a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 640
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 274

Cornelia Funke - Atramentowe serce

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Cornelia Funke - Atramentowe serce.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 2,313 osób, 785 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (2)

Gumka-pl• 4 lata temu

Kocham tę książkę!

Transkrypt ( 25 z dostępnych 381 stron)

Spis treści Okładka 1. Nocny gość 2. Tajemnice 3. Na południe 4. Dom pełen książek 5. Zwykły obrazek 6. Ogień i gwiazdy 7. Co kryje noc 8. Samotność 9. Fatalna zamiana 10. Jaskinia lwa 11. Tchórz 12. Jeszcze dalej na południe 13. Wioska Capricorna 14. Wypełnione zlecenie 15. Szczęście w nieszczęściu 16. Pamiętny dzień 17. Zdradzony zdrajca 18. Czarodziejski Język 19. Niepewna przyszłość 20. Węże i ciernie 21. Basta 22. Bezpieczni 23. Noc pełna snów 24. Fenoglio 25. Złe zakończenie 26. Ciarki i przeczucie 27. Pomysł 28. W domu 29. Dobre miejsce na pobyt 30. Gadatliwy Pippo 31. Ukryci wśród wzgórz 32. Znowu w niewoli

33. Służąca Capricorna 34. Tajemnice Capricorna 35. Różne cele 36. W domu Capricorna 37. Lekkomyślność 38. Ciche słowa 39. Kara dla zdrajców 40. Czarny rumak nocy 41. Farid 42. Puszysty stwór na gzymsie 43. Mroczne miejsce 44. Opowieść Farida 45. Kłamstwa na użytek Basty 46. Nocna pobudka 47. Samotność 48. Sroka 49. Duma Basty i przebiegłość Smolipalucha 50. Elinor ma pecha 51. W opałach 52. Krucha istotka 53. Właściwe słowa 54. Ogień 55. Zdrada, gadatliwość i głupota 56. Cień 57. To tylko opuszczona wioska 58. Tęsknota 59. Powrót do domu

T 1. Nocny gość Księżycowy blask odbija się w oku konika na biegunach i w oku myszki, kiedy Tolly wyjął ją spod poduszki, aby obejrzeć. Zegar tykał i zdawało mu się, że pośród ciszy nocnej słyszy tupot małych bosych stopek po podłodze, potem chichot i szepty i coś jakby odgłos przewracania kart dużej księgi. Lucy M. Boston, Dzieci z Green Knowe amtej nocy padał deszcz – drobny, szemrzący deszcz. Jeszcze wiele lat później wystarczyło, że Meggie zamknęła oczy, a znów go słyszała, jakby ktoś stukał w szybę delikatnymi paluszkami. Gdzieś w ciemności ujadał pies i Meggie przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Twarda okładka uwierała ją w ucho, jakby ukryta pod poduszką książka chciała zwabić Meggie z powrotem pomiędzy zadrukowane kartki. – Oho, musi ci być bardzo wygodnie z tym kanciastym, twardym przedmiotem pod głową – śmiał się ojciec, gdy po raz pierwszy znalazł książkę pod jej poduszką. – Przyznaj się, że w nocy szepcze ci do ucha swoją opowieść. – Owszem! Ale to działa tylko u dzieci – odcięła się Meggie, a Mo uszczypnął ją w nos. Mo. Meggie nigdy nie nazywała ojca inaczej. Tamtej nocy – nocy, od której wszystko się zaczęło i która tak wiele zmieniła raz na zawsze – Meggie jak zwykle miała pod poduszką jedną ze swych ulubionych książek. Nie mogąc usnąć, usiadła, przetarła zmęczone oczy i wyciągnęła książkę. Kiedy ją otworzyła, strony zaszeleściły obiecująco. Meggie uważała, że ten pierwszy szept kartek jest za każdym razem inny w zależności od tego, czy już wie, co książka jej opowie, czy też jeszcze nie. Ale najpierw musiała zapalić światło. W szufladzie nocnego stolika miała schowane zapałki. Mo zabronił jej palić świece w nocy. Mo nie lubił ognia. „Ogień pożera książki” – powtarzał. Ale w końcu Meggie ma dwanaście lat i chyba potrafi upilnować parę płomyków. Uwielbiała czytać przy zapalonych świecach. Na parapecie stały trzy lampki i trzy świeczniki. Właśnie zbliżyła zapaloną zapałkę do pierwszego z brzegu knota, gdy usłyszała na zewnątrz kroki. Przerażona zdmuchnęła zapałkę – jakże dokładnie przypominała to sobie po latach! – i klęcząc na łóżku, zerknęła przez mokrą od deszczu szybę. I wtedy go zobaczyła.

Ciemność poszarzała od deszczu, a obcy na jej tle był zaledwie cieniem. W mroku widziała wyraźnie tylko jego twarz. Do mokrego czoła kleiły się włosy, deszcz spływał po nim strugami, ale on nie zwracał na to uwagi. Stał nieruchomo, obejmując piersi skrzyżowanymi ramionami, jakby w ten sposób próbował się ogrzać. Stojąc tak, wpatrywał się w ich dom. „Muszę obudzić Mo!” – pomyślała Meggie. Jednak nie ruszyła się z miejsca. Serce waliło jej jak młotem. Gapiła się w noc, jakby obcy zaraził ją swoim bezruchem. Nagle odwrócił głowę i Meggie wydało się, że patrzy jej prosto w oczy. Błyskawicznie zsunęła się z łóżka, zrzucając na podłogę otwartą książkę. Boso wybiegła na ciemny korytarz. W starym domu panował chłód, choć był już koniec maja. W pokoju Mo paliło się jeszcze światło. Często czytał do późna w nocy. Meggie odziedziczyła po nim miłość do książek. Kiedy obudzona ze złego snu szukała u ojca schronienia, nic nie działało na nią tak kojąco jak spokojny oddech Mo tuż obok i cichy szmer przewracanych kartek. Nic nie było w stanie tak szybko przepłoszyć złych snów jak szelest zadrukowanego papieru. Postać za oknem nie była jednak snem. Książka, którą tamtej nocy czytał Mo, miała bladoniebieską płócienną oprawę. To także przypominała sobie później Meggie. Pamięć przechowuje nic nieznaczące drobiazgi! – Mo, na podwórku ktoś jest! Ojciec podniósł głowę, patrząc na nią nieprzytomnie, jak zawsze, gdy przerywała mu czytanie. Potrzebował czasu, by powrócić z innego świata, z labiryntu liter. – Ktoś jest? Jesteś pewna? – Tak. Gapi się na nasz dom. Mo odłożył książkę. – Coś ty czytała przed snem, Meggie? Czyżby Dr. Jekylla i Mr. Hyde’a? – Proszę cię, Mo, chodź szybko! – zawołała Meggie, marszcząc czoło. Nie uwierzył jej, ale za nią poszedł. Meggie ciągnęła go za sobą tak gwałtownie, że uderzył boleśnie palcami bosych stóp o stertę książek. Bo o cóż innego? W całym domu leżały na podłodze piramidy książek. Książki nie tylko stały na regałach, jak u innych ludzi, ale walały się pod stołami, krzesłami, w rogach pomieszczeń. Były w kuchni i w toalecie, na telewizorze i w szafach ubraniowych – małe sterty, duże sterty, książki grube, cienkie, stare, nowe... Czekały na Meggie na stole przy śniadaniu – kusząc otwartymi stronami, w słotne dni przepędzały nudę, a czasem można się było o nie potknąć. – On tam stoi – szeptała Meggie, ciągnąc Mo do swojego pokoju.

