- Dokumenty5 863
- Odsłony864 451
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 002
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Chufo Lloréns - Saga wyklętych
Rozmiar : | 6.2 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Chufo Lloréns - Saga wyklętych.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Wydanie elektroniczne
CHUFO LLORÉNS Pisarz hiszpański, z zawodu prawnik, urodzony w Barcelonie. Przez wiele lat pracował w przemyśle rozrywkowym jako impresario. Autor sześciu książek. Zadebiutował w 1986 powieścią Nada sucede la víspera, finalistką Planeta Prize. W 1993 wydał La otra lepra, w 2001 Uciekinierkę z San Benito, w 2003 – Sagę wyklętych. Wielki sukces komercyjny odniosła powieść histo- ryczna Władca Barcelony, opublikowana w 2008 – w samej Hiszpanii sprze- dano blisko milion egzemplarzy. W 2011 ukazała się jej kontynuacja zatytu- łowana Morze ognia.
Tego autora WŁADCA BARCELONY MORZE OGNIA: WŁADCA BARCELONY II UCIEKINIERKA Z SAN BENITO SAGA WYKLĘTYCH
Tytuł oryginału: LA SAGA DE LOS MALDITOS Copyright © Chufo Lloréns Cervera 2003 All rights reserved Published by arrangement with Random House Mondadori S.A., Barcelona Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013 Polish translation copyright © Grzegorz Ostrowski & Joanna Ostrowska 2013 Redakcja: Barbara Nowak Zdjęcia na okładce: Getty Images/Flash Press Media: Hulton Archive (dziewczyna), Central Press (Hitler) Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-093-9 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Moim wnukom, które są prawdziwym darem od Boga: Víctorowi Blasco Pauli Monerris Javiemu Monerrisowi Tomasowi Triginerowi Hugonowi Blasco Carli Lloréns Pepemu Triginerowi (w kolejności według wieku) byście – kiedy wasi mali przyjaciele zapytają was, co robi wasz dziadek – mogli odpowiedzieć: Pisze bajki dla dorosłych. I mojej żonie Cris, wobec której zawsze będę miał dług wdzięczności. Wszystko Ci zawdzięczam, Twoją wiarę, rady, Twoje bezsenne noce… Daj mi czas, żebym mógł Ci się odwdzięczyć
OD AUTORA Saga wyklętych to powieść historyczna, w której postacie fikcyjne są wymie- szane z autentycznymi. Miejsca, w których poruszają się jedne i drugie, a tak- że obyczaje i atmosfera należą do ich epoki. Starałem się maksymalnie wier- nie zachować chronologię wydarzeń, a jeśli ją zmieniałem dla potrzeb narra- cji, odnotowywałem to w przypisie. Jak powiedział Aleksander Dumas, „historia to gwóźdź, na którym wieszam moje powieści”. Aleksandrowi Dumasowi, Wiktorowi Hugo, Lwu Tołstojowi, Robertowi Lo- uisowi Stevensonowi, Edgarowi Rice’owi Burroughsowi, Danielowi Defoe, Margaret Mitchell, Henrykowi Sienkiewiczowi, Lewisowi Wallace’owi i Ar- turowi Pérezowi-Revertemu – autorom odpowiednio Hrabiego Monte Chri- sto, Nędzników, Wojny i pokoju, Wyspy skarbów, Tarzana wśród małp, Ro- binsona Crusoe, Przeminęło z wiatrem, Quo vadis?, Ben Hura i Kapitana Alatriste, prawdziwie wielkich objętościowo powieści. I Miguelowi Delibesowi. Z wyrazami najszczerszej zazdrości. Dziękuję za cudowne chwile, które mi podarowaliście.
