a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony864 451
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 002

Cornelius Ryan - O jeden most za daleko

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :12.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Cornelius Ryan - O jeden most za daleko.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 537 stron)

Spis treści Strona tytułowa Dedykacja Epigraf Przedmowa Część pierwsza. Odwrót 1 2 3 4 5 6 7 Część druga. Plan 1 2 3 4 5 6 7 Część trzecia. Atak 1 2 3 4 5 6 7 8 9

10 11 12 13 14 15 16 17 Część czwarta. Oblężenie 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 Część piąta. Der Hexenkessel (Kocioł Czarownic) 1 2 3 4 Straty Bibliografia Indeks nazwisk Fotografie Strona redakcyjna

Im wszystkim książkę tę poświęcam

W wąskim korytarzu, którym miało pójść natarcie wojsk pancernych, trze- ba było zdobyć pięć dużych mostów. Miano je zdobyć nie uszkodzone, ata- kiem wojsk powietrznodesantowych. I właśnie ten piąty most niepokoił gene- rała porucznika Fredericka Browninga, zastępcę dowódcy alianckiej 1 armii powietrznodesantowej. Był to most decydujący o powodzeniu całej operacji, most na Dolnym Renie w miejscowości Arnhem, leżącej o 65 mil za linią frontu, na tyłach Niemców. Browning, wskazując na mapie most w Arnhem, zapytał: – Ile czasu potrzeba wojskom pancernym na dotarcie do nas? – Dwa dni – odparł buńczucznie marszałek Montgomery. – Zdołamy utrzymać ten most przez cztery dni – odpowiedział Browning, ciągle wpatrzony w mapę, i dodał: – Jednakże sądzę, sir, że chyba idziemy o jeden most za daleko. (Z ostatniej narady w kwaterze głównej Montgomery’ego, jaka odbyła się 10 września 1944 r. w sprawie operacji „Market-Garden”. Wspomina o tym generał major Roy E. Urquhart w swej książce Arnhem.)

PRZEDMOWA Operacja „Market-Garden” (17–24 września 1944 r.) Tuż po godzinie 10 w niedzielę 17 września 1944 roku z lotnisk w całej południowej Anglii wzbiła się w powietrze największa flota powietrznode- santowa, jaką kiedykolwiek sformowano dla jednej operacji. W 263 tygodniu drugiej wojny światowej naczelny dowódca ekspedycyjnych wojsk sojuszni- czych w Europie, generał Dwight David Eisenhower, uruchomił „Market- Garden”, jedną z najbardziej śmiałych i zakrojonych z dużą wyobraźnią ope- racji tej wojny. Zaskakujący był fakt, że autorem „Market-Garden”, połączo- nej ofensywy wojsk powietrznodesantowych i lądowych, był jeden z najbar- dziej ostrożnych dowódców alianckich, marszałek Bernard Law Montgome- ry. Powietrznodesantowa część tej operacji, „Market”, była monumentalna: wzięło w niej udział prawie pięć tysięcy samolotów myśliwskich, bombo- wych i transportowych oraz ponad dwa tysiące pięćset szybowców. Tego nie- dzielnego popołudnia, dokładnie o godzinie 13.30, cała sojusznicza armia po- wietrznodesantowa, wyposażona kompletnie w pojazdy i sprzęt, zaczęła de- santować za liniami niemieckimi. Był to atak bez precedensu, przeprowadzo- ny za dnia. Celem tej śmiałej, historycznej inwazji z powietrza była okupo- wana przez hitlerowców Holandia. Na lądzie, wzdłuż granicy belgijsko-holenderskiej, stały gotowe do natar- cia siły „Garden”, zmasowane kolumny czołgów brytyjskiej 2 armii. O 14.35, poprzedzone nawałą artyleryjską i rojami myśliwców, uzbrojonych w broń rakietową, czołgi zaczęły kruszyć szkielet obrony na granicy holenderskiej wzdłuż wyznaczonej trasy, o którą walczyli już spadochroniarze. Mieli tę

drogę dla czołgów opanować i utrzymać do ich nadejścia. Ambitny plan Montgomery’ego zakładał szybkie przeprowadzenie piecho- ty i czołgów przez Holandię, przeskoczenie Renu i wejście do Niemiec. Ope- racja „Market-Garden”, w zamierzeniu Montgomery’ego, miała być uderze- niem pioruna, który by zdruzgotał Trzecią Rzeszę i zakończył wojnę w 1944 roku.

Część pierwsza ODWRÓT

1 Mieszkańcy Driel, holenderskiej wsi, która istniała już tysiąc lat, nasłuchi- wali uważnie. Ci, którzy mieli lekki sen, obudzili się jeszcze przed świtem. Za zaciemnionymi oknami zaczęły się zapalać światła. Początkowo było to jakieś nieokreślone wrażenie, że gdzieś poza fizycznym, bezpośrednim od- czuwaniem coś się dzieje. Stopniowo to nieokreślone uczucie zaczęło nabie- rać realnych kształtów. Z dużej odległości dochodził głuchy, monotonny po- mruk. Ten ledwo uchwytny dla ucha, ale uporczywy dźwięk dochodził do wsi fa- lami. Wielu mieszkańców Driel, nie mogąc zidentyfikować tego ledwo sły- szalnego dźwięku, instynktownie pomyślało, że wzbiera pobliski Dolny Ren, grożąc wylewem. W Holandii, której połowa leży poniżej poziomu morza, woda jest odwiecznym wrogiem, a tamy główną bronią w tej nigdy nie koń- czącej się walce, jaka rozpoczęła się jeszcze przed XI wiekiem. Driel, poło- żona w dużym łuku Dolnego Renu, na południowy zachód od Arnhem, stoli- cy prowincji Gelderland; nieustannie pamiętała o tej walce. Kilkaset jardów na północ chroniła wieś i okolicę przed niespokojną, szeroką tu na 400 jar- dów rzeką potężna grobla. Jej szczytem biegła droga, której poziom tylko miejscami wznosił się więcej niż 20 stóp nad rzekę. Ale tego ranka rzeka nie dawała powodu do niepokoju. Neder Rijn spokojnie toczył swe wody do Mo- rza Północnego, z normalną szybkością dwóch mil na godzinę. Dźwięki, od- bijające się od kamiennej nawierzchni grobli, zapowiadały innego, bardziej bezwzględnego wroga. Kiedy nastał świt i słońce zaczęło się przedzierać przez poranną mgłę, jed- nostajny głuchy pomruk zaczął narastać. Ci, którzy mieszkali od strony szo- sy, biegnącej na wschód od Driel, wyraźnie już teraz słyszeli odgłosy wzmo- żonego ruchu na szosie. Narastał on z każdą minutą. Dotychczas zaniepoko- jeni, teraz byli zaalarmowani. Nie było już wątpliwości – w tym piątym roku II wojny światowej i po 51 miesiącach okupacji hitlerowskiej każdy mieszka- niec Driel rozpoznawał te odgłosy jako dudnienie niemieckich transportów. Ale jeszcze bardziej alarmujące były rozmiary tego przemarszu. Jak mówi- li potem mieszkańcy Driel, tylko raz przedtem słyszeli taki łoskot rzeki po- jazdów na szosie – w maju 1940 roku, kiedy to Niemcy dokonali inwazji na Holandię. Wówczas, wyroiwszy się poza granicę Rzeszy, a biegła ona od 10