– Czy ma owłosioną twarz? Jeśli tak, może to być wilkołak. – Przestań! Meggie spojrzała na niego surowo, choć żarty Mo umniejszały jej lęk. Już prawie sama nie wierzyła w tę postać na deszczu... dopóki nie podeszła do okna. – Tam! Widzisz go? – szepnęła. Mo w milczeniu patrzył przez okno ociekające deszczem. – A przysięgałeś, że do nas nigdy nie przyjdzie włamywacz, bo tu nie ma co kraść – szepnęła Meggie. – To nie jest włamywacz – odparł Mo, ale kiedy odwrócił się od okna, minę miał tak poważną, że Meggie poczuła jeszcze szybsze bicie serca. – Idź do łóżka – powiedział. – Ten pan przyszedł do mnie. I wyszedł z pokoju, zanim Meggie zdążyła zapytać, co to, na miłość boską, za wizyta w środku nocy. Przejęta do żywego pobiegła za ojcem. Na korytarzu usłyszała, jak Mo zdejmuje łańcuch przy drzwiach wejściowych, a gdy znalazła się w sieni, ujrzała ojca stojącego w otwartych drzwiach. Do środka wdarła się noc – ciemna i wilgotna. Szum deszczu nasilił się złowieszczo. – Smolipaluch! – Krzyknął Mo w ciemność. – Czy to ty? – Smolipaluch? Co to za nazwisko? Meggie nie przypominała sobie, by je kiedykolwiek słyszała. Mimo to brzmiało jakoś swojsko jak odległe wspomnienie, niemogące się przyoblec w realny kształt. Przez chwilę na dworze panowała cisza. Tylko deszcz bębnił, mruczał i szeptał, jakby noc przemówiła ludzkim głosem. Ale potem usłyszeli kroki zbliżające się do domu i z ciemności wyłonił się mężczyzna, którego dostrzegli na podwórku. Długi płaszcz zmoczony deszczem oblepiał mu nogi, a kiedy obcy wszedł w krąg światła wylewającego się z sieni, Meggie zdawało się, że widzi mały, włochaty, węszący pyszczek – na ułamek sekundy wysunął się z plecaka, który niósł mężczyzna, i natychmiast znów się schował. Smolipaluch otarł rękawem mokrą twarz i wyciągnął rękę do Mo. – Jak się masz, Czarodziejski Języku? – Powiedział. – Dawno się nie widzieliśmy! – Dawno – powtórzył Mo, z wahaniem ściskając wyciągniętą dłoń Smolipalucha i patrząc gdzieś obok, jakby się spodziewał, że z mroku wychynie jeszcze inna postać. – Wejdź, bo się w końcu przeziębisz. Meggie twierdzi, że już od kilku chwil sterczysz tu na deszczu. – Meggie? No tak, oczywiście. Pozwolił się wciągnąć do sieni, po czym zaczął tak dokładnie lustrować

dziewczynkę wzrokiem, że z zakłopotania nie wiedziała gdzie oczy podziać. W końcu też zaczęła mu się przyglądać. – Urosła. – Pamiętasz ją? – Jasne. Meggie uderzyło, że Mo dwa razy przekręcił klucz w zamku. – Ile ona ma teraz lat? – Spytał Smolipaluch, uśmiechając się do niej. Był to dziwny uśmiech. Meggie nie umiała powiedzieć, czy wyrażał drwinę, protekcjonalność, czy po prostu zakłopotanie. Nie odwzajemniła uśmiechu. – Dwanaście – odparł Mo. – Dwanaście? No, proszę. Smolipaluch odgarnął z czoła ociekające deszczem włosy, które sięgały mu prawie do ramion. Meggie była ciekawa, jaki mają kolor, kiedy są suche. Zarost okalający jego wąskie wargi był rudawy jak futro bezpańskiej kotki, której Meggie czasem stawiała przed drzwiami miseczkę z mlekiem. Na policzkach sterczały podobnego koloru rzadkie włoski jak pierwszy zarost młodzieńca. Nic dziwnego, że nie zakrywały blizn – trzech podłużnych bladych szram. Z powodu tych blizn twarz Smolipalucha wyglądała tak, jakby kiedyś popękała i ktoś ją skleił na nowo. – Dwanaście – powtórzył. – Oczywiście. Wtedy miała... trzy lata, jeśli się nie mylę. Mo skinął głową. – Chodź, dam ci coś do przebrania – powiedział, ciągnąc gościa z taką niecierpliwością, jakby nagle zapragnął ukryć go przed Meggie. – A ty – rzucił jej przez ramię – ty idziesz spać. I zamknął drzwi do swojej pracowni. Meggie nadal stała w miejscu, pocierając zmarznięte stopy o łydki. Ty idziesz spać! Zdarzało się, że Mo rzucał ją na łóżko jak worek orzechów, kiedy robiło się późno. Czasem po kolacji ścigał ją po całym domu, aż w końcu, krztusząc się ze śmiechu, uciekała do swojego pokoju. A czasem był tak zmęczony, że wyciągał się na kanapie, a ona parzyła mu kawę, zanim położyła się spać. Ale nigdy jeszcze nie posłał jej do łóżka w taki sposób, jak to uczynił przed chwilą. Jej sercem targnął lęk i owładnęło nią dziwne przeczucie, że wraz z tym nieznajomym, którego nazwisko brzmiało tak dziwnie i tak swojsko zarazem, w jej życiu pojawiło się zagrożenie. Nagle pożałowała – gwałtowność tego uczucia ją przeraziła – że zawołała Mo, zamiast zostawić tamtego na dworze i niechby go deszcz zmył z powierzchni ziemi.

