a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Denis Szabałow - Prawo do zemsty

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Denis Szabałow - Prawo do zemsty.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 112 osób, 116 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 448 stron)

Tytuł oryginału Метро 2033: Право на месть Copyright © Dmitry Glukhovsky, 2013–2017 Copyright © Denis Szabałow, 2017 All rights reserved. The moral law of the authors has been asserted Pomysł serii Uniwersum Metro 2033 Dmitry Glukhovsky, 2009 Przekład z języka rosyjskiego Paweł Podmiotko Projekt okładki Ilja Jackiewicz Plan na okładce Leonid Dobkacz, Ilja Wołkow Projekt logotypu serii Jacek Doroszenko, www.doroszenko.com Redakcja Danuta Porębska, Tomasz Porębski Korekta Pracownia 12 A Konwersja Tomasz Brzozowski Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2017 Wszelkie prawa zastrzeżone. ISBN 978-83-65743-31-2 Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków telefon / fax +48 (12) 636 01 90 biuro@insignis.pl, www.insignis.pl facebook.com/Wydawnictwo.Insignis twitter.com/insignis_media (@insignis_media) instagram.com/insignis_media (@insignis_media) Snapchat: insignis_media

Prolog Do domu. Dwa tysiące kilometrów. Dwa miesiące w drodze. Dwa miesiące w samotności. Przez cały czas sam – z kim się podzielić, komu opowiedzieć o strachu, który pożera cię od środka? W dzień da się jeszcze wytrzymać – mózg zajmuje się drogą, marszrutą, zagrożeniami, które czyhają na każdym kroku, czujny jak zwierzę, napięty, odpędza inne myśli. Ale nocą... Długimi nocami wszystkie myśli skierowane są w jedną stronę – domu. Rodziny. Schronu. Ciężko. Tak ciężko, że nie życzyłbyś tego najgorszemu wrogowi. Straszny to los stracić naraz wszystkich, którzy są ci najdrożsi, wszystkich, którzy otaczali cię przez całe świadome życie, z którymi dzieliłeś radości i smutki, nadzieje i rozczarowania... Noce zlały mu się w jedną ciemną koszmarną plamę i Dobrynin wiedział, że tylko nadzieja trzyma go na skraju czarnej przepaści szaleństwa. Nadzieja i żądza zemsty. Wiadomość o tym, że pułkownik okazał się zdrajcą, sprawiła, że ziemia usunęła mu spod nóg, ogłuszyła go. Opiekun, drugi najbliższy człowiek po dziadku, ten, któremu ślepo ufał i na którym polegał chyba najbardziej na świecie, okazał się gnidą. I ten straszny fakt z początku przesłonił drugi, że Pająk, zabójca ojca, pozostał przy życiu. Wydarzenia dawno minionych dni popadają w zapomnienie. Tym bardziej jeśli sam nie byłeś przy nich obecny, lecz jedynie odczuwasz przez całe życie

echa przeszłości. Ale Daniła nie mógł zapomnieć. Pamiętał swoje dziecięce lęki, pamiętał sny, w których znów i znów przychodził do niego sierżant Pautikow. Pamiętał swoją nienawiść. Przykryte cienką warstwą popiołu, żarzące się węgle leżały gdzieś na samym dnie jego duszy... ale starczyło tylko dorzucić chrustu – i ogień się rozżarzał. Ten, kto nie ma domu, komu zabrano rodzinę i przyjaciół, jest wolny, może prowadzić wojnę. Dobrynin nie miał już ani domu, ani rodziny. Nie miał też towarzysza boju – został tam, na polu bitwy, z przeciętym od ucha do ucha gardłem. I to też uparcie domagało się zapłaty. Odtąd nie miał już niczego... Ale miał cel. Cel, który musiał osiągnąć za wszelką cenę.

1 Deszcz lał piątą dobę. Przez pierwsze dwa dni mu przeszkadzał, drażniąc swoją ponurością i dokuczliwością, potem Dobrynin się przyzwyczaił – a dziś nawet się z niego cieszył. Ta jesienna deszczowa szarość, która panowała za oknem, w pełni odpowiadała jego nastrojowi, wpędzając go jeszcze mocniej w odrętwienie i czarną melancholię. Nie chciało mu się nic robić. Miał ochotę siedzieć i tępo gapić się przez okno – na ukośne strugi deszczu bębniące o parapet, na ołowianą mgłę zasnuwającą niebo aż po horyzont, na krople ściekające po szybie... I siedział. Pogoda wywoływała apatię i zgodnie z jej rytmem, ospale jak ryba wyrzucona na brzeg, płynęły jego myśli. Z wysokości czwartego piętra przedmieścia leżały jak na dłoni. Dom stał w pewnej odległości od pozostałych budynków, chociaż ile ich w ogóle ocalało... Od wschodu kwartały zabudowy jednorodzinnej – rudery domów, bań i szop, od zachodu też rudery, tyle że tym razem masywne szare pudełka dwupiętrowych bloków, od południa dawna baza lotnictwa, rozformowana ponad piętnaście lat przed Początkiem, w biednych latach dziewięćdziesiątych, a od północy – puste pole aż do zburzonego mostu, na którym kiedyś przez kilka dni stał pociąg pancerny. Było to niedawno, na początku lata, a zdaje się, jakby minęły nie trzy miesiące, lecz przynajmniej trzy lata. Ech, żeby wtedy to wiedzieć... Obróciliby, on i Warga, wieżyczkę – i grzmociliby z bliska. Przeciwpancernymi. I zanim załoga oprzytomniałaby, taranem ich, taranem! Uderzyć, zwalając wagony z nasypu, zgnieść – a potem rozstrzeliwać z cekaemu na wieżyczce