OSOBY ISAAC ABRANAVEL BEN ZOCATO, wielki rabin Toledo, poborca po- datkowy króla Jana I Trastámary ESTHER, piękna córka Isaaca RUTH, druga żona rabina Toledo, ciotka Esther SARA, piastunka Esther GEDEÓN, majordomus rodziny Abranavelów SAMUEL BEN AMIA, kupiec, bliski przyjaciel wielkiego rabina (Labrat ben Batalla) RUBÉN, syn Samuela SIMÓN, żydowski młodzian pochodzący z prostej rodziny, zakochany w Esther ZABULÓN SILVA, ojciec Simóna JUDIT ARENAS, matka Simóna DAVID, serdeczny przyjaciel Simóna ISMAEL CABALLERIA, rabin w jednej z toledańskich synagog, wuj Da- vida ABDÓN MERCADO, dajan w dzielnicy żydowskiej Las Tiendas RAFAEL ANTÚNEZ, przełożony jednej z trzech dzielnic żydowskich w Toledo AMONEDO GÓMEZ, lekarz rodziny Abranavelów HENRYK II ŁASKAWY, pierwszy król z dynastii Trastámara JAN I, syn i następca Henryka II PEDRO LÓPEZ DE AYALA, kanclerz królewski za rządów Henryka II
i Jana I, znany autor dzieł literackich INÉS HERCILLA, węglarka mieszkająca samotnie w lesie pod Toledo DOMINGO, młodzian o zdumiewającej sile, nazywany Sześciopalcym albo Szóstakiem, wnuk Inés ALEJANDRO TENORIO Y HENRIQUEZ, biskup Toledo ALONSO HENRIQUEZ DE AVILA, kardynał i wuj biskupa DEL ENCINAR, brat MARTIN, koadiutor ANTÓN MAESE PEÑARANDA, słynny mistrz murarski RODRIGO BARROSO, bakałarz nazywany Jednookim RUFO EL COCLRADO, wspólnik bakałarza CRESCANCIO PADILLA, kompan bakałarza AQUILINO FELGUEROSO, kompan Crescencia i Colorada, wspólnik ba- kałarza FERRÁN MARTINEZ, archidiakon Éciji, fanatyczny prześladowca Ży- dów SERVANDO NÚÑEZ BATOCA, biskup Sewilli SOLOMÓN LEVI, bankier z Kordoby MATTHIAS OBRADOR, rachmistrz pracujący w banku don Solomóna MYRIAM VIDAL GOSARA, mieszkanka Sewilli, przyjaciółka Esther BENJAMIN, synek Esther RAQUEL, córeczka Esther MAYR ALQUADEX, wielki rabin Sewilli DRACÓN, kupiec, właściciel i kapitan statku El Aquilón
OSOBY LEONARD PARDENVOLK, jubiler żydowski GERTRUD, żona Leonarda, katoliczka HANNA, córka Leonarda i Gertrud, bliźniacza siostra Manfreda MANFRED, syn Leonarda i Gertrud SIEGFRIED, starszy brat Hanny i Manfreda ERIC KLINKERBERG, serdeczny przyjaciel Siegfrieda, narzeczony Han- ny STEFAN HEMPEL, lekarz, przyjaciel Leonarda Pardenvolka ANNELIESE, żona Stefana, przyjaciółka Gertrud z lat dzieciństwa HERMAN, służący w domu Pardenvolków MATTHIAS, pracownik zakładu jubilerskiego HELGA, córka Matthiasa, członek partii komunistycznej HUGO BREITNER, rywal Siegfrieda i Manfreda z czasów szkolnych ERNST KAPPEL, pułkownik SS KARL KNUT, komunista FRITZ GLASSEN, komunista BUKOSKI, komunista, szef organizacji partyjnej CONRAD WEMBERG, komunista, lekarz KLAUS VORTINGUER, przyjaciel Hanny i kolega uniwersytecki Sieg- frieda HANS BRUNNEL, kapitan, adiutant Ernsta Kappla AUGUST NEWMAN, wykładowca na Uniwersytecie Berlińskim, przyja- ciel Vortinguera KARL SCHMORELL, prelegent
FRIEDRICH KAUSEMBERG, szwagier Leonarda ROBERT LEIBER, ksiądz, pracownik kurii watykańskiej PANKRATIUS PFEIFFER, przełożony zgromadzenia salwatorianów OLIVER WINKLER, oficer na łodzi podwodnej OTTO SCHUHART, komandor, dowódca łodzi podwodnej JUTTA, matka Erica INGRID, siostra Erica EMIL COSMODATER, student LEONARD ROSEMBERG, Żyd, chirurg ROLAND FREISLER, sędzia nazistowski GERTRUD LUCKNER, dyrektor berlińskiego Caritasu LAGI SOLF, hrabina Ballestrem HILDA, Żydówka ASTRID, akuszerka w obozie Flossenbürg ANTONELLO TROMBADORI, szef GAP ANGELA, członkini rzymskiego ruchu oporu POELCHAU, ksiądz pracujący w klasztorze Adoratorek WERNER HASS, weterynarz w rzeźni w Grünwaldzie TONI, mieszkaniec Grünwaldu
Toledo Dom stojący w dzielnicy El Tránsito po prawej stronie synagogi, między ulicą o tej samej nazwie a Santo Tome, na zewnątrz był skromny, można by nawet powiedzieć, że zwyczajny, dlatego patrząc na ubogie, pobielone wap- nem ogrodzenie, nikt nie podejrzewał, że kryje bogate i wytworne wnętrza. W niczym nie ustępował domom należącym do szlachty zajmującej górną część miasta. Dominował w tej żydowskiej dzielnicy Toledo, a rodzina, do której należał, miała swobodny wstęp do królewskiego alkazaru1 . Isaac Abra- navel ben Zocato, tak jak jego ojciec i dziad, oprócz tego, że był głównym ra- binem, zaliczał się do najzamożniejszych i najważniejszych osób w gminie, a jego fortuna pochodziła z czasów, w których dziadek służył Ferdynandowi IV jako administrator królewski i poborca podatkowy. Urząd ten