a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 640
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 274

David Weber, Jane Lindskold - Czas ognia

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

David Weber, Jane Lindskold - Czas ognia.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 108 osób, 95 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 222 stron)

David Weber & JANE LINDSKOLD CZAS OGNIA Tytuł oryginalny: Fire Season Tłumacz: Radosław Kot UNIVERSUM HONOR HARRINGTON Gwiezdne Królestwo (tom: 2) [Rebis, 2013]

Rozdział I Dwunóg Wspinającego się Szybko znowu miał zamiar zrobić coś zakazanego. Buzujące w dziewczynce emocje nie pozostawiały żadnych złudzeń co do jej niecnych zamiarów, a także świadomości, że starsi nie zaaprobują jej wyczynu. Postrach Zabójczego Kła miała jednak rzadki talent do bezkarnego naginania reguł i nie zamierzała go zaprzepaszczać. Jej przyjaciel nie był zachwycony. Nazywano go Cieniem Słońca, ewentualnie Karlem, o ile taki krótki dźwięk naprawdę mógł uchodzić wśród dwunogów za imię. Wspinający się Szybko nie potrafił czytać jego myśli równie biegle jak w przypadku Postrachu Zabójczego Kła, ale najważniejsze wyczuwał. Cień Słońca był wyraźnie zaniepokojony, a dodatkowo czujny i gotowy do działania, gdyby okazało się potrzebne. Wspinający się Szybko usiadł na fotelu i spojrzał przez szybę na przemykające obok pnie drzew. Latający wóz lawirował sprawnie między olbrzymimi drzewami, praktycznie ani przez chwilę nie podążając prostym kursem. Trudno było mu stwierdzić, co właściwie tak poruszyło Postrach Zabójczego Kła. Owszem, pojazd, z którego korzystali, leciał z wielką prędkością i czasem skręcał chyba trochę za ostro, ale to akurat nie było ani niezwykłe, ani groźne. Uskrzydlone urządzenie, którym zwykle latali nad lasem, zachowywało się w jeszcze mniej przewidywalny sposób, a mimo to Postrach Zabójczego Kła nie przeżywała tamtych wypraw jakoś szczególnie. Owszem, denerwowała się zwykle przy kiepskiej pogodzie, gdy wiatr rzucał nimi jak szalony, ale poza tym nie było żadnych niespodzianek. Treecat żałował trochę, że jego przyjaciółka znalazła sobie nową pasję. Tamten sposób podróżowania bardziej mu się podobał. Wiatr w futrze i swobodnie łowione zapachy. Poza tym lotnia wydawała się szybsza. Treecat rozumiał, że wóz potrzebuje mniej czasu na pokonanie podobnego dystansu, ale przy zamkniętych oknach nie czuło się tej prędkości i była to znacząca różnica. Wspinający się Szybko nieśmiało dotknął swoją jedyną dłonią ramienia

Postrachu Zabójczego Kła, a potem lewą środkową kończyną wskazał zamknięte boczne okno wozu. Widział już wcześniej, że przezroczystą taflę można odsunąć, ale sam nie potrafił tego zrobić. Dla pokreślenia swojej prośby miauknął prosząco. Mieszkając z Postrachem Zabójczego Kła i jej rodziną, przekonał się już, jak wielką wagę przywiązują dwunogi do wydawanych z ust dźwięków. Lud korzystał w takich przypadkach z mowy myśli, czasem tylko dodając coś głośno dla wzmocnienia efektu, obcy jednak nie umieli chyba porozumiewać się w ten sposób i korzystali w tym celu wyłącznie ze złożonego systemu modulowanych odgłosów. Wzbogacali je nierzadko gestykulacją, która jednak była mocno niejednoznaczna. Nie dość, że te same gesty zyskiwały w różnych sytuacjach całkiem odmienne znaczenia, to jeszcze bywało i tak, że w ogóle uznawano je za zbyteczne. Wspinającemu się Szybko żal było dwunogów, zwłaszcza że umysły mieli w większości jasne i pełne ciepła. Niestety nawet tak bliscy przyjaciele jak Postrach Zabójczego Kła i Cień Słońca nie mieli szansy się o tym przekonać. – Bleek! – odezwał się treecat, a widząc, że Postrach Zabójczego Kła go nie rozumie, wyciągnął dłoń i postukał pazurami w przezroczysty panel na tyle energicznie, że zabrzmiało to tak, jakby wlecieli w opad gradu. – Bleek! Bleek! Postrach Zabójczego Kła wypuściła raptownie powietrze i zachichotała. Treecat na wszelki wypadek załomotał pazurami raz jeszcze. – Bleek! – Bleek! – Stuk, puk, stuk, puk. – Bleek! Stephanie Harrington zdjęła ostrożnie jedną rękę z kierownicy, ale niemal natychmiast wóz niebezpiecznie zboczył z kursu. – Ręce na sterach! – upomniał ją stanowczo Karl Zivonik. – I tak dość ryzykuję, dając ci prowadzić bez uprawnień. Jeśli się rozbijesz, na pewno mnie uziemią. Chcesz tego? – Przepraszam – odparła Stephanie z nietypową dla siebie pokorą. Świetnie wiedziała, jaką cenę zapłaciłby Karl, gdyby rzecz się wydała. Utrata uprawnień byłaby najmniej dotkliwą karą. – Lionheart chce, żebyśmy otworzyli okno. Ponieważ lecimy nisko i powoli, to chyba można. Nie patrzyła na Karla i nie widziała tym samym, jak wzniósł oczy do nieba, ale domyśliła się jego reakcji. Wystarczyło, że westchnął głośno. – Ale tylne – powiedział, zwracając się do Lionhearta. – Za bardzo

rozpraszałbyś Stephanie, przechylając się jej przez ramię. Że o podmuchach nawiewających jej włosy na twarz nie wspomnę. Odnoszenie się do treecata w taki sposób, jakby futrzak był istotą inteligentną i zdolną go zrozumieć, było w oczach Stephanie jedną z największych zalet Karla. Niewielu ludzi tak postępowało. Większość w ogóle nie próbowała nawiązywać bezpośredniego kontaktu, a jeśli już ktoś się na to decydował, zwykle zaczynał przemawiać tak infantylnie, jakby miał do czynienia z upośledzonym dzieckiem. Ewentualnie ulubionym zwierzątkiem. Najbardziej zaś drażnili ją ci, którym wydawało się, że jeśli będą wymawiać zdania wolno i wyraźnie, wtedy na pewno zostaną przez treecaty zrozumiani. Owszem, tak po prawdzie to właśnie było zapewne najlepsze rozwiązanie, tyle że owi „ludzie dobrej woli” nie czynili tego świadomie i raczej w ogóle nie zależało im na rzeczywistym kontakcie. Karl przycisnął klawisz i tylna szyba z lewej strony zjechała na dół. Wóz zareagował lekką zmianą kursu i Stephanie sparowała sterami, ale trochę przesadziła. Swoje znaczenie miał też fakt, że Lionheart przeniósł się do tyłu, zmieniając wyważenie pojazdu. – Steph! – wyrzucił z siebie Karl. Było to upomnienie i wyraz zaskoczenia w jednym. – Przepraszam – powtórzyła Stephanie. Spojrzała na tablicę przyrządów, przede wszystkim zwracając uwagę na wskaźnik kierunku, wysokościomierz, wyświetlacz temperatury silnika oraz sygnalizator układu hydraulicznego. Wszystko to wymagało nieustannego śledzenia. Wiedziała, że wypadek spowodowałby o wiele większe koszty niż w przypadku kraksy lotni, składającej się tylko z ramy, pokrycia i naciągów. A w dodatku wóz nie należał do Karla. Jak każdy szesnastolatek marzył o takim i oszczędzał cały czas na kupno używanego, starszego modelu, a tego używał niejako służbowo, jako ranger na okresie próbnym w Służbie Leśnej Sphinksa. Jego rodzice uznali to za lepsze rozwiązanie niż codzienne dowożenie syna tam i z powrotem z Thunder River. Nawet przy sporej prędkości pokonanie prawie tysiąca kilometrów musiało potrwać parę godzin, co oznaczało sporą stratę czasu. Ponieważ Stephanie i Karl byli na razie jedynymi rangerami na okresie próbnym, traktowano ich jak zespół i przydzielono wspólnego opiekuna. Skoro zaś Steph nie umiała jeszcze prowadzić, zwykle pracowali gdzieś w

