a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Donna Woolfolk Cross - Papieżyca Joanna

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Donna Woolfolk Cross - Papieżyca Joanna.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 236 osób, 155 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 527 stron)

Tytui oryginału Pope Joan Opracowanie graficzne Mariusz Banachowicz Zdjęcie na okładce O Bridgeman/INDIGO Serdeczne podziękowania należą się Cesaremu D’Onofrio za zgodę na wykorzystanie w niniejszej powieści zdjęcia sella stercoraria pochodzącego z La Papessa Giovanna. Copyright © by Cesare D’Onofrio. Reprodukowano za zgodą autora. Copyright © 1996 by Donna Woolfolk Cross Copyright © by Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 2000, 2004 Pierwsze wydanie książki ukazało się pod tytułem Której imię wymazano skan i opracowanie wersji elektronicznej lesiojot ISBN 83-7132-968-7 978-83-7132-968-5 Wydawnictwo „Książnica” Sp. z o.o. Al. W. Korfantego 51/8 40-160 Katowice Katowice 2006

Donna Woolfolk Cross Swoją przygodę z pisarstwem zaczęła od pełnych humoru książek poświęconych językowi, m.in. Word Abuse (Nadużywanie słów), Mediaspeak (Język mediów). Cieszyły się one wprawdzie dużym uznaniem, jednakże krąg zain- teresowanych tą tematyką byt niewielki. Dlatego też postanowiła napisać książkę, która trafiłaby do większego grona czytelników i którą sama z przyjemnością by przeczytała. Ponieważ najchętniej sięgała do książek Mary Renault i Gore’a Vidala, zdecydowała, że napisze zajmującą powieść historyczną. Papieżyca Joanna to owoc siedmiu lat wytężonej pracy badawczej nad epoką i zgoła detektywistycznych poszukiwań w archiwach. Bardzo dobrze przyjęta przez czytelników i krytykę, książka została przełożona na 15 języków, na jej kanwie nakręcono też film.

Mojemu ojcu Williamowi Woolfolkowi ‒ i więcej dodawać nie trzeba PODZIĘKOWANIA W poszukiwaniu materiałów źródłowych bardzo pomogli mi Lucy Burgess z Cornell, Caroline Suma z Pontifical Institute for Medieval Studies w Toronto, Eileen DeRycke z Syracuse Uni- versity, Elizabeth Lukacs z Lemone College, dr Paul J. Dine, dr Arthur Hoffman i pan John Lawrence, a także personel biblioteki z Vassar College i Hamilton College, University of Pennsylvania i University of California w Los Angeles. Szczególnie pragnę podziękować Lindzie McNamara, Gail Rizzo i Gretchen Roberts z Onondaga Community College, które nie ustawały w wysiłkach, by pozyskać dla mnie rzadkie książki z bibliotek w kraju i za granicą. Dziękuję także Lii Kinney, Liz Liddy i Susan Brown, wytrawnym badaczkom, którym udało się dotrzeć do wielu mało znanych informacji o IX wieku. Wiele osób na różnych etapach czytało rękopis i przekazywało mi swoje opinie. Wyrazy wdzięczności niech przyjmą: dr Joseph Roesch, Roger Salzmann, Sharon Danley, Thomas McKague, David Ripper, Ellen Coin, Maureen McCarthy, Virginia Ruggiero, John Starkweath i moja matka Dorothy Woolfolk. Dzięki ich sugestiom książka niepomiernie zyskała. Chciałabym także podziękować mojej agentce Jean Naggar, która zaryzykowała znając tylko część rękopisu; Irene Prokop, mojej pierwszej redaktorce w Crown, której sympatia i entuzjazm

dla powieści dodawały mi odwagi; oraz Betty A. Prashker, która później zajęła miejsce Irene. Z całego serca wdzięczna jestem tym, którzy wspierali mnie i dodawali otuchy podczas siedmiu lat spędzonych na szukaniu materiałów i pisaniu: córce Emily i mężowi Richardowi, żołnie- rzom pierwszej linii; szwagierce Donnie Willis Cross, która wie- rzyła we mnie i w powieść, nawet kiedy ja tę wiarę traciłam; Mary Putnam, która wzięła na swoje barki dodatkowe obowiązki, bym ja mogła poświęcić się pisaniu; Patricii Waelder i Normie Chini, dzięki którym w czasie przeznaczonym na pracę nikt mi nie prze- szkadzał; Susan Francesconi, której towarzystwo w czasie długich spacerów pomogło mi zachować zdrowie psychiczne; Joannie Woolfolk, Lisie Strick, Jamesowi MacKillopowi i Kathleen Eisele. Jak powiedział Szekspir: „Bogata jestem w przyjaciół”. Przede wszystkim zaś pragnę podziękować mojemu ojcu Williamowi Woolfolkowi, któremu książka ta sprawiedliwie została zadedykowana, bez jego stałych rad i zachęt bowiem nigdy by nie powstała.