wszystko, co się rusza, tratować tych nędznych drani biegających w przerażeniu dookoła, miażdżyć, nawijając flaki na gąsienice, aż żaden nie pozostanie przy życiu!... Ech, co tu teraz mówić... Dobrynin ciężko westchnął, skulił się, kryjąc twarz w dłoniach, potarł policzki. Chłodno. Do tego otworzył drzwi na balkon... Jesień jeszcze się nie rozgościła, dopiero połowa września, ale na dworze było nie więcej niż piętnaście stopni. A miał na sobie tylko starą grudę. Do zewnętrznych pomieszczeń nie doprowadzał z Sańką wentylacji, tylko do środkowych. Bo i po co tu wentylacja... Szyby ocalały w dwóch pokojach na całym piętrze, we wszystkich pozostałych były stłuczone, wszędzie hulały i wiatr, i promieniowanie. Chociaż trzeba przyznać, że radiacja była tu słaba, rzadko kiedy dochodziła do dwóch rentgenów. A w czasie deszczu było jeszcze mniej – nie pojawiał się pył. Daniła poruszył się ociężale, wyciągnął rękę, podniósł z podłogi potrzaskujący czasem dozymetr – zgadza się. Pół rentgena. Jasna sprawa... No nic, można i bez skafandra posiedzieć. Poczuć wiatr na twarzy, krople deszcze wpadające przez pustą framugę... Wcześniej jakoś nie dostrzegał niewygód. Nie rozumiał, co to znaczy przez cały czas być zaczopowanym w kombinezonie i masce przeciwgazowej, oddychać martwym filtrowanym powietrzem. To była codzienna potrzeba, norma. Stare pokolenie przyjęło nowe reguły, zżyło się z nimi, a młode w ogóle nie znało innych norm zachowania. W głowie się nie mieściło, jak można chodzić po powierzchni bez ochrony. Wyprawa na północ wywróciła wszystkie jego wyobrażenia. Okazało się, że to wcale nie norma, ale uciążliwa konieczność. Czas. Pół życia spędził w OP-1, a odwykł od jego ciasnej i przygnębiającej niewoli już w ciągu dwóch tygodni. Dobrze chociaż, że unikom, jego łup wojenny, był pod tym względem o wiele wygodniejszy. Wewnątrz pancerza tworzył się swoisty mikroklimat, materiał jakimś niepojętym sposobem oddychał, nie

przepuszczając radioaktywnego pyłu, i można było w nim przebywać dowolnie długo, nie czując przy tym niewygód. Gdyby kombinezon nie był tak wygodny, Dobrynin raczej nie zdołałby przejść dwóch tysięcy kilometrów i wrócić do domu, poświęcając na to nieco ponad dwa miesiące. Oczywiście bez zasilania jego funkcjonalność była okrojona, ale dla obecnego posiadacza unikomu już ta jedna jego właściwość była niebywałym prezentem, nie mówiąc o innych jego zaletach. Miejsce, w którym przyjaciele dawno, dawno temu urządzili swoją kryjówkę, było dobrane roztropnie. Już wtedy, podczas pierwszego długiego rajdu, kiedy przyszło im do głowy, żeby stworzyć swój prywatny schron, zaczął się zastanawiać, jakie wymagania powinno spełniać tego rodzaju lokum. Po pierwsze – musi być skryte przed wzrokiem postronnych. Czyli albo piwnica, albo odwrotnie, punkt odkryty, widoczny dla wszystkich. Na przykład mieszkanie w którymś z wielopiętrowych domów na przedmieściach. Nie na darmo mówi się: najciemniej jest zawsze pod latarnią. Tę potrzebę zaspokajał pięciokondygnacyjny budynek stojący na skraju miasta, nieco na uboczu. Po drugie – szybkie i bezpieczne podejście, z dala od dużych zbiorowisk zmutowanej zwierzyny. Co prawda, trzeba było na nie uważać i stosować środki zapobiegawcze, jeśli pojawiały się jakieś w okolicy, ale na to już nic się nie poradzi, wymagało tego ich bezpieczeństwo. Po trzecie – wystarczająco duża powierzchnia, żeby pomieścić przynajmniej dziesięciu ludzi. Ten warunek również udało się spełnić – po prostu wykorzystali na kryjówkę całe ostatnie piętro. Pomieszczenia, które znajdowały się wewnątrz budynku i nie miały okien – korytarze, klatki schodowe, przedpokoje – przerobili na mieszkalne, a pozostałe zostawili bez zmian, urządzając w nich stanowiska obserwacyjne. Wykuli w ścianach przejścia z pokoju do pokoju w taki sposób, żeby można

było obejść dookoła całe piętro po obwodzie, i uzyskali pełne pole obserwacji okolicy. Po czwarte – przydatność do obrony. Nawet jeden człowiek powinien był mieć możliwość powstrzymywać napastników przez dowolnie długi czas. Z tym było najłatwiej. Zostawili tylko jedno wejście, przez środkową klatkę schodową, sąsiednie zawalili różnymi rupieciami, naznosili z sąsiednich ulic zardzewiały złom i zabarykadowali schody do wysokości drugiego piętra. Do tego Sańka wpadł na to, żeby zdobyć kilka nasion dmuchawca i posadzić je na ulicy przed drzwiami. To było chyba pewniejsze niż barykady– tych roślin bały się nawet zwierzęta, nauczone gorzkim doświadczeniem. Oczywiście przed poważnymi argumentami w rodzaju miotacza RPO czy ładunku RPG w okno te środki ostrożności nie ratowały, ale przed podobnymi atakami chroni tylko podziemny bunkier, a podziemi chłopcy, którzy poznali wszystkie uroki powierzchni, mieli go powyżej uszu. No i wreszcie – droga odwrotu. Zrobili ją z zsypu na śmieci, wystarczająco szerokiego nawet dla barczystego Daniły. Zwiesili w środku linę, oczyścili podziemne pomieszczenie, usunąwszy zwały zamienionych w szare próchno śmieci, i droga ewakuacyjna była jak malowana. Prowadziła do piwnicy, z której betonową kiszką rury ciepłowniczej można było się dostać do kolektora obok budynku, stojącego na pustym placu zarosłym krzakami i wysoką trawą. No, a tam to już kwestia techniki. Do najbliższych ruin na przedmieściach było jakieś dwieście metrów. Potem szukaj wiatru w polu... Wyczyścili mieszkania na najwyższym piętrze, wzmocnili je, ocieplili, postawili piecyk burżujkę, przeciągnęli przez pokoje przewód kominowy i wyprowadzili go na zewnątrz, założyli wentylację – tamtego lata mieli dużo roboty. Tyle że nie udało im się w końcu wykorzystać zalet mieszkania jak należy. Używali go przede wszystkim jako magazynu zdobyczy z wypraw albo tymczasowego schronienia. Daniła miał myśl, żeby wyprowadzić się ze Schronu, założyć swoją kolonię – ale starsza żona kategorycznie odmówiła. – Pójdziesz z Saszką na rajd i znikniecie... I co mamy wtedy zrobić? Jak

