a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony852 978
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań668 264

Chufo Lloréns - Saga wyklętych

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :6.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Chufo Lloréns - Saga wyklętych.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 859 stron)

Wydanie elektroniczne

CHU​FO LLO​RÉNS Pi​sarz hisz​pań​ski, z za​wo​du praw​nik, uro​dzo​ny w Bar​ce​lo​nie. Przez wie​le lat pra​co​wał w prze​my​śle roz​ryw​ko​wym jako im​pre​sa​rio. Au​tor sze​ściu ksią​żek. Za​de​biu​to​wał w 1986 po​wie​ścią Nada su​ce​de la víspe​ra, fi​na​list​ką Pla​ne​ta Pri​ze. W 1993 wy​dał La otra le​pra, w 2001 Ucie​ki​nier​kę z San Be​ni​to, w 2003 – Sagę wy​klę​tych. Wiel​ki suk​ces ko​mer​cyj​ny od​nio​sła po​wieść hi​sto​- rycz​na Wład​ca Bar​ce​lo​ny, opu​bli​ko​wa​na w 2008 – w sa​mej Hisz​pa​nii sprze​- da​no bli​sko mi​lion eg​zem​pla​rzy. W 2011 uka​za​ła się jej kon​ty​nu​acja za​ty​tu​- ło​wa​na Mo​rze ognia.

Tego au​to​ra WŁAD​CA BAR​CE​LO​NY MO​RZE OGNIA: WŁAD​CA BAR​CE​LO​NY II UCIE​KI​NIER​KA Z SAN BE​NI​TO SAGA WY​KLĘ​TYCH

Ty​tuł ory​gi​na​łu: LA SAGA DE LOS MAL​DI​TOS Co​py​ri​ght © Chu​fo Llo​réns Ce​rve​ra 2003 All ri​ghts re​se​rved Pu​bli​shed by ar​ran​ge​ment with Ran​dom Ho​use Mon​da​do​ri S.A., Bar​ce​lo​na Po​lish edi​tion co​py​ri​ght © Wy​daw​nic​two Al​ba​tros A. Ku​ry​ło​wicz 2013 Po​lish trans​la​tion co​py​ri​ght © Grze​gorz Ostrow​ski & Jo​an​na Ostrow​ska 2013 Re​dak​cja: Bar​ba​ra No​wak Zdję​cia na okład​ce: Get​ty Ima​ges/Flash Press Me​dia: Hul​ton Ar​chi​ve (dziew​czy​na), Cen​tral Press (Hi​tler) Pro​jekt gra​ficz​ny okład​ki: An​drzej Ku​ry​ło​wicz ISBN 978-83-7885-093-9 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Moim wnu​kom, któ​re są praw​dzi​wym da​rem od Boga: Víc​to​ro​wi Bla​sco Pau​li Mo​ner​ris Ja​vie​mu Mo​ner​ri​so​wi To​ma​so​wi Tri​gi​ne​ro​wi Hu​go​no​wi Bla​sco Car​li Llo​réns Pe​pe​mu Tri​gi​ne​ro​wi (w ko​lej​no​ści we​dług wie​ku) by​ście – kie​dy wasi mali przy​ja​cie​le za​py​ta​ją was, co robi wasz dzia​dek – mo​gli od​po​wie​dzieć: Pi​sze baj​ki dla do​ro​słych. I mo​jej żo​nie Cris, wo​bec któ​rej za​wsze będę miał dług wdzięcz​no​ści. Wszyst​ko Ci za​wdzię​czam, Two​ją wia​rę, rady, Two​je bez​sen​ne noce… Daj mi czas, że​bym mógł Ci się od​wdzię​czyć

OD AUTORA Saga wy​klę​tych to po​wieść hi​sto​rycz​na, w któ​rej po​sta​cie fik​cyj​ne są wy​mie​- sza​ne z au​ten​tycz​ny​mi. Miej​sca, w któ​rych po​ru​sza​ją się jed​ne i dru​gie, a tak​- że oby​cza​je i at​mos​fe​ra na​le​żą do ich epo​ki. Sta​ra​łem się mak​sy​mal​nie wier​- nie za​cho​wać chro​no​lo​gię wy​da​rzeń, a je​śli ją zmie​nia​łem dla po​trzeb nar​ra​- cji, od​no​to​wy​wa​łem to w przy​pi​sie. Jak po​wie​dział Alek​san​der Du​mas, „hi​sto​ria to gwóźdź, na któ​rym wie​szam moje po​wie​ści”. Alek​san​dro​wi Du​ma​so​wi, Wik​to​ro​wi Hugo, Lwu Toł​sto​jo​wi, Ro​ber​to​wi Lo​- uiso​wi Ste​ven​so​no​wi, Ed​ga​ro​wi Rice’owi Bur​ro​ugh​so​wi, Da​nie​lo​wi De​foe, Mar​ga​ret Mit​chell, Hen​ry​ko​wi Sien​kie​wi​czo​wi, Le​wi​so​wi Wal​la​ce’owi i Ar​- tu​ro​wi Pére​zo​wi-Re​ver​te​mu – au​to​rom od​po​wied​nio Hra​bie​go Mon​te Chri​- sto, Nędz​ni​ków, Woj​ny i po​ko​ju, Wy​spy skar​bów, Tar​za​na wśród małp, Ro​- bin​so​na Cru​soe, Prze​mi​nę​ło z wia​trem, Quo va​dis?, Ben Hura i Ka​pi​ta​na Ala​tri​ste, praw​dzi​wie wiel​kich ob​ję​to​ścio​wo po​wie​ści. I Mi​gu​elo​wi De​li​be​so​wi. Z wy​ra​za​mi naj​szczer​szej za​zdro​ści. Dzię​ku​ję za cu​dow​ne chwi​le, któ​re mi po​da​ro​wa​li​ście.

OSOBY ISA​AC ABRA​NA​VEL BEN ZO​CA​TO, wiel​ki ra​bin To​le​do, po​bor​ca po​- dat​ko​wy kró​la Jana I Tra​stáma​ry ES​THER, pięk​na cór​ka Isa​aca RUTH, dru​ga żona ra​bi​na To​le​do, ciot​ka Es​ther SARA, pia​stun​ka Es​ther GE​DE​ÓN, ma​jor​do​mus ro​dzi​ny Abra​na​ve​lów SA​MU​EL BEN AMIA, ku​piec, bli​ski przy​ja​ciel wiel​kie​go ra​bi​na (La​brat ben Ba​tal​la) RU​BÉN, syn Sa​mu​ela SI​MÓN, ży​dow​ski mło​dzian po​cho​dzą​cy z pro​stej ro​dzi​ny, za​ko​cha​ny w Es​ther ZA​BU​LÓN SI​LVA, oj​ciec Si​mó​na JU​DIT ARE​NAS, mat​ka Si​mó​na DA​VID, ser​decz​ny przy​ja​ciel Si​mó​na ISMA​EL CA​BAL​LE​RIA, ra​bin w jed​nej z to​le​dań​skich sy​na​gog, wuj Da​- vi​da AB​DÓN MER​CA​DO, da​jan w dziel​ni​cy ży​dow​skiej Las Tien​das RA​FA​EL AN​TÚNEZ, prze​ło​żo​ny jed​nej z trzech dziel​nic ży​dow​skich w To​le​do AMO​NE​DO GÓ​MEZ, le​karz ro​dzi​ny Abra​na​ve​lów HEN​RYK II ŁA​SKA​WY, pierw​szy król z dy​na​stii Tra​stáma​ra JAN I, syn i na​stęp​ca Hen​ry​ka II PE​DRO LÓ​PEZ DE AY​ALA, kanc​lerz kró​lew​ski za rzą​dów Hen​ry​ka II

