a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

David Weber - Cień wolności

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

David Weber - Cień wolności.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 152 osób, 133 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 340 stron)

Cień wolności David Weber Przełożył Radosław Kot Dom Wydawniczy REBIS

LUTY 1922 ROKU PO DIASPORZE „Następnym razem będzie łatwiej… następny raz na pewno się trafi. Zawsze się trafia”. Frinkelo Osborne, oficer Biura Bezpieczeństwa Granicznego układu Loomis

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym ROZDZIAŁ I Pozbawiony skrzydeł i przypominający latający talerz dron płynął na antygrawitacyjnej poduszce przez wilgotną i mglistą noc. Krople wody spływały po poszyciu pojazdu, śliskim od tłustego dymu z palonego drewna i tworzyw sztucznych. Mimo deszczu ogień nie wygasał, pochłaniając kolejne szczątki domów i coraz bardziej zatruwając okolicę. Gdzieś daleko pośród chmurnej nocy przetoczył się jakby grom, ale trudno było orzec, czy był on dziełem człowieka czy burzy. Dron zawisł w bezruchu. Był czarniejszy niż noc, z pochłaniającą fotony powłoką, w której nic się nie odbijało. Zamontowana na brzuchu wieżyczka poruszyła się, ogarniając czujnikami i soczewkami najbliższą okolicę w poszukiwaniu czegoś, co byłoby warte uwagi. Wiatr poruszył gałęziami sosen cukrowych, topoli krabowych oraz importowanych z Ziemi sosen amerykańskich i orzeszników i w rumowisku coś się osunęło, rozrzucając wkoło iskry i płonące szczątki. Jedna z osłabionych ogniem krokwi poddała się i spadła na sam dół. Woda skapywała z konarów drzew jak zwykle podczas deszczu. Poza jego szumem i trzaskiem płomieni nie było słychać nic więcej. Procesory drona zweryfikowały pozyskany zestaw danych i uznały, że należy przekazać go zwierzchności. Zaraz skierowały go do satelity telekomunikacyjnego i dalej, do żywego operatora, znajdującego się w odległym Elgin City. Teraz czekały. Deszcz padał, wiatr szumiał wśród drzew. Ogień syczał pod wpływem co większych kropli spadających z nieba. I nagle… Błyskawica przebiła chmury niczym oręż Zeusa. Zrodzona na wysokości dwustu sześćdziesięciu pięciu kilometrów nad powierzchnią planety przybyła całkiem bezgłośnie. Poruszała się z trzydziestokrotną prędkością dźwięku i zostawiała za sobą smugę zjonizowanego powietrza. Dwustukilowy ładunek trafił w cel zgodnie z wyznaczonymi koordynatami. Ciemność pierzchła natychmiast, rozdarta eksplozją o mocy równej detonacji dwóch i pół tony dawnego TNT. Deszcz wyparował w oślepiającym błysku, fala uderzeniowa przetoczyła się po ruinach wszystkich trzech płonących domów wioski, ostatecznie zrównując je z ziemią. Blask odbił się w chmurach i zmienił odleglejsze krople wody w zawieszone w powietrzu rozjarzone diamenty. Szczątki budowli, które nie tak dawno były czyimiś siedzibami, rozleciały się stromymi trajektoriami po całej okolicy, jakby próbowały dosięgnąć nieba.

– Dzięki za użycie tak masywnej głowicy – powiedziała oschłym głosem kobieta w granatowym mundurze porucznika Połączonych Sił Bezpieczeństwa Publicznego układu Loomis. Stała za wygodnym fotelem operatora dronów i spoglądała nad ramieniem mężczyzny na ekran, na którym paliła się ikona symbolizująca wybuch. Operator, sierżant z naszywkami informującymi o dwudziestoletniej służbie, wahał się przez chwilę i obrócił głowę, by spojrzeć na przełożoną. – Podejrzany ruch w strefie zastrzeżonej, ma’am – powiedział. – I trzeba było aż KEW, by sprawę załatwić? – spytała pani porucznik, unosząc brew. – Nic mniejszego nie dałoby rady temu jeleńcowi? Czy też bizoniowi? – Kod identyfikacyjny wskazywał na jednostkę ludzką, ma’am. To mógł być tylko ktoś z bandy MacRory’ego. – Rozumiem. – Oficer splotła ręce za plecami. – Niemniej tak się złożyło, że stałam akurat przy pulpicie dowodzenia – zauważyła, tym razem mocno kąśliwym tonem. – Jeśli dobrze pamiętam procedury, użycie broni kinetycznej powinno być za każdym razem zatwierdzone przez przełożonego. Wyjątkiem mogą być tylko sytuacje, gdy brak czasu na uzyskanie zgody. Mam rację? – Tak, ma’am – przyznał sierżant. Porucznik pokręciła głową. – Wiem, że lubi pan rąbnąć z grubej rury, Callum. I muszę przyznać, że tym razem wymówka była nawet sensowna. Ale regulaminów nie pisze się dla rozrywki. Tym razem przymknę oko, niech pan jednak pamięta, że następnym razem nie będę tak wyrozumiała. Jeśli to się powtórzy, będzie pan musiał ruszyć swoją tłustą dupę z fotela i wdrożyć się do służby patrolowej w terenie. Dociera to do pana? – Tak, ma’am – odparł sierżant. Porucznik zdecydowanie chłodno skinęła mu głową i wróciła na swoje stanowisko. Sierżant odprowadził ją spojrzeniem, po czym odwrócił się z powrotem do swojego pulpitu i uśmiechnął lekko. Wiedział, że mogła narobić mu kłopotów, ale uważał, że było warto. Trzech jego kumpli zginęło podczas pierwszych dwóch dni tego powstania i nadal nie wyrównał rachunków. Lubił też to poczucie boskiej władzy towarzyszące ciskaniu piorunów z nieba. Porucznik MacRuer nie zatwierdziłaby użycia KEW przeciwko pojedynczemu i do tego niepewnemu celowi. On sam też nie był wcale pewien, czy nie chodziło o jakieś odbicie lub inne echo. Uważał jednak, że postąpił słusznie, i to znaczyło dla niego więcej niż niezadowolenie przełożonej. I co najważniejsze, tym razem mu się udało. Gdyby trafił akurat na gorszy humor tej służbistej

suki, jak nazywał ją w myślach, bez dwóch zdań dostałby nowy przydział. I to taki, który wcale by mu się nie spodobał. – Potwierdzam trafienie, ma’am – zameldował technik rakietowy George Chasnikov. – Wydaje się, że pocisk zboczył piętnaście do dwudziestu metrów na zachód od celu. – Pokręcił głową. – Niezbyt im wyszło. – Ale to już ich problem, nie nasz, prawda? – Porucznik komandor Sharon Tanner spojrzała na czasomierz. Jako oficer taktyczny SLNS Hoplite bez trudu wywołała raport o ostrzale także na swoim ekranie. – Poza tym broń kinetyczna nigdy nie jest idealnie precyzyjna, Chaz, i trzeba się z tym pogodzić. – Wiem, ma’am – zgodził się niechętnie Chasnikov. – I dlatego ściągnąłem raport. – Pokręcił głową i wstukał jakieś polecenie na klawiaturze. – Nie cierpię tego cholerstwa – dodał półgłosem, jednak na tyle głośno, by Tanner go usłyszała. Oficer puściła jego słowa mimo uszu. Chasnikov był doświadczonym technikiem, który zamierzał zestarzeć się w służbie czynnej. Każdy oficer taktyczny chciałby go mieć u siebie i dlatego Sharon Tanner była skłonna patrzeć przez palce na niektóre wyskoki podwładnego. Na dodatek miał trochę racji, pomyślała z rozgoryczeniem, wspominając to wszystko, w co jej mały zespół musiał angażować się przez kilka ostatnich tygodni. W porównaniu z częścią tamtych spraw użycie pocisku kinetycznego przeciwko wątpliwemu celowi to było po prostu małe piwo. – Raczej ich problem, ma’am – powiedział po chwili Chasnikov. – Pocisk trafił zgodnie z podanymi koordynatami, ale te były złe. Przysłali nam poprawkę, tylko za późno. Nie dało się już jej uwzględnić. – A czy przekazali, w co właściwie chcieli tym razem trafić? Oraz czy im się udało? – Nie, ma’am. Tylko te koordynaty. Równie dobrze mogli walnąć we własny oddział. I jak dotąd nie ma meldunku o skuteczności ostrzału. – I nie będzie, pomyślał. Jak zwykle zresztą. – Rozumiem. – Tanner potarła koniuszek nosa i wzruszyła ramionami. – Przygotuj raport, Chaz. Wyłóż w nim jasno, że u nas wszystko zagrało. Przekażę go komandorowi Diadorowi. Jestem pewna, że wraz ze skipperem dołoży wszelkich starań, by uświadomić tym na dole, jak groźny w skutkach może być brak precyzji przy ostrzale bronią kinetyczną. I jak ważne jest podawanie w takich przypadkach właściwych koordynatów. Nie możemy marnować pieniędzy podatników na pociski, które lecą diabli wiedzą dokąd. No i mam nadzieję, że kapitan Venelli wykorzysta ten skromny zapis, by wydrążyć komuś nową

