. Jego przeciwnicy są wolni – zbyt wolni. „Bo – przypomina sobie Mercurial – nikt nie jest tak szybki jak ja. Mercurial Swift znowu jest górą”.

Skacze w stronę szczeliny… Gdzieś przed nim pojawia się nagle ramię i czyjaś dłoń uderza go mocno w tchawicę. Jego stopy ślizgają się, pozbawione kontroli, i upada na plecy. Powietrze ucieka mu z płuc z paskudnym świstem, gdy uderza z impetem w ziemię… – Witaj! – słyszy czyjś głos. Kobiecy głos. Głos, który zna. Łowczyni nagród, płatna zabójczyni i egzekutorka długów, tak jak on. Zabraczka, Jas Emari. Staje nad nim okrakiem, a jemu udaje się skupić wzrok na chwilę dość długą, by dostrzec, że Emari żuje wykałaczkę. Przechyla głowę na bok i krótka czupryna opada jej z jednej strony najeżonej krótkimi rogami głowy na drugą. – Emari – dyszy Mercurial, z najwyższym trudem starając się złapać oddech. Nie marnuje czasu. Szybko podrywa jedną z pałek… Ale ona jest szybsza. Niewielki blaster w jej dłoni wydaje cichy wizg i wszystko pochłania mrok. Pochwycenie Swifta zajęło im wiele miesięcy. Miesięcy poświęconych na wykradzenie kart identyfikacyjnych Gangowi Gindar, przypisanie winy za ten proceder młodej kobiecie (która na szczęście chętnie zgodziła się na współpracę, gdy dowiedziała się, że Imperium na tym ucierpi) i sfingowanie nagrody ustanowionej przez Gindarów (musieli o to zadbać, gdy łowcy zaczęli się do nich dobijać, waląc drzwiami i oknami, żeby wziąć to zlecenie). Dopilnowali, żeby wszystko wyglądało wiarygodnie i kusząco dla łowców pokroju Swifta – jednak nie zanadto kusząco, bo Jas zapewniła ich, że gdy robota wygląda na podejrzanie łatwą, odstrasza skutecznie potencjalnych zleceniobiorców. Nie można było go spłoszyć, więc wszystko trzeba było zorganizować powoli, na spokojnie, z wielką dbałością o detale i ostrożnością. A przez cały ten czas Norra miała żołądek ściśnięty w węzeł ciasny niczym zwoje akivańskiej żmii, prześladowana przez jedną paskudną myśl: podczas gdy oni marnują czas, Rae Sloane coraz bardziej im się wymyka. Wraz z nią zaś jej szansa na dopilnowanie, by sprawiedliwości stało się zadość.

Dobrze, że Mercurial Swift wpadł w ich małą zasadzkę – to jedyny łowca nagród znany ze współpracy ze Sloane. Jednak radość z tego faktu mąci świadomość, że jest tylko drobną zwierzyną, szczebelkiem w drabinie, po której wspinają się po prawdziwy cel ich polowania. „Proszę – myśli Norra. – Niech to będzie przynajmniej ostatni szczebel…”. Jest zmęczona i ciągnie resztką sił, na oparach gniewu. A to wypala ją i wyczerpuje, pozostawiając w sercu bolesną ranę. Ale przynajmniej go mają. Mercurial Swift zwisa z wygiętej rury w starej fabryce amunicji, z nadgarstkami skutymi wysoko nad głową. Na Taris zapadł już zmrok. Na zewnątrz rozmyte błyskawice malują ciemne chmury na kolor ochry, w dole zaś prychające smykoskoczki przemykają chyłkiem i uwijają się pośród wraków zaściełających ten brzydki świat, polując na swój przysmak: owady. – Nienawidzę go – mówi Sinjir Rath Velus, pochylając się