PROLOG Byl dwudziesty ósmy dzień stycznia Roku Pańskiego 814; tak srogiej zimy, jaka wtenczas skuła lodem i mrozem ziemię, nie pamiętali najstarsi ludzie. Hrotrud, akuszerka we wsi Ingelheim, z wysiłkiem brnęła do domu kanonika, przy każdym kroku zapadając się niemal po kolana na zasypanej leśnej ścieżce. Nagły podmuch wiatru spo- między drzew przeszył ją na wskroś straszliwym zimnem, gdyż odzienie miała cienkie i połatane. Śnieg oblepiał grubą warstwą jej brwi i rzęsy, bezustannie więc musiała ocierać twarz. A choć stopy i dłonie przezornie owinęła szmatami, czuła w nich dojmu- jący ból, tak bardzo przemarzły. Przed sobą dostrzegła mroczny kształt, to na ścieżce leżał martwy kruk. Nawet owe wytrzymałe ptaki padały z głodu, nie potrafiły bowiem rozedrzeć dziobami zmarzniętej na kość padliny. Hrotrud zadrżała i przyśpieszyła kroku. Gudrun, żona kanonika, zaczęła rodzić na miesiąc przed ter- minem. „Dobrą porę sobie wybrała my‒ ślała gorzko akuszerka. ‒ W ciągu ostatniego miesiąca przyszło na świat pięcioro dzieci i żadne nie przeżyło tygodnia.” Wicher rzucił jej w twarz śniegiem i oślepił ją. Na chwilę straciła z oczu i tak już źle widoczną ścieżkę. Ogarnęła ją panika. Niejeden wieśniak umarł, kręcąc się w kółko w pobliżu własnego domu. Zmusiła się, by stać nieruchomo, podczas gdy wirujący śnieg zamieniał świat w pozbawioną kształtów białą przestrzeń. Kiedy wicher przycichł, ruszyła dalej. Dłonie i stopy przestały ją boleć,

całkiem zdrętwiały; orientowała się, co to może oznaczać, lecz nie mogła się nad tym zastanawiać. Teraz najważniejszą sprawą było zachowanie spokoju. „Myśl o wszystkim, byle nie o zimnie.” Przywołała w pamięci obraz domu, w którym się wychowała. Otoczony żyznym polem, był ciepły i przytulny, o ścianach z so- lidnego drewna; wyróżniał się pośród domów sąsiadów, zbudo- wanych ze zlepionych gliną zwykłych deszczułek. W palenisku płonął wielki ogień, dym spiralnie wznosił się ku szczelinie w dachu. Ojciec Hrotrud nosił kosztowne kubraki ze skóry wydry i koszule z najlepszego lnu, a matka długie czarne włosy związywała jedwabnymi wstążkami. Hrotrud miała dwie tuniki z długimi rękawami i ciepłą wełnianą opończę. Do dziś pamięta, jak miękka i delikatna wydawała się ta kosztowna tkanina w zetknięciu ze skórą. Wszystko skończyło się nagle i niespodziewanie. Dwa lata suszy i zabójczy mróz zniszczyły zbiory. Wszędzie panował głód, z Turyngii dochodziły wieści o jedzeniu ludzkiego mięsa. Sprze- dawszy posiadłość, ojciec na jakiś czas zdołał oddalić od rodziny widmo głodu. Hrotrud płakała, kiedy zabierano jej wełnianą opończę; była przekonana, że nic straszniejszego już jej się nie przydarzy. Miała wówczas ledwo osiem lat, nie zdawała sobie sprawy z tego, jak okrutny i przerażający może być świat. Parła przez zaspy, dokładając starań, by nie poddać się coraz większemu zmęczeniu i zawrotom głowy. Nie jadła od kilku dni. „Ach, jeśli wszystko pójdzie dobrze, wieczorem czeka mnie uczta. Może dostanę na drogę kawał boczku, jeśli kanonik będzie zado- wolony.” Ta myśl dodała jej sił. Wyszła na polanę i przed sobą zobaczyła zamazane kontury kanonii. Zaspy były tu większe, podwórza bowiem nie chroniły drzewa, lecz akuszerka przyśpieszyła kroku, zadowolona, że bez-