do 15 mil od Driel, zmotoryzowane armie Hitlera dotarły do głównych szos i rozpełzły się szybko po całym kraju. Teraz, tymi samymi szosami, transpor- ty niemieckie znów zdawały się ciągnąć bez końca. Jakieś dziwne odgłosy dochodziły też z najbliżej Driel położonej, dwupa- smowej szosy, łączącej Arnhem, na północnym brzegu Dolnego Renu, z osiemnastowiecznym miastem Nijmegen, nad szeroką rzeką Waal, leżącym 11 mil na południe od Driel. Wśród głuchego warkotu silników samochodów mieszkańcy Driel wyraźnie rozróżniali poszczególne dźwięki, zupełnie nie pasujące do wojskowej kolumny samochodowej. Jakieś skrzypienie kół wo- zów, odgłos opon chyba wielu rowerów na szosie i powolne, nierytmiczne kroki piechurów. Co to za kolumna? I – co ważniejsze – dokąd podąża? W tym okresie woj- ny odpowiedź na to pytanie mogła równie dobrze być odpowiedzią o przy- szłości Holandii. Większość mieszkańców Driel uważała, że były to posiłki dla niemieckich garnizonów w Holandii bądź oddziały rzucane pospiesznie na południe, aby powstrzymać marsz aliantów. Wojska alianckie wyzwoliły północną Francję w efektownym tempie. Teraz biły się w Belgii i mówiono, że znajdują się już blisko stolicy tego kraju, Brukseli, o niecałe sto mil stąd. Krążyły uporczywe pogłoski, że silne oddziały pancerne aliantów zmierzają w kierunku granicy holenderskiej. Ale nikt w Driel nie mógł powiedzieć, w jakim kierunku zmierzają niemieckie transporty. Odległość od szosy i róż- ne odgłosy całkowicie to uniemożliwiały. A ponieważ była to jeszcze pora godziny policyjnej, mieszkańcy wsi nie mogli wyjść z domów, żeby to wszystko zobaczyć własnymi oczami. Skazanym na domysły, pozostawało im tylko czekać. Nie mogli przecież wiedzieć, że tuż przed świtem trzech młodych żołnierzy Wehrmachtu, którzy stanowili w małym Driel cały garnizon niemiecki, opuściło wieś na ukradzio- nych rowerach i pedałowało w mgłę przed siebie. We wsi nie było już ani jednego żołnierza niemieckiego, który mógłby zmusić mieszkańców Driel do przestrzegania godziny policyjnej. Ale ludzie w Driel nie wiedzieli o tym i siedzieli w swoich domach. Ci bardziej ciekawi i niecierpliwi postanowili zaryzykować i skorzystać z telefo- nu. Młoda Cora Baltussen zadzwoniła ze swego domu przy Honingveldse- straat 12, stojącego obok fabryki dżemów i konserw owocowych, do przyja- ciół w Arnhem. Wprost nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała, a co jej przy- jaciele widzieli na własne oczy. Transporty niemieckie nie zdążały na połu-

dnie, w kierunku zachodniego frontu. Okazało się, że tego mglistego ranka 4 września 1944 roku Niemcy i ich sprzymierzeńcy po prostu uciekali z Ho- landii, czym się dało, co tylko mogło się poruszać. A więc walki – pomyślała Cora – których każdy się spodziewał, ominą ich. Myliła się. Dla Driel, tej małej i nic nie znaczącej wsi, nie tkniętej do tej pory wojną – wojna dopiero się zaczynała. 2 Pięćdziesiąt mil na południe od Driel, w miasteczkach i wsiach przy grani- cy belgijskiej, Holendrzy szaleli z radości. Z niedowierzaniem patrzyli, jak za ich oknami ciągnęły nieprzerwanym potokiem niedobitki rozbitych w pół- nocnej Francji i Belgii armii Hitlera. Ta klęska Niemców była zaraźliwa – za wojskiem ciągnęły tysiące niemieckich cywilów i holenderskich nazistów. Wszystkie drogi dla nich wydawały się prowadzić w jednym kierunku – do granicy niemieckiej. Niewielu Holendrów mogło dokładnie określić, kiedy się to zaczęło. Od- wrót rozpoczął się powolnie, przez granicę belgijską najpierw płynął wąski strumyk wozów sztabowych i innych wojskowych samochodów osobowych. Zdaniem niektórych Holendrów, odwrót rozpoczął się 2 września, inni mówi- li, że 3 września. Ale 4 września ten ruch Niemców i ich zwolenników przy- brał rozmiary charakterystyczne dla druzgocącej klęski, oszalałej panicznej ucieczki, która osiągnęła swój szczyt w dniu 5 września, nazwanym później w historii Holandii „Dolle Dinsdag” – „Zwariowanym wtorkiem”. Ucieczkę Niemców cechował, jak się wydawało, popłoch i rozprzężenie. Zabierali wszystko, co można by nazwać „środkiem transportu”. Drogi od granicy belgijskiej na północ od Arnhem – i dalej poza Arnhem – zapchane były ciężarówkami, autobusami, samochodami sztabów, wozami pancerny- mi, opancerzonymi transporterami, chłopskimi furmankami, ciągniętymi przez konie, i samochodami osobowymi cywilów. Wszędzie, na drogach ca- łej Holandii, ciągnęły te bezładne kolumny, a w nich umordowani, pokryci kurzem żołnierze na zarekwirowanych w pośpiechu rowerach. Tego się nie da opisać – tych wszystkich „środków transportu”. W miej- scowości Valkenswaard, kilka mil na północ od granicy belgijskiej, widziano objuczonych żołnierzy niemieckich z trudem poruszających się na dziecię- cych hulajnogach. O sześćdziesiąt mil stamtąd, w Arnhem, tłumy stojące