i piorunując wzrokiem ich ofiarę. Marszczy przy tym nos, jakby wyczuwał jakiś brzydki zapach. – Nawet nieprzytomny wygląda na cholernie zadowolonego z siebie. A możecie mi wierzyć: znam ten stan aż za dobrze. Jas wprawnie obraca w dłoni jedną z pałek Swifta i dźga nią na próbę w powietrze. – Jest zadowolony z siebie, ale też podstępny. Te pałki to właściwie małe dzieła sztuki. Jeden koniec działa udarowo, drugi razi impulsami elektrycznymi. Zabij lub ogłusz. A drugą można wyposażyć w hipoiniektor z trucizną. – Obudźmy go – rzuca Norra, nagle zniecierpliwiona. – Chciałabym uzyskać kilka odpowiedzi na nasze pytania, a mam już dość czekania. – Czekaliśmy tak długo – przypomina jej Jas. – Możemy poczekać jeszcze trochę. – Chcę dorwać Sloane. Chcę sprawiedliwości. – Chcesz zemsty – poprawia ją zabracka łowczyni nagród. Rozmawiały już o tym wcześniej. Wiele razy. Wałkowali wszyscy to samo aż do znudzenia. Sinjir wzdycha tylko i kręci głową, gdy Norra odpowiada:

– Zemsta i sprawiedliwość to dwie strony tej samej monety. – No, nie wiem, czy powiedziałabyś tak przed Chandrilą. – Wiesz, to odrobinę irytujące, że to właśnie ty mnie oceniasz – odwarkuje Norra. Jas podnosi ręce do góry w geście kapitulacji. – Żadnego oceniania. Zdecydowanie preferuję jako motyw zemstę. Sprawiedliwość to ruchomy cel. A zemsta jest czymś osiągalnym, jest cały czas tutaj, na wyciągnięcie ręki. – Uderza się rozpostartą dłonią w pierś. – Zemsta budzi podziw. Jest czysta. Poza tym to zazwyczaj właśnie dzięki niej zarabiam. Sądzę po prostu, że dobrze jest wiedzieć, co jest co i dlaczego robimy to, co robimy. „Mylisz się” – myśli Norra. Tamten dzień na Chandrili był koszmarem: jej własny mąż, dołączający do reszty jeńców z Kashyyyka o wypranych mózgach, aby dopuścić się wraz z nimi zabójstw na scenie i placu… Uroczystości pogrzebowe trwały wiele dni. Teraz, kilka miesięcy później, wciąż trwa żałoba. To jeden z tych momentów, kiedy potrzeba sprawiedliwości i pragnienie zemsty pokrywają się ze sobą idealnie, kompatybilne niczym lunetka i lufa blastera rozpryskowego. Zresztą czy „sprawiedliwość” nie jest formalną nazwą zemsty? Popełniasz zbrodnię, płacisz za nią. Proste. Kara zostaje wymierzona – niezależnie od tego, czy z ręki organu rządowego, czy samotnego żołnierza. A przynajmniej tak wmawia sobie Norra. I właśnie ma powiedzieć o tym reszcie, kiedy Sinjir wydaje z siebie zduszony jęk i oświadcza: – Rany, proszę, przestańcie wreszcie ględzić! Łeb mi od tego pęka. Obudźmy lepiej naszego nowego przyjaciela, żebym mógł dla odmiany posłuchać, co ma do powiedzenia ktoś inny niż wy. – Z tymi słowy wyciąga rękę i wsadza w nozdrza nieprzytomnego łowcy nagród dwa palce, a potem gwałtownym ruchem wsuwa je głębiej. Powieki Mercuriala trzepocą i mężczyzna otwiera szeroko oczy, z sykiem zaczerpując tchu. – Pobudeczka! – woła Sinjir, stanowczo zbyt radośnie. – Wstawać, nie udawać! – Półgębkiem zaś dodaje: – Moja mama tak mówiła. Słodka kobieta. Jeśli jednak nie wstałem z łóżka dość szybko, jej słodycz zmieniała się w gorycz i obrywałem miotłą. – Po tej dygresji