pobliżu Twin Forks, miasta, w którym Richard Harrington miał klinikę weterynaryjną, leżącego niedaleko posiadłości Harringtonów. W ich wielkim, kamiennym domu było sporo wolnego miejsca, które kiedyś miały zasiedlić kolejne dzieci. W sumie był to jeden z powodów, który skłonił ich do emigracji z przeludnionego Meyerdahla. Steph wiedziała o tym i z ciekawością (jak również z pewną ostrożną rezerwą) oczekiwała dnia, gdy doczeka się rodzeństwa. Póki co jednak było gdzie przenocować czasem Karla, chociaż zdarzało się, że zostawał na noc u przyjaciół w Twin Forks. Dolecieli do miejsca, gdzie gigantyczne drzewa rosły nieco rzadziej, i Stephanie uznała, że teraz chyba może się odezwać. – Myślę, że idzie mi coraz lepiej – stwierdziła. – Ale przyznaję, że nie sądziłam, iż prowadzenie wozu na ręcznych ustawieniach może być takie trudne. Na symulatorze zawsze uzyskiwałam maksymalną ocenę, i to nawet przy wyłączonym autowspomaganiu. – Cudowne dziecko – rzucił Karl z uśmiechem. – Zawsze dostajesz maksymalną ocenę. Gdyby było inaczej, nie pozwoliłbym ci usiąść za sterami. To naprawdę co innego niż symulator. Ale tak na marginesie, nie rozumiem, dlaczego nie mogłaś poczekać, aż instruktor sam skieruje cię do zadań praktycznych. Przecież niewiele ci zostało do piętnastych urodzin. Stephanie udała bardzo zajętą kierowaniem, by zyskać na czasie. Nie chciała od razu odpowiadać. Była świadoma, że jest osobą bardzo niecierpliwą, i zastanawiała się nawet ostatnio, skąd się u niej ta niecierpliwość, połączona z chęcią udowadniania światu, jaka jest dobra, wzięła. Na pewno nie miało to związku z oczekiwaniami rodziców. Nie musiała walczyć o ich uwagę. Akceptowali ją taką, jaka była, i może nawet trochę w tym przesadzali. Richard i Marjorie Harringtonowie nie kryli zasadniczo przed córką, że ma kilka istotnych przewag nad innymi ludźmi, chociaż woleli nie wchodzić w szczegóły, by nie poczuła się zbyt wyjątkowa i nie spoczęła na laurach. Wiedziała jednak, że jej IQ jest tak wysokie, że niemal zabrakło dla niego skali. Karl nie przesadził specjalnie, wspominając o tych maksymalnych ocenach. Stephanie została zmanipulowana genetycznie z wykorzystaniem mutacji

czyniących ją bardziej inteligentną, silniejszą i wytrzymalszą, ale płaciła za te zalety znacznie podwyższonym metabolizmem. Nie żeby się tym przejmowała, zwłaszcza że jej rodzice, którzy mieli takie same organizmy i analogiczne potrzeby, świetnie sprawiali się w kuchni. Jedyne, co jej przeszkadzało, to skłonność do impulsywnych reakcji, będąca ubocznym skutkiem pożądanych zmian. Nie potrafiła po prostu przyjmować refleksyjnie cudzych poczynań, zwłaszcza zaś tego, co wyczyniali jej rówieśnicy. Wydawali się jej przerażająco prymitywni w swoim skupianiu uwagi na sprawach, z których dawno powinni już wyrosnąć. Starszy od niej o półtora roku Karl Zivonik był obecnie najbliższym kumplem Stephanie z jej, ogólnie rzecz ujmując, grupy wiekowej. Jedynym, jakiego zyskała, kiedy cztery lata temu wyemigrowała wraz z rodzicami na Sphinksa. A i on bardziej kojarzył się jej ze starszym bratem niż z przyjacielem. Opiekował się nią, czasem łajał, uczył różnych pożytecznych rzeczy, jak na przykład strzelania, no i pozwolił usiąść za sterami wozu, chociaż naruszył w ten sposób cały szereg praw i zasad. Chociaż spędzali ze sobą sporo czasu, Steph nadal miała wrażenie, że tak naprawdę niewiele wie o Karlu i słabo go zna. Niekiedy zdarzało mu się zamyślić głęboko, jakby coś go trapiło, albo odpowiedzieć warknięciem w sytuacji, która nie wydawała się wcale dramatyczna. Stephanie wiedziała od jego ciotki, Iriny Kisaevny, że wielu dawnych przyjaciół Karla zmarło podczas epidemii. Domyślała się, że mogło to mieć coś wspólnego z jego dziwnymi nastrojami, ale wyczuwała, że musi być w tym coś jeszcze. Kilka razy zdarzyło się jej usłyszeć, jak młodsze rodzeństwo Zivonika wspominało o kimś imieniem Sumiko, ale zawsze potem zapadała niezręczna cisza. I tak oto, chociaż Karl był jej bliski, najserdeczniejszym przyjacielem Steph pozostawał Lionheart. Widziała go teraz we wstecznym lusterku, jak wychyla się przez okno niczym dziwna krzyżówka pluszaka i sześcionogiej łasicy. I nie wyglądał przy tym wcale na istotę inteligentną… – Nie chcę czekać na zgodę instruktora – odpowiedziała w końcu na pytanie Karla. – Wiesz przecież, że skończywszy piętnaście lat, można wystąpić o tymczasową licencję… – W uzasadnionych przypadkach – wtrącił się Zivonik. – Nie wedle życzenia. – Co by nie powiedzieć, mieszkamy dość daleko od Twin Forks – zaczęła Stephanie, gdy nagłe poczuła napływający od strony Lionhearta dziwny niepokój. Była to fala emocji o wiele silniejsza niż to, co zwykle odbierała, i

tym samym trudniejsza do interpretacji. Na pewno było w niej jednak sporo niepokoju, może nawet strachu. Tyle że na pewno nie chodziło o bezpośrednie zagrożenie. – Bleek! – odezwał się treecat, przełażąc do przodu i ładując się na kolana Karla. Nie Stephanie, jak uczyniłby to w normalnych okolicznościach. – Bleek! Steph zauważyła mimochodem, że jej futrzasty przyjaciel musiał widać zrozumieć, iż prowadzenie wozu wymaga uwagi i skupienia, i po prostu nie chciał jej przeszkadzać, przede wszystkim skupiła się jednak na jego postawie. Treecat był wyraźnie zaniepokojony i całym sobą wskazywał gdzieś na południowy zachód. Dziewczyna błyskawicznie zmieniła kurs. Karl nie zaprotestował. – O co chodzi, Lionheart? – spytał, głaszcząc gęste futro, by choć trochę uspokoić kotowatego. – Nie wiem – przyznała Stephanie. – Ale cokolwiek to jest, dzieje się właśnie tam. Sprawdźmy, w czym rzecz! * * * Wspinający się Szybko wystawił radośnie głowę przez otwarte okno i zaraz poczuł, że wóz porusza się zdecydowanie szybciej niż urządzenie ze składanymi skrzydłami. Wiatr targał mu sierść na twarzy i musiał opuścić trzecią powiekę, by cokolwiek widzieć. Niemniej i tak było fajnie. Przez ten czas, który spędził z Postrachem Zabójczego Kła i jej rodziną, doszedł do wniosku, że dwunogi nie używają swoich zmysłów w taki sam sposób jak Lud. Polegali przede wszystkim na wzroku i pewnie dlatego w tym wehikule tak łatwo zrezygnowali z odbierania dźwięków i zapachów, kompletnie odcinając się od otoczenia. Smak w ogóle nie był dla nich istotną składową tego świata, chyba że akurat coś jedli. Trudniej było ocenić, na ile ważny pozostawał dla nich dotyk. Lud dla odmiany zwykł polegać na równi na sygnałach dostarczanych przez wzrok, powonienie i słuch. Podczas polowania, gdy przemykało się po koronach drzew, bardzo istotny stawał się też zmysł dotyku, zwłaszcza gdy chodziło o wszelkie drgania. Nawet powietrza. Lionheart nie pojmował, jak dwunogi radzą sobie bez wibrysów. Zmysł smaku też miał swoje znaczenie, szczególnie jako wzbogacający doznania zapachowe. A jak urozmaicał

