a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony852 978
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań668 264

Denis Szabałow - Prawo do użycia siły

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Denis Szabałow - Prawo do użycia siły.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 413 stron)

Tytuł oryginału Метро 2033: Право на силу Copyright © Dmitry Glukhovsky, 2012 Copyright © Denis Szabałow, 2012 All rights reserved. The moral law of the authors has been asserted Pomysł serii Uniwersum Metro 2033 Dmitry Glukhovsky, 2009 Przekład z języka rosyjskiego Paweł Podmiotko Projekt okładki Ilja Jackiewicz Plan na okładce Leonid Dobkacz, Ilja Wołkow Projekt logotypu serii Jacek Doroszenko, www.doroszenko.com Redakcja Danuta Porębska, Tomasz Porębski, Piotr Mocniak Korekta Pracownia 12A Konwersja Tomasz Brzozowski Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2016 Wszelkie prawa zastrzeżone. ISBN-13: 978-83-65315-32-8 Insignis Media ul. Szlak 77/228–229, 31-153 Kraków telefon / fax +48 (12) 636 01 90 biuro@insignis.pl, www.insignis.pl facebook.com/Wydawnictwo.Insignis twitter.com/insignis_media (@insignis_media) instagram.com/insignis_media (@insignis_media) Snapchat: insignis_media

Prolog Brudnoszarą ulicą miasteczka, mijając zakurzone widmowe pudełka domów z popękanymi sypiącymi się elewacjami, złowieszczymi ciemnymi wyrwami okien, mijając rozbite zniekształcone i od lat rdzewiejące wraki samochodów, mijając pochylone w różne strony słupy ulicznych latarni ze smętnie kołyszącymi się na wietrze przewodami, posuwała się karawana. Potężne ciężarówki, rycząc mocnymi dieslami, jechały ostrożnie, sondując drogę między stertami śmieci, kawałków cegieł, które wykruszyły się ze ścian domów, zerwanych przez wiatr łupkowych dachówek. Z przodu, w patrolu bojowym, jechał transporter opancerzony, kolumnę zamykał tigr z wielkokalibrowym karabinem maszynowym na dachu, a na flankach uwijały się ruchliwe quady z uzbrojonymi po zęby jeźdźcami – podróże przez bezkresne przestrzenie niegdyś wielkiego i potężnego imperium od wielu już lat nie były bezpieczne. Chętnych do złupienia karawany mogłoby się znaleźć aż za dużo, gdyby ta nie miała tak imponujących środków ochrony. Handel zajmował ważne miejsce na liście dochodów organizacji, do której należała karawana, ta jednak tym razem przyjechała do miasta nie w celach kupieckich. W naczepach ciężarówek nie było niczego przeznaczonego na sprzedaż, choć to, co leżało w zielonych skrzyniach z różnokolorowymi oznaczeniami, było teraz najcenniejszym i najbardziej chodliwym towarem na rozległych terenach pokrytego promieniotwórczymi ruinami kraju. Broń i amunicja, ciężkie kamizelki kuloodporne i hełmy, środki ochrony indywidualnej – tego

wszystkiego karawana miała pod dostatkiem, ale za sprzedaż choćby jednego naboju winnego czekała natychmiastowa i okrutna kara – w organizacji panowała surowa dyscyplina. Gwarant jej przestrzegania, człowiek, od którego słowa zależało w karawanie wszystko, jechał w ostatnim samochodzie. Ciężkie spojrzenie, uparte fałdy na czole, opuszczone kąciki ust – wszystko świadczyło o tym, że jego charakter był zdecydowany, twardy i nieugięty. Bo jaki mógł być dowódca Pierwszej Brygady Uderzeniowej Bractwa Przybrzeżnego, brygady wykonującej zadania, które były ponad siły pozostałych oddziałów ugrupowania? A zadania te były poważne i postawił je przed nim osobiście sam Naczelny, i dlatego trzeba było je wykonać w dowolny, skuteczny sposób – w tym przypadku cel całkowicie uświęcał środki. – Do punktu docelowego pójdziesz okrężną drogą. Zrobisz łuk, współrzędne poznasz w sztabie. – Człowiek, który siedział w gabinecie Naczelnego, słuchał jego poleceń wydawanych w cztery oczy. – Jest tam jedna mała… wspólnota. Nie wiem, czy jeszcze żyją, czy dawno wymarli, sprawdzisz. Powyzdychali, i pięknie. No, a jeśli nie… – Naczelny podniósł się ciężko z masywnego mahoniowego krzesła, opierając się zbielałymi kłykciami o zielone sukno stołu. – To im pomożesz. Skutecznie. W pień, żeby nikogo nie zostało. Rozumiesz zadanie? Człowiek zerwał się, wyciągając się jak struna pod mrocznym spojrzeniem, podniósł rękę do daszka czapki. Naczelny kiwnął głową. – Wykonać. I jeszcze jedno… jeśli to zrobisz, gwarantuję ci stanowisko mojego zastępcy. Nie zrobisz… – jego wzrok zrobił się cięższy – to sam wiesz. Człowiek wiedział. Niewykonanie rozkazu bojowego było w Bractwie karane okrutnie i bezlitośnie. Śmiercią. A to było polecenie samego Naczelnego! Ogromna odpowiedzialność, ale też niebywała nagroda w razie

sukcesu. Naczelny zawsze działał jednocześnie za pomocą kija i marchewki. Jako wytrawny psycholog rozumiał pewnie, że człowieka trzeba postawić przed wyborem. Albo idziesz w górę, na szczyt, albo spadasz w dół. Trzeciej możliwości nie ma. Bo jeśli wybierzesz trzecią drogę – cichą, spokojną wegetację bez walki, bez dążenia do wznoszenia się w swoim rozwoju coraz wyżej – nie będziesz już Brygadzie potrzebny. Pod leżącym kamieniem woda nie płynie. Człowiek zgadzał się z tą mądrą maksymą. I ani trochę nie wątpił, że postawione przed nim zadania były na jego siły, w końcu właśnie w takich misjach specjalizowała się Pierwsza Uderzeniowa. Wykonać rozkaz i otrzymać zasłużoną nagrodę. Za wszelką cenę. Innego wyjścia po prostu nie miał. I dlatego karawana przybyła do miasta. Żeby zabijać.