pieczne schronienie jest blisko. Zapukała do drzwi tylko raz i nie czekając na odpowiedź weszła ‒ zbyt było zimno, by zważać na konwenanse. We wnętrzu panował mrok, gdyż jedyne okno zabito na zimę, a izbę oświetlały tylko płomienie z paleniska oraz kilka kopcących łojowych świec. Przy ogniu siedziało dwóch chłopców. ‒ Dziecko się już urodziło? zapyta‒ ła akuszerka. ‒ Jeszcze nie odrzek‒ ł starszy z braci. Hrotrud półgłosem odmówiła krótką dziękczynną modlitwę do świętego Kośmy, patrona akuszerek. Tylekroć w takiej sytuacji ją oszukano, odprawiono bez jednego denara, choć przecie zadała sobie trud stawiając się na wezwanie. Zdarłszy nad paleniskiem zmarznięte na kość szmaty z dłoni i stóp, krzyknęła przerażona na widok sinej skóry. „Święta Matko, nie dopuść, żeby mróz je zabrał!” Cóż za pociechę będzie mieć wioska z kalekiej akuszerki? Przed oczyma stanął jej szewc Elias. W drodze powrotnej z Mainzu złapała go burza śnieżna, odmrożone opuszki palców mu poczerniały i nie minął nawet tydzień, jak odpadły. Teraz chudy niczym szkielet w łachmanach siedział pod kościelnymi drzwiami i żebrał. , Potrząsając ponuro głową, Hrotrud rozcierała zdrętwiałe dłonie, obserwowana bacznie przez chłopców. Ich widok dodał jej pewności. „To będzie łatwy poród rzek‒ ła do siebie, starając się wygnać z myśli biednego Eliasa. W ko‒ ńcu bez kłopotów ode- brałam synów Gudrun.” Starszy, silnie zbudowany, o inteligent- nym spojrzeniu, musiał mieć już sześć lat. Młodszy, trzyletni, pucołowaty i krępy, kołysał się na ławie i ssał kciuk. Obaj byli ciemnowłosi, żaden nie odziedziczył niezwykłych złotych włosów po matce Sasce. Hrotrud pamiętała, jakim wzrokiem wieśniacy wpatrywali się we włosy Gudrun, kiedy z jednej z misyjnych wypraw do Saksonii

kanonik przywiózł sobie żonę. Zrazu zaślubiny kanonika wzbu- rzyły wioskę. Jedni powiadali, że to wbrew prawu, że cesarz wydał edykt zabraniający sługom Kościoła brać sobie żony. Inni nie chcieli się z tym zgodzić, bo przecie wiadomo, że samotny męż- czyzna narażony jest na wszelkiego rodzaju pokusy i niegodziwo- ści. Patrzajcie na mnichów ze Stablo, mówili, ci to dopiero hańbią Kościół swoim pijaństwem i rozpustą. A kanonik trunku nie brał do ust i ciężko pracował. W izbie panowało przyjemne ciepło. W wielkim palenisku wznosił się wysoki stos brzozowych i dębowych bali, dym kłębami wzbijał się ku otworowi w słomianym dachu. Kanonia była przytulna. Ściany z solidnych pni starannie uszczelniono słomą i gliną, jedyne okno ochraniały dębowe deski, stanowiące dodat- kowe zabezpieczenie przed nordostroni, mioźnym północno- -wschodnim wiatrem. Dom był na tyle duży, że podzielono go na trzy izby: sypialnię dla kanonika i jego żony, schronienie dla zwierząt Hrotrud s‒ łyszała delikatne skrobanie racic dochodzące zza ściany oraz izb‒ ę główną, w której rodzina pracowała, jadła, a dzieci także spały. Poza murowaną siedzibą biskupa w całym Ingelheim nie było piękniejszego niż ten domu. Hrotrud czuła, jak w członkach zaczyna jej pulsować. Obejrzała dokładnie palce, były szorstkie i wysuszone, lecz na szczęście owa przerażająca siność ustąpiła miejsca zdrowej różowości. Akuszerka odetchnęła z ulgą i postanowiła, że w podzięce złoży świętemu Kosmie ofiarę. Przez chwilę jeszcze nie ruszała się od ognia, radując się jego ciepłem, później poklepawszy chłopców po głowach dla dodania im otuchy, pośpieszyła do izby, gdzie czekała położnica. Gudrun leżała na torfowym łóżku wysłanym świeżą słomą. Kanonik, ciemnowłosy mężczyzna o szerokich gęstych brwiach, które nadawały mu wiecznie srogi wygląd, siedział pod ścianą.