dziurę w dupie, pomyślała. Uważała, że Chaz miał poniekąd rację: zbyt głęboko wpakowali się już w to bagno. Na dole nie było pewnie nic wartego użycia KEW, ale do tych idiotów o zbrodniczych skłonnościach jakoś to nie docierało. Byli gotowi posyłać wciąż nowe głowice, nawet gdyby chodziło o samotnego idiotę przedzierającego się przez zarośla z karabinem pulsacyjnym w garści. Podczas kariery we Flocie Pogranicza Sharon Tanner przyszło robić wiele rzeczy, z których wcale nie była dumna. Tym razem też tak było. W miejscu, gdzie jeszcze niedawno znajdowała się wioska o nazwie Glen mo Chridhe, szum deszczu zginął w łoskocie spadających z nieba śmieci. Trwało to kilka sekund, po czym sypiące iskrami szczątki ponownie znieruchomiały. Krater uderzeniowy miał średnicę około dwunastu metrów. Bez trudu mógłby pomieścić towarowy ślizgacz i był też o wiele większy od piwnicy, w której schronił się właśnie pewien trzynastoletni chłopiec niosący jedzenie, które zdołał jakoś wyszukać dla swojej młodszej siostry. – Dostali Tammasa – powiedziała Erin MacFadzean matowym głosem, w którym słychać było zmęczenie i narastającą rozpacz. Kobieta spojrzała przez mroczną piwnicę na Megan MacLean. W jej oczach malował się smutek. – Fergus właśnie przekazał. – Gdzie to się stało? – spytała MacLean, przecierając piekące oczy i zaciskając zęby na wieść o kolejnej stracie. – W Rothes – odparła MacFadzean. – Ci z góry zatrzymali furgon po drodze do Mackessack. – Żyje? – MacLean opuściła ręce. – Fergus nie wie. Mówi, że była solidna strzelanina, i chyba sam ledwie uszedł z życiem. – Rozumiem. MacLean położyła płasko dłonie na blacie przed sobą. Przez chwilę spoglądała na nie, po czym wciągnęła głęboko powietrze. Wstyd jej było przyznać się do tego nawet przed sobą, ale wiedziała, że dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby Tammas MacPhee nie przeżył. Nie to chciałoby się myśleć o przyjacielu, którego znało się od trzydziestu lat. – Spróbuj skontaktować się z Tadem Ogilvym – powiedziała po chwili. – Powiedz mu, że Tammas… wypadł z gry. Teraz to Tad odpowiada za wszystko, co mamy jeszcze poza stolicą. – Wykonuję – odparła MacFadzean i opuściła pomieszczenie.

Gdy tylko drzwi się zamknęły, MacLean się przygarbiła. Wcześniej nie chciała okazywać zmęczenia, chociaż wiedziała, że i tak nikogo nie oszuka. Zwłaszcza że wszyscy tutaj czuli się tak samo. Musiała jednak grać swoją rolę aż do samego nieuniknionego końca. Tyle dobrego, że to już nie potrwa długo. Nie tak miało to wyglądać. Ligę Wyzwolenia Loomisu stworzyła siedem lat temu i wtedy była to całkowicie legalna partia. Udało się ją powołać do życia podczas jednego z rzadkich flirtów Partii Dobrobytu z demokracją. Znając Halkirk, nie oczekiwała, że naprawdę coś osiągnie, ale chciała uświadomić MacMinn i MacCrimmonowi, że nie wszyscy mają zamiar żyć na klęczkach i jakaś opozycja jednak istnieje. Kandydaci LWL wygrali nawet w dwóch okręgach stolicy, uzyskując cztery dziesiąte miejsc w parlamencie, co uczyniło jej ugrupowanie największą partią opozycyjną. Zapewne nie doszłoby do tego, gdyby Partia Dobrobytu nie próbowała akurat dobrze wypaść w materiałach dziennikarzy ze światów centralnych, a tak mieli chociaż te dwa miejsca. Nie żeby coś z tego wynikło. Gdy przyszło do następnych wyborów, żadnych dziennikarzy z zewnątrz nie było i prezydent nawet nie udawała, że zależy jej na uczciwym liczeniu głosów. Wtedy właśnie Megan MacLean posłuchała Tammasa MacPhee, wiceprezesa partii, oraz MacFadzean. Oficjalna działalność pozostała bez zmian, nadal prowadzili różne kampanie i próbowali lobbować w takich czy innych sprawach, ale MacFadzean wzięła się cichcem do organizowania nielegalnego, zbrojnego ramienia partii. Z dzisiejszej perspektywy patrząc, uznawała to za błąd, ale nadal nie widziała innego wyjścia, zwłaszcza w sytuacji, gdy Połączone Siły Bezpieczeństwa Publicznego stawały się coraz bardziej brutalne, a sekretarz bezpieczeństwa MacQuarie dawno już porzuciła jakiekolwiek pozory i interpretowała prawo tak, jak jej pasowało. Oczywiście zawsze była i taka alternatywa, by niczego nie robić, ale do tego MacLean nie potrafiła się zmusić. Wyszło zatem, jak wyszło, i byli, gdzie byli. Siedem lat wysiłków i poświęceń, by spróbować jednak wyzwolić ten układ planetarny, doprowadziło do takiego właśnie końca. Do rychłej śmierci pośród chaosu i zniszczenia. Nie dało się nawet… Uniosła głowę, słysząc, że drzwi znowu się otwierają. MacFadzean weszła do pomieszczenia, które zwali dumnie centrum dowodzenia. – Wysłałam posłańca do Tada – powiedziała, lekko się uśmiechając. – Pomyślałam, że w tych okolicznościach lepiej będzie nie korzystać ze zwykłych środków łączności. – Pewnie masz rację – zgodziła się MacLean, krzywiąc się lekko, jakby też się uśmiechała, ale grymas zaraz zniknął. – Już z podsłuchem górnych były kłopoty. Teraz, gdy doszli jeszcze solarni… Nie dokończyła, ale MacFadzean pokiwała głową. Świetnie rozumiała pobrzmiewającą w głosie MacLean nienawiść. Jednostki Marynarki Ligi pojawiły się na orbicie Halkirku za sprawą Frinkela