odziedzi- czył jego ojciec i piastował za panowania Alfonsa XI, a Isaac starał się pełnić go równie dobrze u Jana I, a wcześniej u jego ojca, Henryka II Trastámary. Dzielnica była plątaniną ulic i zaułków na stoku skalistego wzgórza, na którym leżało Toledo, wciśniętych między zewnętrzną stronę murów i rzekę, otaczających synagogę i zbiegających się na placu targowym, miejscu, gdzie ten przedsiębiorczy naród finalizował wszystkie transakcje handlowe. Tole- dańscy Żydzi byli z natury dyskretni, w dodatku czasy nie sprzyjały afiszo- waniu się bogactwem ani rozbudzaniu zazdrości wśród mieszkańców nędz- nych dzielnic chrześcijańskich, którzy stłoczeni w murach stolicy ledwo wią- zali koniec z końcem. Ten ranek 1383 roku był zimny, jak przystało na miesiąc szwat2 . Wszystko spowijała gęsta mgła ciągnąca się nisko od Tagu. Samuel ben Amia zmierzał statecznym krokiem w stronę domu przyjaciela, wielkiego rabina Isaaca Abranavela. Dwie sprawy zaprzątały jego umysł: pierwsza wypełniała mu duszę radością, druga – obawą. Jego pierworodny, Rubén ben Amia, od czasu swojej bar micwy3 był po słowie z Esther, młodziutką i piękną córką rabina, powinni więc uzgodnić datę sziduch4 oraz podpisania tenaim5 jeszcze przed ostatecznym wypłaceniem nadan6 . Młodzi znali się od dzieciństwa i obie ro- dziny postanowiły, że po osiągnięciu stosownego wieku zostaną połączeni świętym związkiem. Majątek Samuela i jego wpływy w gminie były niepo-
równywalnie mniejsze od majątku i wpływów wielkiego rabina, ale temu ostatniemu nie zależało, żeby córka wyszła za mąż dla pieniędzy. Poza tym pomimo młodego wieku Rubén cieszył się w gminie żydowskiej zaskakująco wielkim autorytetem jako lamdan7 . To właśnie było powodem radości Samu- ela, ale istniało też coś, co budziło w nim lęk: archidiakon Éciji Ferran Mar- tínez nie przestawał podsycać swoimi napastliwymi mowami nienawiści, jaką chrześcijanie żywili do narodu żydowskiego, a do tego papież Grzegorz XI przypomniał królowi, że nie może osłaniać żydowskich poddanych, nawet je- śli tak wiernie mu służyli. Bogate doświadczenie i wyostrzony instynkt mó- wiły Samuelowi, że jeśli ogień zapłonie w jakimś odległym miejscu, wiatr na pewno go rozdmucha i wystarczy iskra, by przeniósł się gdzieś daleko. By- wało tak już wcześniej – palenie dzielnic żydowskich należało do ulubionych rozrywek wasalów króla Kastylii. Po takich bezdrożach wędrowały myśli Sa- muela, kiedy skręciwszy na rogu, gdzie znajdowało się Źródło Dziewicy, sta- nął przed skromnym kamiennym łukiem okalającym bramę ogrodu Abrana- velów, zwieńczonym herbem rabina, który jego dziadek otrzymał swego cza- su od króla Ferdynanda IV. Była to płaskorzeźba przedstawiająca otwartą księgę i pióro leżące w poprzek na jej stronicach, z wypisanymi na brzegu słowami: FIDELIS USQUAM MORTEM8 . Uniósł połę peleryny i stromą wąską ścieżką dotarł do drzwi domu. Tam chwilę odpoczął, by jego oddech mógł odzyskać właściwy rytm, a kiedy mu się to udało, wyciągnął rękę przez rozcięcie w okryciu, ujął kołatkę, uderzył nią mocno w metalową płytkę chroniącą grube dębowe drzwi i czekał. Dźwięk rozszedł się po domu; po ja- kimś czasie odgłos spokojnych kroków zapowiedział, że ktoś nadchodzi. Usłyszał hałas otwieranego okienka. Czyjeś czujne oczy obejrzały go z uwa- gą; okienko zamknęło się i zgrzyt odsuwanych rygli potwierdził, że został rozpoznany. Drzwi otworzyły się powoli i stanął przed nim służący domu Abranavelów, który pochyliwszy głowę, zaprosił go do środka. – Czy zastałem rabina? – Don Isaac oczekuje pana w ogrodowej galerii. Samuel ben Amia wszedł i podając słudze spiczasty kapelusz i pelerynę, polecił mu uprzedzić pana. Służący zamknął cicho drzwi i gestem pokazał kupcowi, aby szedł za nim. Nie była to jego pierwsza wizyta w domu Abranavelów, ale wciąż nie mógł się nadziwić harmonijnemu pięknu oraz powściągliwemu, oszczędne- mu przepychowi mijanych pomieszczeń. Doszli do przedsionka, skąd wcho-