i Jana I, zna​ny au​tor dzieł li​te​rac​kich INÉS HER​CIL​LA, wę​glar​ka miesz​ka​ją​ca sa​mot​nie w le​sie pod To​le​do DO​MIN​GO, mło​dzian o zdu​mie​wa​ją​cej sile, na​zy​wa​ny Sze​ścio​pal​cym albo Szó​sta​kiem, wnuk Inés ALE​JAN​DRO TE​NO​RIO Y HEN​RI​QU​EZ, bi​skup To​le​do ALON​SO HEN​RI​QU​EZ DE AVI​LA, kar​dy​nał i wuj bi​sku​pa DEL EN​CI​NAR, brat MAR​TIN, ko​adiu​tor AN​TÓN MA​ESE PE​ÑA​RAN​DA, słyn​ny mistrz mu​rar​ski RO​DRI​GO BAR​RO​SO, ba​ka​łarz na​zy​wa​ny Jed​no​okim RUFO EL COCL​RA​DO, wspól​nik ba​ka​ła​rza CRE​SCAN​CIO PA​DIL​LA, kom​pan ba​ka​ła​rza AQU​ILI​NO FEL​GU​ERO​SO, kom​pan Cre​scen​cia i Co​lo​ra​da, wspól​nik ba​- ka​ła​rza FER​RÁN MAR​TI​NEZ, ar​chi​dia​kon Éci​ji, fa​na​tycz​ny prze​śla​dow​ca Ży​- dów SE​RVAN​DO NÚÑEZ BA​TO​CA, bi​skup Se​wil​li SO​LO​MÓN LEVI, ban​kier z Kor​do​by MAT​THIAS OB​RA​DOR, rach​mistrz pra​cu​ją​cy w ban​ku don So​lo​mó​na MY​RIAM VI​DAL GO​SA​RA, miesz​kan​ka Se​wil​li, przy​ja​ciół​ka Es​ther BEN​JA​MIN, sy​nek Es​ther RA​QU​EL, có​recz​ka Es​ther MAYR ALQU​ADEX, wiel​ki ra​bin Se​wil​li DRA​CÓN, ku​piec, wła​ści​ciel i ka​pi​tan stat​ku El Aqu​ilón

OSOBY LE​ONARD PAR​DE​NVOLK, ju​bi​ler ży​dow​ski GER​TRUD, żona Le​onar​da, ka​to​licz​ka HAN​NA, cór​ka Le​onar​da i Ger​trud, bliź​nia​cza sio​stra Man​fre​da MAN​FRED, syn Le​onar​da i Ger​trud SIEG​FRIED, star​szy brat Han​ny i Man​fre​da ERIC KLIN​KER​BERG, ser​decz​ny przy​ja​ciel Sieg​frie​da, na​rze​czo​ny Han​- ny STE​FAN HEM​PEL, le​karz, przy​ja​ciel Le​onar​da Par​de​nvol​ka AN​NE​LIE​SE, żona Ste​fa​na, przy​ja​ciół​ka Ger​trud z lat dzie​ciń​stwa HER​MAN, słu​żą​cy w domu Par​de​nvol​ków MAT​THIAS, pra​cow​nik za​kła​du ju​bi​ler​skie​go HEL​GA, cór​ka Mat​thia​sa, czło​nek par​tii ko​mu​ni​stycz​nej HUGO BRE​IT​NER, ry​wal Sieg​frie​da i Man​fre​da z cza​sów szkol​nych ERNST KAP​PEL, puł​kow​nik SS KARL KNUT, ko​mu​ni​sta FRITZ GLAS​SEN, ko​mu​ni​sta BU​KO​SKI, ko​mu​ni​sta, szef or​ga​ni​za​cji par​tyj​nej CON​RAD WE​MBERG, ko​mu​ni​sta, le​karz KLAUS VOR​TIN​GU​ER, przy​ja​ciel Han​ny i ko​le​ga uni​wer​sy​tec​ki Sieg​- frie​da HANS BRUN​NEL, ka​pi​tan, ad​iu​tant Ern​sta Kap​pla AU​GUST NEW​MAN, wy​kła​dow​ca na Uni​wer​sy​te​cie Ber​liń​skim, przy​ja​- ciel Vor​tin​gu​era KARL SCHMO​RELL, pre​le​gent

FRIE​DRICH KAU​SEM​BERG, szwa​gier Le​onar​da RO​BERT LE​IBER, ksiądz, pra​cow​nik ku​rii wa​ty​kań​skiej PAN​KRA​TIUS PFE​IF​FER, prze​ło​żo​ny zgro​ma​dze​nia sal​wa​to​ria​nów OLI​VER WIN​KLER, ofi​cer na ło​dzi pod​wod​nej OTTO SCHU​HART, ko​man​dor, do​wód​ca ło​dzi pod​wod​nej JUT​TA, mat​ka Eri​ca IN​GRID, sio​stra Eri​ca EMIL CO​SMO​DA​TER, stu​dent LE​ONARD RO​SEM​BERG, Żyd, chi​rurg RO​LAND FRE​ISLER, sę​dzia na​zi​stow​ski GER​TRUD LUCK​NER, dy​rek​tor ber​liń​skie​go Ca​ri​ta​su LAGI SOLF, hra​bi​na Bal​le​strem HIL​DA, Ży​dów​ka ASTRID, aku​szer​ka w obo​zie Flos​sen​bürg AN​TO​NEL​LO TROM​BA​DO​RI, szef GAP AN​GE​LA, człon​ki​ni rzym​skie​go ru​chu opo​ru PO​EL​CHAU, ksiądz pra​cu​ją​cy w klasz​to​rze Ad​o​ra​to​rek WER​NER HASS, we​te​ry​narz w rzeź​ni w Grün​wal​dzie TONI, miesz​ka​niec Grün​wal​du

Toledo Dom sto​ją​cy w dziel​ni​cy El Trán​si​to po pra​wej stro​nie sy​na​go​gi, mię​dzy uli​cą o tej sa​mej na​zwie a San​to Tome, na ze​wnątrz był skrom​ny, moż​na by na​wet po​wie​dzieć, że zwy​czaj​ny, dla​te​go pa​trząc na ubo​gie, po​bie​lo​ne wap​- nem ogro​dze​nie, nikt nie po​dej​rze​wał, że kry​je bo​ga​te i wy​twor​ne wnę​trza. W ni​czym nie ustę​po​wał do​mom na​le​żą​cym do szlach​ty zaj​mu​ją​cej gór​ną część mia​sta. Do​mi​no​wał w tej ży​dow​skiej dziel​ni​cy To​le​do, a ro​dzi​na, do któ​rej na​le​żał, mia​ła swo​bod​ny wstęp do kró​lew​skie​go al​ka​za​ru1 . Isa​ac Abra​- na​vel ben Zo​ca​to, tak jak jego oj​ciec i dziad, oprócz tego, że był głów​nym ra​- bi​nem, za​li​czał się do naj​za​moż​niej​szych i naj​waż​niej​szych osób w gmi​nie, a jego for​tu​na po​cho​dzi​ła z cza​sów, w któ​rych dzia​dek słu​żył Fer​dy​nan​do​wi IV jako ad​mi​ni​stra​tor kró​lew​ski i po​bor​ca po​dat​ko​wy. Urząd ten odzie​dzi​- czył jego oj​ciec i pia​sto​wał za pa​no​wa​nia Al​fon​sa XI, a Isa​ac sta​rał się peł​nić go rów​nie do​brze u Jana I, a wcze​śniej u jego ojca, Hen​ry​ka II Tra​stáma​ry. Dziel​ni​ca była plą​ta​ni​ną ulic i za​uł​ków na sto​ku ska​li​ste​go wzgó​rza, na któ​rym le​ża​ło To​le​do, wci​śnię​tych mię​dzy ze​wnętrz​ną stro​nę mu​rów i rze​kę, ota​cza​ją​cych sy​na​go​gę i zbie​ga​ją​cych się na pla​cu tar​go​wym, miej​scu, gdzie ten przed​się​bior​czy na​ród fi​na​li​zo​wał wszyst​kie trans​ak​cje han​dlo​we. To​le​- dań​scy Ży​dzi byli z na​tu​ry dys​kret​ni, w do​dat​ku cza​sy nie sprzy​ja​ły afi​szo​- wa​niu się bo​gac​twem ani roz​bu​dza​niu za​zdro​ści wśród miesz​kań​ców nędz​- nych dziel​nic chrze​ści​jań​skich, któ​rzy stło​cze​ni w mu​rach sto​li​cy le​d​wo wią​- za​li ko​niec z koń​cem. Ten ra​nek 1383 roku był zim​ny, jak przy​sta​ło na mie​siąc szwat2 . Wszyst​ko spo​wi​ja​ła gę​sta mgła cią​gną​ca się ni​sko od Tagu. Sa​mu​el ben Amia zmie​rzał sta​tecz​nym kro​kiem w stro​nę domu przy​ja​cie​la, wiel​kie​go ra​bi​na Isa​aca Abra​na​ve​la. Dwie spra​wy za​przą​ta​ły jego umysł: pierw​sza wy​peł​nia​ła mu du​szę ra​do​ścią, dru​ga – oba​wą. Jego pier​wo​rod​ny, Ru​bén ben Amia, od cza​su swo​jej bar mi​cwy3 był po sło​wie z Es​ther, mło​dziut​ką i pięk​ną cór​ką ra​bi​na, po​win​ni więc uzgod​nić datę szi​duch4 oraz pod​pi​sa​nia te​na​im5 jesz​cze przed osta​tecz​nym wy​pła​ce​niem nadan6 . Mło​dzi zna​li się od dzie​ciń​stwa i obie ro​- dzi​ny po​sta​no​wi​ły, że po osią​gnię​ciu sto​sow​ne​go wie​ku zo​sta​ną po​łą​cze​ni świę​tym związ​kiem. Ma​ją​tek Sa​mu​ela i jego wpły​wy w gmi​nie były nie​po​-

