a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Dawn Barker - Pozwól jej odejść

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Dawn Barker - Pozwól jej odejść.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 53 osób, 60 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 282 stron)

Tytuł oryginału LET HER GO Copyright © Dawn Barker, 2014 All rights reserved Projekt okładki Agencja Interaktywna Studio Kreacji www.studio-kreacji.pl Zdjęcie na okładce © Rekha Garton/Trevillion Images; GTeam/Fotolia.com Redaktor prowadzący Joanna Maciuk Redakcja Joanna Habiera Korekta Sylwia Kozak-Śmiech ISBN 978-83-8069-557-6 Warszawa 2016 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

Dla Isobel, Isli i Olivii

PROLOG Zoe odwróciła się i ogarnęła spojrzeniem morze. Stała przygarbiona, tuląc podbródek do główki niemowlęcia, maleńkiej dziewczynki, którą przyciskała do piersi, jak gdyby były jednym ciałem, jak gdyby mogła schować ją w swoim sercu, skąd nikt jej nie zabierze. Czy to właśnie by czuła, gdyby ją urodziła? Najchętniej zamknęłaby Louise w takim miejscu, gdzie na zawsze pozostałaby maleńkim dzieckiem, nieświadomym otaczającego je świata. Tam dziewczynka miałaby pewność, że Zoe nigdy nie pozwoli jej odejść. Kiedy były same, tylko we dwie, nie liczył się nikt inny: ani siostra Zoe, ani nawet jej mąż. Zebrała długie poły swojego swetra i otuliła nimi Louise, skuloną w nosidełku. Nasiąknięte wilgocią kosmyki włosów, porwane podmuchem morskiego wiatru, smagnęły Zoe po twarzy i przylgnęły do mokrych policzków. Chwyciła sweter jedną dłonią, a drugą zgarnęła włosy, które skręciła w palcach i wepchnęła za kołnierz. Wiedziała, że nie powinna wynosić Louise na zewnątrz, gdzie mocno wiało, ale na pokładzie mogła przynajmniej utkwić wzrok w linii horyzontu i mieć nadzieję, że mdłości ustąpią. Nie chciała wymiotować. Nie było przy niej nikogo, kto przytrzyma dziecko, gdy ona zacznie wymiotować zgięta wpół. Poza tym nie przyszło jej do głowy, żeby wrzucić do torby podręcznej ubrania na zmianę, także w walizce leżącej obecnie w bagażowni miała tylko kilka rzeczy zapakowanych w pośpiechu. Prom uniósł się na fali i przez chwilę wydawało się, że zawisł w powietrzu. Zoe zobaczyła, jak przed dziobem otwiera się głęboka, ciemna dolina. Potem kadłub opadł. Poczuła szarpnięcie w żołądku i chwyciła się poręczy; prom stoczył się po zboczu fali, po czym uderzył w powierzchnię oceanu, a siła wstrząsu odbiła się głębokim echem w kościach i zębach Zoe, która starała się oddychać ustami, aby nie czuć obrzydliwego smrodu spalin z silników. Uniosła twarz, by zaczerpnąć świeższego powietrza, ale natychmiast mdłości zamąciły jej w głowie i chwyciły za gardło, grożąc torsjami. Płynęła tym promem już kiedyś, dawno temu; przez całą drogę do Perth wymiotowała do białych papierowych torebek, a Lachlan masował jej plecy. Wtedy potrafiła znieść nudności, bo były potwierdzeniem, że nosi w sobie dziecko. Kiedy ustały, powinna poczuć ulgę, lecz wiedziała, że nastąpiło to za szybko, zbyt nagle. Po raz kolejny – który to już? – nie zdołała

utrzymać ciąży. Znów utkwiła wzrok w horyzoncie, czekając, aż ukaże się wyspa Rottnest. W pogodny dzień widywała ją przez okna samochodu w drodze do Fremantle; szosa biegła równolegle do ciągnących się całymi kilometrami białych plaż, a wyspa wyłaniała się w oddali z Oceanu Indyjskiego. Czasem w rozmigotanym powietrzu widziało się dwie wyspy, a niekiedy nawet trzy, jedną na drugiej, drżące na tle błękitnego nieba. W dzieciństwie Zoe słyszała od Nadii, że ten miraż to dzieło duchów więzionych tam skazańców, którzy zmarli na wyspie z zimna, głodu i wyniszczających chorób, samotnie, w cuchnących wilgocią celach – a także tych, których rozszarpały białe żarłacze, gdy próbowali uciec. Nadia mówiła, że to złudzenie optyczne przypomina syreni śpiew: w ten sposób duchy wabią przepływające statki, kierują je na rafę koralową, aby się rozbiły. Podobno głosy zmarłych więźniów są uwięzione w muszlach porozrzucanych na plażach Rottnest. Nadia ostrzegała Zoe, żeby nie trzymała tych muszli długo przy uchu, bo spadnie na nią klątwa. Gdy przyjeżdżały tam na wakacje, Zoe leżała w nocy na dolnym posłaniu ich piętrowego łóżka i nie była w stanie zasnąć, bo mogłaby przysiąc, że słyszy upiorny śpiew w szepcie fal muskających piasek na brzegu. Zaciskała wtedy piąstki, trzymając kciuki za wszystkich kapitanów przemierzających ocean, życząc im, aby zobaczyli światło latarni morskiej i nie skończyli na dnie zatoki. Prom podskoczył na fali, a Zoe ponownie chwyciła się poręczy. Metal był zimny i śliski od rozpylonej w powietrzu wody. Rozsunęła nieco stopy i starała się uginać nogi w kolanach zgodnie z ruchami pokładu, aby jej tułów, a wraz z nim dziecko, pozostały nieruchome. Przytrzymała się poręczy jedną dłonią, by poprawić różową wełnianą czapeczkę na główce Louise. Ze wszystkich stron otaczał je ocean, burzył się i kłębił. Nawet latem, gdy jego wody były turkusowe i spokojne, Zoe nie lubiła wypływać na głębinę. Musiała czuć pod stopami grunt, piaszczyste dno, nie wodorosty kołysane falą pływową, i nie skały, gdzie można natknąć się na trujący kolec jakiejś ryby albo parzącą mackę meduzy. Otarła oczy wierzchem wolnej dłoni; na skórze pozostała wilgoć, łzy rozpłynęły się wśród kropel słonej, kleistej wody morskiej, którą miała na policzkach, czerwonych i szczypiących od wiatru i chłodu. Rzuciła okiem za siebie i zajrzała do pomieszczenia dla pasażerów przez zalaną słoną wodą szybę w drzwiach. Na promie było tylko kilka osób. Jedno miejsce zajmował