informuje Mercuriala: – Ja nie muszę chyba jednak prać cię miotłą, co? Obudziliśmy się? – Jasne, jasne – zapewnia go pospiesznie łowca nagród, szarpnięciem głowy starając się pozbyć z nozdrzy jego palców. Wodzi wzrokiem dookoła i zatrzymuje go na Jas. – Ty…! – Witaj, Mercurialu. Swift parska krótkim, bezradosnym śmiechem. – Co cię tak bawi? – pyta go Jas. – Przypomniałem sobie coś, co ktoś mi kiedyś powiedział. Dengar, jeśli chodzi o ścisłość. – Błyska zębami w uśmiechu. – Stwierdził, że nadejdzie kiedyś dzień, gdy za łowców nagród będą wyznaczane nagrody. Wygląda na to, że ten dzień właśnie nadszedł. – Dengar – powtarza Jas i Norra ma wrażenie, że wypluwa to słowo, jakby zgryzła właśnie coś gorzkiego i paskudnego. – Z żalem to przyznaję, ale ta cuchnąca bryła skrzepniętego tłuszczu mogła mieć rację: za mnie w każdym razie wyznaczono już nagrodę. – Zgadza się. Pamiętam, że Rynscar twierdziła, iż szef Gyuti obiecał za ciebie okrągłą sumkę. Ostatnio zresztą ją podwoił, mam rację? – Potroił – poprawia go Jas, a w jej głosie niemal słychać dumę. Cóż, może rzeczywiście tak jest. – To niezła kasa. Za ciebie jednak nikt nic nie daje. Mercurial unosi wysoko brwi. – W takim razie czemu tu jestem? – Bo mamy do ciebie kilka pytań – wyjaśnia spokojnie Norra. – Chodzi o tamto zamieszanie na Vorlagu? Tak mi się wydawało, że to ciebie widziałem na dachu odlewni. Gedde był stanowczo zbyt łatwym celem. – Wiedziałam, że to była twoja sprawka – mówi Jas. – Mykotoksyna cię zdradziła. – Wcale nie starałem się tego ukryć. – Nie interesuje nas Vorlag – wtrąca Norra. Ma wrażenie, że misję wytropienia Geddego (który zginął prawie na ich oczach z powodu wolno działającej trucizny przemyconej mu do przyprawy) wypełniali całe wieki temu. Tak wiele się od tamtej pory zmieniło… – Tylko ten, kto zapłacił ci za jego zlikwidowanie. Interesuje nas Sloane. Wielka

admirał Imperium Galaktycznego, przebywająca obecnie w bliżej nieokreślonym miejscu. Daleko stąd. Pośród gwiazd. – Nie znam żadnej Sloane – zapewnia ją Swift, jednak drgnięcie kącika ust go zdradza. – Przykro mi. Sinjir zerka na Norrę, która kiwa przyzwalająco głową. Widząc to, Jas wycofuje się na ubocze, Sinjir zaś zajmuje jej pozycję przy wiszącym w powietrzu Mercurialu Swifcie. Były imperialny oficer cmoka z namysłem, a potem przystępuje do dzieła: – Gdybym zadał ci pytanie, jaka jest najważniejsza część twojego ciała, narcyz o przerośniętym ego taki jak ty odpowiedziałby, że… – Mój umysł – odpowiada Swift. – Umysł – wtóruje mu Sinjir. – Zgadza się. Wówczas ja przewróciłbym oczami, o, tak jak teraz… Spójrz tylko, przewracam oczami. – I przewraca. – Powiedziałbym: „Nie, głuptasku. Chcę, by twój umysł pozostał przytomny i sprawny, tak byś był w pełni świadom tego, co zamierzam zrobić i co się dzieje, gdy się do tego zabiorę”, i zauważyłbym, że tym, co dla ciebie najcenniejsze, są twoje ręce. Twoje szybkie rączki, wywijające