Osborne’a z Biura Bezpieczeństwa Granicznego. Oficjalnie był tylko attaché handlowym w solariańskim przedstawicielstwie w Elginie, stolicy układu Loomis, naprawdę jednak pełnił funkcję doradcy MacMinn i należał do Partii Dobrobytu. Podobna przykrywka była czymś zwyczajnym w przypadku agentów przydzielanych do światów Pogranicza. Zawsze mogli liczyć przy tym na wsparcie marynarki, gdy tylko pojawiała się taka potrzeba. Powinniśmy byli zająć się MacCrimmonem i MacQuarie, pomyślała z goryczą MacFadzean. Mogło się udać. Jeszcze kilka miesięcy i transportów, a mieliby dość sprzętu, zorganizowanego przez Partyzanta i jego ludzi, by posłać całą Partię Dobrobytu do piekła. Może nawet teraz by im się udało, gdyby nie przeklęci solarni. Ale jak bojownicy z pulserami i miotaczami granatów mieli się przeciwstawić bombardowaniu orbitalnemu? Gdyby tylko udało się przekazać wiadomość Partyzantowi… Ale nie była w stanie tego zrobić. Od czterech miesięcy byli odcięci. Partyzant miał się pojawić w układzie Loomis, by dogadać ostatnie szczegóły, o których nie rozmawiał wcześniej nawet z MacLean, ale gdy to wszystko się zaczęło, zupełnie nagle zresztą, nie mieli najmniejszej szansy na nawiązanie łączności. Zastanawiała się, czy nie powinna jednak powiedzieć MacLean o swoich uzgodnieniach z Partyzantem. Myślała o tym już wcześniej, ale potrzeba dochowania tajemnicy i względy bezpieczeństwa przemawiały przeciwko temu. Poza tym MacLean nie była tak naprawdę rewolucjonistką, raczej reformatorką. Nigdy nie wiązała z działaniami zbrojnymi takiej nadziei jak MacFadzean i zapewne miałaby opory przed zaakceptowaniem sytuacji, w której byłaby tak bardzo zależna od kogoś z zewnątrz. Zwłaszcza gdyby chodziło o pomoc zbrojną ze strony obcego państwa. Erin obawiała się tego, co zapewne by usłyszała. MacLean przypuszczalnie kazałaby jej zapomnieć o sprawie, uznając zaufanie komuś z zewnątrz za zbyt ryzykowne. Przecież ktoś taki mógł mieć własne cele, nieuwzględniające ich interesów. Owszem, teoretycznie istniała szansa, że po przedstawieniu całego planu MacLean jednak by się przekonała, ale w głębi ducha pewnie nadal myślałaby swoje. Z drugiej strony Erin też nie była całkowicie gotowa zawierzyć Partyzantowi bez akceptacji przełożonej. Która mogła nawet mieć rację, chociaż gdyby się udało, jaką by to ostatecznie czyniło różnicę? Spojrzała na sufit piwnicy, oczami wyobraźni widząc krążące wysoko na niebie okręty zsyłające na jej świat śmierć i zniszczenie, i całym udręczonym sercem pożałowała, że nie może jednak skontaktować się z Partyzantem. E-book przygotowany przez Merlin.pl dla transakcji [10577355]

ROZDZIAŁ II Ile to cholerstwo jeszcze potrwa? – spytała ostrym tonem kapitan Francine Venelli. – Mam lepsze rzeczy do roboty, niż gnić na tej orbicie i tłuc z góry jakichś drani kryjących się po lasach. Poza tym moim ludziom się to nie podoba. – Spojrzała ze złością na elegancko ubranego cywila, który siedział po drugiej stronie stołu w sali odpraw. – Zupełnie się nie podoba i właściwie podzielam ich zdanie. A na dodatek wokół dzieje się tyle, że naprawdę miałabym się czym zająć! – Nie wiem, ile to jeszcze potrwa, pani kapitan – odparł Frinkelo Osborne, siląc się na spokojny i rzeczowy ton. – Chciałbym wiedzieć. A skoro już rozmawiamy szczerze, też wolałbym, żeby nie była pani do tego zmuszona. – Skrzywił się w sposób sugerujący, że brzydzi się całą sprawą jeszcze bardziej niż Venelli, i pokręcił głową. – To jak rozbijanie jajek młotkiem. Albo dawanie dziecku klapsa siekierą! Siedząca w swoim fotelu kapitan zmrużyła oczy. Straciła już rachubę, ile razy przyszło jej pracować z personelem Biura Bezpieczeństwa Granicznego. Na pewno znacznie więcej, niżby chciała, i rzadko się zdarzało, by nie było to jak rozbijanie jajek młotkiem. Zwykle miało to zniechęcić inne kury do niesubordynacji. Inna sprawa, że pełniący funkcję ledwie doradcy partyjnego Osborne był zapewne zbyt małym pionkiem, by zrozumieć, że we wszechświecie może być coś ważniejszego niż jego konto bankowe. Ewentualnie wiedział, że jego konto skorzysta na częstym użyciu broni kinetycznej, pomyślała Venelli. Ciekawe, ile metrów sześciennych drewna da się pozyskać z tych hektarów powalonego dotąd lasu? Dąb srebrzysty od dawna jest w cenie… Nie pozwoliła, by ta refleksja odbiła się na jej twarzy, i spojrzała na ekran ścienny przekazujący obraz z zewnątrz. Jej dywizjon, składający się z krążownika liniowego Hoplite, lekkiego krążownika Yenta McIlvenna oraz niszczycieli Abatis i Lunette, został pospiesznie utworzony zaraz po otrzymaniu prośby z układu Loomis o udzielenie wsparcia. Teraz wszystkie te jednostki wisiały na orbicie ponad Halkirkiem, najważniejszą z zamieszkanych planet układu. Widok był przepiękny i w innych okolicznościach Venelli, która była miłośniczką ciekawych kosmicznych pejzaży, pewnie bardzo by się cieszyła z wizyty w tym układzie planetarnym. W odróżnieniu od wielu innych układ, skupiony wokół gwiazdy typu G7, miał aż dwie planety ziemskiego typu, krążące w strefie pozwalającej na

występowanie na ich powierzchni wody. Co więcej, Halkirk i jego siostrzany glob, zwany Thurso, krążyły wokół wspólnego środka masy, razem obiegając macierzystą gwiazdę w odległości siedmiu minut świetlnych. Tyle że chociaż siostrzane, nie były to planety bliźniacze. Powierzchnia Halkirku była zielona i brunatna. Odcieni brązu było przy tym więcej, zdumiewająco mało zaś błękitu, jako że lądy zajmowały sześćdziesiąt procent powierzchni planety. Sporo z tego, zwłaszcza w głębi kontynentów, stanowiły pustynie, chociaż mniejsze i górzyste kontynenty – Stroma i Stronsay – były dzięki prądom oceanicznym i układowi wiatrów zdecydowanie wilgotne. Nadawały się świetnie do zamieszkania, przy czym chociaż obiektywnie „małe”, miały całkiem słuszne rozmiary jak na ludzkie potrzeby. Pozostałe siedemdziesiąt procent lądów przypadało na kontynenty Hoy i Westray, gdzie życie było o wiele trudniejsze, i Venelli świetnie rozumiała, dlaczego rządząca partia założyła na Westray tyle obozów reedukacyjnych. Planeta Thurso wyglądała odmiennie. Przypominała roziskrzony szafir. Ponad dziewięćdziesiąt procent jej powierzchni zajmowały oceany z rozrzuconymi archipelagami, które były nawiedzane przez fale pływowe, kojarzące się pani kapitan z tsunami. Nie było w tym wszakże nic dziwnego, gdy wzięło się pod uwagę, że jedyny księżyc Thurso miał masę o trzy procent większą niż Ziemia. Pogoda też była tam… interesująca, co sprawiało ostatecznie, że populacja planety była nieporównanie mniejsza niż na Halkirku. Z drugiej strony, miejscowe przetwórnie eksportowały niezliczone tony ryb i wszelkich owoców morza, bardzo cenionych przez smakoszy w Lidze Solarnej i uzyskujących porządne ceny. Może nie aż takie, by zwrócić na Loomis uwagę Star Enterprise Initiatives Unlimited, ale sprawiające, że nawet bez Halkirku układ byłby istotnym ośrodkiem handlowym. Trzy gazowe giganty i liczne asteroidy umożliwiały rozwój górnictwa, które było nawet dość opłacalne dla SEIU, ale największe bogactwo układu wiązało się z Halkirkiem i rosnącymi tam dębami srebrzystymi. Francine Venelli przywykła przez lata służby do ciasnych kabin na pokładach okrętów czy habitatów orbitalnych. Nie myślała w kategoriach planetarnych i nigdy nie marzyła o przestronnym domu czy mieszkaniu, które bogatszym ludziom wydawały się niezbędne do życia. Nie rozumiała też fascynacji „naturalnymi” materiałami budowlanymi. Jej zdaniem najważniejsza była ich wytrzymałość, praktyczność i estetyczny wygląd. Drewno nie spełniało tych warunków, zwłaszcza gdy chodziło o wyposażenie jednostek kosmicznych. Nawet ona musiała jednak przyznać, że drewno dębu rosnącego na Halkirku jest niewiarygodnie piękne. Twarde, wspaniale ubarwione i z fascynującymi słojami, przypominało holorzeźbę stworzoną specjalnie dla poprawy nastroju i ukojenia nerwów. Jasne smugi wijące się na ciemnym, niemal wiśniowym tle zdawały się błyszczeć od ukrytego gdzieś w głębi światła i kojarzyły się z ledwie słyszalnymi podmuchami wiatru, zmieniającymi tok myśli niczym delikatny, odprężający