rozwalony niedbale wysoki, szczupły mężczyzna w jaskrawej kurtce, ze słuchawkami na uszach. Wyglądał przez okno, kiwając lekko głową w rytm swojej muzyki. Para w średnim wieku usiłowała robić zdjęcia przez okno, nie zważając na kołysanie. Kobieta o rumianej twarzy i ciemnych, mocno ściągniętych, kręconych włosach gawędziła ze stewardem przy barze. Zoe zachwiała się znów, gdy prom przechylił się na prawo. Prawa burta to bakburta czy sterburta? Lachlan na pewno to wie. Nie, poprawka: kiedyś wiedział. Od dawna nie wypływał na ryby albo na langusty. Przed dziobem promu wyspa rosła w oczach: wyłoniły się białe plaże, molo, latarnia. Wiatr wzbijał w powietrze chmury piasku i obsypywał nim najeżone skałami wybrzeże. Zoe chciała zawołać kogoś, poprosić o pomoc. Wolała nie być tutaj sama, ale co jej pozostało? Wzdrygnęła się i westchnęła ciężko. Nie jestem przecież sama, upomniała się w duchu. Jest ze mną Louise. Moja córka. Moja i tylko moja. Prom płynął już wolniej, zbliżał się do molo. Zoe wróciła chwiejnym krokiem do pomieszczenia dla pasażerów, wstrzymując oddech, żeby nie czuć stęchlizny z wiecznie wilgotnych siedzeń. Stąpając niepewnie, zeszła po stromych schodach prowadzących do wyjścia. Stanęła za plecami turystów, gdy steward opuszczał pochylnię, a potem przeszła ostrożnie po śliskiej kładce, jedną dłoń cały czas trzymając na plecach Louise. Wzdrygnęła się na ryk wiatru. Po lewej stronie miała nadbrzeżny pub z ogródkiem piwnym; było tam pusto, plastikowe krzesła, odwrócone do góry nogami, stały oparte o stoły. Obejrzała się za siebie, w stronę promu. Załoga była zajęta wyładunkiem, właśnie pojawiła się paczka z gazetami i czasopismami. Skraj papierowego opakowania łopotał na wietrze i obijał się o plastikową taśmę spinającą paczkę. Obok stanęły skrzynki z piwem i winem, pudła z chlebem. Rowery. Zoe przełknęła ślinę i spojrzała w kierunku, gdzie majaczył stały ląd. Na linii horyzontu sterczały potężne czerwone dźwigi w porcie miasta Fremantle oraz wyniosłe araukarie na plaży Cottesloe, gdzie latem wiele razy widziała na własne oczy, jak tysiące ludzi wskakują do wody, aby pokonać wpław dwadzieścia kilometrów, które ona właśnie przepłynęła na pokładzie promu. Lachlan też kiedyś tego dokonał, w czteroosobowej ekipie. Zoe przypomniała sobie wczorajszy dzień i jego twarz: stał nad nią, oczy miał pełne nienawiści, a zęby mocno zaciśnięte. Czy on się w ogóle zorientował, że jej nie ma? Raczej nie; myśli pewnie, że Zoe pojechała do rodziców.

Ciekawe, co oni sobie pomyślą, kiedy zrozumieją. A Nadia? Czy spróbują ściągnąć ją z powrotem? Strach ścisnął ją za gardło; starała się go pokonać, powtarzała sobie w duchu, że przecież nie wiedzą, gdzie jej szukać. Z tylnej kieszeni dżinsów wyjęła telefon, rzuciła okiem na wyświetlacz. Lachlan nie zadzwonił. Próbowała wmówić sobie, że czuje ulgę, ale była rozczarowana. Zacisnęła mocno pięści, aż paznokcie wbiły się w skórę. Nie zamierzała dołączyć do tych kobiet, które usprawiedliwiają swoich mężów. Lachlan wszystko popsuł; poszedł Nadii na rękę. Zoe zarzuciła torbę na ramię i przytuliła na chwilę policzek do główki Louise, do jej drapiącej wełnianej czapeczki. Mój skarb, pomyślała. Nie pozwolę, żeby Nadia cię zabrała, nie teraz, kiedy tyle razem przeszłyśmy. Patrzyła, jak obsługa ładuje jej bagaże do furgonetki dostawczej, która była jednym z nielicznych pojazdów mechanicznych na wyspie. Zoe ruszyła przed siebie, pod górę, do informacji turystycznej, gdzie miała odebrać klucze do wynajętej kwatery. Zacisnęła mocno powieki, mając nadzieję, że nie ma opuchniętych, zaczerwienionych oczu. Gdyby jej tutaj szukali, ktoś potwierdziłby pewnie, że owszem, widział kobietę z małym dzieckiem. Przypłynęła sama. Płakała. Zoe odetchnęła głęboko i przyspieszyła kroku. Nie, nikomu nie przyjdzie do głowy szukać ich tutaj. A ona potrzebowała gdzieś się zaszyć, na jakiś czas, żeby przemyśleć sprawy i zadecydować, co zrobi. Z Lachlanem. Z Nadią. Z Louise.

ROZDZIAŁ PIERWSZY TRZY LATA WCZEŚNIEJ Zoe zatrzymała się na schodku przed drzwiami domu rodziców, przyglądając się dwóm balonom z helem, które przywiązano do klamki. Ze środka dobiegał stłumiony rytm muzyki, przez który przebijały się śmiechy i pobrzękiwanie kieliszków. Już się zaczęło. – Wszystko gra? – Lachlan stanął obok i delikatnie wziął ją za rękę. Odpowiedziała mocniejszym uściskiem, ale nie ruszyła się z miejsca. – Chyba nie dam rady. – Pokażemy się tylko i zaraz wracamy do siebie. Obiecuję. – Puścił jej dłoń i objął ramieniem w talii. Zoe skinęła potakująco głową i zamknęła na chwilę oczy. Wiedziała, że jeśli tam nie wejdzie, to potem będzie musiała odpowiedzieć na stanowczo zbyt wiele pytań. Otworzyła oczy i spojrzała na Lachlana, przywołując uśmiech na twarz. On też się uśmiechnął i otworzył drzwi. Przed nimi znajdował się wąski korytarz, w którym zobaczyli kolejne balony; na ich napiętych, metalicznoniebieskich powłokach widniały rozciągnięte, zniekształcone cyfry, szóstka i zero, a każdy z nich unosił się na sznurku przyciśniętym książką. Ten pomysł mama Zoe musiała podpatrzyć w jakimś magazynie. Zoe przestąpiła próg i zaczęła odganiać się od balonów, które ją otoczyły. Lachlan wszedł za nią i zamknął drzwi. Muzyka to był oczywiście Paul Simon, ulubieniec jej ojczyma. Na każde łupnięcie głębokich basów jej ciało odpowiadało wibracją. Hałas przenikał ją na wskroś, gruchotał aż w miednicy, nie jak dźwięk, raczej jak wiertło. Najchętniej odwróciłaby się na pięcie i uciekła, ale zamiast tego ruszyła, powłócząc nogami, przed siebie, tam, gdzie impreza trwała już w najlepsze. Kiedy weszli do kuchni, Zoe zmusiła się do uśmiechu i uniesienia ręki na powitanie swojej mamy Rosemary. Mama była u fryzjera, bo jej jasnopopielate włosy nie drgnęły, kiedy stawiała na stole blachę krokietów z mięsem. Zauważywszy Zoe i Lachlana, pomachała im i też się uśmiechnęła. Zoe poczuła nagłą chęć, aby podbiec do niej i powiedzieć, co się stało, ale mama już zdążyła się odwrócić, aby pokazać coś dwóm nastolatkom zatrudnionym jako kelnerki. To zresztą nie był dobry moment na zwierzenia. Maszerowała dalej, czując w talii rękę Lachlana. Otwarta kuchnia