spożywanie co lepszych produktów… Przy tej prędkości Wspinający się Szybko musiał polegać przede wszystkim na węchu. Wyłapywał całą masę ciekawych zapachów. Kornika buszującego na gałęziach nadgryzanego właśnie złotoliścia, duszącą woń purpurowego kolca, piżmowy odór kwitnącego wstęgoliścia. Na chwilę zjeżył sierść, wyczuwszy w prądzie wznoszącym obecność zapachu zabójczego kła, wymieszany z wonią krwi jakiegoś pechowego przedstawiciela drobiazgu polnego. Treecat nie rozumiał, jakim cudem dwunogi mogą uważać, że wiedzą cokolwiek o tym świecie, skoro przemykały nad nim szybciej niż zimowa wichura, widząc wszystko w dole jako rozmazane smugi brązu i zieleni. Chyba że dysponowali jeszcze jakimiś zmysłami, których istnienia nawet się nie domyślał, podobnie jak oni nie wiedzieli, czym jest mowa myśli Ludu. Tyle dobrego, że tego dnia Postrach Zabójczego Kła i Cień Słońca zdecydowali się na lot poniżej wierzchołków drzew i nie rozwijali nawet specjalnie dużej prędkości, dzięki czemu Wspinający się Szybko mógł nawet sporo skorzystać z przejażdżki. Wciągając ciepłe, letnie powietrze złapał nagle całkiem nową woń, która zawsze przerażała go bardziej niż najintensywniejszy nawet odór zabójczego kła. Zapach dymu połączony z ostrymi miazmatami świeżo roznieconego ognia. Jako istoty nadrzewne, przedstawiciele Ludu aż za dobrze wiedzieli, jak groźny może być pożar lasu. Żaden drapieżnik nie był tak niebezpieczny jak ogień. Przed zabójczym kłem czy śnieżnym łowcą można było uciec, wspinając się gdzieś wysoko, a przy zespołowym działaniu udawało się nawet czasem ubić takiego napastnika, chociaż takie próby były ryzykowne. Ogień nie dawał żadnych szans. Klan mógł jedynie spowalniać jego rozprzestrzenianie się, dając młodym i słabym czas na ucieczkę. Wspinający się Szybko zadrżał i raz jeszcze sprawdził, skąd dochodzi zapach. Przy tylu zawirowaniach powietrza trudno było to dokładnie określić, ale sprawny zwiadowca nie był wcale bezradny. Stephanie nie leciała idealnie prosto, co chwila dokonywała drobnych zmian kursu, ale ani przez moment nie kierowała się w stronę, skąd dolatywała woń dymu. Przez chwilę Wspinający się Szybko gotów był nawet zignorować zagrożenie, wedle wszelkich znaków bardzo odległe i na pewno nie mające nic wspólnego z terenem Klanu Jasnej Wody. Z drugiej strony, zawsze był ciekawski i obcowanie z dwunogami nijak tego nie zmieniło.

Pamiętał też różne opowieści o obcych klanach, nawet takich, których nigdy nie zdarzyło mu się spotkać, przedstawiane przez śpiewające wspomnienia, w tym i przez jego własną siostrę. Z tej racji poczuwał się do pewnej wspólnoty nawet z tymi, którzy żyli bardzo daleko. Zwykle zwracał się w podobnych sytuacjach do Postrachu Zabójczego Kła, ale wiedział, że tym razem to nie wyłącznie ona decydowała o kierunku, w którym leciał wóz, no i była pochłonięta obsługą słabo jej jeszcze znanego urządzenia. W tej sytuacji treecat skoczył od razu na kolana Cienia Słońca. – Bleek! – odezwał się, wskazując w stronę, z której dolatywał coraz intensywniejszy zapach dymu i spalenizny. Bleek! Bleek! Jego wiara w inteligencję dwunogów okazała się jak najbardziej słuszna. Wóz niemal natychmiast zmienił kurs i skierował się tam, dokąd powinien. I nie tylko Postrach Zabójczego Kła uważała, że tak właśnie należało postąpić. Treecat nic był jeszcze zbyt wprawny w odczytywaniu blasku umysłu Cienia Słońca, ale wyczuwał, że i on zrozumiał najważniejsze. Zrozumiał, że gdzieś tam działo się coś, co leżało sprawdzić. Cokolwiek by to miało być. – Co tam się znajduje? – spytała Stephanie, sprawdzając, czy zapanuje nad wozem przy zwiększonej prędkości. – Powiedz mi, gdybyśmy zdaniem Lionhearta skręcili w złym kierunku. – Na razie wskazuje na południowy zachód – odparł Karl. – Co do reszty, muszę spojrzeć na mapę. Na pewno jesteśmy nad terenami podległymi Służbie Leśnej, ale mam niemal pewność, że są gdzieś tutaj także prywatne posiadłości. Stephanie chciałaby, żeby Karl zaczął działać szybciej, chociaż zdawała sobie sprawę, że wcale nie zwlekał ze spełnieniem jej prośby. Ogarnęło ją dziwne zniecierpliwienie, aż zastanowiła się, czy to na pewno jej własne emocje. Nie po raz pierwszy miała wrażenie, że udzielał się jej stan umysłu treecata. Coś mogło być na rzeczy. Przecież zawsze, niezależnie od tego, jak daleko od siebie byli, potrafiła wskazać kierunek, gdzie należało szukać Lionhearta, i wiedziała, że on potrafił tak samo zlokalizować jej osobę, Owszem, nie mogła równać się z nim w odczytywaniu emocji innych ludzi, ale ich więź musiała być w jakiś stopniu dwustronna. Czy to oznaczało, że Lionheartowi bardzo zależało na pośpiechu? – Spodoba ci się – powiedział ze śmiechem Karl. – Zdążamy prosto na prywatną posiadłość rodziny Franchittich. Stephanie mruknęła coś pod nosem. Nie przepadała za tą familią, a zwłaszcza za niejaką Trudy Franchitti, o rok starszą i od dawna znajdującą