1 | Goście Ranek był pochmurny. Daniła siedział w swojej zwykłej kryjówce, w dworcowej wieży zegarowej, spoglądając to na wschodzące słońce, próbujące się przebić przez brudnopopielate chmury, to na przylegający do dworca plac. Chłodny pochmurny dzień – poszczęściło się. Szkoda tylko, że nie jemu – kończy się zmiana. Długo latem nie wysiedzisz w OP-1 i masce przeciwgazowej pod palącymi promieniami słońca, kiedy temperatura dochodzi czasem do czterdziestki. Przydałby się demron1 , w nim nie jest tak duszno, ale Rodionycz od samego początku zabronił Dodonowi je wydawać. Demronów jest pięć na cały Schron, a żeby kupić taki do prywatnego użytku, trzeba by dać w barterze wagon piątki albo siódemki2 . Zresztą wała znajdziesz, w końcu to burżujskie skafandry. A w OP-1, cóż… duchota. Niby każda kryjówka jest wyposażona w niewielki daszek, ale jaki z niego pożytek… Powietrze nagrzewa się jeszcze przed południem, a ty siedzisz cały dzień w gumie jak w saunie. Po całym ciele, poczynając od głowy, pot leje się strumieniem i żadne sposoby na zbieranie go w rodzaju bluzy pod skafandrem ochronnym nie pomagają. Żeby chociaż zdjąć maskę przeciwgazową, wystawić twarz na wiatr, żeby osuszył pot – ale nie. Promieniowanie. W letnich miesiącach przez takie właśnie parne dni Daniła tracił jakieś dziesięć kilogramów wagi, chudnąc do rozmiaru 54 – wszystko wypływało z wodą. Wprawdzie odsłaniała się taka rzeźba, że oczu nie można oderwać. Sześciopak, widoczne włókna… Iriszka z Olgą rzucały się na niego jak

dzikie! Daniła uśmiechnął się lubieżnie, przypominając sobie niektóre szczegóły takich nocy. Było jednak ciężko. Schodzisz rano po całej dobie i bywa, że w woderach od OP-1 chlupocze, jakbyś człapał przez bagno. A przecież nic się na to nie poradzi, warta to warta. Nie opuścisz stanowiska bojowego. Odejdziesz choćby na minutę – a co, jak w tym czasie zaatakują psy? Albo wyrodki? Albo jeszcze coś gorszego! Wyskoczy zza nasypu od strony strefy przemysłowej stado jakichś dwudziestu mord i będzie co sił w łapach walić w stronę dworca. Więc lepiej nie przegapić! Kiedyś wybijali je z dużej odległości kałachami, ale z czasem te dranie zrobiły się sprytne i znacznie zwinniejsze. Teraz najczęściej nie tylko nie ustrzelisz ich z kałacha, ale nie zdejmiesz łatwo takiego ze snajperki. Po tym pierwszym razie, kiedy stado, mimo ognia, dopadło obrońców Schronu i porwało trzech żołnierzy, Rodionycz nie pożałował tuszonki i ropy, ale wyhandlował u wojskowych cztery miotacze płomieni i kilka butli z mieszanką zapalającą. Zasadniczo nie brał ani rysi3 , ani trzmieli4 , lecz stare, opracowane jeszcze w powojennych sowieckich czasach, stacjonarne miotacze ognia TPO-50. W magazynach wojskowych zachowało się ich jakieś dziesięć sztuk w różnym stopniu zdatnych do użytku. A nie strzelały one kapsułami z napalmem, tak jak te nowoczesne, lecz pluły strumieniem ognia na jakieś sto pięćdziesiąt metrów. Od tej pory zrobiło się łatwiej… Przedzierające się psy czekało naprawdę gorące przyjęcie – jedna salwa potrafiła spalić nawet pół sfory. Wieżyczka wznosiła się na dobre trzy metry nad dachem dworca, dzięki czemu plac i wszystkie drogi prowadzące do budynku były widoczne jak na dłoni. Kiedyś cały ten teren był usiany wielkimi ułomkami betonu, które w trakcie bombardowania przyleciały od strony terenów fabrycznych i z czasem nauczyły się za nimi kryć nie tylko psy, ale i większe mutanty. Potem plac oczyszczono – za cenę życia dwóch ludzi – i teraz kontrolowanie strzeżonego sektora stało się bez porównania łatwiejsze. Siedzisz sobie, popatrujesz na nasyp i ruiny. Gdyby nagle zaczął się atak, będziesz miał od

groma czasu – bo ile go trzeba, żeby złapać kałacha albo WSS, do wyboru, i przygotować powitanie z otwartymi ramionami? Parę chwil, nie więcej. Do tego niebezpieczne były tylko dwa kierunki: zachodni, od strony strefy przemysłowej, i wschodni, od strony miasta. Z południa zwartą ścianą podchodziły do placu rozrośnięte zarośla lilaku, których pokonanie bez skafandra z aparatem oddechowym o zamkniętym obiegu było niemożliwe. Część północną upodobał sobie gigantyczny drapieżny powój, rozciągnął pędy długości trzydziestu metrów i całkowicie pokrył niewielki budynek dworca autobusowego. Zresztą siła ognia też była wystarczająca do obrony: w rogach stały kordy – cekaemy kalibru 12,7 milimetra – no, a jeśli robiła się kompletna bryndza, to z parteru pomogą miotacze ognia albo KPW5 . Z nimi to w ogóle nie ma żartów, czternaście milimetrów to nie w kij dmuchał, praktycznie mała armata automatyczna. Jeśli kula trafi chociażby w kończynę – oderwie na amen. Chociaż Rodionycz zakazał walić z nich do drobnych celów – zapasowych luf i nabojów było tyle co nic i nie wyhandluje się nic od wojskowych, bo oszczędzają. Daniła po raz kolejny obrzucił wzrokiem ochraniany sektor, szczególnie uważnie przyglądając się nasypowi kolejowemu odległemu o jakieś sto metrów od dworca i położonym za nim ruinom budynku dyrekcji fabryki. Czysto. Słońce dalej kryło się za chmurami, przy czym te otulały je coraz grubszą warstwą – zdaje się, że będzie padać. Dzisiejsza zmiana zdecydowanie miała fart. „A wczoraj w ciągu dnia to dopiero przypiekało! Początek lata, a praży nie na żarty, jak gdyby to nie było Środkowe Powołże, tylko jakaś południowa Kalifornia. – Daniła uśmiechnął się w duchu do swoich myśli. – Jeśli tu jest teraz taki upał, to co się musi u nich wyprawiać w tej zakichanej Kalifornii? W końcu nie tylko nam się dostało, u tamtych pewnie też nie było wesoło. Wychwalana tarcza antyrakietowa nie mogła zatrzymać Satana, a przecież przed Początkiem zaczęli też pracować nad Ikarem…” Takie upały, nietypowe dla środkowej Rosji, zapanowały po Początku nie