wychodziła wprost na salon. Wszystkie meble zsunięto pod ściany, a drzwi balkonowe stały otworem; na drewnianym tarasie było aż gęsto od ludzi. Lachlan nachylił się do jej ucha. – Napijesz się czegoś? Przytaknęła, a on poszedł po drinki. Zoe czekała bez ruchu, bała się, że nie jest w stanie zrobić choćby kroku bez jego pomocy. Jeden kieliszek nie zaszkodzi, pomyślała, na pewno nie dzisiaj. Mijali ją różni ludzie, kilka osób się przywitało. Odpowiadała machinalnie, całkiem odruchowo. Wrócił Lachlan z butelką piwa w jednej dłoni, a w drugiej – własnym oczom nie wierzyła – kieliszkiem szampana. Upiła mały łyczek, a potem większy, skrzywiła się, gdy bąbelki zaczęły pękać jej w ustach. Przełknąwszy jeszcze trochę, wyszła w ślad za Lachlanem na taras. Martin, jej ojczym, stał nad grillem, w ręku ściskał długie szczypce. Taras był rzęsiście oświetlony, przez co nos Martina wydawał się czerwony i lśniący, a policzki zarumienione. Nagle ktoś coś do niego powiedział, a on odrzucił głowę w tył i wybuchnął śmiechem. Zoe uśmiechnęła się, tym razem szczerze. Miał na sobie fartuch, który dostał od niej i od Nadii na Dzień Ojca: widniały na nim tors, tułów i uda kulturysty. Martin skończył sześćdziesiąt lat. Zoe nie umiała wyobrazić sobie siebie w tym wieku. Niewykluczone, że nie doczeka sześćdziesiątych urodzin, a nawet jeśli, to kogo zaprosi za te dwadzieścia cztery lata? Rodzice najprawdopodobniej nie dożyją tego dnia. Dzieci mieć nie będzie. Wnuków też nie. Otrząsnęła się z ckliwych myśli i jednym haustem dokończyła szampana. To był wieczór Martina. Odstawiwszy pusty kieliszek, odnalazła dłoń Lachlana. Razem podeszli do jej ojczyma, a ona dotknęła jego ramienia. – Wszystkiego najlepszego. – Wspięła się na palce, żeby pocałować go w policzek, a następnie sięgnęła do torebki i wręczyła mu paczuszkę w lśniącym, srebrnym opakowaniu. – Witajcie! – zawołał Martin. – Kiedy przyszliście? O, dziękuję! – Odłożył szczypce i zaczął otwierać prezent. – Przed chwilą – wyjaśniła Zoe. – Mam nadzieję, że przypadną ci do gustu, nie wiedziałam… Martin uśmiechnął się szeroko i obrócił otwarte pudełko, aby światło odbiło się w błyszczących spinkach do mankietów. – Piękne, Zoe!

– Naprawdę? – Uśmiechnęła się. – Zawsze mogę… Martin objął ją i pocałował w czoło. – Doskonały wybór. – Spojrzał na Lachlana, położył mu dłoń na ramieniu. – Lachie! Fajnie, że jesteś! Kiedy wróciłeś z Kalgoorlie? – Najlepszego! – powiedział Lachlan. – Przyjechałem wczoraj wieczorem, na dwa tygodnie. – W samą porę! Cieszę się, że zdążyłeś. Masz piwo? – Mam! – Lachlan pokazał swoją butelkę, rozejrzał się po ogrodzie. – Niezła frekwencja… Panowie gawędzili, a Zoe zignorowała otaczający ją hałas i się wyłączyła. Lachlan wcale nie wrócił „w samą porę” na urodziny Martina. Owszem, zdążył na wizytę u doktora Patela, do którego byli zapisani na dziś rano, ale już od dobrych kilku lat nie zawsze mogła liczyć, że będzie przy niej w razie potrzeby. Ileż to razy budziła się i nie mogła się ruszyć, bo stawy rwały piekącym bólem, a spuchnięta twarz paliła od sinej wysypki, co mogło oznaczać tylko jedno – że toczeń znów atakuje? Ile razy pędziła do łazienki zgięta wpół i błagała w myślach, aby na papierze nie znaleźć krwi, choć dobrze wiedziała, że znajdzie? Nie było go przy niej, gdy skręcała się z cierpienia i żalu. Jasne, proponował, że zwolni się z pracy i wróci wcześniej, ale zaraz potem dodawał, że wolałby nie mówić kolegom z kopalni, co się dzieje, a poza tym ktoś inny musiałby wziąć za niego zastępstwo kosztem własnego czasu z żoną i dziećmi. Ostatnim razem Zoe powiedziała mu, żeby tego nie robił, że zdążyła się już przyzwyczaić i da sobie radę. Nie mówiła szczerze. – Miło mi, że ci się podobają – zwróciła się do Martina, ale jej nie słyszał, zajęty rozmową z Lachlanem. Wyjęła pudełko z jego dłoni. – Zaniosę do środka. W drodze do domu wzięła kolejny kieliszek z tacy niesionej przez kelnerkę. Przeszła przez kuchnię, skręciła w korytarz prowadzący do sypialni rodziców. Uchyliła drzwi i wślizgnęła się do środka. Pokój od lat wyglądał dokładnie tak samo, a Zoe czuła się nieswojo, gdy tak stała na skraju ciemnoczerwonego perskiego dywanu i patrzyła na łóżko przykryte szarą narzutą w kwiaty, którą pamiętała z dzieciństwa. Kiedy ona i Nadia były małe, miały zakaz wchodzenia do sypialni rodziców. Drzwi były zawsze zamknięte; to miejsce należało do mamy Zoe. Martin mógł się wyrwać do swojej pracy w banku, na golfa albo do pubu, a tymczasem mama robiła, co