rów​ny​wal​nie mniej​sze od ma​jąt​ku i wpły​wów wiel​kie​go ra​bi​na, ale temu ostat​nie​mu nie za​le​ża​ło, żeby cór​ka wy​szła za mąż dla pie​nię​dzy. Poza tym po​mi​mo mło​de​go wie​ku Ru​bén cie​szył się w gmi​nie ży​dow​skiej za​ska​ku​ją​co wiel​kim au​to​ry​te​tem jako lam​dan7 . To wła​śnie było po​wo​dem ra​do​ści Sa​mu​- ela, ale ist​nia​ło też coś, co bu​dzi​ło w nim lęk: ar​chi​dia​kon Éci​ji Fer​ran Mar​- tínez nie prze​sta​wał pod​sy​cać swo​imi na​pa​stli​wy​mi mo​wa​mi nie​na​wi​ści, jaką chrze​ści​ja​nie ży​wi​li do na​ro​du ży​dow​skie​go, a do tego pa​pież Grze​gorz XI przy​po​mniał kró​lo​wi, że nie może osła​niać ży​dow​skich pod​da​nych, na​wet je​- śli tak wier​nie mu słu​ży​li. Bo​ga​te do​świad​cze​nie i wy​ostrzo​ny in​stynkt mó​- wi​ły Sa​mu​elo​wi, że je​śli ogień za​pło​nie w ja​kimś od​le​głym miej​scu, wiatr na pew​no go roz​dmu​cha i wy​star​czy iskra, by prze​niósł się gdzieś da​le​ko. By​- wa​ło tak już wcze​śniej – pa​le​nie dziel​nic ży​dow​skich na​le​ża​ło do ulu​bio​nych roz​ry​wek wa​sa​lów kró​la Ka​sty​lii. Po ta​kich bez​dro​żach wę​dro​wa​ły my​śli Sa​- mu​ela, kie​dy skrę​ciw​szy na rogu, gdzie znaj​do​wa​ło się Źró​dło Dzie​wi​cy, sta​- nął przed skrom​nym ka​mien​nym łu​kiem oka​la​ją​cym bra​mę ogro​du Abra​na​- ve​lów, zwień​czo​nym her​bem ra​bi​na, któ​ry jego dzia​dek otrzy​mał swe​go cza​- su od kró​la Fer​dy​nan​da IV. Była to pła​sko​rzeź​ba przed​sta​wia​ją​ca otwar​tą księ​gę i pió​ro le​żą​ce w po​przek na jej stro​ni​cach, z wy​pi​sa​ny​mi na brze​gu sło​wa​mi: FI​DE​LIS USQU​AM MOR​TEM8 . Uniósł połę pe​le​ry​ny i stro​mą wą​ską ścież​ką do​tarł do drzwi domu. Tam chwi​lę od​po​czął, by jego od​dech mógł od​zy​skać wła​ści​wy rytm, a kie​dy mu się to uda​ło, wy​cią​gnął rękę przez roz​cię​cie w okry​ciu, ujął ko​łat​kę, ude​rzył nią moc​no w me​ta​lo​wą płyt​kę chro​nią​cą gru​be dę​bo​we drzwi i cze​kał. Dźwięk roz​szedł się po domu; po ja​- kimś cza​sie od​głos spo​koj​nych kro​ków za​po​wie​dział, że ktoś nad​cho​dzi. Usły​szał ha​łas otwie​ra​ne​go okien​ka. Czy​jeś czuj​ne oczy obej​rza​ły go z uwa​- gą; okien​ko za​mknę​ło się i zgrzyt od​su​wa​nych ry​gli po​twier​dził, że zo​stał roz​po​zna​ny. Drzwi otwo​rzy​ły się po​wo​li i sta​nął przed nim słu​żą​cy domu Abra​na​ve​lów, któ​ry po​chy​liw​szy gło​wę, za​pro​sił go do środ​ka. – Czy za​sta​łem ra​bi​na? – Don Isa​ac ocze​ku​je pana w ogro​do​wej ga​le​rii. Sa​mu​el ben Amia wszedł i po​da​jąc słu​dze spi​cza​sty ka​pe​lusz i pe​le​ry​nę, po​le​cił mu uprze​dzić pana. Słu​żą​cy za​mknął ci​cho drzwi i ge​stem po​ka​zał kup​co​wi, aby szedł za nim. Nie była to jego pierw​sza wi​zy​ta w domu Abra​na​ve​lów, ale wciąż nie mógł się na​dzi​wić har​mo​nij​ne​mu pięk​nu oraz po​wścią​gli​we​mu, oszczęd​ne​- mu prze​py​cho​wi mi​ja​nych po​miesz​czeń. Do​szli do przed​sion​ka, skąd wcho​-