dziło się do galerii. Sługa poprosił Samuela, by zaczekał, a on tymczasem za- powie panu wizytę. Wyszedł, zostawiając gościa pośrodku sali. Była to ob- szerna izba, w której wszystko świadczyło o dobrym guście i bogactwie go- spodarza. Pod kasetonami z rzeźbionego drewna po jednej stronie stała sofa wyściełana przedniej jakości skórą kordobańską w kolorze zielonym, z po- duszkami z wytłaczanego, o ton ciemniejszego materiału; pośrodku niski stół, na którym królowała olbrzymia miedziana taca mauretańska; po drugiej stro- nie sekretarzyk z czarnego hebanu inkrustowany masą perłową i kością sło- niową, a na nim przybory do pisania ze skorupy żółwia i srebra, kałamarz z pokrywką z tego samego metalu rzeźbionego na kształt koronki, ptasie pió- ro i piasecznica do suszenia atramentu. Ściany zabudowano półkami pełnymi ksiąg, zwojów pergaminu i skóry cielęcej, na których grzbietach można było odczytać znamienite tytuły i nazwiska autorów tak słynnych jak Majmonides czy Ben Gabirol. Obok dzieł tego ostatniego stała kopia Księgi podróży Be- niamina z Tudeli i Szewet Jehuda (Bicz Judy) Ibn Vergi, a na najniższej półce oprócz takich dzieł kabalistycznych jak Zohar znalazły się Dzieje Józefa Fla- wiusza. W najbardziej odległym kącie stał siedmioramienny świecznik, a na pulpicie leżała kopia Talmudu jerozolimskiego9 otwarta na stronie należącej do porządku Naszim z zapisami dotyczącymi związku małżeńskiego dwóch osób. Samuel patrzył na to wszystko z podziwem, kiedy poważny i stanowczy głos przyjaciela pozdrowił go z głębi sali. – Szalom10 , Samuelu. Jakże się miewa mój umiłowany druh i ukochany brat? – Szalom, Isaacu. Podziwiam cuda z twojej biblioteki i pragnę omówić z tobą tyle spraw, że nie wiem zaprawdę, od czego mam zacząć. Obaj mężczyźni zwracali się do siebie poufale po imieniu przez wzgląd na łączącą ich przyjaźń z czasów młodości. – Na wszystko znajdzie się czas, jeśli go sobie rozplanujemy. – Rabin podszedł do Samuela i ujmując go za ramiona, zbliżył swą brodatą twarz do twarzy przyjaciela i ucałował w oba policzki. – Ale… siądźmy wy- godnie, lepiej będzie się nam rozmawiało. Samuel podszedł za Isaakiem do sofy. – Najpierw powiedz, co cię tak bardzo trapi. Znam cię dobrze, przyjacielu, i wiem, że dopóki nie zrzucisz brzemienia, które dręczy twój umysł, nie bę- dziesz w stanie rozmawiać o ważnym dla nas interesie.
Samuel umościł się wygodnie na wytłaczanej kanapie i westchnąwszy głę- boko, zaczął wyrzucać z siebie potok słów, wyłuszczając, na czym polegają jego troski. – To prawda, że jestem wielce strapiony; nie podobają mi się ani nastroje, jakie panują w mieście, ani nowiny, które docierają do mych uszu. – Nie zadręczaj się tak, przecież wiesz, że na nasz lud spadają co jakiś czas nieszczęścia, którym nie ma końca, potem jednak wody wracają do swojego koryta i życie toczy się dalej. Jesteśmy stworzeni, by przetrwać; tak było i tak będzie zawsze. – Słyszałeś, że biskup Tenorio zamierza powiększyć katedrę? – Nie przywiązuj do tego wagi, drogi przyjacielu, prawie zawsze okazuje się, że to tylko czcza gadanina ludzi, którzy nie mają czym zająć czasu. Czyż- by wydawało ci się to bardziej niepokojące niż czterdzieści lat wędrówki na- szego ludu przez pustynię po wyjściu z Egiptu? Czyż nie było gorzej, kiedy ojcowie nasi ruszyli w drogę, by znowu stać się niewolnikami w czasach Na- buchodonozora? A co mi powiesz o czasach Tytusa, który zburzył świątynię jerozolimską? – Tamto przeminęło, Isaacu, a my jesteśmy tutaj. Martwi mnie dzień dzi- siejszy, nie wczorajszy. – Sam rzekłeś „tamto przeminęło, a my jesteśmy tutaj”… Nic i nikt nie przeszkodzi w przetrwaniu naszego ludu. – Rabin czule poklepał swojego go- ścia po kolanie. – Nasza krew jest zbyt gęsta, drogi przyjacielu; przeżyjemy, niezależnie od tego, co się wydarzy. – Może i masz rację. Niech będzie pochwalony Adonai11 . Ale ja nie mam twojej siły i jeśli związek, który planujemy, nie będzie korzystać z owoców spokojnej egzystencji i dzieci nasze zmuszone będą żyć jak psy, to myśl, że dzieci ich dzieci będą wspominać, w jak strasznych czasach przyszło nam wieść żywot, nie jest dla mnie żadnym pocieszeniem. – Powiedz, co cię tak bardzo niepokoi? – Gadają po kątach, że biskup Tenorio zamierza poszerzyć krużganki kate- dry i w tym celu musi zburzyć piętnaście albo i dwadzieścia domów w dziel- nicy żydowskiej Las Tiendas, a jak ci wiadomo, mieszkam tuż obok, a kilka kroków dalej mam sklep. Jeśli to prawda, będę zrujnowany. – Martwisz się na zapas, bo przecież nic się jeszcze nie wydarzyło. Kiedy będzie już cokolwiek wiadomo, powiem jak trzeba i postaram się, by moje słowa dotarły do właściwych uszu. Nie obawiaj się, drogi przyjacielu; po-
mówmy teraz o sprawie, która od nas zależy i która wniesie tyle radości do naszych domów.