się na liście osób, które należy omijać. – Może jednak nie będziemy musieli pakować się do nich. Nie mam pojęcia, co tak poruszyło Lionhearta. Gdyby chodziło o coś znajdującego się na ziemi, pewnie dawno byśmy już na to trafili, mimo że niezbyt szybko lecimy. – Też o tym pomyślałem – przyznał Karl. – I wychodzi mi, że to musi być coś, co Lionheart jest w stanie wyczuć z dużej odległości. Wejdź trochę wyżej, może coś zobaczymy. Oboje domyślili się, o jakie zagrożenie może chodzić. Było późne lato, które trwało na Sphinksie niemal piętnaście standardowych miesięcy, co pozwalało na solidne przesuszenie ściółki leśnej. Pojawienie się pożarów było tylko kwestią czasu. O tej porze roku zdarzały się praktycznie codziennie. Stephanie ostrożnie wyprowadziła wóz ponad korony drzew. Gigantyczne dęby i sosny rosły tu na tyle rzadko, że dawało się między nimi manewrować, a ponieważ Steph bardzo chciała się nauczyć prowadzenia wozu bez pomocy radaru i autopilota, wcześniej krążyli niemal nad samą ziemią. Dodatkowo w ten sposób nikt nie miał szansy podejrzeć chaotycznych manewrów prowadzonego niewprawną ręką wozu. – Tam! – odezwał się Karl, wskazując na południowy zachód. Bezwiednie powtórzył przy tym gest siedzącego na jego kolanach treecata. – Jest dym! Spojrzawszy w tę stronę, Stephanie dojrzała szarobiałe smugi snujące się ponad dywanem zieleni. Karl sięgał już tymczasem po komunikator, wybierając numer alarmowy Służby Leśnej. – Mówi Karl Zivonik. Nasze położenie to… – dodał, wysyłając jednocześnie koordynaty. – Dostrzegliśmy dym. Nie ma go wiele i unosi się chyba nad prywatnym terenem, ale pomyśleliśmy, że lepiej będzie o tym zameldować. – Odebrałam – odparła Ainsley Jedrusinski. – Jeden z naszych ptaszków meteo będzie zaraz nad tym obszarem. Daj mi chwilę. Zapadła cisza. Musieli poczekać, aż Jedrusinski sprawdzi obraz dostarczany przez satelitę i odszuka wspomniane miejsce. – Mam źródło ciepła – powiedziała w końcu. – Natężenie bez dwóch zdań przekracza akceptowalny poziom. Zwłaszcza przy tym kierunku wiatru. Zaraz kogoś tam wyślemy. Dobra robota. Bez odbioru.

Stephanie zatrzymała wóz w zawisie i spojrzała na Karla. – To co, lecimy pomóc? Karl zastanowił się chwilę. – Ainsley nie kazała nam trzymać się z daleka. No i to poniekąd nasz pożar. Ale teraz ja usiądę za sterami. – Jasne – powiedziała Stephanie, włączając autopilota i odsuwając się, by mogli zamienić się miejscami. – Żaden problem. Stephanie nie zamierzała przyznawać się do tego głośno, ale naprawdę nie miała nic przeciwko oddaniu sterów Karlowi. Nie czuła się jeszcze pewnie w roli kierowcy. Mając wreszcie wolne ręce, sięgnęła po swój komunikator i ściągnęła z sieci dane na temat źródła ognia. – Wiatr się wzmaga – powiedziała. – Jeśli nie zdarzy się jakiś cud, pożar zacznie szybko się rozprzestrzeniać. Ciekawe, co go wywołało… Karl wzruszył ramionami. – Piorun możemy wykluczyć. Zwykłe letnie burze jakoś się spóźniają. Musiał powstać na ziemi i pewnie potrwało trochę, nim ogarnął drzewa. W tej okolicy jest tak sucho, że byle co mogło go spowodować. Stephanie pokiwała głową. Karl nie powiedział najważniejszego, ale i nie musiał. Stephanie świetnie wiedziała, że na Meyerdahlu osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu procent pożarów lasów było efektem ludzkiej działalności. Niekoniecznie celowej, ale jednak. Na Sphinksie nie było tak źle, głównie dzięki znacznie mniejszej populacji, ale istoty sprawy to nie zmieniało. W czasie suszy nawet przypadkowa iskra mogła wywołać katastrofę. Każdy pożar oznaczał kłopoty, chociaż jednocześnie, i o tym Stephanie też świetnie wiedziała, pożary stanowiły naturalną składową równowagi ekologicznej. Usuwały obumarłe drzewa, zarośla i siedliska różnych leśnych zaraz. Co więcej, wiele roślin potrzebowało pogorzelisk, by prawidłowo się rozmnażać. Zwierzęta leśne też korzystały, ponieważ młode rośliny posiadały znacznie więcej wartości odżywczych, pośrednio był to więc czynnik dodatni także dla drapieżników. Niemniej mimo całej tej wiedzy Stephanie nie była w stanie traktować pożarów lasu jak zjawiska zasadniczo pożądanego. Poczerniałe kikuty drzew, ciała zwierząt, które nie zdołały uciec przed ogniem, czy zatrute dymem ptaki, leżące czasem nawet daleko od pogorzeliska, sprawiały, że myślała o pożarach zawsze w kontekście ich niszczycielskiej siły. Skuteczna walka z nimi była zawsze bardzo trudna, i to na wszystkich

planetach, na których istniały wielkie połacie lasów. Sphinx, na którym lasy porastały osiemdziesiąt procent powierzchni lądów, był światem szczególnie zagrożonym, zwłaszcza wobec specyficznych cech tutejszej flory. Na przykład ulubione przez treecaty palikowce, chociaż przypominały drzewa, w gruncie rzeczy były gąszczem tworzonym przez jedną roślinę macierzystą, rozrastającą się nieopanowanie we wszystkich kierunkach. Zniszczenie jakiejś ich połaci odbijało się niekorzystnie na stanie całego regionu, nawet jeśli był to zwykle wpływ krótkotrwały. Służba Leśna Sphinksa stawiała raczej na kontrolę naturalnych pożarów niż na ich zdecydowane zwalczanie. Nie czyniło jej to popularną wśród osadników, którzy byli zdania, że ochrona ich posiadłości powinna mieć najwyższy priorytet, i to również wtedy, gdy zdarzało im się ulokować gdzieś poza przydzielonym wcześniej terenem. W przypadku pożarów wywołanych tak czy inaczej przez człowieka sprawa była jeszcze trudniejsza, gdyż Służba Leśna brała się wówczas w pierwszym rzędzie do udzielania upomnień, nie cofając się też przed nałożeniem grzywny. I za to też regularnie zbierała cięgi. Karl przełączył się na częstotliwość rangerów, by mogli śledzić na bieżąco, jak postępuje mobilizacja sił potrzebnych, by ograniczyć zasięg powstałego właśnie pożaru. Zdaniem wielu mieszkańców planety szeregi Służby Leśnej były aż nazbyt liczne, ale w rzeczywistości zawsze brakowało im ludzi. Jedrusinski zaalarmowała już wszystkich, którzy pełnili aktualnie służbę, po czym wzięła się do poszukiwania tych, którzy mieli akurat wolne. Uruchomienie i ściągnięcie pojazdów przeznaczonych do walki z ogniem też musiało trochę potrwać. Szczęśliwie o tej porze roku wszyscy funkcjonariusze wozili ze sobą podstawowy zestaw przeciwpożarowy, obejmujący strażacki toporek, łopatę, zraszacz strażacki, ognioodporny kombinezon i takiż namiot. Wiele z tych przedmiotów wyglądało identycznie jak te w remizach starej Ziemi dobrze ponad tysiąc lat wcześniej, inne przeszły swoistą ewolucję, stając się dzięki modyfikacjom o wiele skuteczniejszymi. Toporek został wyposażony w wibroostrze, zbiornik plecowy zraszacza zawierał zaś chemikalia, które po wymieszaniu z wodą dławiły skutecznie każdy płomień. Dawni strażacy na pewno doceniliby te zmiany. Przejąwszy stery, Karl zamknął tylne okno. Treecat pozostał z przodu, na kolanach Stephanie. Gdy zmienili kurs, przestał pokazywać właściwy kierunek i trochę się uspokoił, chociaż Steph nadal wyczuwała w nim