masaż. Wystarczyło posiedzieć trochę w pokoju wyłożonym takim drewnem, by zapomnieć na chwilę, jak bardzo wkurzający jest rząd układu Loomis. Venelli nie dziwiła się nawet specjalnie cenom, jakie osiągał ten surowiec w Lidze Solarnej. Były naprawdę astronomiczne, a mimo to artyści i wytwórcy mebli płacili bez szemrania. Połączone zasoby surowcowe układu były więc aż nadto wystarczające, by wszyscy mieszkający tu ludzie mogli wieść dostatnie życie. I pewnie by tak było, gdyby nie pewien drobiazg. To nie oni kontrolowali owe zasoby. Czy też już ich nie kontrolowali. Od czterdziestu pięciu lat trzymało na nich łapę Star Enterprise Initiatives Unlimited, z centralą w układzie Lucastra, ledwie siedemnaście lat świetlnych od Słońca. Firma podpisała z miejscowym rządem typową stuletnią umowę eksploatacyjną i to wyjaśniało, dlaczego flota tak skwapliwie zjawiła się na orbicie Halkirku. Venelli aż za dobrze znała ten scenariusz. Spojrzała ponownie na Osborne’a i wydęła usta. – Jakim cudem mogło do tego dojść? – spytała, zdumiona własnymi słowami. W sumie nie o to zamierzała zagadnąć, poza tym forma wypowiedzi nie należała do szczególnie taktownych. Niemniej Osborne nie poczuł się urażony. Owszem, skrzywił się, ale chyba pomyślał przy tym o kimś całkiem innym. – Bardzo łatwo – odparł. – Wystarczyło, że to ludzie pokroju Zagorskiego decydowali, gdzie i do kogo należy strzelać. – Myślałam, że te decyzje pozostają w gestii prezydent MacMinn i sekretarz MacQuarie. – Prezydent MacMinn jest już w takim stanie, że pewnie nawet butów nie potrafi sama włożyć – stwierdził Osborne tonem tak jadowitym, że żmija mogłaby wpaść w kompleksy. – W tej chwili to MacCrimmon rozdaje karty w partii. Pewnie chętnie wysłałby już panią prezydent do domu starców, albo nawet na jakiś cichy cmentarz, ale musi z tym jeszcze poczekać. Na razie to ona wciąż jest ukochanym przywódcą. Zdarza się, gdy ktoś przesadzi z kultem jednostki. Venelli pokiwała głową. Ailsa MacMinn i jej mąż stali na czele Partii Dobrobytu od czasu błyskawicznego, krwawego przewrotu, który pozwolił im dojść do władzy. Tyle że Keith MacMinn zmarł ponad dwadzieścia lat temu, a Ailsa była już dobrze po siedemdziesiątce, co przy braku prolongu oznaczało tutaj dość sędziwy wiek. Wiceprezydent Tyler MacCrimmon był o połowę młodszy i chociaż uchodził powszechnie za następcę Ailsy, wciąż pozostawał numerem drugim. Jako szara eminencja miał wprawdzie wiele do powiedzenia, ale potrzebował pani prezydent, by móc oficjalnie działać w jej imieniu. Podobnie jak potrzebował Sengi MacQuarie i jej Połączonych Sił Bezpieczeństwa Publicznego, które trzymały całą partię w pionie. Szczęśliwie dla MacCrimmona MacQuarie była względnie nowym członkiem gabinetu i póki co także potrzebowała wiceprezydenta, by utrzymać się w siodle.

Jej poprzednik i mentor zarazem, niejaki Lachlan MacHendrie, jeden z dawnych „towarzyszy broni” pani prezydent, odszedł jakiś czas temu z tego padołu na skutek bliżej niesprecyzowanych „problemów zdrowotnych”. – Część kłopotu bierze się z tego, że Partia Dobrobytu nie usunęła wszystkich MacRorych, chociaż mogła to zrobić zaraz po rewolucji. Popełnili błąd, chociaż po prawdzie trudno ich za to winić – stwierdził Osborne i znowu się skrzywił. – Tavis III pewnie chciał dobrze, ale nie był silnym królem i ludzie dobrze przyjęli jego abdykację na rzecz partii. Przypuszczam, że Keith i Ailsa nie chcieli ryzykować wzrostu sympatii dynastycznych, który mógłby nastąpić, gdyby byłego władcę spotkał jakiś wypadek. Zresztą i tak zmarł, chyba z całkiem naturalnych przyczyn, parę lat po rewolucji. Jednak w ten sposób nie dokonano żadnej czystki w obrębie jego rodziny. Może dlatego, że klan MacRorych był bardzo rozgałęziony i zamieszkiwał różne miejsca układu. Owszem, zakazano im wszystkim parać się polityką i uważnie obserwowano, ale nawet nie próbowano zachęcać do „emigracji”. Dopóki sytuacja gospodarcza była niezła, nie miało to większego znaczenia, jednak gdy SEIU wzięło się do interesów i zaczęło dokręcać miejscowym śrubę, wielu przypomniało sobie stare, dobre czasy rządów króla Tavisa. On sam oczywiście już wtedy nie żył, ale jego syn owszem. – I podjął starania o odzyskanie władzy? – Nie. – Osborne pokręcił głową. – Przynajmniej ja o tym nie słyszałem. Wielu ludzi chciało jego powrotu, ale moim zdaniem okazał się na tyle bystry, by zrozumieć, że oficjalną drogą niczego nie osiągnie. Gdyby zaś spróbował jakichś… bardziej energicznych działań, skończyłoby się tylko daremnym rozlewem krwi. Niestety, to nie wystarczyło, by powstrzymać poprzednika MacQuarie od zaaranżowania piętnaście lat temu fatalnego „wypadku drogowego” w celu usunięcia niewygodnej postaci. W tym samym „wypadku” zginął też starszy syn potencjalnego następcy tronu. Pechowo dla partii nie udało im się zlikwidować jego młodszego syna, Mánasa. Szczęśliwie dla niego okazało się, że nie jest idiotą. Świetnie wiedział, co naprawdę spotkało jego ojca i brata, i dopóki tylko mógł, trzymał się z dala od polityki. I udawało mu się, dopóki SEIU nie mianowało Zagorskiego na stanowisko dyrektora swojego oddziału w tym układzie. Znowu się skrzywił i Venelli odpowiedziała mu takim samym grymasem. Z zasady nie przepadała za funkcjonariuszami Biura Bezpieczeństwa Granicznego, ale to była szczególna sytuacja. Miała wątpliwą przyjemność poznać Nyatuia Zagorskiego zaraz po swoim przybyciu do Loomisu. – A jego z kolei co gryzie? – spytała. – Jest bardzo rozczarowany. Oczekiwał lepszego losu i nie cieszy go kąsek, który otrzymał. – Jak dla mnie trafił całkiem dobrze – stwierdziła Venelli, wskazując na ekran. – Oczywiście jestem tylko oficerem marynarki i mogę widzieć to inaczej niż jeden z dumnych władców wszechświata.