wzdłuż Amsterdamseweg przyglądały się czarno-srebrnemu karawanowi, za- przężonemu w dwa silne pociągowe konie. Przejeżdżał powoli. W szklanym pudle na trumnę tłoczyło się dwudziestu rozchełstanych, zmęczonych Niem- ców. W tych żałosnych kolumnach ciężkim krokiem maszerowali żołnierze nie- mieccy z różnych jednostek. Byli tam żołnierze wojsk pancernych bez czoł- gów, w swych czarnych, polowych pancerniackich kurtkach; lotnicy, chyba niedobitki tego, co ocalało z rozgromionej we Francji czy Belgii Luftwaffe; żołnierze Wehrmachtu, z różnych dywizji, i żołnierze Waffen SS, których ła- two było rozpoznać po ich makabrycznych oznakach – trupiej czaszce i skrzyżowanych piszczelach. Wilhelmina Coppens w St. Oedenrode, patrząc na tych przerażonych żoł- nierzy, którymi najwyraźniej nikt nie dowodził, pomyślała, że „większość z nich nie ma pojęcia, gdzie się znajdują i dokąd idą”. Niektórzy żołnierze, ku wielkiej uciesze przyglądających się temu exodusowi Holendrów, byli tak zdezorientowani, że pytali o drogę do granicy niemieckiej. W Eindhoven, przemysłowym ośrodku, siedzibie potęgi elektrycznej „Phi- lipsa”, mieszkańcy już od kilku dni słyszeli odgłosy ognia artyleryjskiego z kierunku Belgii. Teraz, patrząc na niedobitki pobitej armii niemieckiej, tło- czące się na drogach, w Eindhoven z godziny na godzinę oczekiwano przy- bycia wojsk alianckich. Czekali na nie również Niemcy. Frans Kortie, 24-let- ni pracownik wydziału finansowego rady miejskiej, odniósł wrażenie, że żoł- nierze niemieccy nie mieli najmniejszej chęci bronić się. Od pobliskiego lot- niska doszedł go huk eksplozji – to saperzy wysadzali w powietrze pasy star- towe, magazyny amunicji, zbiorniki benzyny i hangary. Poprzez całun dymu, jaki niósł się przez miasto, Kortie dojrzał drużyny żołnierzy, pracujące w po- śpiechu przy rozmontowywaniu ciężkich dział przeciwlotniczych, umiesz- czonych na dachach zakładów Philipsa. W całym tym rejonie, od Eindhoven leżącego na północy do Nijmegen, sa- perzy niemieccy mieli pełne ręce roboty. Na kanale Zuid Willemsvaart, bie- gnącym tuż pod miasteczkiem Veghel, Cornelis de Visser, nauczyciel z tutej- szej szkoły podstawowej, widział, jak ciężko wyładowana barka wylatuje w powietrze, a wokół, jak deszcz śmiercionośnych odłamków szrapnela, po- sypały się części silnika samolotowego. Niedaleko Veghel, we wsi Uden, 45- letni Johannes de Groot, właściciel zakładu naprawy karoserii, razem z rodzi- ną przyglądał się temu odwrotowi, kiedy Niemcy podpalili dawne holender-

skie koszary, znajdujące się zaledwie o 300 jardów od jego domu. W kilka minut później, od eksplozji składowanych w jednym z magazynów bomb, zginęło czworo dzieci de Groota. Najmłodsze miało 5 lat, najstarsze 18. W Eindhoven i innych miejscowościach, gdzie Niemcy podpalili szkoły, oddziałom straży pożarnej nie pozwolono ich gasić. Całe bloki spaliły się. Ale w przeciwieństwie do uciekających oddziałów, saperzy niemieccy, jak się wydawało, działali w myśl jakiegoś planu. Najbardziej przerażeni, ogarnięci paniką wśród uciekających byli cywile – Niemcy oraz holenderscy, belgijscy i francuscy naziści. Nie znajdowali współczucia u Holendrów. Wyglądało na to, że ze strachu „robią w portki”, jak mówił Johannes Hulsen, farmer z St. Oedenrode. I rzeczywiście, pomy- ślał z satysfakcją, mają do tego powody. „Alianci deptali im po piętach i zdrajcy ci wiedzieli, że nadszedł «Bijltjesdag» (Dzień Topora)”. Tę paniczną ucieczkę holenderskich nazistów i niemieckich cywilów roz- pętał sam Reichskommissar w Holandii, osławiony 52-letni dr Arthur Seyss- Inquart, oraz spragniony władzy, brutalny przywódca Holenderskiej Partii Nazistowskiej, Anton Mussert. Seyss-Inquart, nerwowo obserwując los Niemców we Francji i Belgii, zarządził 1 września ewakuację niemieckich cywilów do wschodniej Holandii, bliżej granicy Rzeszy. 50-letni Mussert po- szedł w jego ślady, zarządzając stan pogotowia dla członków swej Holender- skiej Partii Nazistowskiej. Seyss-Inquart i Mussert byli też pierwszymi, któ- rzy rzucili się do ucieczki – szybko przenieśli się z Hagi na wschód, do Apel- doom, leżącego piętnaście mil na północ od Arnhem[1] . Mussert pognał ze swą rodziną nawet jeszcze dalej, bliżej Rzeszy, do Twente, leżącego w przy- granicznym rejonie w prowincji Overijssel. Początkowo większość cywilów niemieckich i Holendrów ewakuowała się bez pośpiechu. Ale później rozwój wypadków spowodował potworne zamie- szanie. 3 września Brytyjczycy zajęli Brukselę. Następnego dnia – Antwer- pię. A teraz czołgi i piechotę brytyjską tylko mile dzieliły od granicy holen- derskiej. W ślad za tymi błyskotliwymi zwycięstwami sędziwa królowa holender- ska, Wilhelmina, w orędziu radiowym, nadanym z Londynu, oświadczyła swemu narodowi, że wyzwolenie jest już bliskie. Jego Królewska Wysokość książę Bernhard, jej zięć, oświadczyła królowa, mianowany został naczelnym dowódcą Holenderskich Sił Zbrojnych, a zarazem obejmuje dowództwo nad wszystkimi grupami ruchu oporu. Wszystkie grupy podziemia z trzech orga-