od razu, lecz stopniowo. Ludzie zastanawiali się, w czym leży przyczyna, i jedna z najbardziej rozpowszechnionych hipotez mówiła o efekcie cieplarnianym i dziurach wypalonych przez termojądrówki w tarczy ozonowej planety. Wcześniej, w pierwszych latach, niebo było zasnute szarą mgłą, świeciło tylko blade słońce. W powietrzu unosił się jeszcze popiół po bombardowaniach. I chociaż nie nadeszła zima nuklearna, przepowiadana kiedyś przez jajogłowych, temperatura na powierzchni w letnich miesiącach rzadko sięgała choćby dziesięciu stopni, o czym zaświadczały termometry umieszczone przy wewnętrznych wrotach hermetycznych Schronu. Chociaż w tamtych czasach nikt nawet nosa nie wysuwał na zewnątrz. Nie to im było w głowie. No i bali się – na górze było przecież dziko, pusto. Smutno. Do tego przecież radiacja. Bez skafandra ochronnego nie pociągniesz nawet kilku godzin, a w Schronie było wtedy ledwie z dziesięć OP-1 i pięć kradzionych jednowarstwowych demronów. Dopiero potem, kiedy ich przypiliło, zaczęli powolutku wyłazić… Spokojny bieg myśli przerwał kamyk, który przyleciał z dołu, z dachu dworca. Daniła jeszcze raz popatrzył na okolicę, wychylił się przez worki z piaskiem i spojrzał w dół. – Hej tam, na wieży! Zmiana przyszła! – Wan Li stał na dole w swoim dziecięcym kombinezonie. – Długo czekasz? – Wchodź. W swoim czasie Chińczyk musiał solidnie się natrudzić, żeby zdobyć pasujący OP-1. W Schronie nie było skafandrów ochronnych w rozmiarze 1, u wojskowych też nie znalazło się nic na wymianę. Trzeba było zamówić u kramarza z przechodzącej obok karawany handlowej. Zamówił latem, a potem jeszcze pół roku czekał, aż karawana będzie wracać. W rozmiarze 2 Chińczyk się plątał, wściekając się i klnąc, rozśmieszając ludzi dookoła i obniżając gotowość bojową zmiany. Przez to czasem bywało nawet tak, że nie wyznaczano mu dyżurów, a to stanowiło dla domowego budżetu Kalkulatora dotkliwy finansowy cios – miał trójkę dzieci i tyle samo żon.

I weź to teraz utrzymaj. Jak on się wtedy modlił, żeby OP-1 od kramarza w końcu przyszedł – coś nie do opisania. I do Chrystusa, i do swojego Buddy. Do Allacha pewnie też. Może i do jakiegoś Sziwy… I poszczęściło mu się. OP-1 okazał się trochę za duży, ale to było tylko na plus – zimą mógł włożyć pod kurtkę dodatkowy waciak. Zimy teraz to też nie przelewki – kreska spada nawet do minus czterdziestu. Kiedy Li wchodził na górę, Daniła pozbierał swoje manele porozkładane po niszach w osłonie stanowiska z worków z piaskiem: trzy zapasowe magazynki do kałacha, jeden do wintorieza6 , dwie żłobkowane „efki”7 , lornetka, monokular noktowizyjny i apteczka antyradiacyjna. Rozlokował wszystko w kieszeniach kamizelki, wziął kałacha i WSS, powiesił snajperkę za plecami, automat – na piersi. Nic nie poradzisz, takie porządki. Stalkerom, których stanowiska bojowe znajdowały się na powierzchni, „Regulamin służby wartowniczej” opracowany osobiście przez pułkownika Rodionowa, nakazywał obowiązkowo, oprócz służbowej giwery, mieć na stanowisku broń osobistą, jeśli ktoś takową posiadał. Chociaż jaki z ciebie stalker bez własnej giwery? Takie rzeczy jak broń zdobywa się czasem za cenę krwi. Dlatego Daniła, oprócz ogryzka8 , nosił swój WSS, a do tego jeszcze piernacza9 w kaburze udowej. Chociaż karabinu używał dość rzadko, woląc w przypadku wyższej konieczności walić z kałacha – amunicja do dziewiątki była deficytowa nawet w magazynach u wojskowych, w odróżnieniu od piątki czy nawet siódemki. W jego własnych zapasach nabojów tych zostało tylko ze czterdzieści sztuk SP-510 . Karabin Wana był w takiej sytuacji znacznie praktyczniejszy – siódemkę można było dostać bez problemu. Gwarantowana żywotność też nie była bez znaczenia. Pięć tysięcy wystrzałów z wintorieza – i to przy regularnym czyszczeniu – przeciwko dziesięciu tysiącom z kałacha. Jest różnica? Do tego w praktyce, jeśli o kałacha dbać i czyścić go regularnie, to da radę zrobić i dwadzieścia tysięcy. I chociaż Daniła wystrzelał jak dotąd około tysiąca naboi, starał się jednak oszczędzać karabin.

Chińczyk pojawił się, rozpromieniony niczym miedziany czajnik, co było widać nawet przez okrągłe szkła maski przeciwgazowej. Zdawało się, że nawet maska mu się uśmiecha, przyjaźnie merdając trąbą jak mały cyrkowy słonik. – Czołem, Dobrynia! – Li zdjął z ramienia karabin i zdecydowanym ruchem położył go na workach. Ten ruch zawsze wywoływał u Daniły atak homerycznego śmiechu, który dusił w sobie ze wszystkich sił, żeby nie obrazić Chińczyka: malutki Wan był niemal wzrostu swojej armaty. Bo czy to nie świetny dowcip – SWD miało sto dwadzieścia centymetrów długości, a jego właściciel pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. I kiedy z poważną miną umieszczał swoją bazookę w otworze strzelniczym między workami, to był dopiero widok. Zabójca, kurczę pieczone… Chociaż trzeba przyznać, że Kalkulator był snajperem z darem od Boga. – Siemasz, Wania! – Daniła po raz ostatni popatrzył na plac, tłumiąc wyrywający się na zewnątrz rechot. – Cóż, chyba ci się dzisiaj udało… Wan zmrużył oczy i pokiwał głową, przez co trąba jego maski zamerdała jeszcze mocniej. – Deszcz by się jeszcze przydał… Dobra, idź, cała zmiana już tam na ciebie czeka. Daniła skinął głową i przytrzymując karabin, ruszył wąską drabinką w dół. Saszka – jego najlepszy przyjaciel – razem z siódemką żołnierzy patrolu wracającego z nocnej zmiany czekał w podziemiu przy wrotach hermetycznych. Pełnił zwykle służbę na parterze, przy jednym z dwóch KPW rozstawionych tam na wyposażonych w kółka stanowiskach, więc o obronę tego poziomu Daniła był spokojny. Obserwował kiedyś, jak samotny Saszka przez kilka minut potrzebnych, by GSR11 wcisnęła się w swoje OP-1 i wyszła ze Schronu, bronił głównego wejścia na dworzec, dosłownie szatkując napływające hordy psów jak kapustę. Zbita w jedną masę sfora rwała się do wejścia i Saszka bił mierzonymi krótkimi seriami, żeby nie przegrzać lufy.