Osborne uśmiechnął się lekko, słysząc jej ironiczny ton, ale pokręcił głową. – I w tym tkwi problem. Mam wrażenie, że on naprawdę ma się za takiego władcę i uważa, że trafił w miejsce, które nie pozwala mu rozwinąć skrzydeł. Pechowo dla niego SEIU nie należy do największych korporacji międzygwiezdnych. To raczej waga średnia, i chociaż Loomis ma swoje znaczenie, nie może się równać z naprawdę eksponowanymi placówkami. Nie daje też wielkich perspektyw na przyszłość. Co gorsza, wcześniej Zagorski był przez dziesięć lat zastępcą dyrektora w Delvecchio, klejnocie koronnym SEIU. Gdy wezwano go do centrali, na pewno oczekiwał awansu na dyrektora, co uczyniłoby go wreszcie panem na wielkich włościach. Okazało się jednak, że tamto stanowisko otrzymał ktoś z lepszymi koneksjami rodzinnymi, a Zagorski musiał się zadowolić nagrodą pocieszenia, czyli właśnie układem Loomis. To musiało go solidnie wkurzyć i dlatego przeszedł w tryb gospodarki rabunkowej. Po pierwsze dlatego, że sam chce zgarnąć, ile tylko się da, po drugie zaś w nadziei, że znaczący wzrost przychodów z układu umożliwi mu awans na jakieś godniejsze stanowisko. – Wspaniale – parsknęła Venelli. – Gdybym dostawała jeden kredyt za każdym razem, gdy ci idioci coś spieprzą, próbując przypodobać się centrali, mogłabym już kupić ten krążownik na własność, przerobić go na prywatny jacht i wycofać się ze służby! – Zapewne – zgodził się Osborne. – W tym przypadku Zagorski postanowił zwiększyć ilość pozyskiwanego dębu. W sumie podwoił tę wartość, a potem jeszcze ją podniósł. Halkirk ma rozległe lasy, ale nie jest to niewyczerpane źródło surowca i tubylcy świetnie o tym wiedzą. Nie podoba im się, że ktoś wycina w pień ich bogactwo. Jego to oczywiście nie obchodzi. Nawet przy obecnej skali eksploatacji zdoła utrzymać się w interesie przez co najmniej dziesięć, może dwadzieścia lat, chociaż oczywiście planuje, że wyniesie się stąd o wiele wcześniej. Venelli była równie zniesmaczona jak Osborne. Przyjęta przez Zagorskiego polityka spalonej ziemi była czymś często spotykanym na Pograniczu i odpowiadała za co najmniej połowę kłopotów, z którymi musiała się borykać flota Ligi Solarnej. – Gdy nowe podejście zostało wprowadzone w życie, sporo ludzi, którzy wcześniej woleli się nie wychylać, zaczęło wspominać króla Tavisa z rosnącą życzliwością – ciągnął Osborne. – Mánas MacRory nie żywił politycznych ambicji, ale syn jego starszego brata, niejaki Raghnall, świetnie wiedział, że MacCrimmon i MacQuarie nie uwierzą łatwo w tę apolityczność. Tak zatem, nie mówiąc nic nikomu, zaczął organizować wraz ze stryjem Milicję MacRorych. Z tego, co wiem, miała to być formacja czysto obronna. Chciał chyba zgromadzić dość wprawnych w walce ludzi, by MacQuarie zastanowiła się dwa razy, nim spróbuje zabić Mánasa, tak jak MacHendrie zgładził dwóch starszych członków rodu. Niestety, wyszło trochę inaczej. Jakieś dwa lata temu niezadowolenie społeczne tak się nasiliło, że MacQuarie zaczęła szukać spiskowców dosłownie

wszędzie. Jestem właściwie pewien, że w dostarczanych rządowi sprawozdaniach wyolbrzymiała zagrożenie, by pozyskać dla swojej formacji jak największe środki, ale z drugiej strony nie wymyśliła sobie wszystkiego – dodał niechętnym tonem. – Z moich informacji wynika, że ktoś tutaj zaczął organizować coś poważniejszego, nawiązując kontakt gdzieś poza układem dla pozyskania cięższego uzbrojenia. To świeża sprawa i nie wiem jeszcze, kto wpadł na ten pomysł, ale na pewno nie klan MacRorych, to już sprawdziłem. Jak dotąd Liga Wyzwolenia Loomisu, założona przez MacLean, zrodziła ze cztery ugrupowania, które byłyby do tego zdolne. Niemniej MacQuarie już wcześniej się zorientowała, że może mieć do czynienia z partyzantką, czy jakkolwiek to nazwać, i postanowiła zdusić to w zarodku. Odruchowo doszła wtedy do wniosku, że musi się zająć klanem MacRorych, i próbowała osadzić Mánasa w „areszcie prewencyjnym”. I wtedy zaczęło się na ostro, a ja wezwałem pomoc. Czyli pani zespół. – Nie mógł pan zadziałać z mniejszym rozmachem? – spytała Venelli. Oficer wzruszył ramionami. – W ogóle nie chciałem działać z rozmachem. Niestety, Zagorski nie zostawił mi wielkiego wyboru. Zależało mu na spektakularnych rezultatach interwencji, która jak najszybciej położy kres problemom. Niestety, miał lepsze dojścia i sięgnął wyżej, niż ja byłem w stanie. – A teraz ja muszę się zmagać z porażającą głupotą całej sytuacji – mruknęła Venelli. – Z drugiej strony, powinnam już chyba przywyknąć… – Fakt, to się zdarza aż za często – zgodził się Osborne. – Chociaż ostatnio chyba trudno o bardziej spektakularny przykład. Pokręcił głową i pani kapitan zrozumiała, że nie chodzi tu tylko o zniesmaczenie. Osborne zdawał się mocno wkurzony i może nawet naprawdę żałował, że tak się to wszystko potoczyło. – To nie pierwsza taka sytuacja, której jestem świadkiem. W kilku brałem znacznie aktywniejszy udział – wyznał. – To część mojej roboty, za którą nawet nieźle mi płacą. Czasem jednak… wydaje mi się, że za mało. I to jest jeden z takich przypadków. Innis MacLay leżał na brzuchu i wyglądał ostrożnie przez okno na szesnastym piętrze. Jak na Halkirk, było to wysoko, chociaż wzniesione w sercu miasta ceramkretowe wieże SEIU i tak przerastały wszystko w okolicy. Obecnie nie wyglądały jednak tak świeżo jak zwykle. Ich ściany były poznaczone ciemnymi szramami od wielokrotnych trafień rakietami, wokół snuły się dymy z pożarów trawiących szereg pięter. MacLay uśmiechnął się na wspomnienie tamtych ataków. Wtedy zdawało się jeszcze, że bojownicy mają szansę.