Podskoczyła ze strachu, gdy drzwi do pracowni Mo ponownie się otworzyły. – Jeszcze tu jesteś? – Zapytał Mo. – Idź do łóżka, Meggie. Zmykaj! U nasady czoła miał tę charakterystyczną zmarszczkę, która pojawiała się tylko wtedy, gdy się naprawdę czymś bardzo martwił, i patrzył na nią tak, jakby była powietrzem, jakby myślami był zupełnie gdzie indziej. Złe przeczucie w sercu Meggie rosło, rozpościerając czarne skrzydła lęku. – Każ mu odejść, Mo! – Błagała, gdy ojciec popychał ją w kierunku pokoju. – Proszę! Niech sobie idzie. Nie lubię go. – Kiedy się obudzisz jutro rano, już go tu nie będzie – powiedział Mo, opierając się o framugę drzwi. – Słowo honoru. – Słowo honoru? Bez skrzyżowanych palców? – Meggie patrzyła mu prosto w oczy. Zawsze wiedziała, kiedy Mo kłamał, choćby nie wiadomo jak starał się to przed nią ukryć. – Bez skrzyżowanych palców – odparł, podnosząc na dowód obie dłonie. Wychodząc, zamknął za sobą drzwi, choć wiedział, że ona tego nie cierpi. Meggie przycisnęła ucho do drzwi. Usłyszała brzęk naczyń kuchennych. Aha, lisia bródka dostaje gorącej herbaty na rozgrzewkę. „Mam nadzieję, że się nabawi zapalenia płuc” – pomyślała. Nie musiałby przecież zaraz umrzeć tak jak matka jej nauczycielki angielskiego. Rozległ się gwizd czajnika, a po chwili usłyszała, jak Mo wraca do pracowni, podzwaniając filiżankami na tacy. Kiedy zamknął za sobą drzwi, odczekała jeszcze kilka sekund, choć przyszło jej to z najwyższym trudem, po czym wyśliznęła się na korytarz. Na drzwiach do pracowni Mo wisiała mała blaszana tabliczka. Meggie znała na pamięć wyryte na niej słowa. Na tych staromodnych spiczastych literach uczyła się czytać: „Niektórych książek wystarczy skosztować, inne się połyka, a tylko nieliczne trzeba przeżuć i strawić do końca.” Dawno temu, kiedy jeszcze musiała wdrapywać się na skrzynkę, by odcyfrować ten napis, myślała, że chodzi o dosłowne przeżuwanie, i zastanawiała się, dlaczego Mo powiesił sobie na drzwiach słowa kogoś, kto profanuje książki. Teraz już wiedziała, co to znaczy, ale dzisiejszej nocy nie interesowały jej słowa pisane. Dzisiejszej nocy chciała rozumieć słowa mówione – ciche, ledwie

słyszalne słowa, jakie szeptem wymieniali za drzwiami obaj mężczyźni. – Nie lekceważ go! – Usłyszała Smolipalucha. Jego głos brzmiał zupełnie inaczej niż głos Mo. Nikt nie mówił tak jak jej ojciec. Mo tym swoim głosem potrafił wyczarowywać żywe obrazy. – Zrobi wszystko, żeby ją dostać! – Odezwał się znowu Smolipaluch. – I wierz mi, jeśli mówię: „wszystko”, to znaczy wszystko. – Nigdy mu jej nie oddam! – To był głos Mo. – Tak czy inaczej ją dostanie! Mówię ci, są na twoim tropie. – Nie pierwszy raz. Jak dotąd zawsze udawało mi się ich zgubić. – Naprawdę? I myślisz, że długo tak możesz? A co z twoją córeczką? Myślisz, że jej się podobają te ciągłe przenosiny z miejsca na miejsce? Uwierz mi, wiem, o czym mówię. Za drzwiami zapadła cisza. Meggie wstrzymała oddech w obawie, że tamci dwaj mogą ją usłyszeć. Potem znów odezwał się ojciec. Mówił wolno, jakby jego język z trudem formował słowa: – Więc co... powinienem zrobić twoim zdaniem? – Jedź ze mną. Zaprowadzę cię do nich! Brzęk filiżanki. Uderzenie łyżeczki o porcelanę. Jak głośne potrafią być w ciszy najlżejsze dźwięki. – Wiesz, że Capricorn docenia twój talent. Na pewno by się ucieszył, gdybyś mu ją sam przywiózł. Ten nowy, którego wynalazł na twoje miejsce, to straszny partacz. Capricorn. Jeszcze jedno dziwne nazwisko. Smolipaluch wyrzucił je z siebie, jakby się obawiał, że wypali mu ono język. Meggie poruszyła zgrabiałymi palcami u nóg. Zmarzł jej już nawet nos, a w dodatku niewiele rozumiała z rozmowy obu mężczyzn, choć starała się zapamiętać każde słowo. W pracowni znowu zapadła cisza. – No, nie wiem... – Powiedział w końcu Mo. Głos miał tak zmęczony, że Meggie serce ścisnęło się z żalu. – Muszę się zastanowić. Jak sądzisz, kiedy jego ludzie mogą tu być? – W każdej chwili! Te słowa padły ciężko jak kamień. – W każdej chwili – powtórzył Mo. – No dobrze. W takim razie zdecyduję się do jutra. Masz gdzie spać? – O, z tym nie ma kłopotu – odparł Smolipaluch. – Zdążyłem się już przyzwyczaić, chociaż ciągle jeszcze wszystko jest dla mnie za szybkie. –

Roześmiał się ponuro. – Ale chciałbym wiedzieć, co postanowiłeś. Mogę przyjść jutro? Tak koło południa? – Oczywiście. O wpół do drugiej odbieram Meggie ze szkoły. Wtedy możesz przyjść. Meggie usłyszała odsuwanie krzesła. Rzuciła się do swego pokoju. Kiedy otwierały się drzwi do pracowni, ona akurat zamykała swoje. Leżała w łóżku z kołdrą podciągniętą pod samą brodę i nasłuchiwała, jak ojciec żegna się ze Smolipaluchem. – Jeszcze raz dziękuję za ostrzeżenie – usłyszała jego głos. A potem oddalające się kroki Smolipalucha – powolne, ociągające się, jakby nie mógł się zdecydować, czy odejść, jakby nie powiedział jeszcze wszystkiego, co zamierzał. Ale w końcu poszedł sobie i tylko deszcz wciąż stukał drobnymi palcami w okna pokoju Meggie. Kiedy Mo zajrzał do niej, szybko zamknęła oczy, próbując oddychać tak wolno i miarowo jak ktoś pogrążony w głębokim, niewinnym śnie. Ale Mo nie był głupi. Czasem był przerażająco mądry. – Meggie, pokaż stopę – powiedział. Niechętnie wytknęła spod kołdry wciąż jeszcze lodowatą stopę, wsuwając ją w ciepłe dłonie Mo. – Wiedziałem – powiedział. – Szpiegowałaś. Czy chociaż raz mogłabyś zrobić to, o co cię proszę? Wzdychając, schował jej stopę pod rozkosznie ciepłą kołdrę. Potem usiadł na łóżku, przejechał dłonią po zmęczonej twarzy i spojrzał przez okno. Jego włosy były czarne jak futerko kreta. Natomiast Meggie była blondynką tak jak jej matka, którą znała tylko z kilku wyblakłych zdjęć. „Ciesz się, że jesteś bardziej podobna do niej niż do mnie – powtarzał jej Mo. – Moja głowa wyglądałaby fatalnie na dziewczęcej szyi”. Meggie jednak wolałaby być podobna do niego. Nie było na świecie twarzy, którą by bardziej kochała. – I tak nie zrozumiałam nic z tego, co mówiliście – wymamrotała. – To dobrze. Mo patrzył w okno, jakby Smolipaluch wciąż jeszcze sterczał na podwórku. Potem wstał i idąc do drzwi, powiedział: – Spróbuj teraz zasnąć. Ale Meggie nie chciała spać. – Smolipaluch! Co to w ogóle za nazwisko?! – Wybuchnęła. – I dlaczego

on cię nazywa Czarodziejskim Językiem? Mo nic nie odpowiedział. – A ten, co ciebie szuka... słyszałam, jak Smolipaluch to mówił... ten Capricorn. Kto to taki? – Ktoś, kogo nie powinnaś znać – uciął ojciec, odwracając się w drzwiach. – Wydawało mi się, że nic nie zrozumiałaś? Dobranoc, Meggie. Tym razem zostawił drzwi otwarte. Światło z korytarza padało na łóżko, mieszając się z czernią nocy sączącą się przez okno. Meggie leżała, czekając, aż ciemność zniknie i zabierze ze sobą poczucie czającego się nieszczęścia. Dopiero o wiele później zrozumiała, że nieszczęście nie zrodziło się tamtej nocy. Ono tylko wtedy cichaczem powróciło.