Tenorio Prałat dobiegał pięćdziesiątki, ale wyglądał, jakby nie skończył jeszcze czterdziestego roku życia. Był wysoki, atletycznie zbudowany, miał ciało ukształtowane przez ćwiczenia fizyczne, gęstą kasztanową czuprynę stano- wiącą przedmiot jego wielkiej dumy, grecki profil, z powodu którego każda z kopii posągów Praksytelesa i Fidiasza ozdabiających jego komnatę mogła- by zzielenieć z zazdrości, i podbródek jednoznacznie świadczący o niezłom- nej woli. Urodził się jako drugi syn w drobnoszlacheckiej rodzinie i piął po szczeblach hierarchii kościelnej, od wikarego, a potem proboszcza, prezbite- ra, kanonika i prałata, aż po swój obecny status, korzystając, ma się rozu- mieć, z prebend i przywilejów, jakie dawała mu pozycja wuja kardynała w kurii rzymskiej. Jego ambicje nie znały granic i niezależnie od tego, jaki wykonywałby zawód – jako że duchownym został zupełnie przypadkiem – zaszedłby bardzo daleko, tak wielkie były jego żądza władzy i upór. Miał zwyczaj wyznaczać sobie i osiągać cele, a kiedy już dopiął swego, natych- miast brał się do kolejnego projektu, bez wahania spychając na margines zła- manych i zrujnowanych, wszystkich tych, którzy ośmielili się przeciwstawić jego olbrzymiej namiętności lub żelaznej woli. Nosił zwykle świeckie szaty, a jedynymi symbolami zdradzającymi stan duchowny były: czerwona la- mówka kołnierzyka, krzyż maltański na krótkim płaszczu i fioletowa piuska zakrywająca wygolony czubek głowy. Tego ranka prałat Alejandro Tenorio y Henríquez urzędował w swojej kan- celarii, dyktując korespondencję skrybie, który siedząc z przenośnym sekre- tarzykiem otwartym na kolanach, wychodził z siebie, by nadążyć za szybkim dyktandem Jego Wielebności. – Proszę o wybaczenie. Czy zechciałaby Wasza Wielebność powtórzyć ostatni akapit? – Na miły Bóg, co się z tobą dzisiaj dzieje? Od którego miejsca mam po- wtórzyć? – Od: „…zostaną poczynione…”. – Zostaną poczynione należne kroki, możliwie jak najszybciej i najpilniej, by prace ukończyć przed świętem Judy Tadeusza roku następnego, abyśmy
w czasie wspomnianych obchodów mogli uświetnić wizytę Jego Eminencji kardynała Henríqueza de Avila, pokazując mu dzieło, które dla większej chwały Pana wykonano w świątyni. Macie to? – Oczywiście, Wasza Wielebność. – Przepisz na czysto, ale nie na pergaminie. Chcę, żeby było napisane na cielęcej skórze. Daj to koadiutorowi, żeby mi przyniósł do podpisania i opa- trzenia pieczęcią. – Tak się stanie, chyba że Wasza Wielebność rozkaże inaczej. – Możesz odejść. Mały człowieczek zebrał szybko przybory do pisania, ale kiedy był już przy drzwiach, zatrzymał go głos prałata. – Powiedz mojemu sekretarzowi, żeby wprowadził majstra. – Natychmiast, Przewielebny. Skryba dyskretnie otworzył drzwi i opuścił pomieszczenie. Biskup Tenorio odchylił się do tyłu w okazałym fotelu z ciemnego drewna dębowego, którego poręcze zakończone były głowami gryfa i kantami z ba- obabu, i czekając na przybycie koadiutora, porządkował myśli. Jego katedra musi przewyższać okazałością, bogactwem i splendorem te cieszące się naj- większą sławą w świecie iberyjskim, a w tym celu trzeba przebudować za- chodnie wejście i nadać dziedzińcowi z krużgankami proporcje i dostojność, jakich wymaga uzyskanie doskonałej harmonii świątyni. Kierowały nim dwie pobudki: po pierwsze, chciał zyskać w oczach wuja, kardynała Henríqueza, żeby jego następny awans nie wyglądał na przejaw nepotyzmu, lecz wynikał z autentycznych zasług; po drugie, musiał znaleźć ujście dla niepohamowanej nienawiści, jaką – będąc fanatycznym potomkiem przechrzty – żywił do tej przeklętej rasy, do której należeli jego przodkowie i którą porzucili, by przy- jąć wiarę w Jezusa Chrystusa. Rozległo się ciche stukanie i zza masywnego uchylonego na piędź skrzy- dła drzwi wychynęła okrągła, rumiana twarz jego wiernego sekretarza, brata Martina del Encinar, który od dawien dawna był u niego na służbie. – Za pozwoleniem Waszej Wielebności. – Wejdź, bracie Martinie, usiądź. Muszę rozstrzygnąć z tobą sprawy, do których potrzebne będą twoja dyskrecja, talent i skuteczność. – Cały zamieniam się w słuch, Przewielebny. Duchowny zwalił swoje otyłe cielsko na jeden z dwóch foteli stojących na wprost stołu biskupa.