tymi sprytnymi małymi pałeczkami niczym u cyrkowca z Nal Hutta. Zauważyłbym też, że jest w tych rączkach tak wiele maleńkich kostek, znacznie słabszych niż twoje pałki, które okropnie łatwo byłoby połamać, jedna po drugiej – zupełnie jakbym grał na klawiszach melodium. A ty byś wrzeszczał… – Dalej, połam mi ręce – syczy Swift. – Zrób to. Możesz mi je nawet poobcinać. Stać mnie na ich zastąpienie protezami. Metalowe dłonie spokojnie… – …pomogłyby ci wykonywać lepiej twój zawód, zgadza się. Wiem o tym. I masz rację. Kostki w twoich dłoniach to błahostka. Ba! Całe twoje ciało to błahostka! Cóż za amatorszczyzna. Ach, czas więc posunąć się w naszym przesłuchaniu dalej. Myśleć bardziej dalekowzrocznie. Zapomnieć o cielesności. O ciele i krwi. Zaraz. Krew. O, to ciekawe. – Sinjir zbliża twarz do twarzy Mercuriala, tak że stoi z nim niemal nos w nos. Swift zaczyna się szarpać. Norra ma ochotę ostrzec Velusa, żeby zachował ostrożność, jednak Sinjir jest jak hipnotyzujący ofiarę wąż: Mercurial nie jest w stanie nic zrobić. Jeszcze nie. Nie teraz. Jest zbyt zaaferowany. Tajemnica zagrożenia,

którego jeszcze nie zna, zaciska się na jego szyi niczym obroża, a przyczepiona do niej smycz ciągnie go naprzód. – Tak naprawdę nie nazywasz się wcale Mercurial Swift, prawda, Gebie? Geb Teldar, mam rację? Mercurial wzdryga się, jakby to imię było uprzykrzoną muchą, brzęczącą mu koło ucha. – Nigdy o kimś takim nie słyszałem – cedzi, jednak to blef. Nawet Norra to widzi. – Cóż, na pewno nie brzmi tak chwytliwie jak Mercurial Swift, co? – drwi Sinjir, wydymając wargi. – Bo i jakże to? Geb Teldar – powtarza, zniżając głos i rozciągając wargi, aby nadać swoim słowom płaskie, bełkotliwe brzmienie. – Och, nazywam się Geb Teldar! Jestem hydraulikiem z Avasta. Jestem Geb Teldar, prosty zamiatacz ulic. Jestem Geb Teldar, profesjonalny czyściciel droidów! To brzmi bardzo… no, słabo, nie? – Idź do diabła. – Chodzi o to… Geb? Geb, chodzi o to, że gdy już poznaliśmy twoje prawdziwe imię, bardzo łatwo było nam dowiedzieć się o tobie i innych rzeczy. Jesteś z Korelii, prawda? Swift – czy może raczej Teldar – milczy, jednak w jego oczach lśni coś, co zdaniem Norry jest bardzo bliskie strachowi. W dłoni Sinjira pojawia się płaski dysk – holoprojektor. Gdy były oficer śledczy wciska umieszczony z boku guzik, w powietrzu rozbłyskuje obraz: miły, mały domek w stylu vereniańskim, przysadzisty i prosty, ale obrośnięty na rogach kwitnącymi pnączami, otoczony misternie kutym trachitowo-metalowym ogrodzeniem. Drzwi są wąskie i wysokie, a przy nich stoi droid, którego zna większość z tu zgromadzonych. Na policzku Mercuriala drga mięsień. – Czy to… – Droid bojowy typu B1 – odpowiada Sinjir. – Właśnie tak. Jestem pewien, że kiedyś miał stosowne oznaczenie, jednak my nazywamy go Panem Bonesem, po części dlatego, że świetnie sobie radzi z usuwaniem kości z ludzkich ciał. Och, a może chcesz zapytać o coś innego? Jeśli tak, to odpowiedź na twoje pytanie brzmi: zgadza się,