mogła, aby podźwignąć z ruin dwie rozbite rodziny. Z pewnością nie było jej łatwo, kiedy wyszła za wdowca i musiała wychowywać dziecko innej kobiety jak swoje własne, zwłaszcza że na gzymsie kominka zawsze stało zdjęcie mamy Nadii. A później, gdy Zoe miała piętnaście lat i zdiagnozowano u niej toczeń, to właśnie ona jeździła z nią po lekarzach, spała obok jej łóżka i zmuszała do przyjmowania leków, których dziewczyna nie chciała brać, bo zaczęła od nich tyć i dostała trądziku. Zoe przypomniała sobie, jak odnosiła się w tamtych czasach do mamy, i aż się zaczerwieniła, a potem odetchnęła głęboko. Po co teraz o tym myśleć? Było, minęło. Postawiła prezent na szafce po stronie Martina, obok stosiku powieści sensacyjnych, i wyszła. Zamknąwszy za sobą drzwi, pociągnęła kolejny łyk z kieliszka. Policzki miała rozgrzane; szampan uderzył jej do głowy. Ni stąd, ni zowąd poczuła się kompletnie rozbita. Musiała znaleźć Lachlana. Z wysiłkiem zaczerpnęła powietrza. To był błąd, że oddaliła się od niego, nawet na chwilę. Wiedziała, że on ją kocha, ale czy jeszcze będzie ją chciał? Z nim przecież wszystko było w porządku. Mógł mieć dzieci z inną kobietą, gdyby tego zapragnął. Ruszyła energicznie przed siebie, aby jak najszybciej wrócić na imprezę, lecz nagle potknęła się na szpilkach. – Cholera! Zatoczyła się, walnęła ramieniem o ścianę i rozlała szampana. Najchętniej nie broniłaby się przed upadkiem, rzuciła na podłogę, skuliła w kącie i zaczęła płakać. – Co ci jest, ciociu? – zapytał cichy głosik. Zoe opuściła głowę. – O, hej, Charlotte. Ależ ze mnie gapa, o mało się nie przewróciłam! Jak się masz? – Dobrze. Zoe przyklękła, chcąc znaleźć się na wysokości wzroku siedmioletniej siostrzenicy. – Masz śliczną sukienkę. Charlotte, chociaż trochę zawstydzona, uśmiechnęła się i rozłożyła rączkami zieloną spódniczkę. Nadia zawsze umiała ubrać swoje dzieci. Zoe chciała przytulić małą i pogłaskać ją po brązowych włoskach, ale obawiała się, że tego nie wytrzyma i się rozklei. – Gdzie twój brat i siostra? Dziewczynka wzruszyła ramionami.

Zoe oparła dłonie na kolanach i wstała, po czym oparła się o ścianę. Wyprostowała energicznie jedną nogę, a potem drugą, by pobudzić krążenie. – Przyjdę później i pobawię się z wami, dobrze? – zaproponowała. Charlotte skinęła głową i pobiegła dalej. W głębi korytarza znajdowały się jeszcze dwa pokoje; tam pewnie bawili się Violet i Harry. Zoe najchętniej usiadłaby sobie w drzwiach, tak, żeby nikt jej nie zauważył, i patrzyła na nich. Zdawała sobie jednak sprawę, że nie zniosłaby tego. Po powrocie do salonu nie wypatrzyła Lachlana na zatłoczonym tarasie. Nie miała siły przepychać się przez tłum, więc wróciła do kuchni i nalała sobie białego wina do kieliszka po szampanie. Żeby pokazać, że nie siedzi bezczynnie, zaczęła porządkować rzeczy na stole. Zamierzała wkrótce opuścić przyjęcie. Po torcie i przemowie solenizanta mogła się pożegnać. Nagle ktoś dotknął jej ramienia. Już po zapachu perfum poznała, kto za nią stoi. Odwróciła się. – Nadia – powiedziała. – Jak się miewasz? Jej przyrodnia siostra była ubrana w grantową sukienkę z jedwabiu albo czegoś podobnego, przewiązaną w talii. Cerę miała gładką, oczy wymalowane idealnie prostymi kreskami, a usta pociągnięte lśniącym błyszczykiem. Jasnobrązowe włosy zaczesała w ciasny kok, zostawiając po bokach kosmyki. Zoe wyprostowała się, bo zauważyła nagle tłustą plamkę z przodu swojej sukienki; przetarła ją palcem. Kiedyś ludzie mówili, że ona i Nadia są do siebie podobne, choć nie miały żadnych wspólnych genów. Teraz jednak już nikt by nie pomyślał, że są spokrewnione. Owszem, miały na to wpływ leki, które musiała przyjmować Zoe, za sprawą których przybrała na wadze, wyblakła i miała zawsze podkrążone oczy, ale jej mizerny wygląd nie wynikał jedynie z problemów zdrowotnych. To żal przesączył się do krwi i odcisnął na Zoe swoje piętno. Wypiła łyk wina i stanęła prosto. – Wszystko w najlepszym porządku – odpowiedziała Nadia. – A co u ciebie? Lachlan też tu jest? – Tak, przyleciał wczoraj wieczorem. Rozmawia na tarasie z twoim tatą. – Na długo wrócił? Zoe wzruszyła ramionami. – Jak zwykle. Dwa tygodnie tutaj, dwa tygodnie tam. Nadia zmarszczyła nos, co miało wyrażać współczucie. – A gdzie Eddie? – zapytała Zoe.

Siostra machnęła dłonią, nie wskazując żadnego konkretnego kierunku. – Gdzieś tu się kręci. Pewnie wisi na telefonie, przyjechał prosto z pracy. Czasami wolałabym, żeby on też pracował daleko, tak jak Lachlan. Kiedy go nie ma, jest ciężko, ale przynajmniej gdy wróci, masz go dla siebie przez cały czas. Eddie pracuje praktycznie bez przerwy, codziennie, a do tego musi bywać na różnych kolacjach, całymi nocami rozmawia przez telefon albo pisze mejle… – Na pewno ci trudno – ucięła szorstko Zoe. Nadia zmarszczyła brwi. Zoe potrząsnęła lekko głową, a potem westchnęła. – Przepraszam. Miałam beznadziejny dzień. Napijesz się czegoś? – Bardzo bym chciała, ale przyjechałam samochodem. Nie wiem, o której dzieciaki padną, a jutro przed południem idziemy na urodziny do koleżanki Violet… Był czas, kiedy Zoe uwielbiała takie rozmowy i opowieści siostry o tym, jak wygląda macierzyństwo, a ona marzyła, że sama też tego doświadczy. Teraz jednak nie miała ochoty słuchać, ile to Nadia ma na głowie. Boże, ile by dała, żeby móc to przeżyć, poznać. Ale co mogła powiedzieć? Poczuła łzy wzbierające pod powiekami, więc położyła dłoń na ramieniu Nadii i przerwała jej w pół słowa. – Przepraszam, muszę do toalety. Później pogadamy. I zanim przyrodnia siostra zdążyła coś odpowiedzieć, Zoe obróciła się na pięcie i odeszła. * * * Dwie godziny później Zoe znów była w kuchni. Jej mama szukała czegoś w szufladzie. Na przykrytej folią aluminiową desce do krojenia stał lukrowany tort. Na szczycie, w charakterze dekoracji, umieszczono dwie niebieskie plastikowe cyfry – szóstkę i zero – oraz miniaturową torbę na kije golfowe. Dookoła, wzdłuż krawędzi, w biały lukier wbito w równych odstępach cienkie niebieskie świeczki; jedna z nich, Zoe widziała to wyraźnie, stała krzywo. Po zapaleniu, kiedy ciepło zmiękczy lukier, musiała spaść. Zoe roześmiała się głośno, chociaż dotarło to do niej dopiero po chwili; mama uniosła głowę, zmarszczyła brwi i skinęła na nią. – Nie mogę znaleźć zapałek. Bóg jeden wie, gdzie Martin je wsadził. Czy Lachlan ma zapalniczkę? – Myślałam, że tego nie pochwalasz. – Zoe też nie lubiła nałogu męża,