– Mam nadzieję, iż wezwałeś mistrza Antóna Pefiarandę, tak jak przykaza- łem, nieprawdaż? – Oczekuje w przedpokoju. – Dobrze. Wiadomo ci, że to doskonały rzemieślnik i słynny majster mu- rarski. – Słyszałem o jego umiejętnościach, ma w mieście więcej pracy, niż jest w stanie wykonać. Opowiadał mi przed chwilą, że musiał zatrudnić nowych ludzi, nieprzysposobionych do zawodu tak wymagającego jak ten, któremu się poświęcił. Traci więcej czasu na przyuczenie ich do posługiwania się wę- gielnicą i pionem niż na przygotowanie w swoim warsztacie planów i pomia- rów, które potem musi jeszcze im objaśniać, żeby zostały dobrze wykonane. Jak mawia, nie można być na mszy i jednocześnie bić w dzwony. – Będzie musiał zlecić to komuś innemu, bo dzieło, które mu powierzymy, wymaga poświęcenia, wysiłku, no i oczywiście jego ciągłej obecności. Oczy zakonnika wyrażały zaciekawienie. – Cóż Wasza Wielebność zamierza uczynić? Jeśli Wasza Wielebność ze- chce mi powiedzieć. Prałat wyciągnął się w swoim mnisim fotelu i uśmiechnął tajemniczo. – Bazylika jest niedokończona, to oczywiste. – Nie bardzo rozumiem… Kościół należy do najpiękniejszych i najbardziej znanych w królestwie. – Właśnie dlatego mówię, że jest niedokończony. Powinien być najpięk- niejszy, najbardziej dostojny i najważniejszy, a nie jednym z naj. Rozumiesz? – I co Wasza Wielebność zamierza uczynić, żeby taki był? – Zachodnie wejście nie dorównuje dwóm pozostałym. Wiadomo ci, że twórca portyku, rzeźbiarz don Diego Cabezas, zginął, spadłszy z rusztowania, i że figury czterech ewangelistów nie zostały ukończone. – To prawda, ale nie są to prace, którym mistrz Antón musiałby oddać się bez reszty. Można je wykonywać stopniowo, jeśli mistrz znajdzie dobrego rzemieślnika, zręcznego do obróbki kamienia, który przeniesie się do Toledo i przyjmie zlecenie. Są tacy, i to bardzo dobrzy, w królestwie Murcji. – Nie tam będzie potrzebna jego obecność. – Tylko…? – Posłuchaj uważnie, co ci powiem. Chcę, by świątynia miała krużganki i perystyl, na jakie zasługuje, dlatego będę potrzebował ciągłej obecności i absolutnego poświęcenia mistrza Antóna.
– Ależ, Wasza Wielebność… Jak powiększyć krużganki? Bez najścia na dzielnicę żydowską nie widzę takiej możliwości. – Właśnie. Oto znaleźliśmy w swej przenikliwości rozwiązanie problemu. – Ależ, Przewielebny, tam mieszkają ludzie i nie sądzę, by ochotnie opu- ścili swoje domy po to, aby można było powiększyć krużganki. – Nikt nie powiedział, że zrobią to ochotnie. Mówię ci tylko, że to zrobią. Kiedy prałat wypowiadał ostatnie zdanie, w jego oczach pojawiły się stalo- wy błysk i zawziętość, które nie uszły uwagi sekretarza. – Mieszkają tam ludzie, którzy mają wolny wstęp do królewskiego alkaza- ru i chodzą tam niemal codziennie. To przeciwnicy, z którymi trzeba się li- czyć – zauważył ksiądz. – Deus vult12 . Mówi ci coś ta dewiza? – Rozumiem ją, Wasza Wielebność, ale nie widzę związku. – Kiedy lud czegoś chce, nawet król nie waży się sprzeciwić. Naszą misją jest sprawić, aby lud gorąco tego pragnął, rozumiesz? Jeśli uda nam się roz- budzić to pragnienie, usuniemy przeszkodę. – Ale, Wasza Wielebność, kiedy krzeszą ogień i dmucha wiatr, skutki są nie do przewidzenia. – Wprost przeciwnie, są doskonale przewidywalne. Będziemy mogli po- szerzyć krużganki i uwolnić poczciwych chrześcijan z Toledo od nieczystej plagi. Upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu, a przyszłe pokolenia chrześcijan pochwalą nasz czyn. Powiedzcie majstrowi, żeby wszedł.