Wielkokalibrowe pociski bez trudu przechodziły przez kilka psich ciał naraz, rozszarpując je na strzępy, przebijając łby i odrywając kończyny. Tym razem mutanty miały bardzo silny gon, a może coś je przestraszyło, bo kiedy po starciu policzyli posiekane ciała, wynik przekroczył setkę… – No, co z tobą, Dan, długo jeszcze mamy na ciebie czekać?! Poszedłby człowiek spać! Pozostali poparli go pełnym wyrzutu pomrukiem. Daniła machnął ręką, chociaż zdawał sobie sprawę, że pretensje były słuszne. Po trwającej dobę warcie rzeczywiście chciało się spać, a według Regulaminu wejście i wyjście ze Schronu było dozwolone tylko przez zmianę w pełnym składzie. Jeśli oczywiście nie zadziałała siła wyższa i obyło się bez strat. I słusznie: kiedy na powierzchni wszystko świeci gammą12 , dodatkowe otwieranie i zamykanie wrót było zwyczajnie szkodliwe. A za takie działanie należała się surowa kara. Kiedyś z podziemi dworca do Schronu prowadziły trzy osobne, odizolowane od siebie śluzy, każda z nich była wyposażona w zewnętrzną i wewnętrzną hermetyczną zaporę. Ale po tym, jak potrzeba zaczęła wypychać mieszkańców na powierzchnię, okazało się, że śluzy nie dają dostatecznej ochrony przed przynoszonym na skafandrach radioaktywnym pyłem. No bo tak, zdejmiesz kombinezon w przedsionku… Ale i tak otworzysz potem wewnętrzne wrota. A tam jest już przestrzeń mieszkalna. I pył z leżącego w przedsionku OP-1 wlatuje prosto do niej. Tak to naznosili na pierwszy poziom różnego świństwa. A poza tym po wyjściu na zewnątrz trzeba gdzieś ten kombinezon oczyścić! Ale gdzie? Widocznie, projektując i budując Schron, nikt nie brał pod uwagę, że ludzie będą łazić wte i wewte, i nie przewidział pomieszczenia do czyszczenia i odkażania. Tak więc z trzech zewnętrznych hermetycznych zapór trzeba było zostawić tylko prawą, z trzech wewnętrznych – lewą, a z przedsionka do przedsionka przebić przejścia i postawić w nich wrota przeniesione z innych pomieszczeń na pierwszym poziomie. Teraz pierwsza śluza była przeznaczona na

podstawowe czyszczenie skafandra, broni i całej reszty przynoszonej z powierzchni. Człowiek wchodził pod prysznic wprost w stroju ochronnym, zmywając na betonową posadzkę radioaktywny pył przyniesiony z ulicy, potem zdejmował OP-1, ubranie i zostawiając to wszystko na podłodze, przechodził przez drugą śluzę. Tutaj już mył się sam, oprócz tego drugi przedsionek był przeznaczony do dokładniejszego czyszczenia i odkażania. Zaś w trzecim siedziała dobra babcia, która wydawała mu jego własne ubranie, zdjęte i oddane do przechowania przed wyjściem na powierzchnię. Jeśli chodzi o broń i skafander – jeśli był to sprzęt prywatny – żołnierz był zobowiązany czyścić go sam pod okiem człowieka od ochrony chemiczno- radiologicznej. Służbowy czyścili specjalnie wyznaczeni przez Dodona ludzie. Tak to właśnie było, prosto i skutecznie. – Słyszałeś nowiny? – Saszka podniósł oparty o drzwi pręt zbrojeniowy, zastukał w zaporę umówionym sygnałem. – Wczoraj miał wartę wujaszek German. No i mówi, że niby od strony wojskowych poszła żółta rakieta. Nad ranem, w samym środku psiej wachty. Czyli tak, żebyśmy nie zauważyli, wartownicy zwykle wtedy przysypiają… – No i co? – Daniła wzruszył ramionami i przeszedł przez otwarte drzwi. – Wojskowi często dziwaczą. Pamiętasz, jak kilka lat temu wszczęli wojnę? Walili z tamtej strony, jakby stado psów na nich napadło. A kiedy wysłaliśmy do nich grupę zwiadowczą, to się okazało, że wartownicy po prostu nażarli się Tarenu13 z apteczek i nie na żarty ich trzepnęło. Nie rozumiem, jak oni z taką dyscypliną w ogóle jeszcze żyją. Saszka prychnął. – Pamiętam, tak było – wmieszał się do rozmowy Michałycz, dowódca zmiany, ostrożnie, żeby nie wzbijać niepotrzebnie pyłu, ściągając pończochy OP-1. – Jeszcze na kacu omal nie położyli nam całego oddziału zwiadowczego. Mój Timocha wtedy dowodził. Mówi, że gdyby podeszli od strony bramy, a nie boczną uliczką, to skosiliby wszystkich. A tak naszym udało się wskoczyć z powrotem w uliczkę i się wycofać.