i tak mieli dość problemów. – Zoe! Owszem, nie pochwalam, ale muszę zapalić te cholerne świeczki! – Rosemary poczerwieniała, zacisnęła mocno usta. – Mam ją w torebce. Poczekaj chwilę. Zoe przyniosła zapalniczkę i podała mamie. Rosemary trąciła kciukiem metalowe kółeczko, raz i drugi, potem potarła kciuk palcem wskazującym i pokręciła głową. Zoe oparła się o lodówkę i czekała. Rosemary spróbowała jeszcze raz, bez skutku, wreszcie spojrzała z gniewem w oczach na córkę. – Pomóc, mamo? – zapytała Zoe. – To chyba jasne! A ty stoisz i się gapisz. Zoe wzięła od matki zapalniczkę i płomień pojawił się za pierwszym dotknięciem. – Świeczki też mam zapalić? Rosemary zmrużyła oczy. – Poproszę. Dużo dzisiaj wypiłaś? Zoe uniosła brwi, po czym po kolei zapaliła wszystkie świeczki, starając się opanować drżenie rąk. – Dziękuję – powiedziała Rosemary. – Mogłabyś zgasić światło? – Oczywiście. – Zoe wyszła z kuchni i wyłączyła całe oświetlenie. Ktoś zatrzymał płytę z muzyką. Rozległo się kilka pisków i krzyków, a potem gwar ucichł. – Happy birthday to you… – zaintonowała Rosemary. Salon wypełnił się śpiewem: rozbrzmiały donośne głosy mężczyzn, przymilne dyszkanty starszych pań i piskliwe fałszowanie dzieci. Zoe nie śpiewała, przysłuchiwała się tylko ze łzami w oczach. Zamrugała nimi i jak przez mgłę dostrzegła mamę, która maszerowała z kuchni z tortem w dłoniach na dwór, gdzie Martin czuwał nad grillem. Wyobraziła sobie, że mama nagle się potyka, tort ląduje na podłodze, lukier i biszkopt rozpryskują się na wszystkie strony, a płomyki pełzną po podłodze, toną w beżowym dywanie, by za chwilę wskoczyć na obicie kanapy. Potrząsnęła głową, aby zmobilizować zamglony wzrok. Martin właśnie zdmuchiwał świeczki. Urodzinową pieśń zastąpiły wiwaty. Ktoś włączył z powrotem światło, a jubilat zabrał głos. Zoe żałowała, że nie może podbiec do ojczyma, żeby wziął ją na ręce, jak dawniej, kiedy była mała. Brał ją na ręce i znikały wszystkie problemy. Pod wpływem impulsu wyszła na taras. Nadia już tam była; uśmiechała się promiennie do ojca, na rękach

trzymała Harry’ego. Trzylatek objął mamę za szyję i oparł jasną główkę na jej ramieniu. Ciemne oczy, chociaż lekko przekrwione ze zmęczenia, miał szeroko otwarte. Zoe przełknęła ślinę i przeniosła wzrok na Martina, który przywołał ją do siebie skinieniem głowy. – …i moje cudowne córki… Kiedy Zoe podeszła, objął ją ramieniem, a drugim przygarnął Nadię z Harrym. Obok stała Rosemary i gładziła po główkach swoje dwie wnuczki. Idealna rodzinka, pomyślała Zoe z nagłym błyskiem w oku. Otóż nie, wcale nie była idealna. Widziała wyraźnie, tak jak się widzi lity, masywny obiekt, tę przepastną wyrwę ziejącą w miejscu, gdzie powinny stać jej własne dzieci. Przytłaczał ją ciężar pustki, od którego bolały ramiona i rwały mięśnie szyi. Była pewna, że na zdjęciu, które ktoś przed chwilą zrobił, ukaże się widmowy zarys dziecięcej postaci u jej kolan, jak na starym dagerotypie z epoki wiktoriańskiej, albo może trzy maleńkie cienie na tle jej serca. Trójka, którą straciła. Straciła, cóż za słowo – jakby przegrała je w jakiejś grze. Oddałaby wszystko, żeby móc zatrzymać je przy sobie, wewnątrz siebie, tak długo, aż będą mogły żyć samodzielnie. Spojrzała na Martina, który właśnie kończył swoją mowę. Goście nagrodzili go huraganem oklasków i gwizdów, a potem wrócili do drinków. Kiedy ktoś włączył muzykę, Zoe się wymknęła. Bolały ją stopy, więc przysiadła na wapiennym murku, okalającym podniesione rabaty, biegnące dookoła ogrodu. Trawnik tonął w szkarłatnych liściach rozkwitłego właśnie w pełni drzewa gatunku płomień Afryki, które rosło w narożniku. Jakaś roślina musnęła jej kark, a wokół unosił się intensywny zapach bazylii. Zoe odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na pulsujące gwiazdy Drogi Mlecznej, przesłonięte kłębami pędzących w górze chmur. Nagle chwyciły ją mdłości, w gardle poczuła kwaśny smak szampana, a oczy zaszły jej mgłą. Pochyliła się nisko, schowała twarz w dłoniach i oparła czoło o kolana; oby tylko przeszło. – Dobrze się czujesz? Zoe wyprostowała się powoli. Odchrząknęła. To znów była Nadia. – W porządku. – Opuściła wzrok, ściągnęła usta i powoli wypuściła powietrze. – Wypiłaś o jednego za dużo? – zapytała siostra, siadając obok. – Nie, po prostu gorąco mi się zrobiło. Nadia skinęła potakująco głową, wyciągając nogi przed siebie.

– Tato chyba dobrze się bawi. – Aha. – To mów, co u ciebie? – No wiesz, po staremu. Jak miała jej powiedzieć? Przecież kiedy Nadia się dowie, też pęknie jej serce. Zawsze obiecywały sobie, że ich dzieci będą się przyjaźnić, wyobrażały sobie wspólne popołudnia w ogrodzie: one piją herbatę, a gromadka kuzyniątek bawi się u ich stóp. Wszystko przepadło. – A u ciebie, Nadia? – odpowiedziała pytaniem. – W zasadzie w porządku. – Nadia westchnęła. – Jestem zmęczona. Naprawdę, czuję, że utknęłam w martwym punkcie. Eddie haruje jak koń, rano muszę zasuwać jak w koszarach, żeby przygotować wszystkich do wyjścia… Zoe zacisnęła palce na nóżce kieliszka. Nadia wyciągnęła dłoń, dotknęła jej ręki. – Przepraszam, zachowałam się nietaktownie… Owszem, pomyślała Zoe, cholernie nietaktownie. Upomniała się jednak w duchu: Nadia nie wiedziała, co rano powiedział doktor Patel. Poza Lachlanem nikt nie wiedział. Poczuła, że musi napić się wody; całkiem zaschło jej w ustach. – Nic się nie stało – uspokoiła siostrę. Nadia przekrzywiła głowę. – Jakieś wieści na wiadomy temat? – zapytała cicho. – Nie. – Zoe oblała się rumieńcem. Nie teraz, Nadia, prosiła w myślach. Nie zaczynaj. – Spokojnie, masz jeszcze mnóstwo czasu. Jesteś młoda i byłaś już w ciąży, więc nie ma powodu, żeby miało się nie udać kolejny raz. No, ale Lachlan tyle wyjeżdża, więc może trudno wam się zgrać, rozumiesz… – Nadia uśmiechnęła się i uniosła porozumiewawczo brwi. Zoe rzuciła jej złe spojrzenie. To nie był czas na żarciki czy aluzje. Ciężki dzień i równie ciężkie tygodnie, miesiące bezcelowego, jak się okazało, oczekiwania, nadszarpnęły jej nerwy i w końcu wybuchnęła. – Wiesz co, Nadia? Nie wszyscy chcą być tacy jak ty! Jesteś nudna, nudna jak flaki z olejem, ciągle pieprzysz o swoich cudownych dzieciach i mężusiu, że tyle z nimi roboty i że ciągle koło nich biegasz. Co się z tobą porobiło? Tego chciałaś, o tym marzyłaś na studiach?