dzi​ło się do ga​le​rii. Słu​ga po​pro​sił Sa​mu​ela, by za​cze​kał, a on tym​cza​sem za​- po​wie panu wi​zy​tę. Wy​szedł, zo​sta​wia​jąc go​ścia po​środ​ku sali. Była to ob​- szer​na izba, w któ​rej wszyst​ko świad​czy​ło o do​brym gu​ście i bo​gac​twie go​- spo​da​rza. Pod ka​se​to​na​mi z rzeź​bio​ne​go drew​na po jed​nej stro​nie sta​ła sofa wy​ście​ła​na przed​niej ja​ko​ści skó​rą kor​do​bań​ską w ko​lo​rze zie​lo​nym, z po​- dusz​ka​mi z wy​tła​cza​ne​go, o ton ciem​niej​sze​go ma​te​ria​łu; po​środ​ku ni​ski stół, na któ​rym kró​lo​wa​ła ol​brzy​mia mie​dzia​na taca mau​re​tań​ska; po dru​giej stro​- nie se​kre​ta​rzyk z czar​ne​go he​ba​nu in​kru​sto​wa​ny masą per​ło​wą i ko​ścią sło​- nio​wą, a na nim przy​bo​ry do pi​sa​nia ze sko​ru​py żół​wia i sre​bra, ka​ła​marz z po​kryw​ką z tego sa​me​go me​ta​lu rzeź​bio​ne​go na kształt ko​ron​ki, pta​sie pió​- ro i pia​secz​ni​ca do su​sze​nia atra​men​tu. Ścia​ny za​bu​do​wa​no pół​ka​mi peł​ny​mi ksiąg, zwo​jów per​ga​mi​nu i skó​ry cie​lę​cej, na któ​rych grzbie​tach moż​na było od​czy​tać zna​mie​ni​te ty​tu​ły i na​zwi​ska au​to​rów tak słyn​nych jak Maj​mo​ni​des czy Ben Ga​bi​rol. Obok dzieł tego ostat​nie​go sta​ła ko​pia Księ​gi po​dró​ży Be​- nia​mi​na z Tu​de​li i Sze​wet Je​hu​da (Bicz Judy) Ibn Ver​gi, a na naj​niż​szej pół​ce oprócz ta​kich dzieł ka​ba​li​stycz​nych jak Zo​har zna​la​zły się Dzie​je Jó​ze​fa Fla​- wiu​sza. W naj​bar​dziej od​le​głym ką​cie stał sied​mio​ra​mien​ny świecz​nik, a na pul​pi​cie le​ża​ła ko​pia Tal​mu​du je​ro​zo​lim​skie​go9 otwar​ta na stro​nie na​le​żą​cej do po​rząd​ku Na​szim z za​pi​sa​mi do​ty​czą​cy​mi związ​ku mał​żeń​skie​go dwóch osób. Sa​mu​el pa​trzył na to wszyst​ko z po​dzi​wem, kie​dy po​waż​ny i sta​now​czy głos przy​ja​cie​la po​zdro​wił go z głę​bi sali. – Sza​lom10 , Sa​mu​elu. Jak​że się mie​wa mój umi​ło​wa​ny druh i uko​cha​ny brat? – Sza​lom, Isa​acu. Po​dzi​wiam cuda z two​jej bi​blio​te​ki i pra​gnę omó​wić z tobą tyle spraw, że nie wiem za​praw​dę, od cze​go mam za​cząć. Obaj męż​czyź​ni zwra​ca​li się do sie​bie po​ufa​le po imie​niu przez wzgląd na łą​czą​cą ich przy​jaźń z cza​sów mło​do​ści. – Na wszyst​ko znaj​dzie się czas, je​śli go so​bie roz​pla​nu​je​my. – Ra​bin pod​szedł do Sa​mu​ela i uj​mu​jąc go za ra​mio​na, zbli​żył swą bro​da​tą twarz do twa​rzy przy​ja​cie​la i uca​ło​wał w oba po​licz​ki. – Ale… siądź​my wy​- god​nie, le​piej bę​dzie się nam roz​ma​wia​ło. Sa​mu​el pod​szedł za Isa​akiem do sofy. – Naj​pierw po​wiedz, co cię tak bar​dzo tra​pi. Znam cię do​brze, przy​ja​cie​lu, i wiem, że do​pó​ki nie zrzu​cisz brze​mie​nia, któ​re drę​czy twój umysł, nie bę​- dziesz w sta​nie roz​ma​wiać o waż​nym dla nas in​te​re​sie.

Sa​mu​el umo​ścił się wy​god​nie na wy​tła​cza​nej ka​na​pie i wes​tchnąw​szy głę​- bo​ko, za​czął wy​rzu​cać z sie​bie po​tok słów, wy​łusz​cza​jąc, na czym po​le​ga​ją jego tro​ski. – To praw​da, że je​stem wiel​ce stra​pio​ny; nie po​do​ba​ją mi się ani na​stro​je, ja​kie pa​nu​ją w mie​ście, ani no​wi​ny, któ​re do​cie​ra​ją do mych uszu. – Nie za​drę​czaj się tak, prze​cież wiesz, że na nasz lud spa​da​ją co ja​kiś czas nie​szczę​ścia, któ​rym nie ma koń​ca, po​tem jed​nak wody wra​ca​ją do swo​je​go ko​ry​ta i ży​cie to​czy się da​lej. Je​ste​śmy stwo​rze​ni, by prze​trwać; tak było i tak bę​dzie za​wsze. – Sły​sza​łeś, że bi​skup Te​no​rio za​mie​rza po​więk​szyć ka​te​drę? – Nie przy​wią​zuj do tego wagi, dro​gi przy​ja​cie​lu, pra​wie za​wsze oka​zu​je się, że to tyl​ko czcza ga​da​ni​na lu​dzi, któ​rzy nie mają czym za​jąć cza​su. Czyż​- by wy​da​wa​ło ci się to bar​dziej nie​po​ko​ją​ce niż czter​dzie​ści lat wę​drów​ki na​- sze​go ludu przez pu​sty​nię po wyj​ściu z Egip​tu? Czyż nie było go​rzej, kie​dy oj​co​wie nasi ru​szy​li w dro​gę, by zno​wu stać się nie​wol​ni​ka​mi w cza​sach Na​- bu​cho​do​no​zo​ra? A co mi po​wiesz o cza​sach Ty​tu​sa, któ​ry zbu​rzył świą​ty​nię je​ro​zo​lim​ską? – Tam​to prze​mi​nę​ło, Isa​acu, a my je​ste​śmy tu​taj. Mar​twi mnie dzień dzi​- siej​szy, nie wczo​raj​szy. – Sam rze​kłeś „tam​to prze​mi​nę​ło, a my je​ste​śmy tu​taj”… Nic i nikt nie prze​szko​dzi w prze​trwa​niu na​sze​go ludu. – Ra​bin czu​le po​kle​pał swo​je​go go​- ścia po ko​la​nie. – Na​sza krew jest zbyt gę​sta, dro​gi przy​ja​cie​lu; prze​ży​je​my, nie​za​leż​nie od tego, co się wy​da​rzy. – Może i masz ra​cję. Niech bę​dzie po​chwa​lo​ny Ado​nai11 . Ale ja nie mam two​jej siły i je​śli zwią​zek, któ​ry pla​nu​je​my, nie bę​dzie ko​rzy​stać z owo​ców spo​koj​nej eg​zy​sten​cji i dzie​ci na​sze zmu​szo​ne będą żyć jak psy, to myśl, że dzie​ci ich dzie​ci będą wspo​mi​nać, w jak strasz​nych cza​sach przy​szło nam wieść ży​wot, nie jest dla mnie żad​nym po​cie​sze​niem. – Po​wiedz, co cię tak bar​dzo nie​po​koi? – Ga​da​ją po ką​tach, że bi​skup Te​no​rio za​mie​rza po​sze​rzyć kruż​gan​ki ka​te​- dry i w tym celu musi zbu​rzyć pięt​na​ście albo i dwa​dzie​ścia do​mów w dziel​- ni​cy ży​dow​skiej Las Tien​das, a jak ci wia​do​mo, miesz​kam tuż obok, a kil​ka kro​ków da​lej mam sklep. Je​śli to praw​da, będę zruj​no​wa​ny. – Mar​twisz się na za​pas, bo prze​cież nic się jesz​cze nie wy​da​rzy​ło. Kie​dy bę​dzie już co​kol​wiek wia​do​mo, po​wiem jak trze​ba i po​sta​ram się, by moje sło​wa do​tar​ły do wła​ści​wych uszu. Nie oba​wiaj się, dro​gi przy​ja​cie​lu; po​-

mów​my te​raz o spra​wie, któ​ra od nas za​le​ży i któ​ra wnie​sie tyle ra​do​ści do na​szych do​mów.