– A pamiętasz, jak Rodionycz nie wpuszczał potem ich handlarzy przez dwa tygodnie? Wyklinał ich na czym świat stoi. Nigdy wcześniej nie słyszałem u niego takich konstrukcji słownych. – Saszka uśmiechnął się krzywo. – Chociaż tamci próbowali podejść na wszelkie sposoby, ceny nawet opuścili, a on ni cholery. – A czego byś chciał? – Michałycz wzruszył ramionami. – Wojacy też chcą żreć i pić. I też potrzebują ropy. Skąd mają to brać, jak nie od nas? Karawany chodzą rzadko, nie utrzymasz się z nich. Stalkerzy zostawili kombinezony na podłodze i przeszli do drugiego przedsionka. Tu było wilgotno, z konewek zawieszonych w rządku pod sufitem kapała woda. Po męczącej, dusznej gumie skafandrów i masek przeciwgazowych chłód przedsionka był mocno orzeźwiający, aż odechciało się spać. A od lejącej się z konewek lodowatej wody senność całkowicie minęła, jakby nigdy jej nie było. – No, i co tam z tą sygnałówką? – Daniła włączył wodę i nie bez drżenia wszedł pod parzącą zimnem strugę. – Eeech! Ale dobra! – A co ma być… – Saszka też pisnął, wchodząc pod prysznic. – German od razu zameldował Rodionyczowi. Co tam sobie nasz pułkownik postanowił, Germanowi nie powiedział. A potem wyszliśmy na naszą zmianę, więc też niczego nie wiem. Może dziś do wieczora coś się wyjaśni… Po przejściu przez trzecią komorę i otrzymaniu od dyżurującej dziś Pietrowny czystych ubrań żołnierze weszli na pierwszy poziom i nie zatrzymując się, ruszyli w stronę klatki schodowej prowadzącej na drugi. Na pierwszym poziomie praktycznie nikt nie mieszkał. Zanim odkryto, że z przedsionków do pomieszczeń mieszkalnych dostaje się radioaktywny pył, minęło sporo czasu i poziom radiacji zdążył porządnie wzrosnąć. Jednak udało im się z tym problemem poradzić – przesiedlili ludzi na dolne, głębiej położone poziomy, gdzie promieniowanie z góry nie było już takie mocne. Natomiast poziom najwyższy oczyszczono płynem dezaktywacyjnym – wtedy w magazynach było go jeszcze pod dostatkiem. Poziom

promieniowania mocno się obniżył, ale i te pół rentgena, które wskazywał licznik Geigera, mógł poważnie zaszkodzić ludzkiemu zdrowiu, gdyby mieli tu żyć bez ochrony przez dłuższy czas. Teraz piętro było praktycznie niezamieszkane, znajdowały się tam tylko pomieszczenia techniczne i służbowe, takie jak maszynownia, zbrojownia czy mała sala gimnastyczna, oraz wszelkiego rodzaju magazyny produktów niespożywczych. Poza tym w pomieszczeniu położonym nieopodal wejścia dyżurowała GSR w sile dziewięciu ludzi, na wypadek, gdyby na powierzchni zaistniała wyższa konieczność. Jednym słowem, na pierwszym poziomie ludzie przebywali teraz względnie krótko. Oprócz tego w niektórych segmentach mieszkali ci, którym radiacja była już niestraszna. Mutanty. W warunkach skażenia promieniotwórczego bardzo trudno jest pozostać czystym, nie złapać dawki choćby dziesięciu czy dwudziestu rentgenów. Mieszkali tu w większości ci, których rodzice w swoim czasie byli w większym lub mniejszym stopniu wystawieni na działanie promieniowania. Nie, nie wypędzano ich ze wspólnoty, nie przesiedlano z drugiego czy trzeciego poziomu – tam też mieszkało całkiem sporo mutantów. Mieli swobodny dostęp do całego Schronu i nikt już na nich krzywo nie patrzył i nie nawoływał do likwidacji wyrodków jak dziesięć, piętnaście lat wcześniej, kiedy mutacje były w zasadzie pojedyncze. Mieszkali tu po prostu ci, którzy nie mogli już egzystować w absolutnie czystej, niezanieczyszczonej przestrzeni. Minimalny poziom radiacji był im potrzebny do życia tak samo jak powietrze czy woda zwykłym ludziom. W warunkach promieniowania czuli się doskonale, a niektórzy z nich przez krótki czas mogli bez szkody dla siebie wytrzymać dawkę, od której normalny człowiek zapadłby na chorobę popromienną trzeciego, czwartego stopnia. Spędziwszy poza strefą skażoną choćby parę godzin, większość z nich zaczynała się uskarżać na ataki mdłości, słabość, drgawki i zawroty głowy. Ogólnie rzecz biorąc, mutanty stanowiły niemal jedną piątą ludności

Schronu. Były to w większości dzieci i z każdym rokiem rodziło się takich dzieci coraz więcej, chociaż trzeba przyznać, że ich mutacje nie zawsze były negatywne, a nierzadko całkiem przydatne. Zdarzały się na przykład takie, które pozwalały widzieć w ciemnościach znacznie lepiej, niż potrafili zwykli ludzie, lub powodowały, że zmutowany stawał się kilka razy większy i silniejszy od normalnego człowieka. Był też chłopak, który niczym radar rejestrował wszystkie ruchy na dużym dystansie dookoła. Tak go właśnie nazywali – Sławka-Lokalizator. Inny z kolei potrafił bez żadnego dozymetru określić poziom promieniowania z dokładnością do dziesiątej części rentgena. Oczywiście takie korzystne mutacje były dość rzadkie, zazwyczaj za te czy inne dodatkowe możliwości organizmu trzeba było płacić – a cena bywała czasem zbyt wysoka. Drugi poziom jeszcze spał. Stalkerzy zeszli po kręconych schodach, pożegnali się i rozeszli do swoich segmentów mieszkalnych – po bezsennej nocy należałoby jednak odpocząć chociaż ze cztery godzinki. Jutro znów dobowy dyżur, w GSR – a tam to już jak się uda. Jeśli będzie cisza i spokój, to można spać do woli. A co, jeśli ogłoszą alarm? A dużo się nawojujesz bez spania? Segment mieszkalny Daniły stanowił pokoik pięć na trzy z wydzielonym malutkim przedpokojem przy wejściu. Daniła przestał mieścić się w tej klitce, odkąd skończył czternaście lat. Zaczepiał teraz potężnymi barami a to o wieszak z ubraniami, a to o szafę z mundurem, a to o sejf z bronią. Wcześniej, oprócz przewracającego się wieszaka, spadały na niego suszące się na sznurku pod sufitem skarpetki, kalesony albo gruda14 dziadka. Potem, kiedy dziadek zginął w potyczce z wojskowymi, ze sznurka często zaczęły spadać majteczki i biustonosze albo rajstopy i pończochy. W zależności od tego, kto suszył bieliznę: starsza żona Iriszka czy młodsza, Olga. Tak i teraz, wystarczyło, że Daniła zamknął drzwi i wyprostował się, a szyję natychmiast oplotły mu dwa czarne zwisające z góry nylonowe węże, a na dodatek na głowę spadł mu czerwony stanik. Daniła zaklął. Niby nie był taki wysoki, nie