niepokój, tym razem jednak związany chyba z ambiwalentnymi odczuciami. Instynkt nakazywał mu oddalić się od ognia, nie zmierzać w kierunku szalejącego żywiołu. Stephanie pogłaskała treecata, przewracając go na grzbiet, by poczochrać sierść na brzuchu i podrapać kotowatego pod brodą. Zwykle bardzo go to uspokajało, ale nie tym razem. Lionheart zdecydowanie odsunął ręką dłoń przyjaciółki. W tej sytuacji zaoferowała mu miejsce na oparciu fotela, gdzie przeniósł się zgrabnie, by wspierając łapę na jej głowie, skupić się na wyglądaniu przez okno. Wbrew nazwie treecaty nie miały zbyt wiele wspólnego z ziemskimi kotami, przy czym różnice nie ograniczały się do posiadania trzech par kończyn i częściowo chwytnego ogona. Miały też dłuższy, smuklejszy tułów, pokryty bardziej jedwabistą sierścią, no i były większe, mierzyły do siedemdziesięciu centymetrów długości, przy czym ogon miał drugie tyle. No i oczywiście żaden ziemski mruczek nie mógł pochwalić się dłońmi z trzema palcami oraz przeciwstawnym kciukiem. Były wszakże też i podobieństwa. Lionheart na przykład był szarobury na grzbiecie, z kremowym brzuchem, na ogonie zaś miał szereg ciemnych prążków. Było to typowe umaszczenie treecatów płci męskiej. Zielone oczy cechowały typowo kocie źrenice, pazury chowały się zgrabnie (ale były znacznie ostrzejsze niż w przypadku kota domowego), uszy były niemal żbicze, wibrysy zaś po prostu kocie. Co więcej, gdy treecaty jeżyły sierść, czyniły to tak samo jak każdy buras czy łaciatek. Stephanie czuła, że miało to miejsce także i teraz. Zastanawiała się, jak klany treecatów zwykły reagować na pojawienie się ognia. Nie miały żadnych specjalistycznych środków do zwalczania pożarów. Owszem, używały narzędzi, zwykle jednak dość prostych, jak liny, sieci, kamienne noże i takież toporki. Potrafiły ścinać gałęzie potrzebne do budowy platform sypialnych, ale nie były w stanie powalić płonącego drzewa, by ogień nie przeniósł się na sąsiednie korony. Zapewne jedynym, co mogły przedsięwziąć w takiej sytuacji, była ucieczka. Możliwie szybka i z nadzieją, że uda się wyprowadzić kocięta i starszych w bezpieczne miejsce, zanim płomienie ich dosięgną, tak by nie trzeba było patrzeć na ich śmierć, a nawet jeszcze gorzej – współodczuwać ich cierpienia towarzyszącego ogarnięciu przez wiecznie głodne płomienie. Stephanie wzdrygnęła się na tę myśl i wywołała na ekran mapę, by

sprawdzić, czy w okolicy nie ma żadnych siedlisk treecatów. Służba Leśna starała się gromadzić dane na temat terenów poszczególnych klanów i chociaż robota daleka była od ukończenia, o okolicach ludzkich siedzib wiedziano już całkiem sporo. W tym przypadku Steph mogła odetchnąć z ulgą. Żaden klan nie zamieszkiwał w pobliżu. Frank Lethbridge i Ainsley Jedrusinski przypominali jej ciągle, że nie powinna faworyzować żadnych stworzeń zamieszkujących lasy czy góry Sphinksa, jako że wszystkie one, nawet hexapumy, miały swoje miejsce w tym ekosystemie. Steph rozumiała, o co chodzi, ale mimo to treecaty były dla niej najważniejsze. Po prostu. Lubiła je nawet bardziej niż niejednego człowieka. Co więcej, nie cierpiała hexapum. Pamiętała, jakim szokiem była dla niej wiadomość, że Służba Leśna uratowała młode tej wielkiej samicy, która zginęła niecałe trzy lata wcześniej od pazurów i kłów Klanu Jasnej Wody oraz wibronoża Stephanie. Podobnie jak w przypadku wielu innych wyżej rozwiniętych drapieżników, kocięta hexapumy długo potrzebowały troskliwej opieki rodzica i usamodzielniały się dopiero w wieku kilku lat. Steph dowiedziała się o nich dopiero wtedy, gdy została rangerem na okresie próbnym i przyszła jej kolej na czyszczenie klatek oraz karmienie młodocianych potworów. Potem i ona, i Karl wzięli jeszcze udział w naradzie na temat, gdzie najlepiej będzie wypuścić odchowane drapieżniki. Oczywiście starano się, by nie przyzwyczaiły się do ludzkiej opieki, ale pewnych rzeczy nie można było uniknąć. Znały ludzki zapach i kojarzył im się zapewne pozytywnie, z jedzeniem. Wiele ją kosztowało, by nie zacząć przekonywać wszystkich, że hexapumy to niebezpieczne potwory, nie przypominać o strasznych ranach Lionhearta, który stracił przecież rękę, a także o własnych obrażeniach, chociaż dzięki szczególnemu organizmowi szybko powróciła wtedy do zdrowia i nie miała prawie żadnych śladów tamtych wydarzeń. Wiedziała jednak, że jej opinia byłaby odosobniona, a nawet więcej, czuła, że nie miałaby racji. Ostatecznie zatem w ogóle się nie odezwała. Nagle Lionheart zesztywniał. Steph pomyślała w pierwszej chwili, że to reakcja na jej niepokój. Zdarzało się już tak w przeszłości, jednak tym razem treecat nie pogłaskał jej chwytną dłonią po policzku uspokajającym gestem. Zaczął się wiercić, wskazując jakieś miejsce w dole przed nimi. Stephanie wyczuwała niemal jego frustrację spowodowaną faktem, że nie był w stanie przekazać jaśniej tego, na czym mu zależało.

– O co chodzi, Lionheart? W czym problem? Wspinający się Szybko nie uspokoił się przesadnie, gdy Cień Słońca i Postrach Zabójczego Kła dali do zrozumienia, że rozumieją jego ostrzeżenie przed pożarem. Z dotychczasowych doświadczeń wiedział, że dwunogi traktują to zagrożenie podobnie poważnie jak Lud, jednak miast tylko przed nim uciekać, walczyli z nim swoimi sposobami. Widział kilka takich akcji podczas szkolenia, które przechodzili jego przyjaciele, nie miał tylko pojęcia, na jakiej postawie w niektórych przypadkach pozwalano ogniowi płonąć, w innych zaś go gaszono. Pewne jednak było, że niezależnie od wszystkiego nie zostanie on zignorowany. Siedząc wygodnie na oparciu fotela swojej przyjaciółki, uznał, że nie zaszkodzi ostrzec jeszcze innych przed zagrożeniem. Nie miał talentu śpiewających wspomnienia i nie był w stanie komunikować się z innymi klanami, ale wiedział, że blask jego umysłu jest silniejszy niż w przypadku większości treecatów rodzaju męskiego, a zyskał jeszcze na wyrazistości po adopcji Postrachu Zabójczego Kła. Co więcej, jego siostra. Śpiewająca Prawdziwie, uchodziła za jedną z najlepszych w swoim pokoleniu, istniała więc szansa, że nawet przy tej odległości zdoła się z nią porozumieć. Ona przekazałaby już informację dalej, by dotarła także do innych klanów. W ostateczności mógł liczyć też, że natrafi na jakiegoś łowcę, który zgodzi się pośredniczyć w nawiązaniu kontaktu. Wspinający się Szybko wysłał więc wezwanie i otworzył umysł w oczekiwaniu odpowiedzi. Otrzymał ją niemal natychmiast, nie był to jednak głos jego siostry. Należał do nieznanego mu treecata, który musiał na dodatek znajdować się bardzo blisko. Pomocy! – zawołał. – Ogień osaczył mnie i mojego brata! Pomocy! W jego wołaniu wyczuwało się głęboką desperację, a nawet rozpacz właściwą tym, którzy stracili już nadzieję na ratunek. Oprócz samej wiadomości przekazał też dość fragmentów obrazu, by Wspinający się Szybko mógł od razu zorientować się, gdzie właściwie szukać obu treecatów. Znajdowały się wysoko na sośniaku rosnącym w zagajniku podobnych mu drzew. Nie była to dobra nowina, i to z kilku powodów. W odróżnieniu od palikowców, sośniaki nie wypuszczały długich konarów, łączących je z innymi drzewami. Były też cienkie na końcach i nawet korniki rzadko mogły się na nich utrzymać, o treecatach nie wspominając. Co gorsza, łatwo i