Tenorio Pra​łat do​bie​gał pięć​dzie​siąt​ki, ale wy​glą​dał, jak​by nie skoń​czył jesz​cze czter​dzie​ste​go roku ży​cia. Był wy​so​ki, atle​tycz​nie zbu​do​wa​ny, miał cia​ło ukształ​to​wa​ne przez ćwi​cze​nia fi​zycz​ne, gę​stą kasz​ta​no​wą czu​pry​nę sta​no​- wią​cą przed​miot jego wiel​kiej dumy, grec​ki pro​fil, z po​wo​du któ​re​go każ​da z ko​pii po​są​gów Prak​sy​te​le​sa i Fi​dia​sza ozda​bia​ją​cych jego kom​na​tę mo​gła​- by zzie​le​nieć z za​zdro​ści, i pod​bró​dek jed​no​znacz​nie świad​czą​cy o nie​złom​- nej woli. Uro​dził się jako dru​gi syn w drob​nosz​la​chec​kiej ro​dzi​nie i piął po szcze​blach hie​rar​chii ko​ściel​nej, od wi​ka​re​go, a po​tem pro​bosz​cza, pre​zbi​te​- ra, ka​no​ni​ka i pra​ła​ta, aż po swój obec​ny sta​tus, ko​rzy​sta​jąc, ma się ro​zu​- mieć, z pre​bend i przy​wi​le​jów, ja​kie da​wa​ła mu po​zy​cja wuja kar​dy​na​ła w ku​rii rzym​skiej. Jego am​bi​cje nie zna​ły gra​nic i nie​za​leż​nie od tego, jaki wy​ko​ny​wał​by za​wód – jako że du​chow​nym zo​stał zu​peł​nie przy​pad​kiem – za​szedł​by bar​dzo da​le​ko, tak wiel​kie były jego żą​dza wła​dzy i upór. Miał zwy​czaj wy​zna​czać so​bie i osią​gać cele, a kie​dy już do​piął swe​go, na​tych​- miast brał się do ko​lej​ne​go pro​jek​tu, bez wa​ha​nia spy​cha​jąc na mar​gi​nes zła​- ma​nych i zruj​no​wa​nych, wszyst​kich tych, któ​rzy ośmie​li​li się prze​ciw​sta​wić jego ol​brzy​miej na​mięt​no​ści lub że​la​znej woli. No​sił zwy​kle świec​kie sza​ty, a je​dy​ny​mi sym​bo​la​mi zdra​dza​ją​cy​mi stan du​chow​ny były: czer​wo​na la​- mów​ka koł​nie​rzy​ka, krzyż mal​tań​ski na krót​kim płasz​czu i fio​le​to​wa piu​ska za​kry​wa​ją​ca wy​go​lo​ny czu​bek gło​wy. Tego ran​ka pra​łat Ale​jan​dro Te​no​rio y Hen​ríqu​ez urzę​do​wał w swo​jej kan​- ce​la​rii, dyk​tu​jąc ko​re​spon​den​cję skry​bie, któ​ry sie​dząc z prze​no​śnym se​kre​- ta​rzy​kiem otwar​tym na ko​la​nach, wy​cho​dził z sie​bie, by na​dą​żyć za szyb​kim dyk​tan​dem Jego Wie​leb​no​ści. – Pro​szę o wy​ba​cze​nie. Czy ze​chcia​ła​by Wa​sza Wie​leb​ność po​wtó​rzyć ostat​ni aka​pit? – Na miły Bóg, co się z tobą dzi​siaj dzie​je? Od któ​re​go miej​sca mam po​- wtó​rzyć? – Od: „…zo​sta​ną po​czy​nio​ne…”. – Zo​sta​ną po​czy​nio​ne na​leż​ne kro​ki, moż​li​wie jak naj​szyb​ciej i naj​pil​niej, by pra​ce ukoń​czyć przed świę​tem Judy Ta​de​usza roku na​stęp​ne​go, aby​śmy

w cza​sie wspo​mnia​nych ob​cho​dów mo​gli uświet​nić wi​zy​tę Jego Emi​nen​cji kar​dy​na​ła Hen​ríqu​eza de Avi​la, po​ka​zu​jąc mu dzie​ło, któ​re dla więk​szej chwa​ły Pana wy​ko​na​no w świą​ty​ni. Ma​cie to? – Oczy​wi​ście, Wa​sza Wie​leb​ność. – Prze​pisz na czy​sto, ale nie na per​ga​mi​nie. Chcę, żeby było na​pi​sa​ne na cie​lę​cej skó​rze. Daj to ko​adiu​to​ro​wi, żeby mi przy​niósł do pod​pi​sa​nia i opa​- trze​nia pie​czę​cią. – Tak się sta​nie, chy​ba że Wa​sza Wie​leb​ność roz​ka​że in​a​czej. – Mo​żesz odejść. Mały czło​wie​czek ze​brał szyb​ko przy​bo​ry do pi​sa​nia, ale kie​dy był już przy drzwiach, za​trzy​mał go głos pra​ła​ta. – Po​wiedz mo​je​mu se​kre​ta​rzo​wi, żeby wpro​wa​dził maj​stra. – Na​tych​miast, Prze​wie​leb​ny. Skry​ba dys​kret​nie otwo​rzył drzwi i opu​ścił po​miesz​cze​nie. Bi​skup Te​no​rio od​chy​lił się do tyłu w oka​za​łym fo​te​lu z ciem​ne​go drew​na dę​bo​we​go, któ​re​go po​rę​cze za​koń​czo​ne były gło​wa​mi gry​fa i kan​ta​mi z ba​- oba​bu, i cze​ka​jąc na przy​by​cie ko​adiu​to​ra, po​rząd​ko​wał my​śli. Jego ka​te​dra musi prze​wyż​szać oka​za​ło​ścią, bo​gac​twem i splen​do​rem te cie​szą​ce się naj​- więk​szą sła​wą w świe​cie ibe​ryj​skim, a w tym celu trze​ba prze​bu​do​wać za​- chod​nie wej​ście i nadać dzie​dziń​co​wi z kruż​gan​ka​mi pro​por​cje i do​stoj​ność, ja​kich wy​ma​ga uzy​ska​nie do​sko​na​łej har​mo​nii świą​ty​ni. Kie​ro​wa​ły nim dwie po​bud​ki: po pierw​sze, chciał zy​skać w oczach wuja, kar​dy​na​ła Hen​ríqu​eza, żeby jego na​stęp​ny awans nie wy​glą​dał na prze​jaw ne​po​ty​zmu, lecz wy​ni​kał z au​ten​tycz​nych za​sług; po dru​gie, mu​siał zna​leźć uj​ście dla nie​po​ha​mo​wa​nej nie​na​wi​ści, jaką – bę​dąc fa​na​tycz​nym po​tom​kiem prze​chrzty – ży​wił do tej prze​klę​tej rasy, do któ​rej na​le​że​li jego przod​ko​wie i któ​rą po​rzu​ci​li, by przy​- jąć wia​rę w Je​zu​sa Chry​stu​sa. Roz​le​gło się ci​che stu​ka​nie i zza ma​syw​ne​go uchy​lo​ne​go na piędź skrzy​- dła drzwi wy​chy​nę​ła okrą​gła, ru​mia​na twarz jego wier​ne​go se​kre​ta​rza, bra​ta Mar​ti​na del En​ci​nar, któ​ry od da​wien daw​na był u nie​go na służ​bie. – Za po​zwo​le​niem Wa​szej Wie​leb​no​ści. – Wejdź, bra​cie Mar​ti​nie, usiądź. Mu​szę roz​strzy​gnąć z tobą spra​wy, do któ​rych po​trzeb​ne będą two​ja dys​kre​cja, ta​lent i sku​tecz​ność. – Cały za​mie​niam się w słuch, Prze​wie​leb​ny. Du​chow​ny zwa​lił swo​je oty​łe ciel​sko na je​den z dwóch fo​te​li sto​ją​cych na wprost sto​łu bi​sku​pa.