G 2. Tajemnice – Co robią te dzieci, skoro nie mają książeczek z historyjkami? – Zapytał Naftali, a Reb Zebulun odparł: – Jakoś sobie radzą. Książeczki z opowieściami to nie chleb, można bez nich żyć. – Ja bym nie umiał – stwierdził Naftali. Isaac Bashevis Singer, Naftali gawędziarz i jego koń Sus – Opowiadania dy Meggie się obudziła, zaczynało dopiero świtać. Noc pobladła nad polami, jakby deszcz spłukał rąbek jej ciemnej szaty. Budzik wskazywał za kilka minut piątą. Meggie właśnie zamierzała odwrócić się na drugi bok, by spać dalej, gdy poczuła, że ktoś jest w pokoju. Usiadła przerażona i zobaczyła Mo stojącego przed otwartą szafą z jej ubraniami. – Dzień dobry! – Powiedział, wkładając do walizki jej ulubiony sweterek. – Przykro mi, wiem, że jest bardzo wcześnie, ale musimy wyjechać. Chcesz kakao na śniadanie? Meggie zaspana kiwnęła głową. Na dworze ptaki świergotały tak zawzięcie, jakby już od dawna nie spały. Mo wrzucił do walizki jeszcze dwie pary spodni, po czym zamknął ją i podniósłszy, ruszył ku drzwiom. – Włóż coś ciepłego, na dworze jest chłodno – dodał, wychodząc. – Dokąd wyjeżdżamy? – Spytała Meggie, ale ojca już nie było w pokoju. Zdezorientowana spojrzała w okno. Nie zdziwiłaby się, gdyby zobaczyła Smolipalucha, ale na podwórku tylko samotny kos podskakiwał na mokrych od deszczu kamieniach. Meggie włożyła spodnie i jeszcze zaspana poszła do kuchni. W korytarzu stały dwie walizki, torba podróżna i skrzynka z narzędziami Mo. Ojciec siedział w kuchni przy stole i smarował bułki. Prowiant na drogę. Gdy weszła, podniósł głowę i uśmiechnął się, ale Meggie widziała, że jest zmartwiony. – Nie możemy wyjechać, Mo! – Powiedziała. – Dopiero za tydzień zaczynają się wakacje! – No to co? W końcu nie po raz pierwszy muszę wyjechać z powodu zlecenia, kiedy ty masz jeszcze szkołę. Miał rację. Zdarzało się to nawet dość często, kiedy jakiś antykwariusz,

kolekcjoner książek czy bibliotekarz potrzebował introligatora i Mo otrzymywał zlecenie na oczyszczenie paru wartościowych tomów z pleśni i kurzu lub sporządzenie dla nich nowej szaty. Meggie uważała, że określenie „introligator” niezbyt trafnie oddaje charakter pracy Mo, i dlatego przed kilku laty powiesiła na jego drzwiach do pracowni tabliczkę z napisem: Mortimer Folchart, lekarz książek. A ten lekarz nigdy nie jeździł do pacjentów bez swojej córeczki. Tak było zawsze i tak już pozostanie, cokolwiek by o tym sądzili nauczyciele Meggie. – Może ospa wietrzna? Czy już kiedyś korzystałam z tej wymówki? – Ostatnim razem. Kiedy musieliśmy pojechać do tego okropnego typa od Biblii. Meggie uważnie wpatrywała się w twarz ojca. – Mo? Czy musimy wyjechać z powodu... wczorajszej nocy? Przez chwilę myślała, że wszystko jej wyjaśni, ale on tylko potrząsnął głową. – Bzdura, skąd! – zaprzeczył, wkładając kanapki do foliowego woreczka. – Twoja matka miała ciotkę. Ciotkę Elinor. Odwiedziliśmy ją raz, gdy byłaś jeszcze zupełnie malutka. Elinor od dawna chce, żebym zajął się jej książkami. Mieszka nad jednym z jezior w północnych Włoszech, zawsze zapominam, jak ono się nazywa, ale tam jest bardzo pięknie. To zaledwie sześć, najwyżej siedem godzin jazdy – mówił, nie patrząc na nią. „Dlaczego to musi być akurat teraz?” – chciała spytać Meggie, ale nie zrobiła tego. Nie zapytała też, czy zapomniał, że umówił się z gościem na popołudnie. Za bardzo się bała odpowiedzi. I tego, że Mo znów ją okłamie. Spytała więc tylko: – Czy jest tak samo śmieszna jak ci inni? Odwiedzili już razem wielu krewnych. Zarówno rodzina Mo, jak i rodzina matki była bardzo liczna i – jak się wydawało Meggie – rozrzucona po całej Europie. – Owszem, jest trochę dziwna – uśmiechnął się Mo – ale na pewno dojdziesz z nią do ładu. Ma naprawdę cudowne książki. – Na jak długo właściwie wyjeżdżamy? – To może trochę potrwać. Meggie wypiła łyk kakao. Było takie gorące, że sparzyła sobie wargi. Szybko przycisnęła do ust zimne ostrze noża. Mo odsunął krzesło. – Muszę jeszcze zabrać kilka rzeczy z pracowni – powiedział. – To nie zajmie wiele czasu. Pewnie padasz ze zmęczenia, ale prześpisz się w samochodzie.