dociągnął nawet do metra osiemdziesięciu, a tu taki numer. Widać sufity w segmentach były niskie… Kiedy się rozbierał, nie włączał lampy – zostawił przymknięte drzwi, żeby przez szparę wpadało z korytarza choć trochę światła. Zdejmując ubranie najciszej, jak się dało, i starając się nie obudzić zajączków – tak nazywał w duchu okropnie tchórzliwe żony – Daniła zdjął starą, wytartą do niemożliwości grudę, zamknął drzwi, wymacał w ciemności łóżko i wczołgał się pod kołdrę. * * * Wielożeństwo wkroczyło w życie Schronu wprawdzie stopniowo, ale trwale i solidnie. Nie wkroczyło nawet, ale wbiło się jak lodołamacz. Walka z mutantami z powierzchni przerzedzała szeregi obrońców. Ubywało to jednego żołnierza, to dwóch, a nawet i pięciu, sześciu ludzi naraz. Chociaż, dzięki Bogu, coś takiego zdarzało się dość rzadko. Do tego jeszcze na samym Początku z jakiegoś powodu było tak, że do Schronu trafiło znacznie więcej kobiet niż mężczyzn. I teraz na nieco ponad setkę dorosłych mieszkańców płci męskiej przypadało w Schronie prawie trzysta kobiet i dzieci. Żywicieli rodzin było katastrofalnie mało. Minimalne racje żywnościowe otrzymywali oczywiście wszyscy pracujący, ale czy człowiek długo przetrwa, dostając na wyżywienie pół kilo suszonych grzybów i sto gramów cukru dziennie? Trzeba oczywiście oddać sprawiedliwość, że boczniak to pożywny grzyb i zupełnie wystarczy do normalnej egzystencji, bez uczucia głodu, szczególnie gdy ugotuje się z niego zupę – ale przecież nie da się jeść ciągle samych grzybów. Chciałoby się i kaszy, i makaronu, i uprzyjemnić życie skondensowanym mlekiem, i skosztować tuszonki. I mleko w proszku, które surowa Szuflada wydawała tylko dla dzieci do lat trzech, można jednak było dostać za naboje… Na przykład od handlarzy z karawan. Ci chętnie przyjmowali jako zapłatę za swój towar nie tylko złoto czy kamyczki, ale i naboje, które po Początku stały się podstawowym środkiem kupna i sprzedaży. Złota i klejnotów nigdy w Schronie nie było, za to amunicja się zdarzała i zarabiało się ją tylko za pracę związaną z zapewnieniem

bezpieczeństwa społeczności – za męską pracę. Fakt, niektóre kobiety próbowały dostać się do ochrony na powierzchni, ale pułkownik, który już na samym początku uznał, że do powstałego ustroju społecznego najbardziej pasuje wielożeństwo, twardo kontynuował swoją politykę i kategorycznie zabronił wydawania kobietom broni. A więc skąd wziąć środki na życie? Kiedy jest mąż, chodzi na dyżury, i „piątka” czy „siódemka” jest w domu nierzadkim gościem. Jeszcze lepiej, jeśli mąż jest stalkerem. Tym naboje w ogóle się nie kończą – to jedną rzecz przyniosą z powierzchni, to drugą… Trzecia część trafia oczywiście do wspólnego budżetu, jak się już utarło, a resztę opchnie się karawanom albo wojskowym, albo zda Szufladzie do magazynu – i już w rodzinnym budżecie dzwonią „kulki”. Jest to oczywiście ryzyko, ale jak mówi stalkerskie powiedzenie: kto nie ryzykuje, ten tuszonki nie zobaczy. A jeśli kobieta zostanie sama, i to z małym dzieckiem? Jakie ma wyjście? Można oczywiście coś sprzedać, jeśli ma się coś w zanadrzu. Ale przecież nie da się ciągle sprzedawać, wcześniej czy później trzeba będzie głodować, doić rodziców. Albo wrócić do standardowych racji. A co z dzieciaczkiem? Nie wyjaśni mu się przecież, że skoro tatuś nie żyje, to może się pożegnać z dostatnim życiem i przywitać z głodowaniem i wegetacją. A ten chce czekoladkę i mleko skondensowane, i jeszcze jakieś słodycze… Zresztą co tam naboje czy jedzenie! A instynkty?! Jeśli dziewczyna jest już w odpowiednim wieku, a wszyscy faceci i chłopcy dookoła są zajęci? Co teraz – ma usychać sama do końca świata? Kiedy ona chce miłości, romantyzmu, rodziny, dziecka, wreszcie zwykłego seksu! A zamężne baby pilnują swoich chłopów, jeszcze jak! Rzucają się na konkurentki jak harpie, kilka razy niemal doszło do zabójstwa! Z początku przecież wielu facetów robiło skoki w bok. I jak tu nie robić, jak każda wolna kobieta z radością wpuści cię do łóżka? Niektórzy w ogóle się rozbisurmanili: to z jedną się kładli, to z drugą – istna rozpusta. Jakie było wyjście? Do wojskowych już się nie pójdzie, jak to bywało wcześniej, oni też mieli komplet, a do tego

ograniczoną przestrzeń życiową. Dokąd tu iść? Początek dał sam pułkownik, dołączając do swojej rodziny żonę i syna towarzysza poległego w jednej z awantur. To posłużyło za impuls, wzór dla pozostałych. Zresztą okazało się, że nie wszyscy w Schronie są chrześcijanami, było kilka osób wyznających islam dopuszczający wielożeństwo. Ci też dali przykład. Kobiety oczywiście z początku z tym walczyły. I to jeszcze jak się piekliły! Zorganizowały nawet zebranie tylko dla kobiet. Obradowały na trzecim poziomie w Sali Rady i od razu zaczęły dziwaczyć – wygoniły facetów i zamknęły drzwi między drugim a trzecim poziomem. Ci stali przed drzwiami zmieszani i zakłopotani, nie wiedząc, co robić. Przyszedł Rodionycz, postał chwilę, śmiejąc się, popatrzył na tłoczących się towarzyszy: – Co, wojują nasze baby? Żywiciele rodzin milczeli, drapali się po głowach. – Nie cykajcie, chłopy, nasze baby nie są głupie. Za to współczujące. Zrozumieją… I miał rację. Obrady trwały pół dnia. Kiedy kobiety się zbierały, wszystkie były wściekłe, złe, rozwrzeszczane, a wychodziły spokojne i jakby… uległe. Potulne. Wyciszone. Wykrzyczały się i uspokoiły. Mężczyźni zrozumieli, że burza minęła. Od tej pory tak właśnie się utarło – monogamia stała się równie rzadkim zjawiskiem jak kiedyś poligamia. A i same kobiety stopniowo przyznały, że łatwiej w ten sposób prowadzić gospodarstwo i wychowywać dzieci. Ostatecznie nawet czekać na powrót męża z patrolu było we dwójkę czy trójkę jakoś łatwiej. I normalnym zjawiskiem stała się sytuacja, kiedy wychodzący na powierzchnię żołnierz brał towarzysza na bok i mówił: – Wiesz… jakby co… no… zadbasz o moich, dobra? Jedynym, który z początku sprzeciwiał się wielożeństwu, był ojciec Kiriłł. Jakże to – przecież to rozwiązłość! Rozpusta! Surowo zabroniona przez chrześcijaństwo! Jednak i on, mądry człowiek, wkrótce zrozumiał, że nie ma