mamy dotrzeć na dworzec z drugiego końca miasta? – zapytała Irinka. I Daniła już nawet się o tym nie zająknął. Miała stuprocentową rację. A poza tym... Załóżmy, że jednak odłączyliby się od Schronu i urządzili się tutaj, niezależność tego maleńkiego chutoru byłaby tylko iluzoryczna. Wszystko, co konieczne do życia, kryło się tam, w magazynach Schronu, i stworzenie autonomicznych zapasów, na których można przeżyć wystarczająco długo, raczej nie byłoby możliwe nawet dla takich skutecznych i szczęśliwych stalkerów jak Daniła i Sańka. Choćby takie filtry do wentylacji, które były strategicznym zasobem i wydawano je z magazynów tylko na potrzeby Schronu. Oddzieliłeś się? Szukaj ich sam i licz na własne siły. Irinka często podsuwała sensowne myśli. Może dlatego wpadła mu w oko, że nie tylko była piękna i gospodarna, ale i mądra. A przecież ostatnim razem tak bardzo nie chciała, żeby mąż wyruszył – czyżby coś przeczuwała? Dobrynin westchnął. A teraz jej nie ma. I nikogo innego... Wszystko przesrał w pogoni za łupem. I chociaż szli walczyć za Schron, za życie krewnych i bliskich, wcale nie było od tego łatwiej. Ci ludzie zginęli. Schron jest teraz pusty, przez co puste jest całe miasto. Tylko mutanty wałęsają się po ulicach. Kiedyś dawno temu Daniła znalazł w bibliotece stertę czasopism „Dookoła Świata". Na ich stronicach było wiele zadziwiających i zajmujących rzeczy, ale jeden artykuł i ilustrujące go fotografie zapamiętał szczególnie dobrze. Wyspa Hashima w Japonii. Przez dziesiątki lat wydobywano tam węgiel kamienny. Stały tam kopalnia i ogromne miasto z populacją liczącą setki tysięcy mieszkańców. Potem złoże się wyczerpało i ludzie opuścili wyspę, porzucając swoje domy. Wstęp na wyspę został zakazany przez japońskie władze. Jednak pewnego razu dostał się tam fotograf... Błąkał się po wyspie przez kilka godzin, fotografując chaos i spustoszenie, które pozostały po wielotysięcznym mieście, puste ulice i place, które kiedyś przemierzały tłumy, starzejące się

domy z ciemnymi wyrwami okien... Martwe miasto. Może sama jego atmosfera na niego wpłynęła? Wrócił stamtąd nie taki sam. Wyruszał z jasnym umysłem i dobrą pamięcią – wrócił na pół obłąkany. Tak samo i Daniła nieraz był w tych dniach bliski takiego stanu. Bez ludzi miasto było martwe. Był tu sam jak Robinson Crusoe otoczony przez dzikie bestie. Gdyby był z nim chociaż wierny Piętaszek – Sańka – można by było jakoś egzystować. Ale w pojedynkę... Jak długo da się tak żyć i nie zwariować? Przez te kilka dni, które przeżył w mieście po powrocie, Dobrynin bywał w różnym stanie. Z początku, widząc zniszczony Schron, wpadł w taki szał, że rozszarpałby na strzępy gołymi rękami całą Brygadę, wszystkich żołnierzy jednego po drugim. Zdążył dostać się do kryjówki – i tu padł na ziemię, drżąc jak w gorączce. Uderzenia adrenaliny trzęsły nim tak, że zdawało się, że nie przeżyje. Każdy, nawet najdrobniejszy, mięsień, każde jego włókienko drgało, pulsowało, miotało się pod skórą jak u skazańca na krześle elektrycznym. Przypominało to atak epilepsji z tą jedynie różnicą, że Dobrynin w pełni kontrolował swój mózg, zachowując niewiarygodną jasność myśli. Noc minęła mu na walce z samym sobą, ze swoim ciałem – a rano wszystko się skończyło. Wyciśnięty jak cytryna, leżał na tapczanie obok zimnego piecyka, a jego umysł stopniowo wypełniała gorzka rozpacz. Przez cały ten czas, kiedy szedł do domu, odpędzał od siebie straszne myśli. Miał nadzieję, że Schron jeszcze żyje, stawia opór napastnikom, chwyta się życia. Tak, jego położenie mogło być rozpaczliwe – ale wróciwszy, wniósłby swój wkład. Kto wie – może i by się obronili? A jeśli nie, to poległby tam razem ze wszystkimi. Z przyjaciółmi, rodziną... A co teraz? Zaczynać życie od nowa? Po co? Dla kogo?! Dokąd iść, komu jest teraz potrzebny ostatni Mohikanin? Ostatni człowiek ze Schronu... Mądry starzec Budda mówił: życie jest cierpieniem; przyczyną wszelkich

cierpień jest pragnienie. Więc czy nie prościej poddać się prądowi i spokojnie płynąć ze złożonymi rękami, patrząc jak obok przesuwają się brzegi rzeki... Niczego nie pożądać, niczego nie chcieć od życia? Może jednak rację miał Piwo w swoim fatalizmie? Może tak naprawdę jest łatwiej? Czyli co – splunąć na to i zapomnieć? Zemsta to oczywiście prawa rzecz, ale komu to teraz potrzebne? Najwyżej jemu samemu... Czy jest teraz sens walczyć i żyć? I po co? Poświęcić życie, stawiając sobie za cel zemstę? Czy to jest tego warte? Nie przywróci się ludziom życia, więc czy to potrzebne. Cały dzień przeleżał na tapczanie, wstając tylko po to, żeby nalać sobie wody do szklanki. Rozpalił w piecyku – w nocy zaczęło padać i w mieszkaniu było teraz chłodno. Pod wieczór trochę zjadł... wszystko robił ociężale, jakby płynąc w grząskim pół śnie, pół jawie. Wszystko zdawało mu się niepotrzebne i bezużyteczne i nawet jadł z przyzwyczajenia... jego świadomość nie chciała już żyć, ale ciało upominało się o swoje. Tak samo automatycznie położył się spać. Miniona noc była ciężka, zabrała mu dużo sił i ledwie Dobrynin położył się po kolacji, natychmiast zapadł w pozbawiony marzeń sen. Następny poranek przyniósł zmiany. Wściekłość. Wyrachowana. Zimna. Niszczycielska. To było dziwne i straszne uczucie – czegoś podobnego dość często doświadczał w boju i na ćwiczeniach z psychologii, pracując ze swoją podświadomością, starając się ją sobie podporządkować. Czegoś podobnego – ale znacznie słabszego. Tamta wściekłość była tylko echem, słabym odczuciem... Teraz zaś była to wszechogarniająca wściekłość żołnierza wchodzącego na wojenną ścieżkę, wściekłość drapieżnika śledzącego ofiarę. Wściekłość – i żądza zemsty. Za Schron. Za przyjaciół. Za rodzinę. Wściekłość pociągnęła za sobą chęć działania. Przebywając w tym