Meggie tylko skinęła głową i wyjrzała przez okno. Dzień wstawał szary. Nad polami na wzgórzach wisiała mgła, a pod drzewami zdawały się chować nocne cienie. – Zapakuj prowiant i weź sobie odpowiednio dużo do czytania! – krzyknął Mo z korytarza. Tak jakby musiał jej o tym przypominać! Przed laty zrobił jej skrzynkę, w której zabierała swoje ulubione książki we wszystkie podróże – te długie i te krótkie, te dalekie i te niezbyt dalekie. „Dobrze jest w obcych miejscach mieć swoje książki” – powtarzał Mo. On sam brał ich zawsze co najmniej dziesięć. Mo pomalował skrzynkę lakierem w kolorze polnych maków, ulubionych kwiatów Meggie, które można było łatwo zasuszać między kartkami. Na wieku skrzynki Mo wypisał pięknymi, pełnymi zawijasów literami: Skarbiec Meggie. Skrzynkę wyściełał błyszczący czarny jedwab, ale prawie nie było go widać, bo Meggie miała dużo ulubionych książek. I wciąż ich przybywało – przy okazji każdej podróży pojawiały się kolejne. „Jeśli weźmiesz w podróż książkę – tłumaczył jej wtedy Mo, wkładając pierwszą książkę do skrzynki – wydarzy się coś dziwnego: książka zacznie gromadzić twoje wspomnienia. Potem wystarczy ją otworzyć i znów znajdziesz się tam, gdzie ją wtedy czytałaś. Ledwie przeczytasz pierwsze słowa, wrócą do ciebie obrazy, zapachy, smak lodów, które wówczas jadłaś... Wierz mi, książka jest jak muchołapka. Wspomnienia najlepiej trzymają się kart pokrytych drukiem”. Mo pewnie miał rację. Ale Meggie z innego jeszcze powodu zabierała książki w każdą podróż. To był jej dom na obczyźnie – znajome głosy, przyjaciele, którzy nigdy się z nią nie kłócili, mądrzy i potężni, zuchwali, tacy, co to z niejednego pieca chleb jedli, objechali pół świata, sprawdzili się w niejednej potrzebie. Kiedy była smutna, książki podnosiły ją na duchu i rozpraszały nudę, podczas gdy Mo przycinał skórę i płótno, zszywał na nowo stare kartki, kruche i łamliwe od tych niezliczonych lat życia i niezliczonych palców, które je przewracały. Niektóre książki towarzyszyły jej zawsze, inne zostawały w domu, bo nie pasowały do celu podróży lub musiały ustąpić miejsca innej, nieznanej jeszcze historii. Meggie przejechała dłonią po grzbietach książek. Które ma zabrać tym razem? Jakie opowieści pomogą zagłuszyć ten lęk, który wśliznął się do ich domu ostatniej nocy? Może jakaś historia pełna zmyśleń? Przecież Mo ją okłamał. Chociaż dobrze wie, że ona zawsze pozna się na jego kłamstwie. Może Pinokio?

Nie. To zbyt niesamowite. I smutne. Ale musi mieć coś trzymającego w napięciu, coś, co przepłoszy z głowy nawet najmroczniejsze myśli. Czarownice. Tak, koniecznie czarownice – z łysymi głowami, zamieniające dzieci w myszy. I Odyseusz wraz z Cyklopem i nimfą, która zaczarowała wojowników w wieprze. Jej podróż nie będzie chyba bardziej niebezpieczna niż podróż Odyseusza? Z boku po lewej stronie wetknięte były dwie książki z obrazkami, na których Meggie uczyła się czytać. Miała wtedy pięć lat. Na ich kartach wciąż widać było ślady jej drobnego paluszka wędrującego wzdłuż linijek. A całkiem na spodzie, ukryte pod innymi, leżały książki, które Meggie sama zrobiła. Kosztowały ją wiele dni pracy – kleiła, wycinała, malowała wciąż nowe obrazki, pod którymi Mo musiał umieszczać podpisy: Anioł o szczęśliwej twarzy, od Meggi dla Mo. (Gdy swoje imię pisała sama, wtedy zawsze opuszczała „e” na końcu). Przyglądała się chwilę nieporadnym literom, po czym włożyła książkę z powrotem do skrzyni. Oczywiście Mo pomagał jej przy oprawianiu. Wszystkie zrobione przez nią książki zaopatrzył w okładki oklejane papierem w kolorowe wzory. Ponadto podarował jej pieczątkę – z jej imieniem i głową jednorożca – którą Meggie stemplowała należące do niej książki – raz na czarno, raz na czerwono, jak jej akurat przyszło do głowy. I tylko to ją bolało, że Mo nigdy jej tych książek nie czytał. Nigdy. Podrzucał ją wysoko w górę, nosił po domu na barana, uczył robić zakładki do książek z piórek kosa. Ale nigdy jej nie czytał. Nigdy. Ani jednego słówka, choć bez przerwy go o to prosiła. I dlatego Meggie musiała nauczyć się sama odcyfrowywać czarne znaczki, otwierać skarbiec... Meggie podniosła się znad skrzynki. Zostało trochę miejsca. Może Mo ma jeszcze jakąś książkę, którą mogłaby zabrać – jak najgrubszą, jak najdziwniejszą... Drzwi do pracowni ojca były zamknięte. – Mo?! – zawołała Meggie, naciskając klamkę. Długi stół roboczy był wymieciony do czysta, nie walał się na nim żaden stempel, żaden nóż, Mo wszystko spakował. Więc może jednak nie kłamał? Meggie weszła do pracowni i rozejrzała się. Drzwi do Złotej Izby były otwarte. Właściwie była to zwykła komórka na rupiecie, ale Meggie nazwała ją tak dlatego, że ojciec przechowywał tam swoje najcenniejsze utensylia: najdelikatniejszą skórę, najładniejsze materiały, papiery marmurkowe, stemple, którymi odciskało się złote wzory w miękkiej skórze... Meggie wsunęła głowę przez otwarte drzwi i zobaczyła, że Mo owija w szary papier jakąś książkę. Nie

była ani specjalnie duża, ani specjalnie gruba. Okładka z bladozielonego płótna wyglądała na mocno sfatygowaną, ale więcej Meggie nie zdążyła dostrzec, bo Mo, kiedy ją tylko zobaczył, szybko schował książkę za siebie. – Co ty tu robisz? – ofuknął ją. – Ja... – Meggie zaniemówiła ze zdumienia na widok jego ponurej twarzy. – Ja... chciałam tylko spytać, czy nie masz dla mnie jeszcze jakiejś książki? Te, które mam, już wszystkie przeczytałam i... Mo przejechał ręką po policzku. – Jasne. Na pewno coś znajdę – powiedział, ale jego oczy wyrażały wciąż to samo: „Odejdź, odejdź, Meggie”, a za plecami szeleścił papier. – Zaraz do ciebie przyjdę, dobrze? Muszę tylko coś zapakować. Po chwili przyniósł jej trzy książki. Ale nie było wśród nich tej, którą zawijał w szary papier. Godzinę później wynieśli rzeczy na podwórko. Meggie trzęsła się z zimna. Po deszczowej nocy ranek był chłodny, a blade słońce wisiało na niebie jak moneta, którą ktoś zgubił tam w górze. Mieszkali dopiero od roku w tej starej zagrodzie. Meggie lubiła widok okolicznych wzgórz, jaskółcze gniazda pod dachem, wyschniętą studnię ziejącą czarną czeluścią, jakby sięgała aż do środka Ziemi. Dom zawsze wydawał jej się za duży, zbyt przewiewny, pełen pustych pokoi, w których gospodarzyły tłuste pająki, ale czynsz był przystępny, a Mo miał tu dość miejsca na swoje książki i warsztat. Poza tym obok domu był tu jeszcze kurnik, a w stodole, w której teraz stał tylko ich stary samochód, można by trzymać kilka krów lub konia. – Krowy trzeba doić, Meggie – powiedział Mo, gdy pewnego razu zaproponowała, by na początek sprowadzili kilka sztuk. – Bardzo, bardzo wcześnie rano. Każdego dnia. – A koń? – spytała Meggie z nadzieją w głosie. – Nawet Pippi Langstrumpf ma konia, chociaż nie ma stajni. Meggie zadowoliłaby się paroma kurami lub kozą, ale i te trzeba było codziennie karmić, a oni zbyt często wyjeżdżali. Pozostał jej więc tylko rudy kot, który co jakiś czas wślizgiwał się na podwórko, gdy miał już dosyć awantur z psami z zagrody obok. Zamieszkujący ją burkliwy chłop był ich jedynym sąsiadem. Czasem jego psy wyły tak żałośnie, że Meggie musiała zatykać sobie uszy. Do pobliskiej miejscowości, gdzie chodziła do szkoły i gdzie mieszkały jej dwie przyjaciółki, było dwadzieścia minut jazdy rowerem, ale Mo zwykle podrzucał ją samochodem, gdyż droga biegła z dala od siedzib ludzkich, wijąc się pośród pól i drzew rzucających mroczne cienie.