– Mam na​dzie​ję, iż we​zwa​łeś mi​strza An​tó​na Pe​fia​ran​dę, tak jak przy​ka​za​- łem, nie​praw​daż? – Ocze​ku​je w przed​po​ko​ju. – Do​brze. Wia​do​mo ci, że to do​sko​na​ły rze​mieśl​nik i słyn​ny maj​ster mu​- rar​ski. – Sły​sza​łem o jego umie​jęt​no​ściach, ma w mie​ście wię​cej pra​cy, niż jest w sta​nie wy​ko​nać. Opo​wia​dał mi przed chwi​lą, że mu​siał za​trud​nić no​wych lu​dzi, nie​przy​spo​so​bio​nych do za​wo​du tak wy​ma​ga​ją​ce​go jak ten, któ​re​mu się po​świę​cił. Tra​ci wię​cej cza​su na przy​ucze​nie ich do po​słu​gi​wa​nia się wę​- giel​ni​cą i pio​nem niż na przy​go​to​wa​nie w swo​im warsz​ta​cie pla​nów i po​mia​- rów, któ​re po​tem musi jesz​cze im ob​ja​śniać, żeby zo​sta​ły do​brze wy​ko​na​ne. Jak ma​wia, nie moż​na być na mszy i jed​no​cze​śnie bić w dzwo​ny. – Bę​dzie mu​siał zle​cić to ko​muś in​ne​mu, bo dzie​ło, któ​re mu po​wie​rzy​my, wy​ma​ga po​świę​ce​nia, wy​sił​ku, no i oczy​wi​ście jego cią​głej obec​no​ści. Oczy za​kon​ni​ka wy​ra​ża​ły za​cie​ka​wie​nie. – Cóż Wa​sza Wie​leb​ność za​mie​rza uczy​nić? Je​śli Wa​sza Wie​leb​ność ze​- chce mi po​wie​dzieć. Pra​łat wy​cią​gnął się w swo​im mni​sim fo​te​lu i uśmiech​nął ta​jem​ni​czo. – Ba​zy​li​ka jest nie​do​koń​czo​na, to oczy​wi​ste. – Nie bar​dzo ro​zu​miem… Ko​ściół na​le​ży do naj​pięk​niej​szych i naj​bar​dziej zna​nych w kró​le​stwie. – Wła​śnie dla​te​go mó​wię, że jest nie​do​koń​czo​ny. Po​wi​nien być naj​pięk​- niej​szy, naj​bar​dziej do​stoj​ny i naj​waż​niej​szy, a nie jed​nym z naj. Ro​zu​miesz? – I co Wa​sza Wie​leb​ność za​mie​rza uczy​nić, żeby taki był? – Za​chod​nie wej​ście nie do​rów​nu​je dwóm po​zo​sta​łym. Wia​do​mo ci, że twór​ca por​ty​ku, rzeź​biarz don Die​go Ca​be​zas, zgi​nął, spadł​szy z rusz​to​wa​nia, i że fi​gu​ry czte​rech ewan​ge​li​stów nie zo​sta​ły ukoń​czo​ne. – To praw​da, ale nie są to pra​ce, któ​rym mistrz An​tón mu​siał​by od​dać się bez resz​ty. Moż​na je wy​ko​ny​wać stop​nio​wo, je​śli mistrz znaj​dzie do​bre​go rze​mieśl​ni​ka, zręcz​ne​go do ob​rób​ki ka​mie​nia, któ​ry prze​nie​sie się do To​le​do i przyj​mie zle​ce​nie. Są tacy, i to bar​dzo do​brzy, w kró​le​stwie Mur​cji. – Nie tam bę​dzie po​trzeb​na jego obec​ność. – Tyl​ko…? – Po​słu​chaj uważ​nie, co ci po​wiem. Chcę, by świą​ty​nia mia​ła kruż​gan​ki i pe​ry​styl, na ja​kie za​słu​gu​je, dla​te​go będę po​trze​bo​wał cią​głej obec​no​ści i ab​so​lut​ne​go po​świę​ce​nia mi​strza An​tó​na.

– Ależ, Wa​sza Wie​leb​ność… Jak po​więk​szyć kruż​gan​ki? Bez naj​ścia na dziel​ni​cę ży​dow​ską nie wi​dzę ta​kiej moż​li​wo​ści. – Wła​śnie. Oto zna​leź​li​śmy w swej prze​ni​kli​wo​ści roz​wią​za​nie pro​ble​mu. – Ależ, Prze​wie​leb​ny, tam miesz​ka​ją lu​dzie i nie są​dzę, by ochot​nie opu​- ści​li swo​je domy po to, aby moż​na było po​więk​szyć kruż​gan​ki. – Nikt nie po​wie​dział, że zro​bią to ochot​nie. Mó​wię ci tyl​ko, że to zro​bią. Kie​dy pra​łat wy​po​wia​dał ostat​nie zda​nie, w jego oczach po​ja​wi​ły się sta​lo​- wy błysk i za​wzię​tość, któ​re nie uszły uwa​gi se​kre​ta​rza. – Miesz​ka​ją tam lu​dzie, któ​rzy mają wol​ny wstęp do kró​lew​skie​go al​ka​za​- ru i cho​dzą tam nie​mal co​dzien​nie. To prze​ciw​ni​cy, z któ​ry​mi trze​ba się li​- czyć – za​uwa​żył ksiądz. – Deus vult12 . Mówi ci coś ta de​wi​za? – Ro​zu​miem ją, Wa​sza Wie​leb​ność, ale nie wi​dzę związ​ku. – Kie​dy lud cze​goś chce, na​wet król nie waży się sprze​ci​wić. Na​szą mi​sją jest spra​wić, aby lud go​rą​co tego pra​gnął, ro​zu​miesz? Je​śli uda nam się roz​- bu​dzić to pra​gnie​nie, usu​nie​my prze​szko​dę. – Ale, Wa​sza Wie​leb​ność, kie​dy krze​szą ogień i dmu​cha wiatr, skut​ki są nie do prze​wi​dze​nia. – Wprost prze​ciw​nie, są do​sko​na​le prze​wi​dy​wal​ne. Bę​dzie​my mo​gli po​- sze​rzyć kruż​gan​ki i uwol​nić po​czci​wych chrze​ści​jan z To​le​do od nie​czy​stej pla​gi. Upie​cze​my dwie pie​cze​nie przy jed​nym ogniu, a przy​szłe po​ko​le​nia chrze​ści​jan po​chwa​lą nasz czyn. Po​wiedz​cie maj​stro​wi, żeby wszedł.