dziwnym, jakby brzęczącym, zimnym, skumulowanym stanie wściekłości, Dobrynin wyczyścił broń, ekwipunek i kombinezon, które wciąż walały się brudne w przedsionku, przejrzał zapasy, stworzył listę przedmiotów pierwszej potrzeby, przemyślał plany na najbliższą przyszłość. Ze wszystkiego wynikało, że nie ma już w mieście nic do roboty. Zaczekać na Shreka i Licznika, jeszcze trochę, jakiś tydzień, i można ruszać. Dokąd i po co – na razie jeszcze nie umiał sprecyzować, ale jego myśli krążyły wokół tego celu i był pewien, że plan wcześniej czy później się wyklaruje. Tego samego dnia znalazł w sobie siły, żeby odwiedzić Schron. Tak, było ciężko, ale Daniła zdawał sobie sprawę, że to konieczne: trzeba było jakoś dać znać chłopakom, gdzie to tylko możliwe zostawić karteczki z jego obecną lokalizacją, a jeszcze lepiej z wyznaczonym miejscem spotkania. Wciąż miał nadzieję, że Wan i Shrek wrócą do domu. U starego szamana w końcu się nie pojawili. Wprawdzie sam Dobrynin spóźnił się o dobę – ale po tym, że w domu wszystko pozostało tak samo jak tamtego ranka, kiedy Brygada go opuściła, i pokryło się już cienką warstewką kurzu, wywnioskował, że stalkerów tu nie było. Przeczekał trzy dni, tyle, ile mógł, ile wytrzymały mu nerwy, a potem odszedł, uzupełniwszy zapasy w spiżarni staruszka. Miał nadzieję, że zgodnie z jego rozkazem przyjaciele uciekli wcześniej i że mimo wszystko znajdzie ich w rodzinnym mieście... W noc jego powrotu wiele skryła ciemność, ale światło dnia pokazało teraz to piekło, przez które musieli przejść obrońcy w ostatnich godzinach swojego życia. Rozpruwali Schron przy użyciu ciężkiej broni. Wyłomy w ścianach, rozłupane na pół betonowe bloki, z których częściowo składał się budynek, zerwany drut kolczasty, rozbite reflektory, krzywe pręty zbrojeniowe sterczące na różne strony niczym palce zesztywniałego trupa, wywalone ramy okienne, przekrzywione wiatraki z ponuro obracającymi się na wietrze i skrzypiącymi łopatami... W północne skrzydło walili widocznie długo i porządnie – właśnie w nim mieściło się wejście do piwnic. Cała szczytowa

ściana runęła, bezwstydnie odsłaniając wnętrzności budynku. Widać było wartownię z piecykiem kozą, która latem zwykle stała pusta, ale gdzie zimą podczas dyżuru często wpadali ogrzać się i wypić filiżankę herbaty... Obok był pokój lekarza i dowódcy warty z potężnym sejfem – pamiętał, jak Aryjczyk i spółka przywlekli go z budynku administracji elewatora zbożowego, tracąc na ten krótki odcinek prawie pół dnia. Narożne pomieszczenia z gniazdami cekaemów były zniszczone – walili prosto w nie ogniem obezwładniającym. Jedna z maszynek walała się na potłuczonych cegłach – zgnieciona, powyginana – a obok niej leżało znajdujące się w takim samym stanie ciało we wzdętym od gnilnych gazów skafandrze. Plac był usiany śmieciami pływającymi w kałużach, moknącymi samotnie na deszczu, kawałkami cegieł, desek, łupkowych dachówek, odłamkami, strzępami szmat... I kości. Dużo kości. Były różnych rozmiarów i trafiały się nawet zupełnie małe – Bractwo nie oszczędziło nikogo. Pod wschodnią ścianą, na której wyraźnie widać było ślady wielkokalibrowej broni, leżały w stosach – było to chyba miejsce rozstrzeliwania jeńców. Dobrynin rozkleił po całym budynku dworca dwadzieścia notek z tym samym tekstem i z ciężkim sercem powlókł się z powrotem. Do wieczora wściekłość minęła. Siedział przy oknie, spoglądając na kłębiącą się nad miastem ciężką mgłę, na chluszczące strugi deszczu, na wiatr miotający w okna wodny pył – i to uczucie stopniowo topniało, ustępując miejsca jakiejś mrocznej satysfakcji i nieugiętej pewności. Wiedział, że na pewno wróci. Nie miał nadziei, nie wierzył – wiedział. Delektował się tym, zdając sobie sprawę, że wcześniej czy później nadejdzie i jego godzina. Niech na razie pożyją. Niech zdadzą sobie z tego sprawę. Niech pułkownik opowie Pająkowi, do czego jest zdolny ten, kogo zdradził. On jest najlepszy! I to zasługa pułkownika – nieustannie wbijał tę prawdę do głów swoim wychowankom i zmusił ich, żeby uwierzyli w siebie. Jest tylko jeden – ale jeden żołnierz to też żołnierz. Wybadać okolicę, ścieżki, drogi, przygotować trasy odwrotu, pułapki, zasadzki, rozpętać wojnę