– Czegoś ty tam znowu napchała? Chyba kamieni – droczył się Mo, wynosząc z domu jej skrzynkę z książkami. – Przecież zawsze mi powtarzasz: książki muszą być ciężkie, bo w nich jest cały świat – odparła Meggie i Mo roześmiał się, po raz pierwszy tego ranka. Ich stary busik, stojący w opuszczonej stodole niby jakieś pokraczne zwierzę w kolorowe pasy, był jej bliższy od wszystkich domów, w których kiedykolwiek mieszkała z Mo. Nigdzie nie spało jej się tak dobrze jak w łóżku, które tam dla niej zrobił. Oczywiście miała też stół, kącik kuchenny i ławę. Pod jej siedzeniem, które podnosiło się do góry, było pełno przewodników, map i zniszczonych książek w kieszonkowych wydaniach. Tak, Meggie kochała ich samochód, ale tego ranka jakoś nie miała ochoty do niego wsiąść. Kiedy Mo poszedł pozamykać drzwi, nagle opanowało ją dziwne uczucie, że już nigdy nie wrócą do tego domu, że ta podróż będzie zupełnie inna niż wszystkie poprzednie i że będą uciekać wciąż dalej i dalej przed czymś, co nie miało nawet nazwy. A w każdym razie, czego nazwy, Mo jej nie zdradził. – No, to ruszamy na południe! – powiedział krótko Mo, siadając za kierownicą. I tak udali się w drogę, nie żegnając się z nikim, zbyt wczesnym rankiem, który pachniał deszczem. Ale przy bramie czekał już na nich Smolipaluch.

S 3. Na południe Za Puszczą leży Szeroki Świat – odparł Szczur. – A to jest coś, co nie obchodzi ani ciebie, ani mnie. Nigdy tam nie byłem i nigdy nie będę, i ty tam także nie będziesz, o ile masz trochę rozsądku. Kenneth Grahame, O czym szumią wierzby molipaluch musiał czekać ukryty za murem. Ze sto, a może i więcej razy Meggie balansowała na tym murze – kroczyła do zardzewiałych zawiasów bramy i z powrotem, zaciskając oczy, aby lepiej widzieć tygrysa czającego się tam w dole, w bambusowym gąszczu, ze ślepiami żółtymi jak bursztyn, albo też rwący prąd, który pienił się pod nią po obu stronach. Ale teraz był tam tylko Smolipaluch. Lecz żaden inny widok nie mógłby przyprawić jej o szybsze bicie serca. Tak nagle wyskoczył zza murku, że Mo o mały włos go nie przejechał. Był w samym swetrze, swoim zwyczajem oplatając ramionami pierś. Widocznie płaszcz jeszcze nie wysechł po wczorajszej nocy; ale włosy miał już suche – ruda strzecha nad pokrytą bliznami twarzą. Mo zaklął cicho, wyłączył silnik i wysiadł. Smolipaluch ze swoim dziwnym uśmieszkiem stał oparty o mur. – Dokąd to się wybierasz, Czarodziejski Języku? – spytał. – Zdaje się, że byliśmy umówieni. Już raz mnie tak wykołowałeś, pamiętasz? – Wiesz dobrze, dlaczego się spieszę – odparł Mo. – Z tego samego powodu co wtedy. Nie ruszył się od drzwiczek samochodu, cały spięty, jakby nie mógł się doczekać, kiedy Smolipaluch wreszcie zejdzie mu z drogi. Ten jednak zdawał się nie dostrzegać zdenerwowania Mo. – Może chociaż tym razem powiesz mi, dokąd jedziesz? – rzucił. – Ostatnio szukałem cię cztery lata. I niewiele brakowało, żeby ludzie Capricorna znaleźli cię przede mną. Zerknął na Meggie, która odpowiedziała mu wrogim spojrzeniem. Mo przez chwilę namyślał się nad odpowiedzią. – Capricorn jest na północy – rzekł wreszcie – dlatego jedziemy na południe. A może przeniósł się gdzie indziej? Smolipaluch przyglądał się wyboistej drodze. W zagłębieniach asfaltu połyskiwały drobne kałuże.

– Nie, nie! – powiedział. – Nie, wciąż siedzi na północy. Takie w każdym razie chodzą słuchy. A ponieważ wygląda na to, że zdecydowałeś się znowu nie dać mu tego, czego szuka, najlepiej będzie, gdy i ja udam się jak najszybciej na południe. Bóg mi świadkiem, nie chciałbym, żeby to ode mnie ludzie Capricorna usłyszeli tę złą wiadomość. Więc może podwieziecie mnie kawałek...? Jestem spakowany! I wyciągnął zza muru dwie torby wyglądające tak, jakby z dziesięć razy odbyły podróż dookoła świata. Prócz tego miał jeszcze plecak. Meggie zagryzła wargi. „Nie, Mo! – wołała w myślach. – Nie, nie weźmiemy go!”. Wystarczyło jednak spojrzeć na ojca, by upewnić się, że jego odpowiedź będzie inna. – Bądź człowiekiem – mówił Smolipaluch. – Co powiem ludziom Capricorna, kiedy dostaną mnie w swoje łapy? Wyglądał jak bezpański pies, kiedy tak stał w bladym świetle poranka. I choć Meggie bardzo starała się dostrzec w nim coś niesamowitego, nic takiego nie dato się zobaczyć. Mimo to nie chciała, aby z nimi jechał. Miała to wypisane na twarzy, ale żaden z mężczyzn nie zwracał na nią uwagi. – Wierz mi, szybko wyciągnęliby ze mnie, że cię widziałem – ciągnął Smolipaluch. – A poza tym... – zawahał się, po czym dokończył: – ...poza tym jesteś mi chyba coś winien, nie uważasz? Mo spuścił głowę. Meggie zobaczyła, jak jego dłoń zacisnęła się kurczowo na drzwiczkach samochodu. – Jeśli tak to widzisz... – powiedział bezbarwnym głosem. – No tak, chyba jestem ci coś winien. Na pokiereszowanej twarzy Smolipalucha pojawił się wyraz ulgi. Szybko zarzucił plecak na ramię i podniósłszy torby z ziemi, ruszył w kierunku busika. – Zaczekajcie! – krzyknęła Meggie, kiedy Mo podszedł, aby pomóc tamtemu załadować torby. – Jeśli on ma jechać z nami, chcę najpierw wiedzieć, dlaczego uciekamy. I kto to jest ten Capricorn. Mo odwrócił się do niej. – Meggie... – zaczął tonem, który znała aż za dobrze. Oznaczał on: Meggie, nie bądź głupia. Meggie, daj spokój. Meggie otworzyła drzwi i wyskoczyła z samochodu. – Meggie, do licha! Wsiadaj z powrotem. Musimy jechać! – Wsiądę, jak mi powiesz. Mo chciał ją przytrzymać, ale wywinęła mu się i wybiegła przez bramę