innego wyjścia, i nie trzymał się kurczowo dogmatów. Do tego przyznał, choć niechętnie, że w Starym Testamencie nieraz jest mowa o poligamicznych małżeństwach. Lamech, potomek Adama w szóstym pokoleniu, miał dwie żony – Adę i Sillę. Dwie żony – Rachelę i Leę – miał wnuk Abrahama, Jakub… Ale największym kobieciarzem był syn Dawida, król Salomon, który jak informuje Biblia, miał siedemset żon i trzysta nałożnic. Choć słynął z pobożności – taki numer… Oczywiście Stary Testament wprost nie pozwalał na posiadanie dwóch żon… ale też nie zabraniał… Krótko mówiąc, słaby jest człowiek, a Bóg tę jego słabość znosi. No, a jeśli znosi Bóg, to i ojciec Kiriłł nie będzie marudzić. Dlatego kiedy przyszedł do niego Daniła i oznajmił, że oprócz Irinki bierze sobie drugą żonę Olgę, nic nie powiedział, westchnął tylko, ale małżeństwo zarejestrował. Bo co miał robić? Cały Schron już wiedział, co się stało z Sieriogą… Siergiej zginął z głupoty. Był w ich trójce najmłodszy i najbardziej zarozumiały. Młodość szumiała mu w głowie i sprawiała, że zadzierał nosa. Kilka lat temu, kiedy oddział wyszedł na pamiętny rajd w poszukiwaniu witamin – w Schronie zaczęła się wtedy poważna epidemia szkorbutu i doktor Ojboli pośpiesznie wysłał stalkerów do CSR-u15 – Sierioga polazł nie tam, gdzie trzeba. Wbrew rozkazowi, chociaż doskonale słyszał, jak Daniła wrzeszczał, żeby stał w miejscu. No, i doigrał się – w szczelinie, przez którą się pchał, licząc na to, że dostanie się do budynku szpitala, siedział gorynycz. Wyskoczył, chwycił Siergieja za głowę i zaciągnął do dziury, towarzysze nie zdążyli nawet drgnąć. Nie udało się też wyciągnąć wtedy ciała – szczelina była głęboka, a do tego skręcała tak, że mutant mógł uderzać mackami, sam pozostając w ukryciu i nie wychodząc zza rogu. Iść tam byłoby samobójstwem. Aryjczyk już prawie wszedł i potwór o mało nie wciągnął i jego, a na dodatek plunął w ślad za nim. Dobrze, że nie trafił – ślina gorynycza to nic przyjemnego. Ograniczyli się do wrzucenia do dziury paru „efek”. Sierioga był w składzie oddziału krótko, zaledwie pół roku, ale

pozostawił po sobie dobre wspomnienia. Był wprawdzie zarozumialcem, ale w trudnych chwilach Daniła i Saszka mogli na niego liczyć jak na siebie samych, nie zawiódł ich ani razu. I stało się tak, że Daniła wziął Olgę do siebie – Saszka mieszkał już wtedy z dwiema żonami, a Daniła miał tylko Iriszkę. Dość trudno ją było przekonać – charakterna i zaborcza nie zamierzała znosić przy mężu nikogo innego. Jednak strasznie chciała mieć dziecko i Daniła to wykorzystał. Sam, ze względu na mutacje, był bezpłodny, a Oldze zostało po Sieriodze miesięczne niemowlę. Choćby jedno dziecko w rodzinie, mimo że nie swoje własne – to też radość… Iriszka jednak niedługo się nim cieszyła. Po śmierci męża Olga straciła mleko. Próbowali rozcieńczać dziecku mleko w proszku albo karmić zagęszczonym – płakało, jadło mało, a potem w ogóle przestało. I po kilku miesiącach umarło. To był straszny czas. Daniła nawet teraz, dwa lata po tym, wzdrygał się na jego wspomnienie. Olga zległa, była jedną nogą na tym świecie, drugą na tamtym. Iriszka przez kilka miesięcy krzątała się przy niej jak przy małym dziecku, wyciągała ją z grobu, jak mogła. I właśnie w tych ciemnych i strasznych miesiącach zaprzyjaźniły się, i to tak, że stały się papużkami nierozłączkami. Jaka tu może być zazdrość, kiedy obok, po drugiej stronie męża, leży nie konkurentka, lecz jakby rodzona siostra. Wysoką cenę trzeba było zapłacić za tę przyjaźń. Ech, życie, życie… * * * Nie dali się Danile wyspać. Ledwie zaczął zapadać w sen – pukanie do drzwi. Iriszka odwróciła się, uniosła na łokciach, namacała w ciemności męża. – Jesteś tu? Kogo tam licho niesie? Nie dadzą pospać po zmianie! Przez całą noc kroiłyśmy grzyby… Otworzysz? Daniła pocałował ją w gorący od snu policzek, zsunął kołdrę. – Otworzę, śpij. – Tylko nie zapalaj światła, obudzisz Olgę… Budzenie Olgi zawsze było dużym problemem, ale Daniła dotarł jednak do drzwi po omacku, uchylił je i wyjrzał na zewnątrz. Na korytarzu stał Dimka