partyzancką, urządzić Bractwu ludobójstwo, odstrzeliwując jednego po drugim, wszystkich wychodzących za obręb bazy. Był do tego zdolny. Pułkownik nauczył swoich wychowanków wszystkich arkanów wilczej taktyki. Zaatakuj, wycofaj się i znów potajemnie podejdź, by uderzyć jeszcze raz. Jedna mobilna jednostka bojowa może wiele, szczególnie jeśli jest bardzo dobrze przygotowana, uzbrojona i owładnięta żądzą zemsty. Ta pewność była z nim przez cały kolejny dzień. Daniła znów poszedł do Schronu, ale znów nie zdecydował się wejść do środka, chociaż rozumiał, że to tylko kwestia czasu. Na przechowywanych w kryjówce zapasach długo nie pociągnie. Tuszonki zostało mu na dwa tygodnie oszczędnego jedzenia, wody jeszcze mniej. W mieszkaniu stał wielki zbiornik na trzysta litrów, ale wody było w nim mało – nie zatroszczyli się o napełnienie go, zanim wyruszyli. Nie to im było w głowie. Na dnie zostało jakieś dwadzieścia litrów, które właśnie się kończyły. Potrzebne były wkłady do filtrów i tlen do wentylacji, choćby miesięczny zapas prowiantu, amunicja, ciepłe ubranie, filtry do maski przeciwgazowej... i jeszcze dużo rzeczy! Wciąż miał nadzieję, że magazynów Schronu nie wymietli do czysta. Zdawał sobie sprawę z tego, że wcześniej czy później będzie musiał zejść do środka, a im wcześniej, tym lepiej, ale jakby jakiś wewnętrzny mur, a jeszcze bardziej dziecięce sny nie dawały mu zrobić ani kroku za próg. Do wieczora pewność stopniowo przeszła w nowy stan – zaczął się bać. Bać się, że nie zdąży. Wiele może się zdarzyć przez ten czas, kiedy będzie się przygotowywał, a przecież przygotowania musiały być gruntowne. Życia nie zaplanujesz. W jakiejś potyczce podczas kolejnego rajdu może zginąć major. Albo zdrajca Rodionow zdechnie przedwcześnie, unikając sprawiedliwej kary. No i sam Pająk! Musi być już stary – ile jeszcze pociągnie? A chciałoby się zedrzeć z tych trzech skórę osobiście... Oczywiście Dobrynin nie zamierzał się przygotowywać przez kilka lat – ale i takiej wersji nie można wykluczyć.

Ostatecznie Bractwo może po prostu zwinąć się i przenieść do innej bazy! Rzecz jasna nie ze strachu przed jego zemstą – przeciwnik jest silny, co mu tam jakiś niedobitek – ale z jakiegoś innego powodu. I co wtedy? Gdzie szukać? Pełzać po całym kontynencie, węszyć ślady? Na to można stracić życie i nie osiągnąć celu... Na fali tego lęku zaczął się gorączkowo przygotowywać. Jeszcze raz wyczyścił broń i magazynki, naostrzył noże i saperkę, umył kombinezon, zacerował i spakował plecak, rozłożył najpotrzebniejsze przedmioty po kieszeniach kamizelki i w ładownicach przy pasie, napełnił bukłak wodą, przeprowadził inwentaryzację apteczki... Długo siedział nad mapą, świecąc sobie lampką olejową i wytyczając marszrutę. Nie miał na razie precyzyjnego planu, jednak Dobrynin coraz bardziej skłaniał się ku wyprawie do Penzy. Nadzieja była mglista, ale... A nuż znajdzie się tam ktoś, kto zdoła mu pomóc w jego niełatwym zadaniu? Przy tym wybór ten był niezwykle wątpliwy, ale innego po prostu nie miał. Jeszcze bardziej nie dawała mu spokoju zagadka zadana przez Bajarza – Daniła bardzo chciał się czegoś dowiedzieć o Zoologu. Może to rzeczywiście brat albo jakiś inny krewny... Licho wie! Ale to wszystko było wczoraj. A dziś od samego rana deszcz rozpadał się z nową siłą i Daniła, wiedząc, że koniecznie trzeba ruszać w drogę, został jednak w domu. Wyprosił sam u siebie jeszcze jeden dzień, postanawiając, że cokolwiek się stanie, wejdzie dziś do Schronu. Spłacić ostatni dług. Pożegnać się. Ulewa osłabła, zamieniając się w drobną mżawkę. Przez wyrwy między chmurami wyjrzało wiszące w zenicie słońce. Daniła ziewnął i przeciągnął się, po czym podniósł się ciężko z krzywego mebla przypominającego taboret, który sklecił kiedyś Saszka. Toczący się kamień mchem nie obrasta. Nieważne, ile będzie siedział, niczego sensownego to nie przyniesie. W zapasie ma tylko dzisiejszy dzień, z którego i tak została jedynie połowa.

Jutro ruszy w drogę i resztę czasu musi spożytkować maksymalnie produktywnie. Półgodziny później z ciemnej dziury klatki schodowej wypadło lśniące czernią, niewiarygodnie pieczyste, bryłowate monstrum o wzroście dwóch metrów. Ni mniej, ni więcej, tylko potężne diablisko wynurzyło się z mroku podziemi... Potwór postał przez chwilę przed wejściem, obserwując okolicę, i nagle, zerwawszy się z miejsca i nabierając prędkości, pomknął w stronę zburzonego mostu. Na ciele wiły mu się grube węzły potężnych mięśni, nadając stworowi podobieństwo do naładowanego sterydami pakera u szczytu kariery; podeszwy butów przypominające rozdwojone kopyta twardo biły w ziemię, ryjąc miękki po deszczach czarnoziem i pozostawiając w nim ogromne owalne ślady... Wrażenie psuła tylko maska przeciwgazowa – choć odpowiednia przegródka tornistra była wypchana filtrami po brzegi, Dobrynin mimo wszystko je oszczędzał, zakładając hełm tylko w krytycznych przypadkach. Ten miał niewielkie rozmiary, był odrobinę większy od głowy i świetnie mieścił się w tej części tornistra, gdzie wcześniej znajdowała się butla aparatu oddechowego o obiegu zamkniętym. Tak czy inaczej, bez zasilania system jest bezużyteczny– więc po co marnować przydatne miejsce? Przez te dwa miesiące Daniła przyzwyczaił się do swojego wojennego trofeum. Kombinezon dawał dziwne poczucie bezpieczeństwa, i to absolutnie nie bez powodu! Trójwarstwowy demron, w którym można plunąć na obecne promieniowanie, prawie nie biorąc go w rachubę, pancerz szóstej klasy, przyrost siły – Dobrynin czuł się chodzącą fortecą, rodzajem rycerza nie do pokonania w swojej zbroi dla zwykłego piechura. Oczywiście i tu były słabe punkty – spojenia pancerza, elastyczna tkanina w pachwinie i pod pachami, szyja, łokcie, kolana, częściowo głowa, ale ich powierzchnia była zbyt mała w porównaniu z resztą opancerzenia. I Daniła już przekonał się, jak doskonały był unikom. Nieraz udało mu się sprawdzić go w walce – kombinezon zniósł wszystkie próby. A przecież na początku obawiał się