nizacji o różnym nastawieniu politycznym – od lewicy do skrajnej prawicy – zostały obecnie połączone w oficjalne Binnenlandse Strijdkrachten, We- wnętrzne Siły Zbrojne. Po orędziu królowej 33-letni książę Bernhard, mąż następczyni tronu, księżniczki Juliany, wydał własne orędzie. Nakazywał w nim ruchowi oporu przygotować opaski, „z wyraźnym napisem «Oran- ge»”, ale nie zakładać ich „bez mego rozkazu”. „Nie dajcie się ponieść entu- zjazmowi – przestrzegał książę – i powstrzymajcie się od przedwczesnych, samodzielnych akcji, które mogą zdekonspirować was i będące w toku opera- cje wojskowe”. Następne specjalne orędzie przekazane przez radio, orędzie generała Dwi- ghta D. Eisenhowera, naczelnego dowódcy ekspedycyjnych wojsk sojuszni- czych w Europie, potwierdzało, że wolność jest bliska. „Godzina wyzwolenia, na którą Holendrzy czekali tak długo, jest już bar- dzo blisko” – zapewniał Eisenhower. A w kilka godzin po tych orędziach ra- diowych Holendrzy usłyszeli najbardziej optymistyczne ze wszystkich oświadczenie premiera rządu holenderskiego na wychodźstwie, Pietera S. Gerbrandy’ego. „Teraz – mówił premier – gdy armie sojusznicze w swym niepowstrzymanym marszu naprzód przekroczyły granicę holenderską… chciałbym, abyście wszyscy serdecznie powitali naszych sojuszników na na- szej ojczystej ziemi…” Holendrzy szaleli z radości, a holenderscy naziści uciekali w popłochu, w strachu o swoje życie. Anton Mussert ciągle chełpił się, że jego nazistow- ska partia liczy ponad 50 tysięcy członków. Jeżeli było to prawdą, to Holen- drom wydawało się, że wszyscy oni jednocześnie wyszli na drogi. W dzie- siątkach miasteczek i wsi w całej Holandii mianowani przez hitlerowców burmistrzowie i urzędnicy nagle ulotnili się, ale przedtem często nie zapo- mnieli upomnieć się o zaległe pobory. O swe pobory upomnieli się także bur- mistrz Eindhoven i jego urzędnicy. Księgowy magistratu w Eindhoven, Ge- rardus Legius, pomyślał, że jest to śmieszne, ale bez zmrużenia oka wypłacił im pensje. Patrząc, jak w pośpiechu uciekają z miasta, „na czymkolwiek, co miało kółka”, zastanawiał się: „Jak daleko mogą uciec? Dokąd mogą pójść?” Rozpoczął się również run na banki. Kiedy Nicolaas van de Weerd, 24-let- ni urzędnik bankowy, przyszedł w poniedziałek 4 września do pracy w swym miasteczku Wageningen, ujrzał przed bankiem kolejkę holenderskich nazi- stów. Gdy tylko bank otworzono, z wielkim pośpiechem zlikwidowali swe konta i opróżnili skrzynki depozytowe.

Dworce kolejowe zalały tłumy przerażonych cywilów. Pociągi odchodzące do Niemiec były zatłoczone do ostatecznych granic. Młodego Fransa Wies- singa, gdy wysiadł z pociągu na dworcu w Arnhem, porwał wir ludzi, wal- czących o miejsce w pociągu. Tak bardzo się spieszyli, że – gdy pociąg już odjechał – Wiessing zobaczył na peronie stertę porzuconych bagaży. W Zetten, na zachód od Nijmegen, student Paul van Wely widział, jak stło- czeni na dworcu holenderscy naziści czekali cały dzień na pociąg do Nie- miec. Pociąg ten nigdy nie przybył. Kobiety i dzieci płakały. „Poczekalnia – mówił van Wely – przypominała jakąś szopę pełną włóczęgów”. Podobne sceny rozgrywały się wszędzie, w każdym miasteczku holender- skim. Kolaboranci holenderscy uciekali na wszystkim, co mogło się poru- szać. Willem Tiemans, architekt miejski w Arnhem, z okna swego pokoju w zarządzie miasta, niedaleko dużego mostu w Arnhem, widział, jak holen- derscy naziści „walczyli jak szaleńcy”, aby się dostać na barkę, odpływającą w górę Renu, do Rzeszy. Ta paniczna ucieczka wzmagała się z godziny na godzinę i trwała nawet wtedy, gdy zapadł już zmrok. Niemcy już tak dalece potracili głowy w swej desperackiej ucieczce do jakiegoś bezpiecznego miejsca, że w nocy 3 i 4 września, zupełnie nie zważając na alianckie ataki lotnicze, żołnierze zapa- lali „szperacze” na niektórych skrzyżowaniach dróg. Wiele przeładowanych samochodów wlokło się drogami z zapalonymi reflektorami. Wszystko wska- zywało na to, że oficerowie niemieccy całkowicie przestali panować nad sy- tuacją. Dr Anton Laterveer, lekarz w Arnhem, widział, jak żołnierze niemieccy porzucają karabiny, niektórzy nawet próbowali sprzedać swą broń Holen- drom. Joop Muselaars, kilkunastoletni chłopak, przyglądał się, jak jakiś po- rucznik usiłował zatrzymać pusty samochód wojskowy. Ale kierowca, nie zważając na niego, pojechał dalej. Rozjuszony oficer zaczął, zupełnie bez sensu, strzelać z pistoletu w kocie łby ulicy. Wszędzie można było obserwować próby dezercji żołnierzy niemieckich. We wsi Eerde 18-letni pisarz gminny, Adrianus Marinus, zauważył, że z przejeżdżającej ciężarówki zeskoczył jakiś żołnierz. Pobiegł do pobliskiej zagrody i zniknął. Później Marinus dowiedział się, że żołnierzem tym był ro- syjski jeniec wojenny, siłą wzięty do Wehrmachtu. Dwie mile od Nijmegen, we wsi Lent na północnym brzegu rzeki Waal, dr Frans Huygen w czasie swego obchodu lekarskiego zobaczył żołnierzy nie-