– Co cię ugryzło, Zoe? Ja tylko chciałam pomóc! – No jasne, proszę, znów ta stara śpiewka: „ja tylko chciałam pomóc”! – Zapytałam, co u ciebie, bez żadnych podtekstów! Dobrze, zapomnijmy o tym. – Nadia wstała, urażona i zdezorientowana. Zoe też poderwała się z miejsca, ale zrobiła to zbyt gwałtownie i zakręciło jej się w głowie. Usiłując złapać równowagę, zrobiła pół kroku i potknęła się o leżącą na ziemi torebkę. Kieliszek wypadł jej z dłoni i roztrzaskał się o kamienny murek. Ostre odpryski poleciały na wszystkie strony, a Zoe upadła na kolana. Rozejrzała się; dookoła, w przyćmionym świetle, lśniło wiele par oczu, jak gdyby otoczyło ją stado nocnych zwierząt, obserwujących, wyczekujących. Zawroty głowy nie ustępowały, do tego wargi zaczęły jej drżeć. – Przepraszam – wyszeptała. – Chodzi o to, że… Przepraszam. Muzyka wciąż grała. Widząc rumieniec na twarzy Nadii, Zoe zrozumiała, że siostra jest bliska łez. Zobaczyła, że w ich stronę maszeruje Eddie, w stroju prosto z pracy, niosąc Harry’ego, który wyciąga rączki do mamy. Zacisnęła mocno powieki, a gdy je otworzyła, po policzkach popłynęły jej łzy. Wstała. Na stopach miała lepkie krople wina. Co ja tutaj robię, pomyślała. Trzeba było zostać w domu. Opuściła bezwładnie ręce, całkowicie pozbawiona energii. Usiadła ciężko na murku. Pojawiła się mama ze szczotką i śmietniczką. Przykucnęła, żeby zmieść stłuczone szkło. Zoe spojrzała na Nadię. – Przepraszam – powiedziała cicho. – Nie miałam zamiaru się na tobie wyżywać. Chodzi o to, że… próbowaliśmy. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. I nie możemy… a właściwie ja nie mogę… mieć dzieci. Nadia otworzyła szeroko usta. Skinieniem dłoni dała znak Eddiemu, aby zostawił je same. – Jak to? – zapytała. Zoe roześmiała się gorzko, nie zwracając uwagi na to, że cieknie jej z nosa, a po policzkach płyną łzy. Nie zamierzała nikomu dzisiaj o tym mówić, ale naraz zapragnęła wyznać Nadii prawdę. Kiedyś wiedziały o sobie wszystko, ale przez ostatnich kilka lat Zoe stopniowo oddaliła się od siostry. Poczuła, że potrzebuje wsparcia, pragnie zwierzyć się komuś, aby już dłużej niczego nie udawać. – Straciłam trzy ciąże. Wiecie tylko o pierwszej, potem poroniłam jeszcze dwa razy. Ostatni raz prawie rok temu. Przebadaliśmy się gruntownie. Dzisiaj

byliśmy u specjalisty położnika, ale nic już nie da się zrobić. Nadia usiadła obok i ujęła dłonie siostry w swoje. – Dlaczego? Co powiedział lekarz? – Nie wiedzą, jak temu zaradzić. Już nawet nie jest ważne, dlaczego tyle razy poroniłam, bo nowe badania wykazały, że mam początki menopauzy i zero szans na zajście w ciążę. Lekarz sądzi, że to prawdopodobnie efekt uboczny jednego z leków, które przyjmowałam kiedyś na toczeń, ale równie dobrze może to być przypadek i po prostu mam cholernego pecha. Reumatolog natomiast powiedział, że grozi mi niewydolność nerek, zatem ciąża, nawet gdybym zaszła, byłaby zbyt ryzykowna. Czyli już po wszystkim. Koniec. – Bardzo ci współczuję. Zoe nie mogła się zmusić, aby spojrzeć na Nadię; wiedziała, że siostra też się rozpłacze. W dzieciństwie były na siebie wyczulone. Nie chciała martwić Nadii, ale cieszyła się, że powiedziała w końcu o swoich problemach. Odetchnęła głęboko kilka razy, nie cofając ręki, którą wciąż trzymała Nadia. Poczuła się trochę spokojniejsza. Chciała wrócić do domu. – Wszystko w porządku? – odezwał się męski głos. Uniosła głowę: nad nią stał Lachlan. Uśmiechnąwszy się smutno do Nadii, przykucnął przed Zoe. – Pojedziemy do domu – zaproponował cicho, z czułością. – Przygotuję ci kąpiel i położymy się wcześniej. Zoe zdobyła się tylko na skinięcie głową. Lachlan delikatnie pomógł jej wstać, a potem objął w talii i podtrzymując przez cały czas, przeprowadził przez tłum gości do wyjścia.

ROZDZIAŁ DRUGI Nadia obudziła się, bo Harry płakał w swoim pokoju. – Mamusiu! – kwilił. – Mamusiu! Z westchnieniem sięgnęła po telefon leżący na szafce. Dochodziła szósta. Uniosła się na łokciu i uchyliła roletę nad wezgłowiem łóżka. Słońce już wstało, a w powietrzu wisiała zapowiedź upalnego letniego dnia. Roleta, wypuszczona z palców, opadła z cichym klekotem. Nadia wyciągnęła się na plecach. Spała w majtkach i starej miękkiej podkoszulce, prześcieradło skopała z siebie w nocy. Po prawej miała Eddiego, jego opuchnięte od snu, obwisłe policzki, pulchny brzuch, gęste czarne włosy na karku i ramionach. Leżał na plecach, z głową odwróconą w drugą stronę, i udawał, że nie słyszał Harry’ego. Boże, pomyślała Nadia, kiedyś był taki seksowny. Ale on myślał o niej to samo, a teraz wystarczy spojrzeć. Starała się: ćwiczyła, chodziła do dobrego fryzjera, umiała się gustownie ubrać, lecz mimo to wiedziała, że wygląda jak kobieta po trzech porodach, i nic nie zostało z młodej dziewczyny, którą była, gdy się poznali. Na siłowni, u fryzjera i na zakupach widywała matki kolegów i koleżanek swoich dzieci; nie mogła się nadziwić, jak bardzo znać po nich wiek, i zdawała sobie sprawę, że sama też tak wygląda. W pewien sposób bardziej jej zależało na tym, żeby zrobić wrażenie na nich, niż żeby podobać się Eddiemu. Zamknęła oczy z nadzieją, że Harry zaśnie, ale synek znów zawołał. Westchnęła głośno. Eddie obrócił się na drugi bok, plecami do niej; najwyraźniej nie zamierzał się podnieść. Cóż, przynajmniej nie miał kaca. Po wyjściu Zoe i Lachlana nie zostali już długo na przyjęciu. Nadia starała się udawać przed ojcem, że wszystko jest w porządku, ale nie była w stanie się otrząsnąć po tych okropnościach. Oczywiście powiedziała rodzicom, co się stało; widzieli przecież całe to zamieszanie. Na wspomnienie zeszłego wieczoru oczy Nadii wypełniły się łzami. Biedna Zoe. To niesprawiedliwe; dość się już nacierpiała. Ale tak już jest urządzony świat, prawda? Nikt na górze nie czuwa nad sprawiedliwą dystrybucją dobrego i złego losu, nikt nie decyduje, kiedy jakiś człowiek ma dość i więcej znieść nie da rady. Zoe byłaby świetną matką. A Lachlan doskonałym ojcem. Nadia zrozumiała, że wczoraj wieczorem Zoe słusznie zwróciła jej uwagę: nie popisała się delikatnością, gdy marudziła o swoich problemach, których w zasadzie nie miała. Owszem, możliwe, że w jej życie wkradła się