na drogę. – Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?! – krzyknęła. Droga była tak pusta, jakby prócz nich na świecie nie było żywego ducha. Słaby wietrzyk owiewał twarz Meggie i szeleścił listowiem lipy rosnącej przy drodze. Niebo było wciąż wypłowiałe i szare, jakby dziś nie miało się w ogóle rozwidnić. – Chcę wiedzieć, co jest grane! – krzyknęła Meggie. – Chcę wiedzieć, dlaczego musieliśmy wstać o piątej rano i dlaczego nie muszę iść do szkoły. Chcę wiedzieć, czy tu jeszcze wrócimy i kto to jest Capricorn! Kiedy wypowiedziała to nazwisko, Mo rozejrzał się wokoło, jakby ten obcy, którego obaj mężczyźni najwidoczniej bardzo się bali, mógł nagle wybiec zza stodoły, tak jak przedtem Smolipaluch wybiegł zza muru. Ale podwórko było puste, a Meggie była zbyt wściekła, by się obawiać kogoś, kogo znała tylko z imienia. – Dotąd zawsze mi wszystko mówiłeś! – krzyknęła do ojca. – Zawsze. Ale Mo milczał. – Każdy ma swoje tajemnice, Meggie – rzekł wreszcie. – A teraz wsiadaj. Musimy jechać! Smolipaluch przyjrzał się najpierw jemu, potem Meggie. Na jego twarzy malował się wyraz niedowierzania. – Nic jej nie powiedziałeś? – dobiegł Meggie jego stłumiony głos. Mo potrząsnął głową. – Coś musisz jej powiedzieć! To niebezpieczne, żeby nic nie wiedziała. Nie jest już małym dzieckiem. – Niebezpieczne jest też, żeby wiedziała – odparł Mo. – A poza tym to nic nie zmieni. Meggie wciąż stała na drodze. – Wszystko słyszałam! – krzyknęła. – Co jest niebezpieczne? Nie wsiądę, dopóki się nie dowiem! Mo nadal milczał. Smolipaluch spojrzał na niego niezdecydowany, po czym postawił torby na ziemi. – A więc dobrze – rzekł. – W takim razie ja opowiem jej o Capricornie. Powoli podszedł do Meggie, która mimo woli cofnęła się o krok. – Już raz go spotkałaś – zaczął Smolipaluch. – To było dawno temu, na pewno tego nie pamiętasz, byłaś wtedy taka malutka. – Pokazał ręką na wysokości kolan. – Jak by ci tu wytłumaczyć, jaki on jest? Dajmy na to, gdybyś widziała, jak kot zjada ptaszka, na pewno byś płakała, prawda? Albo próbowałabyś

mu pomóc. A Capricorn rzuciłby kotu ptaszka tylko po to, żeby zobaczyć, jak ten rozdziera go pazurami. Krzyki i szamotanie się biednego stworzenia tylko by go radowały. Meggie znów cofnęła się o krok, ale Smolipaluch jeszcze zbliżył się do niej. – Przypuszczam też, że nie lubisz napędzać ludziom stracha, tak żeby im się kolana trzęsły i nie mogli ustać na nogach – mówił dalej. – A Capricornowi nic nie sprawia większej przyjemności. Pewnie też nie myślisz, że możesz sobie wziąć wszystko, na co masz ochotę, obojętnie jak, obojętnie gdzie. A Capricorn tak właśnie myśli. Na nieszczęście tak się składa, że twój ojciec ma coś, co koniecznie chce mieć Capricorn. Meggie spojrzała pytająco na ojca, ale Mo tylko stał i patrzył na nią bez słowa. – Capricorn nie umie oprawiać książek tak jak twój ojciec – mówił dalej Smolipaluch. – W ogóle na niczym się specjalnie nie zna oprócz jednego: potrafi wzbudzać lęk. O, w tym jest prawdziwym mistrzem. Tylko tym żyje. Choć przypuszczam, że on sam zupełnie nie wie, jak to jest, kiedy strach paraliżuje człowieka i człowiek robi się pokorny i uległy. Ale za to wie doskonale, jak budzić grozę. Jego ludzie roznoszą strach jak złowieszczą pocztę, wsuwają go pod drzwiami do domów, wrzucają do skrzynek, malują na murach i stajniach, aż w końcu zaczyna się rozprzestrzeniać już sam z siebie, bezgłośny i cuchnący jak dżuma. – Smolipaluch stał teraz zupełnie blisko Meggie. – Ma wielu ludzi, a większość z nich towarzyszy mu od czasów, gdy byli dziećmi – mówił dalej – i gdyby Capricorn któremuś z nich rozkazał, by ci odciął ucho albo nos, ten zrobiłby to bez mrugnięcia okiem. Lubią się ubierać na czarno jak gawrony, tylko ich dowódca nosi białą koszulę pod kurtką czarną jak sadza. I gdybyś kiedyś któregoś z nich spotkała, to skul się tak, żebyś była jak najmniejsza: może cię nie zauważą. Zrozumiałaś? Meggie skinęła głową. Serce biło jej tak mocno, że z trudem oddychała. – Rozumiem, dlaczego twój ojciec nigdy ci nie opowiadał o Capricornie – dodał Smolipaluch, oglądając się na Mo. – Ja bym swoim dzieciom też wolał opowiadać o miłych ludziach. – Ja wiem, że na świecie są nie tylko mili ludzie! – wypaliła Meggie głosem drżącym ze złości. I ze strachu. – Ach tak? A skądże to? – Znów ten dziwny uśmieszek, smutny, a zarazem wyniosły. – Czyżbyś miała już kiedyś do czynienia z prawdziwym łotrem? – Czytałam o nich. Smolipaluch wybuchnął śmiechem. – No tak, to w gruncie rzeczy to samo! Jego drwina paliła jak pokrzywa. Pochylił się i spojrzał Meggie w twarz.