mieckich, żebrzących o ubrania cywilne. Chłopi ze wsi odmówili. Dezerterzy w Nijmegen nie poniżali się tak. W wielu wypadkach żądali ubrań pod lufami karabinów. Ksiądz Wilhelmus Peterse, 40-letni karmelita, widział, jak żołnie- rze niemieccy zrzucali mundury, przebierali się w ubrania cywilne i ruszali pieszo w kierunku granicy niemieckiej. „Niemcy mieli już zupełnie dosyć wojny – wspomina Garrit Memelink, nadinspektor leśnictwa. – Wprost sta- wali na głowie, aby nie natknąć się na żandarmerię połową”. Oficerowie nie panowali nad sytuacją, toteż dyscyplina wśród niemieckich żołnierzy całkowicie się załamała. Rozwydrzone bandy żołnierzy kradły ko- nie, wozy, samochody, rowery. Niektórzy zmuszali chłopów pod groźbą uży- cia broni, aby wieźli ich swymi furmankami do Niemiec. Na wszystkich dro- gach, we wszystkich tych „transportach” Holendrzy widzieli samochody cię- żarowe, chłopskie furmanki, wózki ręczne, a nawet wózki dziecięce, pchane przez żołnierzy, wyładowane po brzegi łupami, zagrabionymi we Francji, Belgii, Luksemburgu – od rzeźb i mebli aż po bieliznę damską. W Nijmegen żołnierze próbowali sprzedawać maszyny do szycia, bele sukna, obrazy, ma- szyny do pisania, a jeden z żołnierzy oferował nawet papugę w dużej klatce. Jednej rzeczy nie było brak uciekającym Niemcom. Alkoholu. Ojciec Her- man Hoek w miasteczku Groesbeek, leżącym niecałe 5 mil od granicy nie- mieckiej, widział furmanki wyładowane skrzyniami win i innych trunków. W Arnhem ksiądz Reinhold Dijker obserwował, jak rozwrzeszczani żołnierze Wehrmachtu, jadący ciężarówką, popijali z potężnej beczki wina, jaką najwy- raźniej wieźli ze sobą przez całą drogę z Francji. 16-letnia Agatha Schulte, córka naczelnego farmaceuty ze szpitala miejskiego w Arnhem, była przeko- nana, że większość żołnierzy, których widziała, było pijanych. Dzieciom rzu- cali oni garściami monety francuskie i belgijskie, dorosłym usiłowali sprze- dawać butelki wina, szampana, likieru. Jej matka, Hendrina Schulte, żywo pamięta niemiecki samochód ciężarowy, wiozący inny łup: szerokie małżeń- skie łoże, a na nim – kobietę[2] . Poza tymi kolumnami, idącymi samopas z południa, duży ruch panował także na drogach z zachodniej Holandii i z wybrzeża. Ten strumień płynął przez Arnhem i zmierzał na wschód, do Niemiec… Jan Voskuil, 38-letni inżynier chemik, ukrywał się w domu swego teścia w Oosterbeek, szybko rozbudowującym się przedmieściu Arnhem. Kiedy się dowiedział, że jest na liście zakładników, jakich mają aresztować Niemcy, ra- zem z żoną Berthą i 9-letnim synem uciekł ze swego domu z odległego o 20

mil miasteczka Geldermalsen. Przybył do Oosterbeek w samą porę, by wi- dzieć tę ewakuację. – Nie przejmuj się już Niemcami – powiedział mu teść. – Nie musisz już teraz ukrywać się przed nimi. Voskuil, patrząc wzdłuż głównej ulicy Oosterbeek, widział „jeden wielki bałagan”. Jechało nią wiele ciężarówek, wypełnionych Niemcami, ciasno, zderzak w zderzak, a „wszystkie niebezpiecznie przeładowane”. Widział żoł- nierzy „zawzięcie pedałujących na rowerach, z walizkami i walizeczkami uwieszonymi na kierownicach”. Voskuil był pewien, że wojna skończy się w ciągu kilku dni. W samym Arnhem Jan Mijnhart, zakrystian Grote Kerk – bryłowatego XV-wiecznego kościoła św. Euzebiusza ze słynną, wysoką na 305 stóp wieżą – widział Moffen[3] , jak idą szeregami przez miasto. „Po czterech w szeregu, w kierunku Niemiec”. Niektórzy sprawiali wrażenie starych i chorych. W po- bliskiej wsi Ede jakiś Niemiec w podeszłym wieku prosił młodego Rudolpha van der Aa, aby powiadomił jego rodzinę w Niemczech, że go spotkał. „Je- stem chory na serce – dodał – i chyba już długo nie pożyję”. Lucianus Vro- emen, kilkunastoletni chłopak z Arnhem, spostrzegł, że Niemcy byli wyczer- pani, „nie mieli ochoty do walki i gdzieś uleciała ta ich cała buta”. Widział, jak niektórzy oficerowie niemieccy próbowali w tym rozprzężeniu zaprowa- dzić jakiś ład wśród zdezorganizowanych żołnierzy. Rozprzężenie było tak duże, że Niemcy nie reagowali nawet na wołania Holendrów, którzy wykrzy- kiwali: „Precz, do domu! Za parę godzin będą tu Anglicy i Amerykanie!” Dr Pieter de Graaff, 44-letni chirurg, obserwując uciekających Niemców na wschód od Arnhem, był święcie przekonany, że ogląda „oczywisty koniec armii niemieckiej”. Suze van Zweden, nauczycielka matematyki w szkole średniej, miała szczególny powód, by zapamiętać ten dzień. Jej mąż, Johan, poważany i znany rzeźbiarz, od 1942 roku siedział w obozie koncentracyj- nym w Dachau za ukrywanie holenderskich Żydów. Teraz może już wkrótce wróci, przecież wojna najwyraźniej się kończy. Suze postanowiła na własne oczy zobaczyć tę historyczną chwilę – odejście Niemców i przyjście alianc- kich wyzwolicieli. Jej syn, Robert, był za młody, aby zdawać sobie sprawę z tego, co się dzieje. Postanowiła więc wziąć ze sobą do miasta córkę, 9-let- nią Sonję. Kiedy już ją ubrała, Suze powiedziała: – Jest coś, co musisz zobaczyć. Chcę, byś zapamiętała to na całe życie. Holendrzy cieszyli się. Wszędzie pojawiły się holenderskie flagi. Przedsię-