gwałtownie się paliły. Obaj uciekinierzy znaleźli się w pułapce niemalże bez wyjścia, chociaż ogień nie dosięgnął jeszcze miejsca, w którym się schronili. Możecie zejść? Poszukać innego drzewa? – spytał Wspinający się Szybko. Nie – usłyszał natychmiast od treecata, którego imię brzmiało Lewopręgowany. – Na dole wszystko już płonie. Próbowaliśmy uciekać, bo mój brat powiedział, że jeśli pobiegniemy dość szybko, to nam się uda, ale poparzył sobie tylko nogi i ręce. Potem wdrapaliśmy się na tego sośniaka w nadziei, że wiatr poniesie ogień dokąd indziej, ale… Wspinający się Szybko w pełni rozumiał sytuację. Tak naprawdę obcy treecat nie tyle szukał pomocy, bo przecież nie mógł już na żadną liczyć, ile chciał, by ktoś przekazał ich klanowi, co się z nimi stało. Tak, by bliscy wiedzieli i nie tkwili w daremnej nadziei czy zbyt długiej żałobie. W czasach przed pojawieniem się dwunogów nic więcej nie mógłby uczynić. Tragedia byłaby nieunikniona i po obu treecatach pozostałoby tylko wspomnienie w pieśni. Teraz jednak… Cała rozmowa z uwięzionymi treecatami zajęła ledwie kilka chwil i zaraz po jej zakończeniu Wspinający się Szybko stanął na tylnych łapach i wskazał ręką na konkretny fragment lasu. Starał się być jak najbardziej sugestywny, upewniając się jednocześnie, że dobrze rozpoznał grupę drzew z wysokim sośniakiem. Postrach Zabójczego Kła wydała serię dźwięków, spośród których zrozumiały był dla treecata tylko ten, który oznaczał jego nowe imię. Wyczuł jednak, że bardzo chciała mu pomóc, poznać przyczynę jego niepokoju. Gdy odezwała się znowu, nie miał już wątpliwości, że coś do niej dotarło. Pojęła, że nie chodzi o sam ogień, ale o coś jeszcze, coś, co pojawiło się ledwie moment temu. Nadal jednak nie miała pojęcia, czego rzecz dotyczy, i bardzo ją to frustrowało. – Bleek! – zawołał w desperacji, żałując, że nie potrafi wyrazić się bardziej precyzyjnie. – Bleek! – Spokojnie, Lionheart – powiedziała łagodnym tonem Stephanie. Treecat spłynął z oparcia fotela na kolana przyjaciółki i stanąwszy tam, obrócił się do niej twarzą w ten sposób, że jego stopy pozostały skierowane w przeciwnym kierunku. Przy naprawdę elastycznym kręgosłupie nie był to większy problem. Położywszy jedną dłoń na policzku Stephanie, spojrzał jej głęboko w oczy. – Bleek – oświadczył rozpaczliwie, po czym złapał dwa kosmyki włosów dziewczyny i pociągnął je.

Steph mimowolnie zwróciła głowę tam, gdzie chciał, i spojrzała w dół. Nie miała wielkiego wyboru, zważywszy na siłę treecata. – Karl – powiedziała lekko zduszonym głosem. – On chyba chce nam powiedzieć, że w dole jest coś, co wymaga naszej uwagi. – Jasne, że w dole, a nie na górze – odparł Zivonik. – Lecimy nad lasem i nad nami nic nie ma. Mimo osobliwego podsumowania sytuacji Karl sprowadził wóz trochę niżej. Stephanie wyraźnie wyczuła chwilę, gdy Lionheart przestał ciągnąć ją za włosy. – Chyba jesteśmy na dobrej wysokości. Możemy tutaj zawisnąć? – Bez trudu – mruknął Karl. – Wkoło rosną tylko sosny, a one zostawiają zwykle sporo miejsca między sobą. Z palikowcem byłoby trudniej. Gdzie teraz? Treecat ponownie przyjął postawę psa tropiącego. – Nadal przed siebie – powiedziała Steph. – Powiem ci, gdyby wskazał inny kierunek. – Tyle że to będzie prosto w ogień. Zerknij na mapę satelitarną. Stephanie wywołała na ekran aktualny obraz sytuacji monitorowanej przez Służbę Leśną. – Centrum pożaru leży bardziej na zachód – odparła. Na moje oko na terenie posiadłości Franchittich. Niemniej wiatr spycha ogień w tę stronę, dokładnie na niedalekie skupisko sosen. – Niedobrze. Bardzo niedobrze – stwierdził Karl. – One się świetnie palą. Stephanie przytaknęła. Na kursie obrony przeciwpożarowej dowiedziała się, że najstarsze drzewa najczęściej ściągają pioruny. Osiągnąwszy ten etap cyklu życiowego, w którym dalszy wzrost nie był możliwy, stawały się punktami zapalnymi w puszczy. Ogień w naturalny sposób oczyszczał teren, użyźniał ziemię popiołami i sprzyjał młodej roślinności, która nie musiała zmagać się z pokrywającymi ściółkę żywicznymi złogami. Teraz mogła zobaczyć, jak wygląda to w praktyce. Pomagała już z Karlem przy kilku operacjach, ale zawsze jako wsparcie: dostarczając sprzęt, koordynując łączność czy odpowiadając na pytania okolicznych mieszkańców. Po raz pierwszy mieli bezpośrednio zetknąć się z ogniem, żywiołem groźnym i nieprzewidywalnym. Pora była przypomnieć sobie wszystkie ostrzeżenia, których się nasłuchali. – Lionheart pokazuje teraz trochę inny kierunek – zameldowała Stephanie po kilku minutach.

– Bardziej na południe. Przełożyła to na konkretny namiar kursowy i podała go Karlowi, który zaraz lekko skręcił. Powtarzało się to jeszcze kilka razy. – Chyba domyślam się, dokąd nas prowadzi – dodała Steph. – Porównałam to z mapą pożaru. Widzisz ten jęzor ognia, który wysforował się przed resztę płomieni? Jeszcze nie wszystkie drzewa tam się palą, ale to kwestia czasu. – Dlaczego sądzisz, że to właśnie tam? – spytał Karl, ponownie zmieniając kurs i lekko przyspieszając. – Przypuszczam, że ktoś został tam uwięziony. Jakiś treecat. I my jesteśmy jego jedyną szansą na ocalenie.