Powitał akuszerkę skinieniem głowy, po czym wrócił do lektury wielkiej, oprawnej w drewno księgi. Hrotrud widywała ją podczas poprzednich wizyt na plebanii, a mimo to wciąż budziła w niej lęk. Jak inni wieśniacy Hrotrud nie umiała czytać ani pisać, wiedziała wszakże, że ta księga to skarb, wart więcej czystego złota niż cała wioska zdoła zarobić w ciągu roku. Kanonik przywiózł ją ze swej rodzinnej Anglii, gdzie księgi nie były taką rzadkością jak we Frankonii. Hrotrud od pierwszego wejrzenia zorientowała się, że Gudrun jest w złym stanie. Oddychała płytko, puls miała przyśpieszony, całe ciało napuchnięte. Akuszerka wiedziała, co to oznacza. Nie było czasu do stracenia. Sięgnęła do worka i wyjęła łajno gołębicy, które przezornie zebrała jesienią. Wrzuciła je na palenisko, po czym z satysfakcją patrzyła, jak pod powałę unosi się ciemny dym, oczyszczając powietrze ze złych duchów. Powinna teraz złagodzić ból położnicy, by mogła się ona skoncentrować na urodzeniu dziecka. W tym celu akuszerka zamierzała użyć lulka czarnego. Wzięła wiązkę niewielkich żółtych kwiatków z fioletowymi żyłkami, włożyła do glinianego moździerza i zręcznie utarła na proszek, marszcząc nos przed kwaśnym odorem, który uniósł się z naczynia. Następnie wsypała proszek do kielicha z mocnym czerwonym winem i zaniosła Gudrun. ‒ Co chcesz jej dać? niespodziewanie zapyta‒ ł kanonik. Hrotrud drgnęła przestraszona, prawie zapomniała o jego obecności. ‒ Jest osłabiona. To uśmierzy bóle i pomoże w rodzeniu. Kanonik gniewnie zmarszczył brwi. Wziął kielich z dłoni akuszerki i wylał całą zawartość do ognia, gdzie z sykiem wyparo- wała. ‒ Bluźnisz, niewiasto!

Jego postępek wytrącił Hrotrud z równowagi. Wiele tygodni mozolnych poszukiwań zajęło jej zebranie tej niewielkiej ilości drogocennego medykamentu! Odwróciła się ku kanonikowi, go- towa wybuchnąć gniewem, powstrzymała się wszakże na widok jego zimnych jak głaz oczu. Dłonią uderzył w leżącą na kolanach księgę. ‒ Napisano bowiem: „Z boleścią rodzić będziesz dziatki”. Takie lekarstwo to grzech! Hrotrud aż zatrzęsła się z oburzenia. W jej leku nie było nic niechrześcijańskiego! Czyż nie odmawiała dziewięciu Ojcze Nasz, kiedy wyrywała łodygę z ziemi? Kanonik dotąd nie protestował, choć ten sam środek podawała mu na dręczące go często bóle zęba. Jednakże nie mogła mu się sprzeciwić. Był człekiem wielce wpływowym. Jedno jego słówko na temat „pogańskich praktyk” i nikt nie będzie chciał korzystać z jej usług. Gudrun jęknęła głośno. Dobrze, pomyślała akuszerka, skoro kanonik nie pozwolił na użycie lulka, musi spróbować czego in- nego. Z worka wyjęła materię, tak długą jak Pan Nasz Jezus Chrystus, po czym ciasno owinęła nią brzuch położnicy. Gudrun jęczała z wielkiego bólu, kiedy Hrotrud ją podnosiła, lecz na to nie było rady. Z worka akuszerka wyjęła małą paczkę, starannie zawiniętą w kawałek jedwabiu. W środku znajdował się jeden z jej skarbów: kość z udka królika zabitego w dzień Bożego Narodzenia. Wyprosiła je od cesarskich myśliwych poprzedniej zimy. Odcięła z kości trzy cieniutkie plastry i włożyła w usta Gudrun. ‒ Żuj powoli poleci‒ ła. Gudrun w odpowiedzi słabo skinęła głową. Hrotrud usiadła i czekała. Kącikiem oka obserwowała kanonika, który skupiony nad księgą marszczył brwi tak bardzo, że niemal stykały się nad nosem.

Jego żona jęczała i wiła się z bólu, lecz on nie uniósł nawet wzroku. „Zimny jest pomy‒ ślała Hrotrud cho‒ ć w jego lędźwiach musi tlić się płomień, inaczej nie wziąłby sobie niewiasty.” Ileż to lat minęło, odkąd kanonik przywiózł ją z Saksonii? Dziesięć, a może jedenaście? Gudrun nie była już wtenczas młódką, przynajmniej według frankońskich obyczajów, miała dwadzieścia sześć czy siedem wiosen, ale odznaczała się wielką urodą. Przyciągała wzrok cudzoziemskimi złotymi włosami i nie- bieskimi oczyma. Straciła całą rodzinę w masakrze w Verden. Tysiące Sasów wolało wówczas umrzeć, niż przyjąć prawdę Jezusa Chrystusa. „Szaleni barbarzyńcy my‒ ślała Hrotrud. Ja bym tak‒ nie postąpiła.” Gdyby teraz barbarzyńcy napadli Franków, uczyniłaby wszystko, czego by od niej żądali. Przysięgłaby na każdego, choćby nie wiem jak dziwnego i straszliwego bożka. I tak nic by to nie zmieniło. Kto wie, co dzieje się w sercu człowieka? Mądra niewiasta robi to, co dyktuje jej rozsądek. Ogień przygasł i zachybotał. Hrotrud podeszła do stosu drewna w kącie izby, wybrała dwie solidne kłody brzozowe i położyła na palenisku. Przez chwilę patrzyła, jak płomień z sykiem zaczyna je lizać, później odwróciła się ku położnicy. Minęło pół godziny, odkąd Gudrun dostała kawałki króliczej kości, lecz w jej stanie nie nastąpiły żadne zmiany. Nawet tak silne lekarstwo nie poskutkowało. Bóle przychodziły w nieregularnych odstępach, Gudrun słabła. Akuszerka westchnęła zatroskana. Nie ulegało wątpliwości, że powinna sięgnąć po mocniejsze środki. Kanonik odmówił, gdy Hrotrud oznajmiła, że potrzebuje jego pomocy. ‒ Poślij do wsi po jakąś niewiastę odrzek‒ ł stanowczo.