rutyna, a nawet nuda, ale przecież nie mogła powiedzieć, że jest nieszczęśliwa. W życiu nie da się spełnić wszystkich marzeń, prawda? Zerknęła znów na Eddiego. To był tylko człowiek, taki sam jak ona, i miał swoje wady, ale też całe mnóstwo wspaniałych zalet. Kochał ich wspólne dzieci i kochał też ją, kochał ich i zapewniał im byt. Czego więcej mogła od niego wymagać? – Eddie? – Musnęła palcami jego ramię. – Hmm? – Nie śpisz? – Nie – wymamrotał. – Co byś zrobił, gdyby to na mnie trafiło? Westchnął, obrócił się w jej stronę. – Gdyby co na ciebie trafiło? – Gdybym to ja nie mogła mieć dzieci? Co byś wtedy zrobił? Eddie z niechęcią otworzył oczy, zamrugał powiekami. – Nie wiem – odparł. – Nigdy o tym nie myślałem. – Zostałbyś ze mną? – Głos Nadii załamał się na moment. Położył na niej jedną rękę. – Nie zadawaj głupich pytań. Oczywiście, że tak. Nadia skinęła głową, przysunęła się i oparła głowę o jego ramię. A gdyby się okazało, że to on jest bezpłodny? Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak wyglądałoby jej życie bez dzieci. Pamiętała jeszcze swoje przemożne pragnienie zajścia w ciążę: zazdrościła wtedy każdej kobiecie przy nadziei, myślała tylko o tym, żeby urodzić dziecko. Czy znalazłaby wymówkę, żeby odejść od Eddiego, czy udawałaby, że to nie z nim jest coś nie tak, ale z ich małżeństwem? A może znalazłaby sobie innego mężczyznę, który mógłby dać jej dziecko? Byli już dziesięć lat po ślubie i rozmawiali chyba wyłącznie o Charlotte, Violet i Harrym. A gdyby w ich związku zaczęło się psuć, a nie byłoby dzieci, które pomagają im odnaleźć się na nowo? Jak jej życie wyglądałoby teraz, gdyby miała przy sobie tylko Eddiego? Byłoby puste. Harry znów rozpłakał się w swoim pokoju. Nadia otrząsnęła się z rozdrażnienia i usiadła na posłaniu. Przynajmniej on miał kogo wezwać na pomoc. Owszem, nie dosypiała, ale mogła też mówić o niesamowitym szczęściu. Wyskoczyła z łóżka i pobiegła do synka. * * *

Zoe obudziła się, bo za oknem, w gałęziach rosnącej na podwórku grewilli, hałasowały tęczowe lorysy. Miała wrażenie, że ich skrzeki przebijają na wylot czaszkę, jak gdyby ptaki szarpały pazurami jej mózg i dziobały oczy od wewnątrz. Było potwornie gorąco: skóra lepiła się od potu, serce waliło zdecydowanie zbyt mocno, a każde uderzenie powodowało bolesny ucisk w skroniach. Mdliło ją, a usta miała pełne śliny. Pomimo nudności czuła bolesną czczość w żołądku. Chętnie przyniosłaby sobie tabletkę przeciwbólową i trochę świeżej wody, ale wstać z łóżka i iść do łazienki – nie dałaby rady. Była wściekła, że organizm ją zawiódł, że jest taki słaby. Starając się nie poruszać zbyt gwałtownie głową, sięgnęła ostrożnie po szklankę stojącą na nocnym stoliku. Z salonu dobiegał stłumiony dźwięk telewizora nastawionego na stację muzyczną. Po powrocie Lachlan zawsze wstawał wcześnie, przyzwyczajony do sztywnego grafiku zmian w kopalni, narzucającego pory snu, posiłków i pracy. Mogła zawołać, poprosić, żeby przyniósł jej wody, położył się obok i płakał razem z nią, zamiast udawać, że to zwyczajny dzień, zwyczajna sobota, ale nie chciała prosić go o pomoc. Sam powinien wiedzieć, kiedy jest potrzebny. Miała już powyżej uszu takiego życia, tej ciągłej samotności. Co to za małżeństwo, w którym przez sześć miesięcy w roku męża i żonę dzieli sześćset kilometrów? Owszem, dzwonili do siebie codziennie, ale za każdym razem rozmawiali przez telefon krócej i jedynie o sprawach praktycznych, coraz mniej było uczucia w tych rozmowach. Zoe otwierała listy, które do niego przyszły, i pytała, które rachunki ma zapłacić. Opowiadała mu, co jadła na obiad, że pralka cieknie, a on radził, by wezwała kogoś do naprawy. Ale przecież relacja z drugim człowiekiem w dużej mierze opiera się na tym, co niewypowiedziane – na spojrzeniach, gestach, umiejętności wyczucia nastroju. Na drobiazgach: kiedy żona przyniesie mężowi herbatę, kiedy w niedzielny poranek razem przeglądają weekendowe gazety, przerywając sobie nawzajem, żeby przeczytać na głos jakiś fragment. Z tego wszystkiego zostało pięć minut dziennie, przez telefon, w wykradzionych chwilach pomiędzy zmianą Lachlana a jej dyżurem w szpitalu. Zoe pomału obróciła głowę i uniosła się na łokciach, zastanawiając się, czy wczoraj wypiła aż tak dużo. Nie, ale zjadła również niewiele. I nie spała długo. Na wspomnienie swojej rozmowy z Nadią, kiedy rozbiła kieliszek i wybuchnęła płaczem, zaczerwieniła się po same uszy. Zrobiłam z siebie idiotkę, pomyślała, oblewając się piekącym, lepkim potem. Opuściła głowę,