Teraz pozbył się już złudzeń. Owszem, pogonili tamtych i przez parę pierwszych tygodni zdołali pozyskać dla sprawy aż jedną trzecią mniejszych miejscowości i miasteczek, nawet jeśli część z nich poprzestała tylko na neutralności. Potem jednak zjawiła się wezwana przez Biuro Bezpieczeństwa Granicznego Marynarka Ligi. MacLay ze złością przypomniał sobie pierwsze ciosy zadane bronią kinetyczną. MacCrimmon i MacQuarie wyraźnie nie zamierzali brać jeńców. Może chcieli uniknąć wydatków związanych z budową nowych obozów reedukacyjnych, a może po prostu wpadli w panikę. Albo byli na tyle zwichrowani, że postanowili wykorzystać okazję do trwałego wyeliminowania jak największego odsetka opozycjonistów. Trudno było odgadnąć, jak naprawdę rzecz wyglądała, ale właściwie i tak nie miało to znaczenia. Nie padło żadne ostrzeżenie czy wezwanie do kapitulacji. Nic nie zapowiadało orbitalnego uderzenia, dopóki na niebie nie pojawiły się białe smugi spadających pocisków. To złamało opór rebeliantów. Pierwsza seria ciosów wyeliminowała kilkanaście miasteczek i jedno większe miasto, Conerock, którego rada jako pierwsza poparła Ligę Wyzwolenia Loomisu zaraz po tym, gdy bojownicy opanowali miejscową placówkę Biura Bezpieczeństwa Granicznego i port lotniczy. Nikt nie wiedział, ilu ludzi tam zginęło. Conerock liczyło ponad osiemdziesiąt pięć tysięcy mieszkańców, z których odnaleziono tylko niewielką garstkę. I tak to obecnie wyglądało. Dla bojowników poddanie się nie wchodziło w grę, zwłaszcza dla tych najważniejszych, jak Innis MacLay. Nie przetrwaliby długo w obozach, zakładając oczywiście, że w ogóle by tam trafili. MacLay nie zamierzał dawać MacQuarie i generałowi Boyle’owi tej satysfakcji. Poza tym jego żona i dzieci byli w Conerock. Najwyżej wyciągną go z ostatniej dziury, w której zdoła się schronić, ale na pewno nie pójdzie im to łatwo. Do końca będzie się odgryzał, a gdy przyjdzie czas, wkroczy w bramy piekła, depcząc dusze tych wszystkich drani, których wcześniej zdoła zabić. Nie była to wesoła perspektywa, ale chwilowo trudno było oczekiwać lepszej… Nagle zmrużył oczy, zacisnął szczęki i sięgnął po przestarzały telefon. Odbiór był taki sobie, ale ten rodzaj łączności był akurat najbezpieczniejszy. Nawet sensory solarnych nie były w stanie namierzyć i zidentyfikować niewielkiego urządzenia na tle wszystkich szumów elektromagnetycznych miasta. – Tak? – odpowiedział głos z drugiej strony. – MacLay, z samej góry – odezwał się nerwowo. – Nadchodzą. Widzę co najmniej tuzin czołgów i dwa razy tyle transporterów piechoty. Jadą przez Brownhill w kierunku Castlegreen. – Przerwał na chwilę. – Chyba wiedzą, gdzie jesteśmy. Kilka sekund ciszy ciągnęło się niczym parę godzin.

– Rozumiem, Innisie. Za parę minut będziesz miał tam dwie drużyny z wyrzutniami pocisków. – Czekam – odparł MacLay i odłożył telefon. Opuścił swój punkt obserwacyjny i podszedł do wysokich drzwi wychodzących na balkon. Spiętrzone w nich worki z piaskiem nie były widoczne z ziemi, podobnie jak stojąca za nimi na trójnogu trzylufowa broń. Pole ostrzału nie było idealne i MacLay nie miał złudzeń, że gdy tylko górni zlokalizują jego stanowisko, zaraz się nim zajmą. Uważał jednak, że nie można mieć wszystkiego. Wystarczy mu, jeśli załatwi chociaż parunastu tamtych, częściowo wyrównując w ten sposób rachunki. – Pora ruszać, Megan – powiedziała MacFadzean, odkładając słuchawkę telefonu. – Idą prosto na nas i nie mamy szansy ich zatrzymać. – A niby dokąd mam się wycofać, Erin? – spytała niemal ironicznym tonem MacLean. – Do obozów drwali, by narażać życie tych, którzy będą mnie ukrywać? – Pokręciła głową i sięgnęła po stojący w rogu tuż za nią karabin pulsacyjny. – To nie byłby dobry pomysł. – Nie bądź głupia! – rzuciła ostrym głosem MacFadzean i spojrzała gniewnie na rozmówczynię. – Jesteś głową naszej Ligi i jedyną osobą, która może przemawiać w jej imieniu. Wynoś się stąd i przyczaj gdzieś do czasu, aż znajdziesz sposób, by opuścić planetę. – A to po co? – spytała MacLean. – Już po nas, Erin. Przegraliśmy i nikogo w całej galaktyce to nie obchodzi! – Nieprawda – stwierdziła MacFadzean i MacLean spojrzała na nią z niedowierzaniem. – Nie powiedziałam ci wszystkiego – dodała po chwili, starając się nie patrzeć przyjaciółce w oczy. – Nasz dostawca uzbrojenia obiecał coś jeszcze. Nie od razu, ale gdy przyjdzie czas. – O czym ty mówisz? – MacLean zmrużyła oczy. – Chodzi o wsparcie zespołu floty – odparła MacFadzean, odwracając się znowu do MacLean. – We właściwej chwili miałam przekazać mu wiadomość, a wtedy na naszej orbicie pojawiłby się zespół uzbrojonych jednostek. – To szaleństwo! Jak miałby tego dokonać? I dlaczego wcześniej mi nie powiedziałaś? – Nie powiedziałam, bo nie darzyłaś go już wtedy zaufaniem – wyjaśniła cicho MacFadzean. – I może nawet miałaś rację. Zapewne i on, i jego przyjaciele dbają tylko o własne interesy, ale ostatecznie powiedział mi, że nie jest wcale handlarzem bronią, że to jedynie przykrywka na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. I dodał, że jest w kontakcie ze swoim rządem i że jego królowa skłonna jest udzielić nam jawnego wsparcia, gdyby zaszła taka potrzeba. Ja mu uwierzyłam. Może

dlatego, że bardzo chciałam mu uwierzyć, ale jeśli zdołasz się wydostać, może uda ci się nawiązać z nim kontakt… Przerwała ze łzami w oczach i wzdrygnęła się. – Cholera, Megan! To wszystko, co nam zostało! Jesteś przewodniczącą i jeśli ktokolwiek może nas reprezentować, to właśnie ty! Zrób to chociaż po to, by ktoś usłyszał o naszym losie! W przeciwnym razie Conerock i cała reszta tej gównianej bandy zamiotą sprawę pod dywan i będą udawać, że nic się nie stało! MacLean wpatrywała się w przyjaciółkę, wstrząśnięta ostatnim zdaniem. – Nie wiedziałabym nawet, jak się z tym gościem skontaktować – powiedziała w końcu. Coś eksplodowało w pobliżu, huk był przytłumiony, ale dość silny, by przeniknąć przez mury budynku. – Zakładając oczywiście, że w ogóle zdołałabym się wydostać z planety. – Masz. – MacFadzean rzuciła jej mikroczip z danymi. – Tam są wszystkie informacje kontaktowe. – Uśmiechnęła się przebiegle. – Zapisane moim prywatnym szyfrem, ale masz do niego klucz. MacLean złapała mikroczip. Przez chwilę tylko na niego spoglądała, po czym zamknęła w zaciśniętej pięści. – Ale to nie tak, że uciekam i zostawiam was wszystkich, Erin. Tego nigdy bym nie zrobiła. – Tak, wiem – odparła MacFadzean w chwili, gdy kolejna detonacja zakołysała podłogą. – Ale jesteś nam to winna. Spojrzała MacLean w oczy i tym razem to tamta opuściła głowę. – Jamie wyprowadzi cię jednym z tuneli – powiedziała MacFadzean. – Jeśli zdołacie wyjść z Elginu, kierujcie się na Haimer. Sądzę, że tamtejsza komórka naszej organizacji nadal działa. Przeczekaj tam spokojnie kilka tygodni, a potem Tobias MacGill, który jest szefem naszych ludzi w Haimer, wyposaży cię w nowe dokumenty. On i Jamie załatwią ci miejsce w którymś z wahadłowców wywożących drewno. Dalej będziesz musiała już radzić sobie sama, ale wiem, że ci się uda. Musi ci się udać, Megan. – Ja… MacLean próbowała znaleźć jeszcze jakiś argument, ale nic nie przychodziło jej do głowy, a czasu było bardzo mało. Spojrzała znowu na swoją przyjaciółkę, którą miała lada chwila stracić, podobnie jak wiele innych bliskich jej osób, ale mało co widziała przez łzy. – Dobrze – wyszeptała. – Spróbuję. – I tak trzymaj. – MacFadzean obeszła stół i objęła ją. Tylko na chwilę, za to bardzo mocno. – A teraz idź. MacLean nie od razu ją puściła, ale w końcu pokiwała głową, chwyciła broń i skierowała się do