‒ Ach, panie, to niemożliwe. Kogo mam posłać? Aku‒ szerka uniosła ręce. Ja nie mog‒ ę iść, bo muszę być przy pani Gudrun. Wasz starszy syn, panie, choć wygląda na bystrego młodzieńca, może zabłądzić w tej śnieżycy. Mnie samej o mało się to nie przytrafiło. Kanonik obrzucił ją surowym spojrzeniem. ‒ Dobrze więc rzek‒ ł. Ja pójd‒ ę. Hrotrud niecierpliwie potrząsnęła głową. ‒ Nic dobrego z tego nie wyniknie. Jak wrócicie, panie, będzie już za późno. Musicie mi pomóc, i to natychmiast, jeśli chcecie, żeby wasza żona i dziecko żyły. ‒ Ja mam pomagać? Oszalałaś, niewiasto? Z odraz‒ ą wskazał na łóżko. To sprawa kobieca, nieczysta. Nie chc‒ ę mieć z tym nic wspólnego. ‒ Więc wasza żona umrze. ‒ To już w rękach Boga, nie moich. Hrotrud wzruszyła ramionami. ‒ Mnie tam wszystko jedno. Ale nie będzie wam łatwo wy- chowywać dwoje dzieci bez matki. Kanonik wpatrywał się w nią surowo. ‒ Czemu mam ci wierzyć? Wcześniej wydawała dzieci na świat bez żadnych kłopotów. Ja wspomagam ją modlitwą. Skąd masz pewność, że ona umrze? Tego już było nadto. Kanonik czy nie, Hrotrud nie mogła dłużej znieść podawania w wątpliwość jej akuszerskich umiejętności. ‒ To wy nic nie wiecie rzek‒ ła ostro. Wcale‒ ście na nią nie patrzyli! Idźcie do niej, a potem mi powiedzcie, że ona nie umiera. Kanonik zbliżył się do łóżka i przyjrzał żonie. Wilgotne włosy przyklejone miała do białej jak kreda twarzy, oczy zapadnięte. Gdyby nie urywany oddech, można by pomyśleć, że już nie żyje. ‒ No i coście postanowili, panie? ponagli‒ ła Hrotrud.

‒ Na rany Pańskie, niewiasto! Czemuś nie przyprowadziła ze sobą kobiet? ‒ Jakeście sami rzekli, panie, wasza żona rodziła bez naj- mniejszego trudu. Nie spodziewałam się, że teraz będzie inaczej. A poza tym kto by przyszedł w taką pogodę? Kanonik nerwowo krążył po izbie. Wreszcie przystanął. ‒ Co mam robić? Hrotrud uśmiechnęła się szeroko. ‒ O, naprawdę niewiele, panie. Poprowadzi‒ ła go z powrotem do łóżka. Najpierw pomóżcie mi j‒ ą podnieść. Ujęli Gudrun pod ramiona i z wysiłkiem, była bowiem ciężka, postawili na nogi. Zachwiała się i oparła o męża. Kanonik okazał się silniejszy, niż akuszerka podejrzewała. To dobrze, ze słabeusza nie byłoby w tej sytuacji pożytku. ‒ Musimy ułożyć dziecko w odpowiedniej pozycji. Kiedy dam znak, podnieście ją tak wysoko, jak dacie radę, i mocno potrząśnijcie. Kanonik skinął tylko głową, usta miał ponuro zaciśnięte. Gu- drun chwiała się między nimi niczym lalka, głowa bezwładnie leciała jej na piersi. ‒ Teraz! poleci‒ ła Hrotrud. Trzymając położnicę pod pachy, zaczęli nią potrząsać. Gudrun krzyczała z bólu i starała się uwolnić. Ból i strach dodały jej sił, ledwo mogli dać sobie z nią radę. „Gdyby tylko pozwolił mi dać jej lulka my‒ ślała Hrotrud. ‒ Nie wiedziałaby teraz o bożym świecie.” Szybko postawili ją na ziemi, lecz dalej się wyrywała. Akuszerka dała znak i znowu ją unieśli, potrząsnęli, po czym położyli na łóżku. Półprzytomna mruczała coś w swym rodzimym barba- rzyńskim języku. „Boże pomy‒ ślała Hrotrud je‒ śli teraz się pośpieszę, będzie po wszystkim, zanim odzyska świadomość.” Włożyła dłoń w tunel rodny, szukając wejścia do macicy. Było