całkowicie mu zaufać. Weźmy choćby potyczkę, w której przyszło mu zetrzeć się z przeciwnikiem oko w oko. Chociaż czy można to nazwać potyczką... Któregoś razu wieczorem, wszedłszy w poszukiwaniu noclegu do zburzonego domu samotnie stojącego przy trakcie, natknął się na zasadzkę urządzoną przez jakichś łotrzyków. Droga była przetarta, sądząc ze śladów pozostawionych na gliniastej ziemi, ostatnia karawana przejechała tędy jakiś tydzień temu – i bandyci widocznie czekali na następną. Widząc olbrzymią czarną istotę, która z trudem przecisnęła się przez wejście frontowe, figlarze zapomnieli o bożym świecie i co sił w nogach dali drapaka przez tylne drzwi. Ostatni jednak – który widocznie uważał się za bohatera, a może był po prostu kompletnym idiotą – zdążył mimo wszystko wypalić z kałacha do strasznej czarnej postaci. Seria przeszła mu przez pierś i trzy kule znalazły swój cel – jednak nie wyrządziły szkody. Dobrynin poczuł tylko lekkie uderzenia – „ciekły pancerz" i warstwa amortyzacyjna sprawiły się na medal, kompensując energię kinetyczną i rozprowadzając ją po całej powierzchni napierśnika. Bystrzak dostał w odpowiedzi ładunkiem śrutu w prawy bok, a potem długo umierał pod drzwiami, wypełniając okolicę jękami, głośnymi przekleństwami i wzywaniem kumpli na pomoc. Dobrynin zaś obejrzał kombinezon i znalazł tylko drobne rysy na powierzchni napierśnika. Już z daleka, mijając pamiętny hotel, w którym mieli naradę przed uprowadzeniem czołgu, zauważył, że przy moście uwija się niewielka rodzina wyrodków. Zwolnił, kliknął zatrzaskiem trzypunktowego paska, przyciągając strzelbę do piersi i zmieniając jej położenie na marszowe, wyciągnął z ładownicy lornetkę. Cztery osobniki – stary, siwy, cały pokryty szramami patriarcha, dwie samice i jeszcze zupełnie małe młode o wzroście nie większym niż metr. Wyrodki grzebały w stercie odpadków i po przyjrzeniu się Daniła doszedł do wniosku, że śmieci zostawili stacjonujący tu na początku lata żołnierze z pociągu pancernego. Inaczej skąd by się wzięły?

Wyrodki w zasadzie nie były groźne – zauważył je z daleka, można je było odstrzelić nawet teraz. Ale naboje... Pięć pudełek po dziesięć plus pudełko „szerszeni", które dał mu major – i to wszystko. A przed nim daleka droga i nie wiadomo jeszcze, co mu się przydarzy. Niech sobie grzebią... Dobrynin poprawił pasek wiszącego mu na plecach karabinu, wsunął lornetkę z powrotem do ładownicy i skręcił w lewo, przedostał się przez zarośla oddzielające go od nasypu kolejowego i wyszedł na tory. Wyrwa robiła wrażenie. Od tamtej nocy jeszcze tu nie był– jakoś się wszystko zakręciło, zawirowało... Najpierw wojowali, potem się godzili, a chwilę później zbierali się do wyprawy... Ale pamiętał, jak Panikarz mówił, że lej po wybuchu wyszedł spory, i Dobrynin mógł się teraz przekonać, że istotnie tak było. Solidny kawałek nasypu po prostu zniknął, jakby nigdy nie istniał; eksplozja rozwaliła go, zostawiając ogromny dół. Jakiej trzeba siły, żeby wyrzucić w powietrze taką masę ziemi?! Daniła uśmiechnął się – Bumbum znał się na swojej robocie i dowodził tego z godną pozazdroszczenia regularnością. A jednak chociaż część nasypu była zniszczona, nawet na pierwszy rzut oka było widać, że nad linią kolejową ktoś porządnie popracował. Wszystkie powykręcane i porozrywane szyny, wielkie kawały betonowych podkładów były starannie odcięte i ułożone z boku, torowisko oczyszczone z odłamków, prawie do samego leja z obu stron doprowadzono nowe tory. Próbowali je odbudować? Nie ma nawet co zgadywać – to robota Bractwa, nikt inny nie mógł tego zrobić. Próbowali zreperować tory, ale coś im nie wyszło? Wychodzi na to, że nie mają teraz przejazdu w stronę Penzy... Dobrynin postał trochę na krawędzi leja, który z powodu deszczu zamienił się w wypełnioną wodą pułapkę o niebezpiecznie obsuwających się ściankach, przez chwilę napawał się skutkiem ubocznym operacji dywersyjnej i pomaszerował dalej.

Mijając zonę, wciąż zerkał na pas drzew. Lasek, który oddzielał ją od torów kolejowych, rozrósł się – choć wcześniej, jak mówili, były tu trzy krzaki na krzyż – i skutecznie skrywał ją teraz przed wzrokiem wścibskiego obserwatora. Daniła zawsze był ciekaw, co tam jest, ale powstrzymywał go strach. Ta pierwsza wyprawa... Zniknęli w końcu z własnych kwater. Jak, dokąd, dlaczego – nikt tego nie wiedział. Jakby rozpłynęli się w powietrzu... A może rzeczywiście tak było, kto to wie. Ich segmenty były zamknięte od środka, innego wyjścia po prostu nie było – ani okien, ani drzwi, przez wentylację też nie dało się przeleźć– zmieściłoby się w niej co najwyżej małe dziecko... Kiedy je otworzyli, w środku było czysto i porządnie, żadnych śladów walki... Ludzie zniknęli, jakby nigdy nie istnieli... Jego rozmyślania przerwało nagle przeciągłe, tęskne wycie z oddali, a potem złowieszczy chichot, od którego mróz przeszedł mu po plecach, od kości ogonowej do karku. Daniła szarpnął już za kolbę strzelby, ale wtedy ustalił, skąd dobiegł dźwięk, i z trudem się uśmiechnął – Sazań– gora kolejny raz przypominała o sobie. W dzień to wycie brzmiało jakoś... nie na miejscu. Co innego nocą. Właśnie wtedy wystraszył się Warga... W okolicy Schronu tego nie słychać, a po Początku odwiedzał to miejsce najwyżej raz czy dwa. To też zagadka... Przez cały ten czas, kiedy stalkerzy na nowo oswajali miasto, nikomu nie udało się dostać na Sazań– gorę. Najpierw natykali się na ciąg lokalek, promieniowanie aż parzyło – ponad tysiąc rentgenów, a potem, jakieś pięć lat później, kiedy można już było spróbować przedostać się w demronie, nie puszczał ich ten śmiech. Demronów jest mało, a chichot był straszny, nie bardzo mieli chęć zapuszczać się tam w małej Źródło, ostoję komarów, udało mu się minąć bez problemów – owady spłoszył nużący drobny deszcz, który tymczasem znów się rozpadał. Za to jak zwykle trzeba było obejść podstację elektryczną. Wyrodki ignorowały taką przykrą drobnostkę jak lejąca się z nieba woda i Daniła obserwował przez lornetkę, jak mutanty, nawet w czasie deszczu,