Rozdział II Nadciągamy – przekazał Lewopręgowanemu Wspinający się Szybko, gdy tylko był już pewny, że Postrach Zabójczego Kła zrozumiała jego komunikat i pojazd kieruje się we właściwą stronę. – Czy twój brat może chodzić? Odpowiedź była mniej zborna niż wcześniej, co musiało być skutkiem narastającego gorąca i obecności coraz gęstszego dymu. Drzewo było jedynym miejscem, dającym w podobnych przypadkach jakąś szansę na ratunek, ale nie chroniło przed duszącym dymem. Owszem, można było próbować wspiąć się jeszcze wyżej, ale wszystko sugerowało, że oba treecaty tkwiły już na ostatnich w miarę wytrzymałych gałęziach blisko samego wierzchołka. Nadciągacie? – spytał słabo Lewopręgowany. – Jak niby? Płomienie liżą już pień tuż pod nami. Ten sośniak jest najwyższy w okolicy, ale i tak niewiele czasu mu zostało. Przekaz nie pojawił się od razu cały, ale w częściach, jakby coś utrudniało treecatowi koncentrację. Zapewne walczył o oddech i starał się jednocześnie trzymać jakoś gałęzi. Poza tym był wyraźnie pełen lęku o swojego brata. Wspinający się Szybko miał wrażenie, że przytomny kotowaty wpełzł pod jego ciało, by chociaż w ten sposób ochronić rannego przed gorącem, i podtrzymywał go, wiedząc, że poparzone łapy nie dają zbyt pewnego oparcia. Możliwe zatem, że jego brat nie będzie w stanie poruszać się samodzielnie. Zapewne był ledwie przytomny. Całkowite omdlenie mogło skończyć się upadkiem w szalejące na dole płomienie. Wspinający się Szybko obejrzał się przez ramię na Postrach Zabójczego Kła. – Bleek! – odezwał się, by odwrócić jej uwagę od małego urządzenia, które trzymała w dłoni. Gdy uniosła głowę, treecat udał, że szybko dokądś biegnie. Nie było łatwo to uczynić bez ruszania się z miejsca, ale jego przyjaciółka szczęśliwie zrozumiała i powiedziała coś do Cienia Słońca. Wspinający się Szybko poczuł zaraz silniejsze wibracje pojazdu,

świadczące o zwiększeniu jego prędkości. Lecieli teraz znacznie mniej ostrożnie i co rusz ocierali się o wierzchołki drzew i drobne gałęzie. Postrach Zabójczego Kła wydała kilka ponaglających dźwięków i zaczęła pilnie lustrować drzewa znajdujące się przed nimi. Treecat też zdał się teraz bardziej na własne oczy. To, co wnet ujrzał, sprawiło, że zjeżyła mu się sierść na grzbiecie. Oba treecaty tkwiły na najwyższym sośniaku w tej części lasu. Były blisko wierzchołka drzewa, który przechylał się pod ich ciężarem na bok. Płomienie dotarły już bardzo blisko, z miejsca spopielając co mniejsze gałązki, większe zaś pochłaniając w paru kęsach. Wiatr nasilał się coraz bardziej, nie tylko ten naturalny, ale także ten pod postacią rodzącej się z wolna burzy ogniowej, wywołanej narastającym gorącem. Od chwili, gdy pożar zaczął ogarniać zagajnik sosen, przybrał wyraźnie na sile, wzmocniony łatwopalną żywicą. Wśród odgłosów pracy pojazdu pojawił się nowy ton: to klimatyzacja zaczęła intensywnie chłodzić wnętrze. Pojawił się też wyraźnie wyczuwalny zapach dymu i Wspinający się Szybko poczuł lekkie ukłucie paniki. Pojazd wydawał mu się nadzwyczaj szczelny i wdarcie się do jego wnętrza woni z zewnątrz było czymś nowym. Treecat zwykł pokładać tak wielką wiarę w możliwości dwunogów, że sprowadził ich tutaj, nie myśląc nawet o możliwych zagrożeniach. Oby nie okazało się, że tym samym wciągnął ich wszystkich w pułapkę… – Widzę go! – zawołała Stephanie. – Chociaż nie. To są dwa treecaty. Dwa, na tym przegiętym wierzchołku sosny! Natychmiast przepełzła na tylne siedzenie, by założyć leżący tam ognioodporny kombinezon. Był to model ratunkowy, zrobiony z bardzo wytrzymałego na wysoką temperaturę materiału, wyposażony w tworzące całość z nogawkami buty i szczelny kaptur. Dorosłemu trudno byłoby go nałożyć w ciasnym wnętrzu wozu, ale czternastoletnia Stephanie była na tyle wygimnastykowana, by sobie z tym poradzić. Sprawnie upchnęła kręcone włosy pod kapturem i nałożyła na twarz maskę. Wbudowane w skafander słuchawki miały bezpośrednie połączenie z systemem łączności wozu, gogle były wyposażone w dodatkowy wyświetlacz. Karl skierował wóz do płonącej sosny. Szczęśliwie te właśnie drzewa

zrzucały niżej usytuowane gałęzie w miarę wzrostu, mieli więc dobre podejście. Chłopak trzymał pewnie ręce na sterach, ale nawet pomoc autopilota nie mogła zniwelować ostrych turbulencji wywołanych prądami wznoszącymi. – Co zamierzasz, Steph? – spytał Karl, nie odrywając oczu od przedniej szyby. – Ktoś musi je zdjąć – odparła dziewczyna. – Jestem pewna, że Lionheart uprzedził je, że lecimy na ratunek, ale sam nie zdoła tu nic zrobić. Jak blisko możesz mnie wysadzić? – Na tej dużej gałęzi dwa metry pod treecetami – odparł Karl. – Chyba. – Mam antygrawitator. Cokolwiek się stanie, nie spadnę. Nie musiała dodawać, że nie oznaczało to rozwiązania wszystkich problemów. Moduł antygrawitacyjny dawał możliwość swobodnego przemieszczania się w górę i w dół, ale niewiele więcej. Nie był urządzeniem pozwalającym na latanie, jakby było się ptakiem, ogień zaś podchodził już bardzo blisko. Gdy wóz zawisł już obok gałęzi, Stephanie otworzyła tylne drzwi. Dym zaraz wdarł się do środka, wywołując atak kaszlu tak u Karla, jak i u Lionhearta. Steph pomyślała jeszcze, że mogłaby podać chłopakowi maskę z jego zestawu, ale nie chciała tracić więcej czasu. Lionheart nie próbował nawet wyjść za nią. Gdy stanęła na gałęzi, poczuła kołysanie, wywołane nie tylko jej ciężarem, ale także wirującymi prądami gorącego powietrza. Gogle automatycznie dostosowały się do półmroku, ale niewiele to pomogło, zważywszy na oślepiający blask płomieni przebijających się co chwila przez kłęby ciemnego dymu. Skafander chronił ją przed ognistymi jęzorami, chociaż gdyby wystawiła się dłużej na ich działanie, i tak mogłaby doznać oparzeń. Stephanie już dawno temu przekonała się, że nie zwykła tracić głowy nawet w takich sytuacjach, w których wielu dorosłych zachowywało się niczym bezradne dzieci. Tak właśnie było, gdy walczyła z hexapumą, i teraz też zdołała natychmiast skoncentrować całą swą uwagę na zadaniu, które ją czekało. Na strach przyjdzie czas później. Przesuwając się ostrożnie w stronę pnia, oceniła sytuację na górze. Z daleka widziała tylko, że oba treecaty tkwią uczepione wierzchołka, teraz zaś mogła dostrzec, że jeden z nich, ten znajdujący się bliżej drzewa, trzymał