sztywne i opuchnięte po długich godzinach nadaremnych bóli. Długim paznokciem palca wskazującego przecięła tkankę. Gud- run jęknęła, potem ciało jej zwiotczało. Na dłoń akuszerki po- płynęła ciepła krew. W końcu poczuła, że wejście do macicy się otworzyło. Z okrzykiem radości ujęła główkę dziecka i delikatnie pociągnęła. ‒ Weźcie ją za ramiona i ciągnijcie ku sobie - rzek‒ ła. Kanonik pobladł, mimo to posłuchał. Dzięki ich wspólnym wysiłkom po kilku minutach dziecko zaczęło przesuwać się w dół kanału. Akuszerka ostrożnie ściskała główkę, by nie uszkodzić delikatnych kości czaszki i karku. Wreszcie pojawił się czubek głowy, pokryty gęstymi mokrymi włosami, później ramionka. Po ostatnim zdecydowanym szarpnięciu maleńkie ciałko wpadło w objęcia Hrotrud. ‒ Dziewczynka oznajmi‒ ła. Silna, s‒ ądząc po wyglądzie ‒ dodała, z aprobatą witając donośny krzyk niemowlęcia i zdrowy różowy kolor skóry. Odwróciwszy się, zobaczyła niezadowolony wzrok kanonika. ‒ Dziewczynka powtórzy‒ ł. A wi‒ ęc wszystkie nasze trudy na nic. ‒ Nie mówcie tak, panie. Akuszerk‒ ę ogarnął nagły strach, że rozczarowanie kanonika może oznaczać mniejszą zapłatę. ‒ Dziecko jest zdrowe i silne. Bóg sprawi, że przyniesie wam radość i pociechę. Kanonik potrząsnął głową. ‒ Ona jest karą zesłaną przez Boga za grzechy moje i mojej małżonki. Wskaza‒ ł na nieruchomą Gudrun. B‒ ędzie żyła? ‒ Tak. Hrotrud mia‒ ła nadzieję, że jej głos brzmi przeko- nywająco. Nie mogła pozwolić, by kanonika spotkało podwójne rozczarowanie. Wciąż liczyła, że tego wieczora jeść będzie mięso. Poza tym istniała szansa, że Gudrun rzeczywiście przeżyje. To

prawda, poród był ciężki, po takim cierpieniu wiele kobiet dostaje gorączki i zapada na wyniszczającą chorobę. Lecz przecie Gudrun jest silna, Hrotrud opatrzy jej ranę maścią z bylicy zmieszanej z lisim łojem. Bóg‒ łaskaw, będzie żyła doda‒ ła stanowczo. Uznała, że nie musi wspominać, iż prawdopodobnie nie będzie mogła mieć więcej dzieci. ‒ To już przynajmniej coś stwierdzi‒ ł kanonik. Podszedł do łóżka, łagodnym gestem dotknął złotych włosów żony, teraz pociemniałych od potu. Przez chwilę Hrotrud sądziła, że kanonik pocałuje Gudrun. Lecz nie, wyraz jego twarzy uległ zmianie, znów zagościła na niej surowość, niemal gniew. ‒ Per mulierem culpa successit rzeki. Od niewiasty sta‒ ‒ ł się początek grzechu. Hrotrud potrząsnęła głową. Te słowa też bez wątpienia pochodzą ze Świętej Księgi. Kanonik jest dziwnym człowiekiem, to prawda, ale dzięki Bogu to nie jej sprawa. Pośpiesznie skończyła sprzątać krew i wody porodowe, by wrócić do domu za dnia. Gudrun otworzyła oczy i zobaczyła męża. Uśmiech, który zaczął rozjaśniać jej twarz, zgasł, kiedy dostrzegła wyraz jego oczu. ‒ Mężu?... rzek‒ ła niepewnie. ‒ Dziewczynka odpar‒ ł kanonik zimno, nie próbując nawet ukryć niechęci. Gudrun ze zrozumieniem kiwnęła głową, po czym odwróciła się twarzą do ściany. Kanonik spojrzał na niemowlę w słomianej kołysce. ‒ Joanna. Nazywać się będzie Joanna oznajmi‒ ł, po czym gwałtownie opuścił izbę.