Ślepy – chłopaczek w wieku około dwunastu lat, pełniący w Schronie obowiązki kogoś w rodzaju listonosza. Dimka był niewidomy od urodzenia – wina radiacji. Ale mimo że zamiast oczu w oczodołach łzawiły mu drżące, zamglone, galaretowate groszki, w rozkładzie korytarzy i przejść orientował się doskonale. Chodził, dotykając jedną ręką ściany, a trzymaną w drugiej laską badał drogę, śmiało wyrywał naprzód i odkąd skończył trzy lata, ani razu nie pomylił drogi. – Dobry, wujku Daniło! Pułkownik cię wzywa! – wypalił. Dimka jakimś swoim wewnętrznym zmysłem zawsze bezbłędnie odgadywał, kto przed nim stoi. Daniła był zdumiony – jaką trzeba mieć wrażliwość, żeby wyczuwać kilka metrów otaczającej cię przestrzeni i zawsze wiedzieć, co się dzieje dookoła?! – Czołem, Dimka! Dobra, przekaż, że zaraz będę. Daniła zamknął drzwi i westchnął z irytacją. Rodionycz nie był wprawdzie jego przełożonym – stalker to wolny ptak, sam jest sobie dowódcą decydującym o przydziale i rodzaju działań – ale lepiej było nie ignorować jego wezwania. Byłoby to w stosunku do nauczyciela nieuprzejme, musi iść. Wyglądało na to, że ze snem trzeba się pożegnać. W pomieszczeniu roboczym, oprócz gospodarza, siedzieli już German i zastępca dowódcy do spraw zaopatrzenia Syczyn. Przez swoją graniczącą z obsesją chciwość i skąpstwo ten ostatni dostał przezwisko Pluszkin16 . Daniła, który kiedyś w dzieciństwie wysłuchał nieśmiertelnego utworu Gogola na lekcji literatury, całkowicie się z tą ksywką zgadzał. Daniła zapukał, wszedł, zamknął za sobą drzwi. Skinął głową, witając obu gości, popatrzył na Rodionycza. – Zdrowia życzę, towarzyszu pułkowniku. – Tak się jakoś utarło, że najczęściej zwracał się do Rodionycza właśnie w takiej formie, a nie po imieniu i otczestwie. – Wzywał mnie pan? – A, Dańka! – Pułkownik pozostawił sobie jednak prawo nazywać swojego dwudziestojednoletniego wychowanka tak, jak kiedy ten miał lat dziesięć

i piętnaście. – Ty też bądź zdrów. Chodź no tutaj, mamy do pogadania. Daniła wszedł, usiadł u szczytu dużego stołu, naprzeciw Rodionycza, popatrzył pytająco na pułkownika. – Od strony wojskowych poszła wczoraj rakieta – zaczął po żołniersku, bez wstępów, przywódca Schronu. – Żółta. Cholera wie, co się tam u nich stało, może coś z tarenem, tak jak wtedy, ale nie zaszkodzi popatrzeć. Pójdziesz z Sańką? – Dlaczego my? – zdziwił się Daniła. – Przecież to zwyczajna sytuacja. Niech pan wyśle któregoś z partyzantów. Jutro mamy dyżur w GSR, a potem od razu idziemy na rajd. – Zwyczajna jak zwyczajna. – Pułkownik wstał, zrobił parę kroków między stołem a ścianą, na której wisiała mapa dzielnicy, znów usiadł. – GSR-em się nie przejmuj, zwolnimy was, jeśli będzie trzeba. Dokąd się na ten rajd wybierasz? Nie przeszedłbyś koło wojskowych? – Na razie nie wiem. – Daniła uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Może pójdziemy do fabryki, może na podstację, a może pobuszujemy po mieście. Wciąż jeszcze jest pełno miejsc, do których nikt nie chodził. – Daj spokój, Dobrynin! – odezwał się Pluszkin. – Wszyscy wiedzą, że porządny stalker trasę ma z góry obmyśloną! – Wszyscy wiedzą, że porządny stalker nie mówi przed rajdem o swojej trasie. – Daniła mocno podkreślił słowo „porządny”. – Tak więc proszę wybaczyć, towarzyszu Pluszkin, ale to nie pański zakichany interes! Daniła nie trawił tego typa. Ciągle tylko kantuje! Nie skontrolujesz go, to na pewno zrobi cię w wała, i to jeszcze taki moment wybierze, że się nie pokapujesz! Ile go kosztowała choćby sytuacja, kiedy ten bydlak zamiast skrzynki z taśmami nabojowymi do KPW podsunął mu pudło wypchane pustymi łuskami, a Saszka to przegapił. Skrzynka przeleżała dwa tygodnie pod cekaemem bez otwierania – w taśmie była jeszcze amunicja. A potem, kiedy na warcie Saszki psy znów zaatakowały i skrzynkę trzeba było otworzyć, okazało się, że w środku jest figa z makiem… Po skończeniu

zmiany Saszka omal wtedy Pluszkina nie zatłukł. „Poplątało mu się”, patrzcie go! Dobrze, że wmieszał się Rodionycz, bo ocalił swojego zastępcę przed przedwczesnym zgonem pod podeszwą stalkerskiego glana. Pulchna fizjonomia Syczyna zrobiła się purpurowa. – Dobrynin! Poprosiłbym o… – A chrzań się! – Spokój! – wydał cichą komendę pułkownik. – Po co was tu zaprosiłem, żebyście psy na sobie wieszali? Jeśli nie chcesz specjalnie, to może zajrzycie po drodze, zbaczając ciut z waszej trasy? Nadłożycie trochę drogi, wpadniecie, popatrzycie co i jak… I jak tu człowiekowi wyjaśnić, że w jego i Saszki zasadach nie mieści się zbaczanie z zaplanowanej marszruty bez palącej konieczności? Rodionycz to wojskowy do szpiku kości, chociaż armii jako takiej już od dawna nie ma, stara się zawsze załadować do pełna: i to zrób, i tamto, i jeszcze o tym nie zapomnij, a na dokładkę weź tamto. I przyczep sobie do dupy mały wózeczek, żeby dwa razy nie chodzić. A najważniejsze to dlaczego właśnie oni, co to za fanaberie? Droga od Schronu do jednostki została wytoczona jeszcze licho wie kiedy, psy rzadko się na niej trafiają, wyrodki też – dawno się już nauczyły. A miksery i kuropaty w lasku, przez który prowadzi ścieżka, przez ten cały czas widzieli tylko parę razy. Dla kuropatów jest tam za ciasno, nie mają miejsca, żeby się rozpędzić, potrzebują swobody ruchów, a dla mikserów jest tam za niska radiacja, a one lubią promieniowanie. Ścieżka do wojskowych to tylko jakieś półtora kilometra spokojnej drogi. Posłać by tam na przykład Czebuczę z paroma ludźmi. Czebucza nie jest stalkerem, a partyzantem, ale nie boi się chodzić po powierzchni, tym bardziej znaną ścieżką. Daniła westchnął: – Towarzyszu pułkowniku, bardziej sensownie będzie, jeśli powie pan, co tak pana przypiliło, żeby właśnie mnie i Saszkę do tego zaprząc. Nie lubimy pracować na ślepo, a panu wyraźnie coś wystaje zza pazuchy.