biorczy sklepikarze sprzedawali rozentuzjazmowanym tłumom pomarańczo- we[4] guziki i duże kawałki wstążki. We wsi Renkum tłum oblegał sklep z pa- smanterią; jego właściciel, Johannes Snoek, ciął pomarańczowe wstążki tak szybko, jak tylko potrafił. I patrzył zdziwiony, jak chłopi z miejsca robili z nich kokardy, dumnie je sobie przypinając. Johannes, który był członkiem ruchu oporu, pomyślał, że „posuwają się chyba trochę za daleko”. Aby uchronić mieszkańców wioski przed ich lekkomyślnością, przestał sprzeda- wać wstążki. Jego siostra, Maria, której udzieliło się to całe podekscytowa- nie, trafnie zanotowała w swym dzienniku, że „na ulicach panował taki na- strój, jak gdyby był to Koninginnedag” – dzień urodzin królowej. Rozradowane tłumy stały na chodnikach, wznosząc okrzyki: „Niech żyje królowa!” Śpiewali „Wilhelmus” (holenderski hymn narodowy) i „Oranje Boven!” („Holandia ponad wszystko!”). Siostry Antonina Stranzky i Christine van Dijk ze szpitala św. Elżbiety w Arnhem jechały rowerami, z rozwianymi habitami, w kierunku głównego placu, Velperplein. Tam przysiadły wśród mieszkańców Arnhem, którzy tłumnie zapełnili tarasy kawiarń, popijając kawę i jedząc placki ziemniacza- ne. A obok płynął nieprzerwany potok Niemców i holenderskich nazistów. W szpitalu św. Canisiusa w Nijmegen siostra M. Dosithèe Symons ze zgrozą patrzyła, jak pielęgniarki tańczą z radości na korytarzach tego klasz- tornego szpitala. Ludzie powyciągali tak długo ukrywane radioodbiorniki i, patrząc przez okna na odwrót Niemców, jawnie, po raz pierwszy od długich miesięcy, słuchali audycji Radia Orange[5] nadawanych z Londynu przez BBC. Johannes Hurkx w St. Oedenrode, sadownik, tak zasłuchał się w Radio Orange, że nie spostrzegł nawet, jak grupka Niemców na tyłach jego domu kradnie mu rowery. W dziesiątkach miejscowości zamknięto szkoły i przerwano pracę. Robot- nicy z fabryki cygar w Valkenswaard z miejsca porzucili maszyny i wyszli tłumnie na ulice. Stanęły tramwaje idące do Hagi, siedziby rządu. W stolicy, w Amsterdamie, atmosfera była napięta, niecodzienna. Zamknięto biura, za- mknięto giełdę. Z głównych arterii komunikacyjnych nagle zniknęły patrole niemieckie, a na dworcu głównym aż kłębiło się od Niemców i holenderskich nazistów. Na przedmieściach Amsterdamu, Rotterdamu i Hagi, wzdłuż szos prowadzących do tych miast, stały tłumy ludzi z flagami i kwiatami, mając nadzieję, że oni pierwsi powitają brytyjskie czołgi idące z południa. Szerzyły się pogłoski, potężniały z godziny na godzinę. W Amsterdamie

wielu mieszkańców „wiedziało”, że wojska brytyjskie wyzwoliły już Hagę, niedaleko wybrzeża, około 30 mil na południowy zachód. W Hadze „wie- dziano”, że Rotterdam, wielkie miasto portowe, odległe o 15 mil, został już wyzwolony. Podróżni w pociągach na każdej stacji otrzymywali różne wia- domości. 25-letni Henri Peijnenburg, jeden z przywódców holenderskiego ru- chu oporu, wracał z Hagi do domu w Nijmegen. Z Hagi do Nijmegen jest niecałe 80 mil. Na początku swej podróży usłyszał, że Brytyjczycy wkroczyli do starożytnego, pogranicznego miasteczka Maastricht. W Utrechcie powie- dziano mu, że Anglicy są już w Roermond. W Arnhem zapewniano go, że Brytyjczycy zajęli już Venlo, leżące o kilka mil od granicy niemieckiej. „Kie- dy wreszcie dotarłem do domu – wspomina – spodziewałem się, że na uli- cach zobaczę już aliantów, ale wszystko, co zobaczyłem, to wycofujących się Niemców”. Był skonsternowany i zaniepokojony. Jego niepokój podzielali inni – zwłaszcza kierownictwo holenderskiego ru- chu oporu, które potajemnie spotkało się w Hadze. Im, którzy z napięciem obserwowali rozwój wydarzeń, wydawało się początkowo, że Holandia jest u progu wolności. Czołgi aliantów mogły z łatwością przeciąć całą Holandię, od granicy belgijskiej do Zuider Zee (Morze Południowe). Podziemie było przekonane, że „brama wjazdowa” do Niemiec, przez Holandię, stoi otwo- rem. Przywódcy holenderskiego ruchu oporu wiedzieli, że Niemcy faktycznie nie mieli wojsk, które byłyby w stanie powstrzymać zdecydowane natarcie aliantów. Siły niemieckie były śmiesznie małe – jedna dywizja o niepełnym stanie, złożona ze starszych już ludzi z obrony wybrzeża (siedzieli oni w swych betonowych bunkrach już od 1940 roku, nie oddawszy ani jednego strzału), oraz parę innych niepełnowartościowych, ostatniej kategorii jedno- stek, których wartość bojowa była w najwyższym stopniu wątpliwa, a wśród nich – holenderskie SS, sklecone naprędce oddziały garnizonowe, rekonwale- scenci i żołnierze niezdolni do służby ze względów zdrowotnych. Ci ostatni zgrupowani w jednostkach trafnie nazywanych batalionami „żołądkowymi i usznymi”, ponieważ większość żołnierzy tych batalionów cierpiała na wrzo- dy żołądka lub niedosłyszała. Dla Holendrów oczywistą rzeczą wydawało się, że alianci posuwają się na- przód, a inwazja na Holandię jest już bliska. Ale jej powodzenie zależało od szybkości natarcia wojsk brytyjskich z południa. I nad tym głowiło się kie- rownictwo holenderskiego ruchu oporu: nie mieli żadnych danych, by do-

kładnie poznać rozmiary brytyjskiej ofensywy. Nie było też taką prostą sprawą sprawdzenie wiarygodności oświadczenia premiera Gerbrandy’ego, że wojska alianckie przekroczyły już granicę holen- derską. Holandia zajmuje obszar wielkości zaledwie 2/3 terytorium Irlandii, ale jest gęsto zaludniona. Na tym obszarze mieszkało ponad 9 milionów lu- dzi[6] . W rezultacie Niemcy mieli duże trudności w penetracji ruchu podziem- nego. Organizacje ruchu oporu istniały w każdym mieście i w każdej wsi. Niemniej ich kontaktowanie się, przekazywanie informacji było bardzo ryzy- kowne. Główną – i najbardziej niebezpieczną – drogą łączności był telefon. W nagłych wypadkach, używając skomplikowanych połączeń, tajnych linii i zaszyfrowanych informacji, kierownictwo ruchu oporu mogło się połączyć z każdym zakątkiem w kraju. Tak więc w tym wypadku kierownictwo walki podziemnej w ciągu kilku minut dowiedziało się, że wypowiedź Gerbran- dy’ego była zbyt pochopna: wojska brytyjskie nie weszły do Holandii. Inna audycja Radia Orange wprowadziła jeszcze większe zamieszanie. Dwukrotnie w ciągu niespełna dwunastu godzin (o godzinie 23.45, 4 wrze- śnia, i rano 5 września) holenderska sekcja BBC podała do wiadomości, że Breda, miasto ogłoszone twierdzą, „Festung Bre-da”, leżąca o siedem mil od granicy belgijsko-holenderskiej, została wyzwolona. Wiadomość ta szybko się rozeszła. Tajne gazetki natychmiast przygotowały specjalne wydania, wy- bijając w nagłówkach: „Upadek Bredy”. Ale 38-letni Pieter Kruyff, dowódca ruchu oporu okręgu Arnhem, którego grupy były jednymi z najlepiej wyszko- lonych i zdyscyplinowanych w całej Holandii, miał poważne wątpliwości co do tego komunikatu Radia Orange. Polecił więc Johannesowi Steinfortowi, młodemu technikowi z centrali telefonicznej, członkowi konspiracji i swemu „szefowi łączności”, sprawdzić tę wiadomość. Steinfort szybko połączył się tajną linią z komórką łączności ruchu oporu w Bredzie. Był jednym z pierw- szych, który dowiedział się gorzkiej prawdy: miasto było nadal w rękach Niemców. Nikt tam nie widział oddziałów alianckich – ani amerykańskich, ani brytyjskich[7] . W tym zalewie różnych wiadomości i pogłosek wiele grup ruchu oporu za- częło się gwałtownie zastanawiać, co robić. Chociaż książę Bernhard i SHA- EF[8] przestrzegali przed ogólnokrajowym powstaniem, niektórym członkom zabrakło cierpliwości. Uważali, że nadszedł czas bezpośredniej walki z wro- giem, twarzą w twarz, i udzielenia pomocy nacierającym aliantom. Było ja- sne, że Niemcy obawiali się powszechnego zrywu. W wycofujących się ko-