ROZDZIAŁ I Powietrzem wstrząsną! potężny grzmot i dziewczynka się prze- budziła. Przesunęła się na posłaniu, szukając ukojenia w cieple ciał starszych braci, lecz nagle sobie przypomniała: braci nie ma w domu. Padał ulewny wiosenny deszcz, w powietrzu unosił się słod- ko- kwaśny zapach świeżo zoranej ziemi. Krople dudniły o dach kanonii, ale dzięki ściśle splecionej słomie w izbie było sucho, z wyjątkiem jednego czy dwóch miejsc w kątach, gdzie woda spływała na polepę. Zerwał się wiatr, rosnący opodal dąb w nieregularnych odstę- pach uderza! o ściany. Cień rozłożystych konarów wkradł się do izby. Dziewczynka jak urzeczona wpatrywała się w przerażające czarne szpony, które dotarły aż do brzegu łóżka. Chciały ją złapać, wzywały ku sobie. Skuliła się przerażona. Mamo, pomyślała. Już otworzyła usta do krzyku, kiedy przyszło jej do głowy, że jeśli wyda najcichszy nawet dźwięk, straszliwa dłoń ruszy do ataku. Leżała nieruchomo, niezdolna się poruszyć. Wreszcie rezolutnie uniosła podbródek. Skoro trzeba tak postąpić, nie będzie dłużej zwlekać. Niezwykle wolno, nie spuszczając wzroku z wroga, zsunęła się z posłania. Poczuła pod stopami znajomy chłód polepy i to dodało jej otuchy. Ledwo ważąc się oddychać, na paluszkach podeszła do przepierzenia, za którym spała matka. Ciemności rozdarła błyskawica, szpony poruszyły się i wydłużyły, ruszając w pogoń. Dziewczynka z trudem powstrzymała krzyk. Powoli zrobiła kilka kroków.

Już prawie była u celu. Nagle rozległ się kolejny grzmot i coś dotknęło ją w plecy. Krzyknęła i zerwała się do biegu, o mało nie przewracając się o stołek. W tej części domu panował kompletny mrok, ciszę przerywał jedynie regularny oddech śpiącej głębokim snem matki. Hałas jej nie przebudził. Dziewczynka wsunęła się pod wełniany koc. Na policzku poczuła ciepły oddech matki. Gudrun ziewnęła i zmieniła pozycję. Otworzyła oczy i sennie spojrzała na córkę, później przytuliła ją do siebie. ‒ Joanno szepn‒ ęła malutka, powinna‒ ś spać. Głosem chrypliwym i stłumionym ze strachu, połykając w pośpiechu wyrazy, Joanna opowiedziała o potwornej łapie. Gudrun słuchała, gładząc córkę po głowie i uspokajająco mrucząc. Delikatnie przesunęła palcami po ledwo widocznym w ciemności policzku Joanny. „Nie jest ładna pomy‒ ślała ‒ zbyt wiele odziedziczyła po nim.” Krępa i mocno zbudowana, miała grubą szyję i wydatną angielską szczękę. Nie przypominała smukłych, pełnych wdzięku rodaków Gudrun. Za to jej zielone oczy z ciemnoszarymi obwódkami wokół tęczówek były wielkie i wyraziste. Gudrun wzięła w palce kosmyk włosów córki, które jasno połyskiwały w mroku. „Moje włosy, nie szorstkie i czarne jak u męża i jego okrutnych pobratymców. Moje dziecko.” Owinęła kosmyk wokół palca i uśmiechnęła się. „To jedno przynajmniej jest moje.” Obecność matki uspokoiła dziewczynkę. Naśladując jej za- chowanie, zaczęła ciągnąć długie warkocze Gudrun, aż się roz- plotły i rozsypały po poduszce. Joanna przyglądała się im z za- chwytem. Nigdy nie widziała matki z rozpuszczonymi włosami. Na życzenie kanonika Gudrun zawsze nosiła je starannie splecione i ukryte pod czepkiem z surowego lnu. Jej mąż powtarzał, że niewieście włosy są siecią, w którą Szatan chwyta duszę mężczyzny.