Esther Esther Abranavel miała piętnaście lat i była najpiękniejszym kwiatem dzielnicy żydowskiej El Transito. Dorastała pod opiekuńczymi skrzydłami wielkiego rabina, jej ojca, który przelał na nią całą miłość, jaką niegdyś da- rzył żonę zmarłą osiem lat wcześniej, kiedy miasto spustoszyła epidemia dżu- my. Od tego momentu dziewczynka przez cały czas pozostawała pod opieką niani. Doña Sara po śmierci matki zajęła w sercu dziecka puste miejsce. Choć ojciec zgodnie z zasadami Prawa Mojżeszowego zawarł przed trzema laty nowy związek z siostrą zmarłej żony, bezdzietną wdową, zawsze jej życzli- wą, to osobą, którą najbardziej po nim kochała, była bez wątpienia piastunka. Scena rozegrała się w izbie dziewczyny na drugim piętrze domu. Przygnębio- na i pogrążona we łzach Esther leżała na łóżku z baldachimem, z twarzą ukrytą w poduszce, i łkała żałośnie, a jej piastunka, siedząc na brzegu łoża, cierpliwie gładziła jej piękne włosy i bezskutecznie próbowała ukoić rozpacz. – Teraz tego nie pojmiesz, ale po latach przekonasz się, jak mądra była de- cyzja twojego ojca. Decyzja, która na pewno jest dla ciebie najlepsza i naj- bardziej wskazana. Dziewczyna wybełkotała coś, jęcząc i płacząc. – W ten sposób, kiedy chowasz twarz, nie mogę cię zrozumieć. Jeśli się odwrócisz i opowiesz jak dojrzała niewiasta o tym, co cię trapi, być może dam się przekonać do twoich zamysłów. Esther odwróciła się powoli, charakterystycznym dla siebie ruchem dłoni zebrała włosy z twarzy i opanowała rozpaczliwy szloch. Piastunka otarła jej łzy chusteczką. – Od razu lepiej. Powiedz mi teraz, bez histerii, co cię tak zasmuca. – Chodzi o to, nianiu, że nigdy nie poślubię Rubéna. Nie chcę go…! A oj- ciec jakby nie pojmował, co do niego mówię. – Uspokój się, dziecko, twój ojciec, jako ojciec i rabin, doskonale wie, co jest dla ciebie odpowiednie, wie lepiej, niż to sobie wyobrażasz. Powtarzam ci: teraz tego nie rozumiesz, ale kiedy miną lata, pojmiesz to i odczujesz wo- bec niego wdzięczność. – Nie, nie, nianiu! Nie przekonasz mnie. Nie wyjdę za mąż, a jeśli mnie
przymusi… ucieknę. – A dokądże pójdziesz? Nie opowiadaj niedorzeczności. Znajdą cię w parę godzin i tylko zirytujesz tego, który dał ci życie, a którego jedynym błędem jest to, że nadmiernie cię rozpieszcza… I oto skutki tak wielkiej pobłażliwo- ści. Poza tym Rubén ben Amia to wspaniały młodzian, który da ci dzieci i za- pewni godne miejsce w gminie. – Nie kocham go i nie wyjdę za mąż za żadne skarby! Teraz już rozu- miesz! – Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Żadna kobieta nie jest zakochana, kiedy ją wydają za mąż; miłość rozkwita później, jak topola skąpana wodą z rzeki, i zstępuje na małżonków. – Nie przekonasz mnie. Moja przyjaciółka Judit była jak skowronek; rok temu wydali ją za mąż i nigdy już nie widziałam uśmiechu na jej twarzy. – Rubén cię kocha, od kiedy byliście dziećmi, będzie dobrym mężem. – Może dla innej, ale nie dla mnie! Ja go poważam, nianiu, ale jako przyja- ciela i towarzysza zabaw, a nie tak, by brać go za męża i dawać mu dzieci. – Nie wiem, skąd taki wymysł zagnieździł się w tej szalonej główce, ale je- stem pewna, że kiedy skończysz dwadzieścia lat, zaczniesz myśleć inaczej. – Jakże się mylisz! Nie chcę pogrzebać mej młodości przy niemrawym i nijakim mężu, który we dnie i w nocy przy świetle kaganka oddaje się stu- diowaniu starych manuskryptów. – Przeraża mnie taka bezrozumność i nie mogę jej pojąć… Spróbuj teraz zasnąć; lepiej, żeby ojciec nie widział cię w takim stanie. Mówiąc to, piastunka wstała z wielkiego łoża i zmusiła Esther, by uniosła nogi i pozwoliła wyciągnąć spod siebie narzutę. Dziewczyna ukryła się pod wytwornymi prześcieradłami, a kobieta otuliła ją grubą kołdrą z jagnięcej wełny. Podeszła do okna i zasunęła ciężkie zasłony z wyszywanego aksamitu z Coimbry ze złotymi frędzlami, rozejrzała się wokoło, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, i zanim wyszła, pochyliła się nad dziewczyną, składając na jej czole uświęcony obyczajem pocałunek na dobranoc. Potem, trzymając kaganek na wysokości bujnych piersi, zbliżyła się do czteroramien- nego kandelabra, który świecił w kącie na skrzyni z drewna sandałowego, i nakrywszy każdy z zapalonych knotów kapturkiem używanym do gaszenia świec, opuściła pokój, zamykając za sobą ciężkie drzwi. Upewniwszy się, że niania nie wróci, Esther odrzuciła kołdrę i ostrożnie wyszła z łoża. Włożyła kordobańskie pantofelki, podeszła do lichtarza i uży-
wając hubki i krzesiwa, zapaliła wygięty knot. Z uniesionym kagankiem zbli- żyła się do okna. Odsunęła kotarę, otworzyła okiennice i powoli przesunęła lampą wzdłuż framugi, w nadziei, że sygnał dotrze do tego, dla którego był przeznaczony. Potem wszystko pozamykała, odstawiła lichtarz na miejsce i wróciła do łoża.