Esther Es​ther Abra​na​vel mia​ła pięt​na​ście lat i była naj​pięk​niej​szym kwia​tem dziel​ni​cy ży​dow​skiej El Trans​i​to. Do​ra​sta​ła pod opie​kuń​czy​mi skrzy​dła​mi wiel​kie​go ra​bi​na, jej ojca, któ​ry prze​lał na nią całą mi​łość, jaką nie​gdyś da​- rzył żonę zmar​łą osiem lat wcze​śniej, kie​dy mia​sto spu​sto​szy​ła epi​de​mia dżu​- my. Od tego mo​men​tu dziew​czyn​ka przez cały czas po​zo​sta​wa​ła pod opie​ką nia​ni. Doña Sara po śmier​ci mat​ki za​ję​ła w ser​cu dziec​ka pu​ste miej​sce. Choć oj​ciec zgod​nie z za​sa​da​mi Pra​wa Moj​że​szo​we​go za​warł przed trze​ma laty nowy zwią​zek z sio​strą zmar​łej żony, bez​dziet​ną wdo​wą, za​wsze jej życz​li​- wą, to oso​bą, któ​rą naj​bar​dziej po nim ko​cha​ła, była bez wąt​pie​nia pia​stun​ka. Sce​na ro​ze​gra​ła się w izbie dziew​czy​ny na dru​gim pię​trze domu. Przy​gnę​bio​- na i po​grą​żo​na we łzach Es​ther le​ża​ła na łóż​ku z bal​da​chi​mem, z twa​rzą ukry​tą w po​dusz​ce, i łka​ła ża​ło​śnie, a jej pia​stun​ka, sie​dząc na brze​gu łoża, cier​pli​wie gła​dzi​ła jej pięk​ne wło​sy i bez​sku​tecz​nie pró​bo​wa​ła uko​ić roz​pacz. – Te​raz tego nie poj​miesz, ale po la​tach prze​ko​nasz się, jak mą​dra była de​- cy​zja two​je​go ojca. De​cy​zja, któ​ra na pew​no jest dla cie​bie naj​lep​sza i naj​- bar​dziej wska​za​na. Dziew​czy​na wy​beł​ko​ta​ła coś, ję​cząc i pła​cząc. – W ten spo​sób, kie​dy cho​wasz twarz, nie mogę cię zro​zu​mieć. Je​śli się od​wró​cisz i opo​wiesz jak doj​rza​ła nie​wia​sta o tym, co cię tra​pi, być może dam się prze​ko​nać do two​ich za​my​słów. Es​ther od​wró​ci​ła się po​wo​li, cha​rak​te​ry​stycz​nym dla sie​bie ru​chem dło​ni ze​bra​ła wło​sy z twa​rzy i opa​no​wa​ła roz​pacz​li​wy szloch. Pia​stun​ka otar​ła jej łzy chu​s​tecz​ką. – Od razu le​piej. Po​wiedz mi te​raz, bez hi​ste​rii, co cię tak za​smu​ca. – Cho​dzi o to, nia​niu, że nig​dy nie po​ślu​bię Ru​béna. Nie chcę go…! A oj​- ciec jak​by nie poj​mo​wał, co do nie​go mó​wię. – Uspo​kój się, dziec​ko, twój oj​ciec, jako oj​ciec i ra​bin, do​sko​na​le wie, co jest dla cie​bie od​po​wied​nie, wie le​piej, niż to so​bie wy​obra​żasz. Po​wta​rzam ci: te​raz tego nie ro​zu​miesz, ale kie​dy miną lata, poj​miesz to i od​czu​jesz wo​- bec nie​go wdzięcz​ność. – Nie, nie, nia​niu! Nie prze​ko​nasz mnie. Nie wyj​dę za mąż, a je​śli mnie

przy​mu​si… uciek​nę. – A do​ką​dże pój​dziesz? Nie opo​wia​daj nie​do​rzecz​no​ści. Znaj​dą cię w parę go​dzin i tyl​ko zi​ry​tu​jesz tego, któ​ry dał ci ży​cie, a któ​re​go je​dy​nym błę​dem jest to, że nad​mier​nie cię roz​piesz​cza… I oto skut​ki tak wiel​kiej po​błaż​li​wo​- ści. Poza tym Ru​bén ben Amia to wspa​nia​ły mło​dzian, któ​ry da ci dzie​ci i za​- pew​ni god​ne miej​sce w gmi​nie. – Nie ko​cham go i nie wyj​dę za mąż za żad​ne skar​by! Te​raz już ro​zu​- miesz! – Nie masz po​ję​cia, o czym mó​wisz. Żad​na ko​bie​ta nie jest za​ko​cha​na, kie​dy ją wy​da​ją za mąż; mi​łość roz​kwi​ta póź​niej, jak to​po​la ską​pa​na wodą z rze​ki, i zstę​pu​je na mał​żon​ków. – Nie prze​ko​nasz mnie. Moja przy​ja​ciół​ka Ju​dit była jak skow​ro​nek; rok temu wy​da​li ją za mąż i nig​dy już nie wi​dzia​łam uśmie​chu na jej twa​rzy. – Ru​bén cię ko​cha, od kie​dy by​li​ście dzieć​mi, bę​dzie do​brym mę​żem. – Może dla in​nej, ale nie dla mnie! Ja go po​wa​żam, nia​niu, ale jako przy​ja​- cie​la i to​wa​rzy​sza za​baw, a nie tak, by brać go za męża i da​wać mu dzie​ci. – Nie wiem, skąd taki wy​mysł za​gnieź​dził się w tej sza​lo​nej głów​ce, ale je​- stem pew​na, że kie​dy skoń​czysz dwa​dzie​ścia lat, za​czniesz my​śleć in​a​czej. – Jak​że się my​lisz! Nie chcę po​grze​bać mej mło​do​ści przy nie​mra​wym i ni​ja​kim mężu, któ​ry we dnie i w nocy przy świe​tle ka​gan​ka od​da​je się stu​- dio​wa​niu sta​rych ma​nu​skryp​tów. – Prze​ra​ża mnie taka bez​ro​zum​ność i nie mogę jej po​jąć… Spró​buj te​raz za​snąć; le​piej, żeby oj​ciec nie wi​dział cię w ta​kim sta​nie. Mó​wiąc to, pia​stun​ka wsta​ła z wiel​kie​go łoża i zmu​si​ła Es​ther, by unio​sła nogi i po​zwo​li​ła wy​cią​gnąć spod sie​bie na​rzu​tę. Dziew​czy​na ukry​ła się pod wy​twor​ny​mi prze​ście​ra​dła​mi, a ko​bie​ta otu​li​ła ją gru​bą koł​drą z ja​gnię​cej weł​ny. Po​de​szła do okna i za​su​nę​ła cięż​kie za​sło​ny z wy​szy​wa​ne​go ak​sa​mi​tu z Co​im​bry ze zło​ty​mi frędz​la​mi, ro​zej​rza​ła się wo​ko​ło, by spraw​dzić, czy wszyst​ko jest w po​rząd​ku, i za​nim wy​szła, po​chy​li​ła się nad dziew​czy​ną, skła​da​jąc na jej czo​le uświę​co​ny oby​cza​jem po​ca​łu​nek na do​bra​noc. Po​tem, trzy​ma​jąc ka​ga​nek na wy​so​ko​ści buj​nych pier​si, zbli​ży​ła się do czte​ro​ra​mien​- ne​go kan​de​la​bra, któ​ry świe​cił w ką​cie na skrzy​ni z drew​na san​da​ło​we​go, i na​kryw​szy każ​dy z za​pa​lo​nych kno​tów kap​tur​kiem uży​wa​nym do ga​sze​nia świec, opu​ści​ła po​kój, za​my​ka​jąc za sobą cięż​kie drzwi. Upew​niw​szy się, że nia​nia nie wró​ci, Es​ther od​rzu​ci​ła koł​drę i ostroż​nie wy​szła z łoża. Wło​ży​ła kor​do​bań​skie pan​to​fel​ki, po​de​szła do lich​ta​rza i uży​-

wa​jąc hub​ki i krze​si​wa, za​pa​li​ła wy​gię​ty knot. Z unie​sio​nym ka​gan​kiem zbli​- ży​ła się do okna. Od​su​nę​ła ko​ta​rę, otwo​rzy​ła okien​ni​ce i po​wo​li prze​su​nę​ła lam​pą wzdłuż fra​mu​gi, w na​dziei, że sy​gnał do​trze do tego, dla któ​re​go był prze​zna​czo​ny. Po​tem wszyst​ko po​za​my​ka​ła, od​sta​wi​ła lich​tarz na miej​sce i wró​ci​ła do łoża.