drzwi. MacFadzean spojrzała za nią i znowu sięgnęła do telefonu. Nacisnęła przycisk, który łączył ją równolegle ze wszystkimi pozostałymi aparatami. – Blàr Chùil Lodair – powiedziała. – Dajmy kilka chwil szczurom tunelowym. – I nie opieprzać się tym razem! – warknął pułkownik Nathalan Mundy przez batalionową sieć łączności. – Nie chcę słyszeć żadnych wymówek! Macie tam wejść, skopać im dupy i wrócić z głowami na tacy! Gdy podkomendni potwierdzili odbiór rozkazu, pułkownik uśmiechnął się dziko i poprawił w fotelu transportera, który minął właśnie ostatni zakręt. Na ekranach pojawił się stojący przed nimi budynek mieszkalny przejęty przez buntowników. Na oko nie różnił się niczym od kilku innych gmachów, które wpadły w ich ręce, ale w istocie był szczególnie ważny. Jego opanowanie powinno złamać opór na dobre, ponieważ to tutaj mieściło się dowództwo rebeliantów. Nie wiedzieliby tego, gdyby nie MacPhee. Oczywiście nie zamierzał im tego zdradzić i pewnie by nie pękł, ale UPS miało sposoby, by złamać nawet najbardziej opornych. Wystarczyło, że wprowadzili jego córkę… Owszem, nawet wtedy mógł skłamać, ale wiedział chyba, że wówczas wszystko, co dotąd spotkało jego córkę, byłoby niczym w porównaniu z tym, co jeszcze mogli jej zrobić. – Bliżej! – warknął na prowadzącego. – Sir, ja… – Bliżej, kurde! – Tak, sir. Czołgi pochodziły z nadwyżek Ligi Solarnej i były o co najmniej dwie generacje przestarzałe, ale w obecnych okolicznościach takie wozy były lepsze niż żadne, zwłaszcza że ich pancerze chroniły świetnie przed strzałami z pulserów. Formacja parła powoli naprzód, ostrzeliwując apartamentowiec oraz oba przyległe budynki z głównych dział o kalibrze pięćdziesięciu milimetrów. Przy hiperprędkości wylotowej miały one siłę rażenia dawnych dział kalibru stu pięćdziesięciu milimetrów. Z góry spadały fragmenty konstrukcji, po każdym wybuchu zostawała chmura przemieszanego z pyłem dymu. Zamontowane na górze trzylufowe działka wypluwały tysiące eksplodujących strzałek. Załogi czołgów były pewne, że nic nie ma szansy przetrwać tego piekła. I bardzo się myliły.

Pierwszy pocisk przeciwpancerny uderzył z precyzją atakującej kobry. Supergęsty rdzeń penetrujący wbił się w przedni pancerz czołgu z prędkością ponad dziesięciu tysięcy metrów na sekundę i przeszedł przez niego jak przez papier. Czołg eksplodował kulą ognia. Po chwili na ulicy rozkwitła druga, a po niej trzecia. – Chryste! – dało się słyszeć w sieci dowodzenia. – Skąd oni to, kurwa, wzięli? W lewo! Alfie, wyrywaj w le… Głos zamilkł nagle. Innis ryknął triumfalnie, gdy pierwszy czołg eksplodował. Po chwili dwa transportery opancerzone padły ofiarą zaimprowizowanej miny, którą bojownicy ukryli w kanalizacji pod Brownhill Road. Nie była dość potężna, by je zniszczyć, ale oba stały się bezużyteczne. Załogi wysypały się z nich niczym dziwne, granatowe robactwo. Chwyciwszy pewnie za kolbę, Innis spojrzał na nich przez holograficzny celownik i nacisnął spust. Nathalan Mundy gapił się z niedowierzaniem na ekrany. Co za skurwiel z tego MacPhee! Ani słowem nie wspomniał o tym, że bandyci dysponują aż tak ciężkim uzbrojeniem. A wcześniej nie dawali nawet powodów do podejrzeń, że posiadają w Elginie cokolwiek podobnego. Skąd miał wiedzieć, że… Kolejny czołg eksplodował, ale tym razem jego boczny zdołał namierzyć okno na trzecim piętrze, z którego wystrzelono pocisk. Wieża obróciła się, działo błysnęło i połowa kondygnacji po prostu zniknęła przy wtórze ogłuszającego huku. MacLay nie poczuł eksplozji na swoim wysokim piętrze, czy też raczej nie potrafił odróżnić jej pośród wstrząsów i wibracji, które ogarniały co chwilę cały budynek. Widział jednak, jak czołg wystrzelił, i nie miał złudzeń, że nie celował w nic konkretnego.

Przelotnie zastanowił się, kto tym razem zginął, chociaż w sumie nie miało to żadnego znaczenia. Mogli zadać przeciwnikowi ciosy, ale wygrana leżała poza ich zasięgiem. Słyszał już meldunki obserwatorów znajdujących się z drugiej strony gmachu. Górni wiedzieli, gdzie ich szukać, i nadciągali wszystkimi okolicznymi ulicami. MacFadzean miała rację. Jedynie ci znajdujący się najbliżej tuneli ucieczkowych mogli mieć szansę na ocalenie. Zakładając oczywiście, że ktoś zajmie w tym czasie atakujących. Wybrał kolejny cel, masakrując strzałkami górny pancerz jednego z transporterów. Przewidziany do przewozu dwudziestu pięciu osób pojazd zatrzymał się gwałtownie i eksplodował. W przekrwionych oczach MacLaya pojawił się błysk satysfakcji. Było tylko kwestią czasu, kiedy jego stanowisko zostanie dostrzeżone, ale chwilowo przeciwnik był zbyt zajęty wyszukiwaniem drużyn z wyrzutniami pocisków. MacLay nakierował celownik na następny pojazd. – Wycofaj się! – krzyknął pułkownik Mundy do kierowcy. – Zabierz nas stąd… Szybciej, do cholery! Prowadzący wymamrotał coś, co mogło być potwierdzeniem rozkazu, i wóz dowodzenia zakołysał się na grawitach, a potem obrócił w miejscu. Mimo to ekran pułkownika pokazywał nadal ten sam obraz, a migoczący kursor zaznaczał jeden z balkonów na szesnastym piętrze. Obok pojawiła się ikona z opisem emisji energetycznej obiektu. Mundy otworzył szeroko oczy, rozpoznając, co to musi być. Trzylufowe! – pomyślał bezwiednie. To jest… Pojazd eksplodował w czerwonym błysku i zaraz okrył się czarnym dymem. Innis MacLay zawył triumfalnie. Jego radość trwała tylko kilka sekund. Potem jeden z ocalałych czołgów wpakował pocisk prosto w otwarte drzwi balkonowe. I to wystarczyło. – Tędy, Megan! – powiedział ochrypłym głosem Jamie Kirbishly. – Już prawie jesteśmy. Megan MacLean pokiwała głową, brodząc tuż za przewodnikiem w płytkiej wodzie. Starała się nie myśleć o tym, co działo się z tyłu. W tunelu przemieszczało się pewnie jeszcze ze dwadzieścia osób, rozciągniętych w długim i ponurym pochodzie. Większość z nich miała, lub jeszcze miała,