niczym makaki wciąż łażą po kratownicach słupów wysokiego napięcia, skaczą po rdzewiejących transformatorach, huśtają się na girlandach izolatorów albo filtrach wysokich częstotliwości. Urządzenia przez dwadzieścia lat porządnie zgniły i zardzewiały i bywało, że któraś z części nie wytrzymywała dodatkowego ciężaru i urywała się – Dobrynin kilka razy widział to na własne oczy. Wtedy wyrodek leciał ze skrzekiem w dół – a tam już zależnie od szczęścia. Co prawda, pojawiał się tu taki czynnik jak niewiarygodna żywotność mutantów. Te wypadki, których był świadkiem, kończyły się szczęśliwie. Ale na przykład German opowiadał, jak na jego oczach jednego z wyrodków dosłownie rozpłaszczyła na ziemi waląca się porcelanowa kolumienka wyłącznika wysokiego napięcia, a drugi zaplątał się w przewodach i trafiwszy szyją w pętlę, sam się udusił. Jednak te nieszczęśliwe wypadki przy pracy wcale nie uczyły wyrodków – wciąż równie wesoło dokazywały wśród grożących katastrofą instalacji. I nic dziwnego – pod względem rozwoju intelektualnego te mutanty stały niewiele wyżej od małpy. Zatoczył duży łuk, idąc przez las, i wyszedł na nasyp przy północnym skraju zakładu budowy maszyn. Rozejrzał się – czysto. Dookoła cicho, spokojnie, nigdzie nie widać żadnego żywego organizmu... No i dobrze – nie warto wzbudzać zbędnego hałasu. Zwierzyna bardzo szybko reagowała na każdy dźwięk i przybiegała do jego źródła z godną pozazdroszczenia prędkością. Przemieszczając się jak terminator, kosząc wszystko, co się rusza, na swojej drodze, można było bardzo szybko wpaść na coś, co stanęłoby kością w gardle. Przed kuropatem nie uciekniesz, co najwyżej trafi się na drodze coś solidnego, na co szybko można się wdrapać. Inaczej śmierć. Opustoszały budynek dworca, gdzie leżało sporo jedzenia, przyciągał zwierzęta z całej okolicy. Zaraz po szturmie bez żadnych wątpliwości była tu niebywałych rozmiarów krwawa uczta – świadczyły o tym leżące dookoła obgryzione do czysta kości.

I chociaż czas obfitości już minął, mutanty wciąż jeszcze odwiedzały to miejsce, dojadając to, czego nie pożarły... Tak jak teraz. Już podchodząc, Dobrynin zauważył dużą sforę psów liczącą jakieś dwadzieścia osobników, kręcącą się przy drzwiach prowadzących na perony. Stado gryzło się między sobą. Dojrzałe basiory przyciskały uszy do głowy, szczerzyły zębate pyski i groźnie warczały, odszczekiwały się młode jednoroczniaki, ujadały suki, głośno jazgotały szczeniaki... Sfora wyciągnęła na zewnątrz trzy ciała w skafandrach i samce kłóciły się teraz o to, który jako pierwszy wbije kły w rozkładające się i właśnie dlatego takie pociągające i aromatyczne mięso. Daniła skrzywił się. Pierwszego dnia miał jeszcze myśl, by ściągnąć wszystkie ciała do środka i zamurować wejścia, tworząc zbiorową mogiłę, ale kiedy tylko zobaczył plac przed dworcem w świetle dnia, zrezygnował ze swoich zamiarów. Kości było tu więcej niż chrustu w lesie i trzeba było zbyt wiele czasu na to, by zebrać wszystko. Poza tym czy to miało sens? Ale nie można też było tak po prostu darować psom tej uczty. Podkradł się bliżej, przysiadł za betonową głowicą szybu wentylacyjnego i wyciągnął dwie F– ki. Walić to, trochę pohałasujemy. Kiedy one się wreszcie nażrą i spłyną – a wejść do środka musiał jak najszybciej. Dozymetr wskazywał trzecią po południu, jesienią wcześnie robi się ciemno, a wałęsanie się po nocnym mieście w pojedynkę nie było dobrym pomysłem. A przecież nie wiadomo jeszcze, ile czasu będzie się grzebał w środku... Wyrwał obie zawleczki naraz i rzucił jeden granat za drugim prosto w środek stada. Pierwszy trafił w głowę jednego szczeniaka, ten szczeknął z urazą i podniósł łeb, rozglądając się w poszukiwaniu sprawcy. Drugi poturlałsię i zatrzymał pod brzuchem dorosłego, okazałego, wyliniałego patriarchy. Pies trącił go nosem, obwąchując nieznajomy przedmiot, wyszczerzył zęby, czując nienawistny zapach człowieka... Granaty uderzyły synchronicznie. Promień całkowitego rażenia wynosił pięć, siedem metrów.