Pardenvolkowie Le​onard Par​de​nvolk pro​wa​dził cięż​kie​go mer​ce​de​sa, ja​dąc Ver​ter​stras​se; okrą​żył Le​ib​niz​platz, prze​je​chał przed Grand Ho​te​lem, zbu​do​wa​nym w miej​- scu, w któ​rym kie​dyś była ka​wiar​nia Bau​era, wje​chał w Unter den Lin​den i skie​ro​wał się w stro​nę swo​je​go domu. Ra​dio ol​brzy​mie​go, czte​ro​drzwio​we​go auta wy​rzu​ca​ło z sie​bie pa​trio​tycz​- ne pie​śni, kie​dy na​gle mu​zy​ka się urwa​ła i me​ta​licz​ny głos spi​ker​ki oznaj​mił, że do miesz​kań​ców kra​ju prze​mó​wi mar​sza​łek Hin​den​burg. Le​onard zwol​nił, po​gło​śnił ra​dio i po​krę​cił gał​ką do stro​je​nia, by le​piej sły​szeć sta​re​go we​te​ra​- na. Po wstę​pie z frag​men​tem mu​zy​ki Wa​gne​ra na​stą​pi​ła prze​rwa, a po​tem roz​legł się do​brze zna​ny głos: „Niem​cy! Hi​sto​rycz​na od​po​wie​dzial​ność, jaka spo​czy​wa na mo​ich bar​kach, zmu​sza mnie jako sze​fa pań​stwa do za​ko​mu​ni​- ko​wa​nia wam, co po​sta​no​wi​łem. Oj​czy​zna wy​ma​ga w tej chwi​li ener​gicz​- nych dzia​łań i moim obo​wiąz​kiem jest do nich przy​stą​pić. W Niem​czech sze​- rzy się bez​ro​bo​cie, upa​da go​spo​dar​ka, czy​ha​ją ze​wnętrz​ni wro​go​wie. Nad​- zwy​czaj​ne oko​licz​no​ści, w ja​kich zna​la​zła się na​sza uko​cha​na oj​czy​zna w wy​ni​ku pod​pi​sa​nia upo​ka​rza​ją​ce​go trak​ta​tu wer​sal​skie​go, skło​ni​ły mnie do pod​ję​cia waż​nej de​cy​zji, któ​rą pra​gnę wam prze​ka​zać. Ob​da​rzę za​ufa​niem li​- de​ra ugru​po​wa​nia, na któ​re od​da​no naj​wię​cej gło​sów, par​tii na​ro​do​wo​so​cja​li​- stycz​nej. To jej przy​wód​cę, pana Adol​fa Hi​tle​ra, mia​nu​ję no​wym kanc​le​rzem i sze​fem rzą​du. Z chwi​lą ob​ję​cia wła​dzy bę​dzie prze​wod​ni​czył po​sie​dze​niom Re​ich​sta​gu i po​dej​mo​wał de​cy​zje wy​ni​ka​ją​ce z jego urzę​du”. Le​onard Par​de​nvolk wy​łą​czył ra​dio. Kie​dy do​tarł do że​la​zne​go ogro​dze​nia ota​cza​ją​ce​go park wo​kół jego domu, ze stró​żów​ki wy​szedł do​zor​ca i otwo​rzył okra​to​wa​ną bra​mę, by wiel​ki czar​ny sa​mo​chód mógł je​chać da​lej. Le​onard wci​snął pe​dał gazu. Do​pó​ki luk​su​so​we auto z po​tęż​nym ry​kiem po​ko​ny​wa​ło nie​wiel​ką po​chy​łość, stróż w peł​nym usza​no​wa​nia ge​ście trzy​mał rękę przy czap​ce na znak po​wi​ta​nia. Gdy sa​mo​- chód się od​da​lił, splu​nął na żwir, a jego usta uło​ży​ły się w peł​ne po​gar​dy sło​- wo Schwe​in!13 . Le​onard po​pro​wa​dził cięż​kie​go mer​ce​de​sa wy​sa​dza​ną bu​ka​mi ale​ją. Po​ko​- naw​szy ostat​ni za​kręt, okrą​żył duży staw i za​trzy​mał się pod owal​ną, li​czą​cą

po​nad dwa wie​ki basz​tą wznie​sio​ną w jed​nym z ro​gów kwa​dra​to​we​go bu​- dyn​ku. Była znacz​nie wyż​sza od resz​ty domu, cała po​kry​ta blusz​czem i prze​- bi​ta na wy​lot bra​mą o skle​pie​niu pod​trzy​my​wa​nym przez trzy że​bra prze​ci​na​- ją​cych się łu​ków. Wie​ża nada​wa​ła do​mo​wi szcze​gól​ny cha​rak​ter, poza tym od​gry​wa​ła cza​sem rolę sie​ni, chro​niąc wy​sia​da​ją​cych z po​jaz​dów go​ści przed ka​pry​sa​mi po​go​dy. Sa​mo​cho​dy wjeż​dża​ły z jed​nej, a wy​jeż​dża​ły z dru​giej stro​ny. Tam cze​kał już inny por​tier, tym ra​zem w li​be​rii, oraz szo​fer ubra​ny w sza​ry pro​cho​wiec z czar​ny​mi kla​pa​mi, któ​ry rzu​cił się, by otwo​rzyć drzwi mer​ce​de​sa. Le​onard wy​siadł z sa​mo​cho​du i wi​dząc za​par​ko​wa​ne​go na po​bo​- czu wan​de​re​ra swo​je​go le​ka​rza i jed​no​cze​śnie ser​decz​ne​go przy​ja​cie​la Ste​fa​- na, za​py​tał: – Przy​je​chał dok​tor Hem​pel? Ste​fan Hem​pel był mę​żem An​ne​lie​se, bli​skiej przy​ja​ciół​ki z cza​sów szkol​- nych żony Le​onar​da, Ger​trud, i or​dy​na​to​rem na od​dzia​le chi​rur​gii ura​zo​wej w szpi​ta​lu Wer​ne​ra. Por​tier, któ​ry cze​kał z dru​giej stro​ny sa​mo​cho​du, wy​ja​- śnił: – O ile wiem, pa​nicz Sieg​fried miał dziś rano wy​pa​dek na uni​wer​sy​te​cie. Jego przy​ja​ciel pa​nicz Eric przy​wiózł go swo​im sa​mo​cho​dem i pani za​dzwo​- ni​ła po le​ka​rza. Bio​rąc z sa​mo​cho​du tecz​kę, Le​onard zwró​cił się do szo​fe​ra. – Niech pan wpro​wa​dzi auto do ga​ra​żu i bę​dzie go​to​wy, w ra​zie gdy​by​śmy mu​sie​li wy​je​chać. – Jak pan roz​ka​że. Szo​fer usiadł na miej​scu kie​row​cy, wrzu​cił pierw​szy bieg, zwol​nił ha​mu​- lec i na​ci​snął pe​dał gazu. Le​onard, nie cze​ka​jąc, aż sa​mo​chód od​je​dzie, skie​- ro​wał się do wnę​trza pa​ła​cy​ku. Gdy tyl​ko wszedł, ubra​na na czar​no po​ko​jów​- ka, w czep​ku i nie​ska​zi​tel​nie bia​łym far​tusz​ku, po​spie​szy​ła ode​brać od nie​go płaszcz i tecz​kę. Kie​dy po​zby​wał się okry​cia, za​py​tał: – Gdzie jest pani? – W po​ko​ju pa​ni​cza Sieg​frie​da, z dok​to​rem Hem​plem. Le​onard Par​de​nvolk o nic wię​cej nie py​tał. Po​spiesz​nie ru​szył w stro​nę wiel​kich scho​dów, któ​rych ba​lu​stra​dę wy​ko​na​ną z ku​bań​skie​go ma​ho​niu ozda​bia​ła na sa​mym dole fi​gur​ka efe​ba o pięk​nych ry​sach, gra​ją​ce​go na pa​- ster​skiej fu​jar​ce. Wbiegł na górę, prze​ska​ku​jąc po dwa stop​nie. W głę​bi ko​ry​- ta​rza znaj​do​wał się po​kój Sieg​frie​da i tam też skie​ro​wał po​spiesz​ne kro​ki; na​- ci​snął klam​kę i ci​cho otwo​rzył drzwi. Na łóż​ku, opar​ty o dwie po​dusz​ki,