Pardenvolkowie Leonard Pardenvolk prowadził ciężkiego mercedesa, jadąc Verterstrasse; okrążył Leibnizplatz, przejechał przed Grand Hotelem, zbudowanym w miej- scu, w którym kiedyś była kawiarnia Bauera, wjechał w Unter den Linden i skierował się w stronę swojego domu. Radio olbrzymiego, czterodrzwiowego auta wyrzucało z siebie patriotycz- ne pieśni, kiedy nagle muzyka się urwała i metaliczny głos spikerki oznajmił, że do mieszkańców kraju przemówi marszałek Hindenburg. Leonard zwolnił, pogłośnił radio i pokręcił gałką do strojenia, by lepiej słyszeć starego wetera- na. Po wstępie z fragmentem muzyki Wagnera nastąpiła przerwa, a potem rozległ się dobrze znany głos: „Niemcy! Historyczna odpowiedzialność, jaka spoczywa na moich barkach, zmusza mnie jako szefa państwa do zakomuni- kowania wam, co postanowiłem. Ojczyzna wymaga w tej chwili energicz- nych działań i moim obowiązkiem jest do nich przystąpić. W Niemczech sze- rzy się bezrobocie, upada gospodarka, czyhają zewnętrzni wrogowie. Nad- zwyczajne okoliczności, w jakich znalazła się nasza ukochana ojczyzna w wyniku podpisania upokarzającego traktatu wersalskiego, skłoniły mnie do podjęcia ważnej decyzji, którą pragnę wam przekazać. Obdarzę zaufaniem li- dera ugrupowania, na które oddano najwięcej głosów, partii narodowosocjali- stycznej. To jej przywódcę, pana Adolfa Hitlera, mianuję nowym kanclerzem i szefem rządu. Z chwilą objęcia władzy będzie przewodniczył posiedzeniom Reichstagu i podejmował decyzje wynikające z jego urzędu”. Leonard Pardenvolk wyłączył radio. Kiedy dotarł do żelaznego ogrodzenia otaczającego park wokół jego domu, ze stróżówki wyszedł dozorca i otworzył okratowaną bramę, by wielki czarny samochód mógł jechać dalej. Leonard wcisnął pedał gazu. Dopóki luksusowe auto z potężnym rykiem pokonywało niewielką pochyłość, stróż w pełnym uszanowania geście trzymał rękę przy czapce na znak powitania. Gdy samo- chód się oddalił, splunął na żwir, a jego usta ułożyły się w pełne pogardy sło- wo Schwein!13 . Leonard poprowadził ciężkiego mercedesa wysadzaną bukami aleją. Poko- nawszy ostatni zakręt, okrążył duży staw i zatrzymał się pod owalną, liczącą
ponad dwa wieki basztą wzniesioną w jednym z rogów kwadratowego bu- dynku. Była znacznie wyższa od reszty domu, cała pokryta bluszczem i prze- bita na wylot bramą o sklepieniu podtrzymywanym przez trzy żebra przecina- jących się łuków. Wieża nadawała domowi szczególny charakter, poza tym odgrywała czasem rolę sieni, chroniąc wysiadających z pojazdów gości przed kaprysami pogody. Samochody wjeżdżały z jednej, a wyjeżdżały z drugiej strony. Tam czekał już inny portier, tym razem w liberii, oraz szofer ubrany w szary prochowiec z czarnymi klapami, który rzucił się, by otworzyć drzwi mercedesa. Leonard wysiadł z samochodu i widząc zaparkowanego na pobo- czu wanderera swojego lekarza i jednocześnie serdecznego przyjaciela Stefa- na, zapytał: – Przyjechał doktor Hempel? Stefan Hempel był mężem Anneliese, bliskiej przyjaciółki z czasów szkol- nych żony Leonarda, Gertrud, i ordynatorem na oddziale chirurgii urazowej w szpitalu Wernera. Portier, który czekał z drugiej strony samochodu, wyja- śnił: – O ile wiem, panicz Siegfried miał dziś rano wypadek na uniwersytecie. Jego przyjaciel panicz Eric przywiózł go swoim samochodem i pani zadzwo- niła po lekarza. Biorąc z samochodu teczkę, Leonard zwrócił się do szofera. – Niech pan wprowadzi auto do garażu i będzie gotowy, w razie gdybyśmy musieli wyjechać. – Jak pan rozkaże. Szofer usiadł na miejscu kierowcy, wrzucił pierwszy bieg, zwolnił hamu- lec i nacisnął pedał gazu. Leonard, nie czekając, aż samochód odjedzie, skie- rował się do wnętrza pałacyku. Gdy tylko wszedł, ubrana na czarno pokojów- ka, w czepku i nieskazitelnie białym fartuszku, pospieszyła odebrać od niego płaszcz i teczkę. Kiedy pozbywał się okrycia, zapytał: – Gdzie jest pani? – W pokoju panicza Siegfrieda, z doktorem Hemplem. Leonard Pardenvolk o nic więcej nie pytał. Pospiesznie ruszył w stronę wielkich schodów, których balustradę wykonaną z kubańskiego mahoniu ozdabiała na samym dole figurka efeba o pięknych rysach, grającego na pa- sterskiej fujarce. Wbiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie. W głębi kory- tarza znajdował się pokój Siegfrieda i tam też skierował pospieszne kroki; na- cisnął klamkę i cicho otworzył drzwi. Na łóżku, oparty o dwie poduszki,