Kręcącą się w miejscu sforę podrzuciło od wewnątrz, jakby spod ziemi przebił się nie wiedzieć jakim sposobem powstały tu gejzer. Odłamki trysnęły na wszystkie strony, rozszarpując psy rozpalonymi stalowymi żądłami, przebijając po dwa, trzy osobniki naraz, tnąc wyliniałe ciała i urywając kończyny. Dobrynin podniósł strzelbę, biorąc na cel te, które miały nieszczęście pozostać przy życiu. Było ich troje – dojrzały szary basior i dwa młode. Wystrzał – pełznący na samych przednich łapach i wlekący za sobą siną kiść wnętrzności pies padł na bok. Drugi – i skowyczącego szczeniaka, który z głupoty biegł tam, gdzie skrył się człowiek, obróciło w powietrzu, zwalając go na ziemię jak zakrwawioną szmatę. Trzeci – i śrut trafił w bok drugie szczenię, rzucając je wprost na ciała tych, którzy mieli stać się jego pożywieniem. Dobrynin, siedząc za słupem, krzywo się uśmiechnął, przypominając sobie nagle, jak podczas pierwszego zbiorowego wyjścia nie mógł się zmusić, by strzelać do młodych wyrodków podczas oczyszczania miasta. Ile czasu minęło od tamtej pory? Trzy lata? Cztery? Pięć? A zdaje się, że co najmniej dziesięć. Pułkownik mówił, że na wojnie rok liczy się za trzy. Czyli nie mniej niż dwanaście albo i całe piętnaście. Już wtedy Daniła nie czuł w sobie niemal nic z dziecka, a teraz tym bardziej. Zdrewniała mu dusza. Nawet nie zdrewniała – skamieniała. Podniósł się, rozglądając się wokół i doładowując podlufowy magazynek Fabarma. Drobna mżawka, osiadając na zakrwawionych ciałach, ciekła już cienkimi strużkami do najbliższej kałuży, zabarwiając wodę na czerwonobrunatno. Nadstawił uszu – na razie chyba cicho. Dobra, ma jakieś dziesięć minut, zdąży, zanim zbiegną się darmozjady. Omijając śmieci i przestępując przez szkielety, ruszył w stronę wejścia. Krok, drugi, trzeci... I nagle... jakby jakiś nieuchwytny cień mignął w ciemnej wyrwie okna. Południowe skrzydło, pierwsze piętro... Dobrynin natychmiast zamarł, czujnie wpatrując się w ruiny i czując się na otwartej przestrzeni jak karaluch

pod uniesionym do ciosu kapciem. Przesunął się trochę w lewo, ukląkł na jedno kolano, kryjąc się za wielkim kawałem betonowej płyty. Szczęknął zatrzaskiem paska, znów przesuwając strzelbę w położenie bojowe. Odległość niewielka, ledwie trzydzieści metrów, zresztą widział to kątem oka... Wydawało mu się czy nie? Siedział jakieś pięć minut, przyglądając się każdej dziurze, każdej szparze, okno za oknem. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Jest na odkrytej przestrzeni, a przeciwnik– jeśli oczywiście istnieje – kryje się przed nim. Jest sam, a ich może być kilku. Do tego mogą zajść go od tyłu. Zaczają się za nasypem i uderzą. A kto wie, może w głębi pokoju siedzi snajper i celuje... Daniła skulił się, wprost fizycznie czując kropkę celownika na czole. Aż go zaswędziało! A niech to... Zgiął się wpół, kryjąc się cały za płytą, wyciągnął z tornistra hełm, ściągnął maskę przeciwgazową i założył go na głowę. Klipsy kliknęły, wchodząc w rowki. Teraz hełm ważył niewiele, jakieś półtora, dwa kilogramy – ale tak było, odkąd Dobrynin na jednym z wieczornych popasów wyrwał w cholerę dwa przypominające podłużne beczułki akumulatory ze swoich gniazd w jego tylnej części. I tak się nie przydadzą. Każdy z nich ważył po dwa kilo i dodatkowe obciążenie sprawiało duże niewygody. Głowa zdawała się wieżą czołgu – niezgrabna, ociężała... Zanim ją obrócisz – tak niespiesznie, poważnie, z godnością – minie cała wieczność. Chociaż jest całkiem możliwe, że w trybie zasilania tak to nie wyglądało – niestety nie miał możliwości tego sprawdzić. Trzeba było się na coś zdecydować. Daniła rozejrzał się na boki – ech, nie ma Sańki, on by go osłonił! – i wysunął się zza płyty, obrzucając wzrokiem zburzony budynek. Pusto... Uśmiechnął się do siebie – chyba naprawdę było czysto... a on panikuje. Podniósł się ostrożnie, w każdej chwili oczekując wystrzału i czując w środku nieprzyjemny chłodek, gdzieś w rejonie miednicy... jednak dookoła panowała wciąż ta sama cisza przerywana tylko

szumem kropel na resztkach asfaltu. Dobrynin chrząknął z irytacji na samego siebie, ujął wygodniej strzelbę i ruszył w stronę wejścia. Zdawał sobie sprawę, że trudno mu będzie wejść do środka, ale nawet sobie nie wyobrażał, jak bardzo. Wszystko tu znał od najwcześniejszego dzieciństwa, wszystko, do ostatniej deseczki, do ostatniej szczelinki, do ostatniej cegiełki. To był jego dom i wciąż pamiętał go jako to miejsce, w którym na niego czekali, gdzie było ciepło i przytulnie, gdzie na jakiś czas można zapomnieć o pełnej niebezpieczeństw powierzchni, rozluźnić się, wziąć głębszy oddech, odpocząć. I tym straszniejsza była przemiana, jaka dotknęła Schron. Stojąc na progu i rozglądając się dookoła, Daniła wciąż w żaden sposób nie mógł przełknąć gorącej wilgotnej guli, która tkwiła mu w gardle. Bractwo nie trudziło się grzebaniem zabitych – zresztą, szczerze mówiąc, głupio byłoby tego oczekiwać – i dlatego prawdopodobnie wszystko wyglądało tu dokładnie tak jak w dniu szturmu. Na nieuginających się nogach, sztywny jak kołek, wkroczył do środka. Myśli obracały mu się w głowie ciężko jak kamienie. Daniła czuł, że znów pogrąża się w tym dziwnym stanie, w którym znalazł się już w dniu szturmu kombinatu. Mózg, jakby rozumiejąc, że do obłędu tylko jeden krok, zaciągał zasłony, wpadając w stupor i stawiając obronne mury na drodze wzbierającej z głębin umysłu straszliwej nienawiści. Zmysły mu się przytępiły i tylko gdzieś głęboko w środku, gdzieś w samym centrum, czuł, jak kipi w nim, pękając od goryczy i bólu, jego dusza. Ciała leżały pokotem. Większość była już ogryziona do czysta, do białych szkieletów, ale na niektórych zachowały się jeszcze kawałki gnijącego mięsa i gumowe skrawki kombinezonów ochronnych. Najwięcej było ich przy głównym wejściu, umocnionym podwójnym wałem worków z piaskiem, grubym, solidnym, i tu rąbnęli chyba czymś ciężkim, co załatwiło od razu wszystkich obrońców. Wejście rozwalili nie do poznania, zamiast trzech