lumnach niemieckich, jak widzieli ludzie podziemia, żołnierze siedzieli na błotnikach samochodów z karabinami i pistoletami maszynowymi w pogoto- wiu. Wielu żołnierzy podziemia paliło się do walki. Nie zniechęcały ich te ostrzeżenia. We wsi Ede, leżącej o kilka mil na północny zachód od Oosterbeek, 25-let- ni Menno „Tony” de Nooy usiłował przekonać dowódcę swego oddziału, Bil- la Wildeboera, żeby zaatakować. Przecież już dawno postanowiono, dowo- dził „Tony”, że oddział opanuje Ede, ośrodek szkoleniowy marynarzy nie- mieckich, w którym w tej chwili prawie już nie było Niemców. De Nooy pro- ponował, żeby po prostu zająć te budynki. Starszy od niego wiekiem Wilde- boer, były starszy sierżant armii holenderskiej, był innego zdania. – Nie wierzę tej sytuacji – powiedział mu. – Jeszcze nie pora. Musimy cze- kać. Ale nie nad wszystkimi oddziałami ruchu oporu sprawowano kontrolę. W Rotterdamie żołnierze podziemia zajęli wodociągi. We wsi Axel, tuż przy granicy holendersko-belgijskiej, zawładnęli ratuszem, z jego zabytkowymi, średniowiecznymi wałami obronnymi. Setki żołnierzy niemieckich poddało się tutaj żołnierzom w cywilu. W wielu miasteczkach aresztowano holender- skich nazistów, funkcjonariuszy mianowanych przez Niemców, kiedy już brali nogi za pas. W Wolfheze, na zachód od Arnhem, miejscowości głośnej głównie ze swego szpitala dla umysłowo chorych, ujęto komisarza policji te- go okręgu, gdy próbował uciec swym samochodem. Na razie zamknięto go w najbliższym wolnym pomieszczeniu szpitalnym, aby wydać go Anglikom, „jak tylko przyjdą”. Czekano na to. Ale ogólnie rzecz biorąc, oddziały holenderskiego ruchu oporu pozostały bierne, chociaż wszędzie wykorzystywano ten cały bałagan, aby przygotować się na przyjście wojsk sojuszniczych. W Arnhem Charles Labouchère, 42-letni potomek starego francuskiego ro- du i aktywny członek grupy podziemnego wywiadu, był zbyt zajęty, by za- wracać sobie głowę pogłoskami. Godzinami siedział w oknie w swym poko- ju, w biurze niedaleko mostu w Arnhem, obserwując oddziały niemieckie, ciągnące drogami z Zevenaar i Zutphen na wschód i północny wschód, w kie- runku Niemiec. Do zadań Labouchere’a należało ustalenie liczby wojsk i, w miarę możności, zidentyfikowanie jednostek. Te istotne informacje, jakie skrzętnie notował, były przesyłane kurierem do Amsterdamu, a stamtąd po- przez tajną siatkę do Londynu.

W podmiejskim Oosterbeek młody Jan Eijkelhoff wolno posuwał się w tłumie na rowerze, aby nie rzucać się w oczy. Objeżdżał cały ten rejon, do- starczając Holendrom, ukrywającym się przed Niemcami, sfałszowane kartki żywnościowe. Zaś dowódca jednej z grup podziemnych w Arnhem, 57-letni Johannes Penseel, zwany „Starym”, wpadł na chytry pomysł, co stworzyło mu legendę wśród jego ludzi. Doszedł do wniosku, że przyszła już pora, by przewieźć magazyn broni. Nie kryjąc się – a przecież wokół były wojska nie- mieckie – spokojnie pojechał wozem piekarza, razem z naprędce zebranymi chłopcami, do Szpitala Miejskiego, gdzie była ukryta broń. Szybko zawinęli broń w papier do pakowania i przewieźli do domu Penseela, w którym okien- ka z piwnicy wychodziły na główny plac. Było to bardzo dogodne. Penseel i jego zastępca, Toon van Daalen, uważali, że jest to doskonałe stanowisko do strzelania do Niemców, kiedy nadejdzie odpowiednia pora. Byli zdecydo- wani postępować zgodnie z nazwą pododdziału – Landelyke Knokploegen („Silni Chłopcy”). Wszędzie mężczyźni i kobiety dużej armii podziemnej byli gotowi do wal- ki. Mieszkańcy miasteczek i wsi na południu, wierząc, że część Holandii jest już wolna, wylegli na ulice, aby powitać wyzwolicieli. Karmelita ojciec Ti- burtius Noordermeer, patrząc na rozradowane tłumy we wsi Oss, leżącej na południowy wschód od Nijmegen, pomyślał, że w powietrzu unosi się jakieś szaleństwo. Widział, jak ludzie radośnie poklepywali się po plecach. Patrząc na zdemoralizowanych Niemców na drodze i triumfująco przyglądających się im Holendrów pomyślał: „Dziki strach z jednej strony i szalona, bezgranicz- na radość z drugiej”. „Nikt – wspomina nie poddający się emocjom holender- ski duchowny – nie zachowywał się normalnie”. W miarę upływu czasu u wielu jednak narastał niepokój. Karel de Wit, w drogerii na głównej ulicy Oosterbeek, był niespokojny. Powiedział żonie Johannie, farmaceutce, że nie pojmuje, dlaczego samoloty alianckie nie ata- kują Niemców na drogach. Zdaniem Fransa Schulte, emerytowanego majora holenderskiego, cały ten powszechny entuzjazm był przedwczesny. Chociaż jego brat i szwagierka nie posiadali się z radości, patrząc na to, co wydawało się pogromem Niemców, Schulte nie był o tym przekonany. „Sprawy mogą przybrać zły obrót – ostrzegał. – Niemcy nie są jeszcze pobici, daleko do te- go. Jeśli alianci zamierzają przejść przez Ren, to, wierzcie mi, możemy być świadkami wielkiej bitwy”.