przycisnęła brodę do piersi i zamknęła oczy. Nie powstrzymywała łez, gdy zaczęły płynąć, położyła się z powrotem na poduszce. Najwidoczniej zasnęła, bo jakiś czas później obudziło ją skrzypnięcie drewnianej szuflady, którą otworzył Lachlan. – Co robisz? – zapytała ochrypłym głosem. – Przepraszam – szepnął. – Chciałem wyjść, przebiec się trochę. – Przebiec się. W tej chwili? – Niedługo wrócę. Zoe usiadła na posłaniu, ignorując pulsujący pod czaszką ból. Lachlan wciągnął koszulkę do biegania, potem wsunął telefon do opaski na ramię. – Przecież jest za gorąco na bieganie – powiedziała, żeby go zatrzymać. Usiadł w nogach łóżka, żeby włożyć skarpetki. – Nic mi się nie stanie. Pomyślałem, że potrzebujesz więcej snu. – Już się obudziłam. Zostań. Lachlan wstał, wciskając stopę do sportowego buta. – Niedługo wrócę, a potem pójdziemy na śniadanie. – I nic mi nie powiesz? Nie skomentujesz tego, co stało się wczoraj? Westchnął i spojrzał na nią, a ramiona zwisły mu bezwładnie. – Nie wiem, co powiedzieć – odparł. – Aż tak źle było? – szepnęła. Lachlan usiadł na skraju posłania i delikatnym gestem odgarnął jej włosy z czoła. – Wcale nie było źle. – Wszyscy pewnie o mnie gadają, co? – Na pewno nie. Nikt nie zauważył. Muzyka grała tak głośno, że trzeba się było przekrzykiwać, a nawet wtedy nie było słychać! – Lachlan uśmiechnął się i pochylił, aby pocałować Zoe w czoło. – Nie przejmuj się. Nie zrobiłaś nic złego. Tylko Nadia słyszała, co mówiłaś. A ona zrozumie. Zresztą, kogo obchodzi, co ludzie myślą? Nie mamy się czego wstydzić. Na te słowa Zoe musiała się uśmiechnąć. Kochany Lachlan. Zawsze umiał poprawić jej humor. To przecież nie była jego wina, że pracował daleko. – W porządku – odparła. – Idź, pobiegaj sobie. Ale zrobisz coś dla mnie? Zmarszczył brwi. – Oczywiście. – Podasz mi szklankę wody i tabletki przeciwbólowe?

Lachlan uściskał ją mocno. – Oczywiście – szepnął Zoe do ucha. – Kocham cię. Wszystko będzie dobrze, obiecuję. * * * Wybrali się do lokalnej restauracji we Fremantle, położonej na uboczu, z dala od miejsc uczęszczanych przez turystów. Zoe nie była głodna, ale wmusiła w siebie kilka tostów i dwie kawy z mlekiem. Podczas śniadania starała się być miła. Lachlan bez przerwy mówił, o wszystkim i o niczym: o cenach nieruchomości, o ludziach w restauracji, o pogodzie. Zdawała sobie sprawę, że robi to dla niej, by poprawić jej nastrój żartami i śmiechem, ale nie miała ochoty udawać, że nic się nie dzieje. Przeciwnie – chciała to omówić, rozebrać na czynniki pierwsze, sprawić, aby Lachlan się otworzył i opowiedział jej dokładnie, co sądzi o tej sprawie i co do niej czuje. Po śniadaniu poprosiła, żeby nie wracali prosto do domu. Lachlan pojechał na północ, szosą wzdłuż wybrzeża, skąd roztaczał się widok na rozległe białe plaże okolone wodami Oceanu Indyjskiego. Zoe wodziła wzrokiem po wyniosłych wydmach. Rosły na nich brzydkie rośliny, wczepione niepewnie w ruchome piaski. Po drugiej stronie stały pretensjonalnie okazałe rezydencje, a spalone słońcem pobocze porastała zeschnięta trawa, krucha po wielu tygodniach bez deszczu. Zoe szczerze nie znosiła lata w Australii Zachodniej, niesłabnącego upału i gorącego wiatru, który smagał odsłonięte łydki ostrym piaskiem. Czuła, jak pod nogawkami luźnych szortów jej uda ociekają potem; włączyła klimatyzację i skuliła się na siedzeniu, aby dosięgnął ją chłodny podmuch. – Dobrze się czujesz? – zapytał Lachlan. – Strasznie mi gorąco. – Nawiew otwarty? – Pochylił się i zaczął majstrować przy dmuchawie. – Tak! – Trzepnęła go po ręce. – Nie jestem głupia, wiem, jak to ustawić! Lachlan położył dłoń z powrotem na kierownicy. Zoe spojrzała na niego, zauważyła, jak unosi brwi. – No co? – warknęła. – Nic – odparł, patrząc prosto przed siebie. – No mów, słucham! – Co mam powiedzieć? Jest w porządku! – Potrząsnął głową. – Nie wściekaj się na mnie! – Zoe poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. – To nie ja się wściekam. – Lachlan włączył prawy kierunkowskaz

i zwolnił przed czerwonym światłem. Obejrzał się na nią i jęknął: – Nie płacz, Zoe… Zoe potrząsnęła głową i odwróciła się do okna, zła na siebie, że jest taka żałosna. – Po prostu czuję się tak… jakby to wszystko była moja wina. Lachlan położył dłoń na jej udzie. – Kotku, nie wygaduj głupstw. – Światło zmieniło się na zielone; cofnął dłoń na kierownicę. – Jesteś mało przekonujący – skomentowała. – Rany, a co chcesz usłyszeć? Też się martwię! – Powiedz coś, a nie tylko jedziesz, jak gdyby nigdy nic. Nigdy nie poruszasz ważnych tematów, a potem wracasz do pracy i już cię nie ma. Tobie to pasuje: wyjeżdżasz i zapominasz o mnie na dwa tygodnie. A ja muszę się z tym zmagać całkiem sama! – Przecież nie jesteś sama… – Właśnie że jestem! Kogo niby mam? – Zoe poderwała się i wyprostowała, wypluwając z siebie słowa. Zdawała sobie sprawę, że histeryzuje i rani Lachlana, ale chciała, żeby on także cierpiał. W głębi serca pragnęła doprowadzić do tego, żeby przestał być taki miły i przyznał: tak, to wszystko twoja wina. – Wielu ludzi cię kocha. Masz rodziców, Nadię… – Ona tego nie rozumie. Nikt tego nie zrozumie. – Zoe opadła na oparcie fotela całkowicie wyczerpana. Już nawet nie ocierała łez z policzków. W swojej szybie widziała odbicie Lachlana: patrzył prosto przed siebie, ale co kilka sekund zerkał w jej stronę. – Poradzimy sobie, Zoe – zapewnił łagodnie. – To nie koniec świata. Nie damy się. – Nie damy się? – odparła cichym głosem. – Od zawsze marzyłam o rodzinie: nasze dziecko i my. A ty nie? Wszyscy znajomi mają dzieci. Nie umiem spojrzeć im w oczy bez żalu, bez pretensji, że mają to, czego ja mieć nie mogę. Teraz wszystko się zmieniło, wizje naszej wspólnej przyszłości. – Przecież wciąż mamy siebie, Zoe! Ty jesteś kobietą, którą kocham. Odczekajmy jakiś czas, a potem zobaczymy, jak się z tym czujemy. Doktor Patel mówił, że są inne rozwiązania. Możemy adoptować… – Chcę mieć własne dziecko. Nasze dziecko. – Znów odwróciła się do okna. Lachlan po prostu tego nie rozumiał. Nie poczuł tego dreszczu,