drugiego, nie pozwalając mu spaść. Dodatkowo owinął ogon wokół cienkiego w tym miejscu zwieńczenia pnia. Drugi treecat kończyny miał bezwładne, ale bez dwóch zdań oddychał. Pierwotnie zamierzała spróbować przenieść do wozu tego, który znajdował się niżej, czyli jedynego przytomnego, ale musiała zmodyfikować swój plan. Gdy była już dokładnie pod nimi, dotknęła jego łapy. Odwrócił się i spojrzał na nią przekrwionymi oczami, w których nie było jednak ani śladu paniki. Steph domyśliła się, że Lionheart musiał uprzedzić go o nadchodzącym ratunku i wyjaśnić, pod jaką postacią się pojawi. Wyczuła drżenie smukłego ciała, które wynikało najpewniej z wysiłku związanego z długotrwałym podtrzymywaniem nieprzytomnego towarzysza. Kotowaty syknął też lekko, co było równie zrozumiałe. – Nie obawiaj się, nie będę cię spod niego wyciągać – powiedziała Steph w nadziei, że sam ton jej głosu podziała uspokajająco, a Lionheart wyjaśni resztę. – Ten drugi za dużo dymu się nałykał? Zobaczmy, czy dam radę go ruszyć. Gdy sięgnęła w stronę nieprzytomnego treecata, nie usłyszała syknięcia. Ten kotowaty zastrzygł tylko uszami, ale nie otworzył nawet oczu. Działając, jak mogła najszybciej bez utraty równowagi, Steph objęła tułów stworzenia, przygotowana na ciężką walkę o oderwanie jego pazurów od pnia. Wiedziała, że może nie być to łatwe, zważywszy na to, że chodziło aż o sześć łap, wyposażonych w pazury znacznie większe i silniejsze od kocich, zdolne w razie potrzeby poradzić sobie nawet z wyprawioną skórą czy specjalnymi wzmocnionymi materiałami. Stan jej własnej garderoby po paru tygodniach znajomości z Lionheartem był dla niej dodatkową nauką. Dla niego też, bo nauczył się w końcu ostrożnie obchodzić z ludzką odzieżą. Okazało się jednak, że kotowaty trzymał się drzewa tylko dłońmi. Pozostałe cztery kończyny miał paskudnie poparzone. Gdy poczuł jej dotyk, poluzował pazury, chociaż nadal nie było łatwo oderwać go od kory. Stephanie pracowała nad tym dłuższą chwilę, starając się go nie urazić, chociaż wiedziała przecież, że w razie niepowodzenia czeka go los znacznie gorszy. Karl utrzymywał stałe połączenie ze Stephanie, na wszelki wypadek takie tylko na ich użytek. Bezosobowym głosem relacjonował przez cały czas sytuację wkoło, co było jednak bardzo pomocne.

– Steph, płomienie są metr pod tobą. Gałąź, na której stoisz, zaczyna dymić. Niebawem się zapali. – Prawie go mam – odparła Stephanie. – Ten drugi chyba przejdzie sam. Nie uwierzysz, ale trzymał cały czas tego pierwszego. – Widziałem. Pospiesz się. Steph robiła, co mogła, wmawiając sobie jednocześnie, że gorące łzy, które napłynęły jej do oczu, musiały zostać wywołane jakimiś śladowymi ilościami dymu, wtłoczonymi jakoś przez podmuchy wiatru pod maskę. Zdawała sobie sprawę, ile bólu musiał znieść poparzony treecat. Raz kłapnął zębami, jakby chciał ją ugryźć, ale w porę się powstrzymał. W końcu, gdy płomienie lizały już jej stopy, oderwała go od drzewa i objęła ramionami. Nie był tak ciężki, jak oczekiwała, ale i tak omal nie straciła równowagi. Zachwiała się lekko, ale udało się jej ustać na nogach. – Steph! – Idę! Ku jej wielkiej uldze, gdy tylko wzięła poszkodowanego, drugi treecat zrezygnował z niewygodnej pozycji, w której spędził wiele długich chwil, po czym pobiegł w stronę wozu. Wyraźnie starał się przy tym jak najmniej dotykać gorącej gałęzi, ale szybko dotarł na miejsce. Widząc otwarte drzwi pojazdu, wahał się przez chwilę, namierzając kołyszący się w prądach powietrza cel. Lionheart wychynął na moment na zewnątrz, kiwając na obcego i ponaglając go. Wyciągnął też jedyną dłoń, by go złapać. Być może widząc jego ryzykowne zachowanie, tamten nie czekał dłużej. Stephanie pojawiła się zaraz po nim. Czując, jak gałąź pod nią zaczyna się poddawać, też niemal skoczyła w otwarte drzwi. – Chowaj nogi! – krzyknął Karl. – Zmywamy się stąd. Stephanie wciągnęła nogi do środka, co pozwoliło na zamknięcie drzwi. Niemal w tej samej chwili wóz wystrzelił w górę i gwałtowne kołysanie ustało. – Lecimy do ciebie – powiedział Karl, który jakimś cudem zdołał jednak nałożyć maskę i gogle. – Rozmawiałem z twoim tatą, jest w domu. Uprzedziłem go, że przywieziemy pacjenta. Mocno jest poparzony? – Chyba nie aż tak bardzo – odparła Stephanie. Obróciła się ostrożnie na zatłoczonym teraz tylnym siedzeniu. Nieprzytomny kotowaty leżał ciągle na jej kolanach.

Lionheart siedział obok tego drugiego treecata i mruczał z cicha, wyraźnie chcąc go uspokoić. – Dobra robota, Lionheart – powiedziała Steph z uśmiechem. Bleeknął i uniósł kciuk w geście, którego nauczył się od ludzi. Potem pokazał jej, by położyła rannego między nim a obcym treecatem. Obaj zaraz przytulili się do niego i dało się słyszeć podwójne, głośne mruczenie. Stephanie pamiętała, że klan Lionhearta podobnie zaopiekował się nią, gdy siedziała ranna i obolała po walce z hexapumą, tak więc rozumiała, w czym rzecz, i nie przeszkadzała. Przeszła nawet na przednie siedzenie, by treecaty miały więcej miejsca dla siebie. Karl zdjął już maskę i gogle, które wisiały mu teraz na szyi. Steph też zdjęła swoje, ale zostawiła kombinezon ognioodporny. – Jakim cudem po nie sięgnąłeś, trzymając jednocześnie stery? – spytała. – Niezły wyczyn. – Po prawdzie to Lionheart mi je podał – odparł ze śmiechem Karl. – Zanosiłem się kaszlem i pilotowanie było coraz trudniejsze, aż nagle zobaczyłem treecata podającego mi maskę i bleekającego, jakby coś go opętało. Gdy wziąłem, dostałem jeszcze gogle. – Dobrze się sprawił! – Musimy wspomnieć o tym doktor Hobbard – dodał chłopak. – To jednoznaczny dowód na to, że one są po ludzku inteligentne. Cokolwiek by sobie gadali, są i już. – Po ludzku inteligentne – prychnęła Stephanie. – Oboje znamy ludzi, którzy im pod tym względem do pięt nie dorastają. Lionheart bleeknął radośnie i poklepał Stephanie po ramieniu. – Zgadza się z nami – powiedziała dziewczyna i w końcu zwróciła uwagę na gwar rozmów dobywający się z nastawionego na częstotliwość Służby Leśnej komunikatora. Właśnie, zameldowałeś naszym o tej historii? Wciąż czuła dreszcze, gdy przychodziło jej określić Służbę Leśną Sphinksa mianem „naszych”. Nie przyzwyczaiła się jeszcze do myśli, że do niej należy, chociaż po prawdzie oboje z Karlem byli jeszcze na okresie próbnym i ciągle zaliczali jakieś szkolenia. Czymś nowym było też zwracanie się w godzinach pracy do Franka i Ainsley w oficjalny sposób, zamiast po imieniu. Ani na chwilę nie zapominała, że zarówno oni, jak i wszyscy inni, niezależnie od rangi, nadzorowali i obserwowali pilnie ich postępy. Naprawdę wszyscy, z szefującym całości rangerem Sheltonem. – Owszem – odparł Karl z lekkim skrzywieniem ust. – Powiedziałem im,