3 Zdecydowane kroki, jakie podjął Hitler, były już realizowane. 4 września w kwaterze głównej Führera, skrytej głęboko w Lesie Gorlickim koło Kętrzy- na, 69-letni feldmarszałek Gerd von Rundstedt szykował się do wyjazdu na front zachodni. Nie spodziewał się tego nowego dowództwa. Cztery dni temu nagle odwołano go z wymuszonego „stanu spoczynku” i polecono stawić się w Kętrzynie. 2 lipca, a więc przed dwoma miesiącami, Hitler zwolnił go ze stanowiska naczelnego dowódcy frontu zachodniego (czy też, jak to nazywa- no w niemieckiej terminologii wojskowej – OB West, Oberbefehlshaber West[9] ), ponieważ Rundstedt, który nigdy nie przegrał żadnej bitwy, usiłował zaradzić następstwom jednego z największych kryzysów Niemców w tej woj- nie – lądowania aliantów w Normandii. Führer i najwybitniejszy żołnierz Rzeszy nigdy nie zgadzali się co do kon- cepcji „najlepszej odpowiedzi na to zagrożenie”. Przed inwazją w Normandii von Rundstedt, domagając się posiłków, bez osłonek informował kwaterę główną Hitlera (OKW – Oberkommando der Wehrmacht[10] ), że zachodni alianci mają przewagę w ludziach, sprzęcie i samolotach i „mogą lądować, gdzie tylko zechcą”. To nie tak, stwierdził Hitler. Wał Atlantycki, częściowo wykończone już fortyfikacje, którymi chełpił się Hitler, rozciągał się na prze- strzeni niemal trzech tysięcy mil – od Kirkenes (na granicy norwesko-fiń- skiej) do Pirenejów (na granicy hiszpańsko-francuskiej). Zdaniem Hitlera, czynił on „ten front nie do zdobycia dla każdego wroga”. Von Rundstedt wie- dział aż nadto dobrze, że to bardziej propaganda niż fakt. Cały Wał Atlantyc- ki określał jednym słowem: „bzdura”. Legendarny feldmarszałek Erwin Rommel, który wsławił się swymi zwy- cięstwami na pustyniach Afryki Północnej w pierwszych latach wojny, a póź- niej dowodził Grupą Armii B, podlegającą von Rundstedtowi, był równie przerażony tą pewnością siebie Führera. Dla Rommela umocnienia na wy- brzeżu były po prostu „urojeniem Hitlera, Wolkenkuckkucksheim – sennym marzeniem”. I prawdopodobnie po raz pierwszy byli tego samego zdania ary- stokratyczny, wychowany w starych pruskich tradycjach von Rundstedt i młodszy od niego, ambitny Rommel. Ale w innych sprawach nie byli zgod- ni. Rommel, mając ciągle w pamięci druzgocącą klęskę swego Afrika Korps, jaką zadał mu w 1942 roku Montgomery pod El Alamein, dobrze zdawał so- bie sprawę, jak może wyglądać inwazja aliantów. Rommel uważał, że desan-

tujące wojska musi się zatrzymać na plażach. Von Rundstedt, z lodowatą mi- ną, nie zgadzał się ze swym podkomendnym, o którym uszczypliwie mówił: „Marschall Bubi” (marszałek chłopaczek). Upierał się, że wojska alianckie powinny być starte z powierzchni ziemi po wylądowaniu. Hitler poparł Rom- mela. W dniu „D”[11] , pomimo kapitalnych improwizacji Rommela, wojska alianckie sforsowały ten „nie do zdobycia” wał w ciągu kilku godzin. W okropnych dniach, jakie nastąpiły, miażdżone przez aliantów, którzy niemal całkowicie panowali w powietrzu, spętane rozkazem Hitlera: „nie ma odwrotu” („Każdy żołnierz ma walczyć i ginąć tam, gdzie się znajduje”), roz- ciągnięte linie Rundstedta zaczęły wszędzie pękać. Feldmarszałek rozpaczli- wie zatykał powstające wyrwy, ale mimo że żołnierze ciężko walczyli i kontratakowali, wynik bitwy można było z góry przesądzić. Von Rundstedt nie miał złudzeń. Nie mógł ani „zepchnąć najeźdźców do morza”, ani „ich zniszczyć” (są to słowa Hitlera). W nocy 1 lipca, w szczytowym momencie bitwy normandzkiej, feldmar- szałek Wilhelm Keitel, szef sztabu Hitlera, wezwał von Rundstedta i zapytał żałośnie: „Co robić?” Rundstedt, który nigdy nie owijał spraw w bawełnę, wypalił wprost: „Skończyć wojnę, głupcy. Co innego można zrobić?” Hitler, gdy mu przekazano te słowa, zareagował nader umiarkowanie. „Ten stary człowiek nie panuje już nad swymi nerwami i nie panuje nad sytuacją. Bę- dzie musiał odejść”. W dwadzieścia cztery godziny później, w utrzymanym w uprzejmym tonie piśmie odręcznym, Hitler zawiadamiał von Rundstedta, że „biorąc pod uwagę Pańskie zdrowie oraz wzmożone wysiłki, jakich należy się spodziewać w najbliższej przyszłości”, zostaje on pozbawiony dowódz- twa. Von Rundstedt, najstarszy rangą i najbardziej zasługujący na zaufanie feld- marszałek Wehrmachtu, wprost nie dowierzał własnym oczom. Przez pięć lat wojny jego talent wojskowy dobrze służył Trzeciej Rzeszy. W 1939 roku, kiedy Hitler z zimną krwią zaatakował Polskę, rozpętując wojnę, która w końcu ogarnęła cały świat, von Rundstedt w całej rozciągłości zademon- strował niemiecką formułę podboju – Blitzkriegu, błyskawicznej wojny. W niecały tydzień czołowe oddziały jego wojsk pancernych dotarły do przed- mieść Warszawy. W rok później, kiedy Hitler uderzył na zachód i z niszczy- cielską szybkością zalał większość Europy zachodniej, von Rundstedt dowo- dził armią pancerną. W 1941 roku, gdy Hitler zaatakował Rosję, von Rund- stedt był znów na pierwszej linii frontu. Teraz, obrażony szkalowaniem jego