rodziny gdzieś tam, poza piekłem miasta, wszyscy zaś wiedzieli, że ci, na których nikt już nie czekał, dobrowolnie postanowili zostać w budynku, by umożliwić tej garstce ucieczkę. Wsunęła dłoń do kieszeni, wyczuwając pod palcami ostre krawędzie opakowania czipa. Zastanawiała się, kim mógł być mężczyzna nazywający siebie „Partyzantem”. I czy powiedział MacFadzean prawdę o swoich powiązaniach, czy skłamał. A jeśli to była prawda, co jego mocodawcy naprawdę zamierzali? Dlaczego chcieli pomóc Lidze Wyzwolenia? Cokolwiek MacFadzean o tym myślała, musieli mieć jakieś własne cele, zwłaszcza że nie brakowało im obecnie innych kłopotów. Czy chodziło im o dywersję na tyłach przeciwnika? To miałoby pewien sens. Z drugiej strony istniała i taka możliwość, że nie byli ze szczętem cyniczni. Że nie tylko pragmatyzm nimi kierował. Mieli reputację ludzi skłonnych bronić przegranych spraw. Chyba nawet zasłużoną. A skoro tak, i gdyby udało się jej wyrwać poza planetę i złapać tego kogoś, może coś dobrego wynikłoby z tego koszmaru. Może… – Padnij! – krzyknął Kirbishly. MacLean zareagowała odruchowo, rzucając się na płask do lodowatej wody, zanim jeszcze zdołała się zorientować, co właściwie robi. Wylądowała z głośnym pluskiem, słysząc krzyki za sobą i unosząc głowę akurat na czas, by ujrzeć wbitych w kombinezony pancerne żołnierzy ześlizgujących się do kanału z otworu ulicznego włazu. Pierwszy z nich zaczął właśnie strzelać z karabinu pulsacyjnego nastawionego na ogień ciągły. I to było ostatnie, co zobaczyła. Frinkelo Osborne stał na lądowisku na dachu jednej z wież SEIU i z zaciętym wyrazem twarzy patrzył na nowe słupy gęstego dymu wznoszące się nad stolicą układu Loomis. Nie podobało mu się, że ponad dwadzieścia procent budynków Elginu miało większe lub mniejsze uszkodzenia. MacQuarie twierdziła, że to wcale nie tak źle, on jednak myślał swoje. Brzydził się tym, co właśnie się działo, i nawet te dwadzieścia procent to było jego zdaniem o wiele za dużo. MacQuarie uważał za patentowanego łgarza chroniącego tylko własny tyłek. A ten na pewno będzie potrzebował ochrony, gdy strzelanina dobiegnie końca. Sądząc po tym, co było widać z wieży, usuwanie szkód pochłonie co najmniej kilka miliardów kredytów, i to wyłącznie w samym Elginie, gdzie zniszczenia były stosunkowo skromne. Nieporównanie gorzej wyglądały te miejsca planety, w których użyto broni kinetycznej czy gdzie działały zespoły miejscowych sił. Osborne przypomniał sobie niedawną rozmowę z kapitan Venelli i uniósł prawą rękę do wyczuwalnego pod prawą pachą pulsera. To było kuszące. Mógłby spokojnie wejść do biura Zagorskiego. Nikt by go nie zagadnął.

A będąc już w środku… Odsunął dłoń od pistoletu i skrzywił się lekko. Kusiło go, ale nie tędy droga. Zwłaszcza że świetnie pojmował prawdziwy powód, dla którego miałby ochotę rozmazać mózg tego drania po ścianach jego własnego gabinetu. Osborne był lojalnym pracownikiem Biura Bezpieczeństwa Granicznego i tkwił w tym już dłużej, niżby chciał, jednak w takie bagno nigdy dotąd nie trafił. Wiedział, że nawet jeśli się z niego wydobędzie, zawsze już będzie czuł się zbrukany. A najgorsze, pomyślał w chwili okrutnej szczerości wobec siebie samego, że skoro zdarzyło się to teraz, następnym razem będzie już łatwiej. A jeśli zostanie w tej służbie dość długo, następny raz na pewno się trafi. Zawsze się trafia. Został na lądowisku jeszcze przez kilka minut, spoglądając na płonący budynek w dole i zastanawiając się, ile czasu minie, nim osłabiona przez ogień konstrukcja nośna podda się i zawali. I czy był w tym piekle jeszcze ktokolwiek żywy, czekając z utęsknieniem na miłosierną śmierć. Potem odwrócił się i odszedł w milczeniu. W kanale pod ulicą było ciemno, w powietrzu unosił się dym. Nic się już nie poruszało, wkoło panowała martwa cisza. Opakowanie mikroczipu opadło na dno i zagłębiało się z wolna w obmywanych krwawą wodą osadach. E-book przygotowany przez Merlin.pl dla transakcji [10577355]

MARZEC 1922 ROKU PO DIASPORZE „Uwierz mi, to coś o wiele głębszego!” porucznik Helen Zilwicka, Royal Manticoran Navy

ROZDZIAŁ III Jedna sprawa, Gwen – powiedziała kapitan Loretta Shoupe, wychodząc w ślad za bosmanem Gervaisem Wintonem Erwinem Neville’em Archerem ze służbowej kabiny admirała Augustusa Khumala na pokładzie HMS Hercules. Gervais przeprowadził właśnie późną odprawę z Khumalem i Shoupe, jego szefem sztabu. Przez ostatnie trzy tygodnie mieli tych odpraw całkiem sporo i nic nie wskazywało na to, by w najbliższym czasie coś się zmieniło na lepsze. W całym układzie Spindle nadal panowało coś pomiędzy skrajnym zdumieniem a euforią wywołaną ciosem zadanym Marynarce Ligi przez Dziesiątą Flotę admirał Gold Peak, jednak sama flota była wciąż zbyt zajęta, by świętować zwycięstwo. Głównym problemem było uporanie się z niespotykaną i niespodziewaną liczbą napływających wciąż jeńców. Mimo to, a może właśnie dlatego, zważywszy na to, ile wysiłku kosztowało wszystkich opanowanie sytuacji, na pokładach przestarzałego superdreadnoughta, obecnie jednostki flagowej utworzonej dopiero co Talbott Station, panowały cisza i spokój. – Tak, ma’am? – spytał Gervais, odwracając się do pani kapitan. – Zdaje się, że dobrze znasz bosman Zilwicką? – Sądząc po intonacji, było to raczej zdanie twierdzące niż pytanie i Gervais natychmiast zaczął się zastanawiać, do czego zmierza pani kapitan. – Tak, ma’am – odparł ponownie. Mimo prawdziwej przepaści służbowej dzielącej bosmana od porucznika całkiem dobrze znał młodą Zilwicką, flagowego porucznika sir Aivarsa Terekhova. Po prawdzie nawet bardzo dobrze. – Tak też myślałam – powiedziała Shoupe. Mimo lekkiego zakłopotania dzielnie parła dalej. – Pytam, ponieważ podobnie jak komandor Chandler i pewnie wszyscy wkoło, próbuję dojść do ładu z całą tą historią dotyczącą Mesy. Nie chciałabym fatygować za bardzo pani porucznik ani naciskać na nią, ale bardzo zależy nam na przybliżeniu obrazu, a ona chyba mogłaby nam pomóc. Gervais z szacunkiem kiwał głową, chociaż w duchu poczuł gwałtowny przypływ złości. Owszem, komandor Ambrose Chandler, który był oficerem wywiadu w sztabie Khumala, już wcześniej został umieszczony przez Gervaisa na prywatnej liście „porządnych ludzi”, zresztą razem z kapitan Shoupe. Łatwo było zrozumieć, dlaczego obojgu tak bardzo zależało na „przybliżeniu” dość złożonego obecnie obrazu. Pełne grozy doniesienia agencji solarnych o „niespotykanym akcie przemocy”, do którego doszło w Green Pines, dotarły do Spindle dokładnie dzień po bitwie, niecałe