– Szczerze ci życzę, by skończyło się na czytaniu – rzekł cicho. Mo umieścił torby Smolipalucha na samym tyle busiku. – Mam nadzieję, że nie ma w nich nic, co by nam mogło latać nad głowami – powiedział, podczas gdy Smolipaluch usiadł z tyłu za Meggie. – Nie zdziwiłoby mnie to przy twoim zawodzie. Zanim Meggie zdążyła spytać, co to za zawód, Smolipaluch otworzył plecak i ostrożnie wyjął z niego zaspane zwierzątko. – Ponieważ najprawdopodobniej mamy przed sobą długą wspólną podróż – zwrócił się do Mo – chciałbym przedstawić kogoś twojej córce. Zwierzątko było prawie długości królika, lecz dużo szczuplejsze; puszystym ogonem owijało pierś Smolipalucha niby futrzanym kołnierzem. Wpiło się drobniutkimi pazurkami w jego rękaw, lustrując Meggie błyszczącymi czarnymi paciorkami; ziewnęło, ukazując ostre jak igły ząbki. – To jest Gwin – przedstawił Smolipaluch. – Jeśli chcesz, możesz go podrapać za uszami. Jest teraz bardzo zaspany, więc pewnie cię nie ugryzie. – A w ogóle gryzie? – spytała Meggie przestraszona. – Owszem – powiedział Mo, siadając za kierownicą. – Na twoim miejscu nie dotykałbym tej małej bestii. Jednak Meggie musiała dotknąć każdego zwierzaka, choćby miało nie wiadomo jak ostre ząbki. – To kuna czy coś w tym rodzaju, tak? – spytała, ostrożnie przesuwając palcem po uchu zwierzątka. – Coś w tym rodzaju. Smolipaluch wyjął z kieszeni spodni kawałek suchego chleba i wsunął go Gwinowi do pyszczka. Zwierzątko zaczęło przeżuwać chleb, a Meggie drapała je po łebku. Nagle natrafiła na coś twardego pod jedwabistym futerkiem. Były to drobniutkie różki. Zdumiona cofnęła rękę. – Kuny mają rogi? Smolipaluch mrugnął do niej porozumiewawczo, wpuszczając Gwina z powrotem do plecaka. – Ta ma – powiedział. Meggie w osłupieniu przyglądała się, jak Smolipaluch zaciąga rzemienie plecaka. Wydawało jej się, że wciąż czuje pod palcami różki Gwina. – Mo, wiedziałeś, że kuny mają rogi? – spytała. – Wierzysz w to? Smolipaluch dokleił je temu małemu kąsającemu diabłu. Ze względu na pokazy. – Jakie pokazy? – Meggie spojrzała pytająco najpierw na Mo, a potem

na Smolipalucha. Ale Mo bez słowa włączył silnik, a Smolipaluch ściągnął buty, które zdawały się mieć za sobą równie daleką drogę jak jego torby, i z westchnieniem ulgi wyciągnął się na łóżku Mo. – Ani słowa, Czarodziejski Języku – powiedział, zamykając oczy. – Ja nie zdradzę twoich tajemnic, pod warunkiem że ty nie zdradzisz moich. A zresztą, jeśli o te rzeczy chodzi, to musi być ciemno. Meggie przez dobrą godzinę łamała sobie głowę nad dziwnymi słowami Smolipalucha. Ale jeszcze bardziej nękała ją inna sprawa. – Mo? – odezwała się, gdy Smolipaluch zaczął pochrapywać. – Czego ten... Capricorn chce od ciebie? Wymawiając to nazwisko, ściszyła głos, jakby w ten sposób mogło stać się mniej groźne. – Chce książkę. – Książkę? To dlaczego mu jej nie dasz? – To niemożliwe. Wkrótce ci to wyjaśnię, ale nie teraz. Okej? Meggie wyjrzała przez okno. Świat, który przesuwał się za szybą, był już teraz obcy – obce domy, obce ulice, obce pola, nawet drzewa i niebo wyglądały obco, ale Meggie przywykła już do tego. Nigdzie nie czuła się jak u siebie w domu. Jej domem był Mo, Mo i jej książki, no, może jeszcze ich stary busik, który przewoził ich z jednego obcego miejsca na drugie. – A ta ciotka, do której jedziemy – odezwała się znowu, gdy sunęli niekończącym się tunelem – czy ona ma dzieci? – Nie – odparł Mo. – I obawiam się, że nie przepada za nimi. Ale, jak powiedziałem, na pewno dojdziesz z nią do ładu. Meggie westchnęła. Przypominała sobie kilka ciotek, ale z żadną z nich jakoś nie doszła do ładu. Tymczasem wzgórza przerodziły się w góry, zbocza po obu stronach szosy stawały się coraz bardziej strome, a po jakimś czasie domy były już nie tylko obce, ale i inne. Meggie próbowała zabić czas, licząc tunele, przez które przejeżdżali, ale kiedy zagłębili się w czeluść dziewiątego z kolei, a ciemność nie chciała się skończyć – po prostu zasnęła. Śniły jej się kuny w czarnych kurtkach i książka owinięta w szary papier.

M 4. Dom pełen książek – Mój ogród jest moim ogrodem – krzyczał Olbrzym. – Niech każdy o tym pamięta i wie, że tylko ja mam prawo się tutaj bawić. Oscar Wilde, Olbrzym – Samolub [w:] Bajki eggie obudziła się, gdy nagle zapadła cisza. Monotonny szum silnika, który ją uśpił, umilkł, a fotel kierowcy obok niej był pusty. Meggie potrzebowała trochę czasu, aby sobie przypomnieć, dlaczego nie leży w swoim łóżku. Przednia szyba usiana była małymi martwymi muszkami, a samochód stał przed żelazną bramą. Wyglądała groźnie ze swymi matowo połyskującymi ostrymi zakończeniami. Była zrobiona z pik, które tylko czekały, aby nadziać na siebie śmiałka, który by próbował przez nie przeleźć. Jej widok przypomniał Meggie jedną z ulubionych książek – historię o samolubnym olbrzymie, który nie chciał wpuścić dzieci do swojego ogrodu. Właśnie tak wyobrażała sobie jego bramę. Mo i Smolipaluch stali przed bramą. Meggie wysiadła i podbiegła do nich. Po prawej stronie droga graniczyła z pokrytym gęstymi zaroślami zboczem opadającym stromo ku brzegom wielkiego jeziora. Wzgórza po drugiej stronie jeziora wyrastały wprost z wody, jak gdyby góry w nim utonęły. Woda była prawie czarna pod szarzejącym wieczornym niebem, które się w niej odbijało. W domkach nad jeziorem zapalały się pierwsze światła jak robaczki świętojańskie lub gwiazdy, które spadły na ziemię. – Pięknie tu, prawda? – powiedział Mo, obejmując ją ramieniem. – Przecież lubisz opowieści o rozbójnikach. Widzisz te ruiny zamku? Kiedyś urzędowała tam osławiona banda zbójecka. Muszę spytać o to Elinor. Ona wie wszystko na temat tych okolic. Meggie skinęła tylko i oparła głowę na ramieniu Mo. Było jej niedobrze ze zmęczenia. Ale za to twarz Mo rozjaśniła się po raz pierwszy od ich wyjazdu. – No to gdzie ona w końcu mieszka? – spytała Meggie, tłumiąc ziewanie. – Mam nadzieję, że nie za tą kolczastą bramą? – Właśnie tam. To jest wejście na teren jej posiadłości. Niezbyt zachęcające, co? – Mo roześmiał się, ciągnąc Meggie na drugą stronę szosy. – Elinor jest bardzo dumna z tej bramy. Kazała ją zrobić według ilustracji, którą znalazła