A włosy Gudrun miała piękne, długie, delikatne, w kolorze złota, bez śladu siwizny, choć skończywszy trzydzieści sześć lat była już starą kobietą. ‒ Dlaczego Mateusz i Jan pojechali? zapyta‒ ła Joanna nieoczekiwanie. Matka wiele razy już jej to tłumaczyła, lecz chciała znowu usłyszeć odpowiedź. ‒ Przecie wiesz. Ojciec zabrał ich w misyjną podróż. ‒ Czemu ja nie mogę jechać z nimi? Gudrun westchnęła. Joanna zawsze zadaje tyle pytań! ‒ Mateusz i Jan to chłopcy, kiedyś jak ojciec zostaną kapłanami. Ty jesteś dziewczynką, takie sprawy ciebie nie dotyczą. ‒ Widząc niezadowolenie córki dodała: Poza tym jeste‒ ś za mała. ‒ Jak to! odpar‒ ła oburzona Joanna. W styczniu sko‒ ńczyłam cztery lata! Gudrun z rozbawieniem spoglądała na pulchną dziecięcą buzię. ‒ Ach, zapomniałam, jesteś przecież dużą dziewczynką, prawda? Cztery lata, ho, ho! Całkiem dorosła. Przez chwilę panowała cisza. Nagle Joanna zapytała: ‒ Co to są poganie? Ojciec i bracia sporo mówili o poganach przed wyjazdem; dziewczynka nie pojmowała, o co im chodzi, lecz domyślała się, że to coś bardzo złego. Gudrun zesztywniała. Słowo to miało straszliwą moc. Nie schodziło z ust żołnierzy, którzy złupili jej dom i wymordowali rodzinę i przyjaciół. Ciemnowłosi okrutni żołdacy cesarza Fran- ków Karolusa. Po śmierci ludzie zaczęli zwać go „Magnus”. Karol Wielki. Gudrun zadawala sobie pytanie, czy mówiliby tak o nim, gdyby widzieli, jak jego armia wyrywa saskie dzieci z ramion matek i rozbija im główki o poczerwieniałe od krwi głazy. Zdjąwszy dłoń z włosów córki, położyła się na plecach.

‒ O to musisz zapytać ojca rzek‒ ła. Joanna nie miała pojęcia, co zrobiła źle, lecz słysząc dziwną oschłość w głosie matki zorientowała się, że zostanie odesłana do swojego łóżka, jeśli natychmiast nie naprawi szkody. ‒ Opowiedz mi o dawnych czasach poprosi‒ ła szybko. Nie mog‒ ę. Ojciec nie pochwała tych opowieści rzek‒ ła na poły twierdząco, na poły pytająco matka. Joanna wiedziała, co powinna teraz uczynić. Położyła obie dłonie na sercu i z powagą, tak jak nauczyła ją matka, wyrecytowała Przysięgę, że nigdy nie zdradzi świętego imienia Thora Gromowładnego. Gudrun roześmiała się i przyciągnęła córkę ku sobie. ‒ Dobrze, przepióreczko. Opowiem ci tę historię, skoro tak ślicznie umiesz prosić. Melodyjnym ciepłym głosem zaczęła snuć dzieje Wodana, Thora, Frei i innych bogów, którzy zaludniali jej dzieciństwo, do czasu gdy przybyła armia Karola, szerząc Słowo Boże ogniem i mieczem. Śpiewnie opisała Asgard, świetlistą siedzibę bogów, którzy zamieszkują srebrne i złote pałace. Dotrzeć tam można tylko po tęczowym moście Bifrost, jeśli pozwoli na to strażnik Heimdall. Nigdy nie śpi i słuch ma tak czujny, że słyszy nawet, jak rośnie trawa. W Walhalli, najpiękniejszym z pałaców, mieszka Wodan, bóg ojciec, a na jego ramionach siedzą dwa kruki: Huginn, Myśl, i Muninn, Pamięć. Podczas gdy inni bogowie ucztują, Wodan rozważa słowa kruków. Joanna z radością kiwnęła głową. To była jej ulubiona część opowieści. ‒ Opowiedz mi teraz o Źródle Mądrości poprosi‒ ła. ‒ A choć Wodan był bardzo mądry mówi‒ ła matka to przecie‒ poszukiwał wciąż większej mądrości. Pewnego dnia udał się do Źródła Mądrości, przy którym straż trzymał Mimir, i poprosił o łyk

wody. „Jaką cenę gotów jesteś zapłacić?” ‒ usłyszał w odpowiedzi i odparł, że to Mimir powinien wyznaczyć cenę. „Mądrość zdobywa się w cierpieniu stwierdzi‒ ł Mimir. Je‒ śli pragniesz napić się wody ze Źródła, musisz zapłacić swym jednym okiem.” ‒ A Wodan się zgodził, prawda, mamo? wykrzykn‒ ęła podniecona dziewczynka. Matka skinęła głową. ‒ Mimo że był to trudny wybór wyja‒ śniła Wodan zgo‒ dził się na utratę oka. Napił się wody. A później przekazał ludziom mądrość, którą dzięki temu posiadł. Joanna spojrzała na matkę z powagą. ‒ A czy ty byś tak uczyniła, mamo, żeby zostać mądrą, znać największe tajemnice? ‒ Tylko bogowie dokonują takich wyborów rzek‒ ła Gudrun, widząc jednak pytanie w oczach córki dodała: Ja za bardzo bym‒ się bała. ‒ Ja też odpar‒ ła dziewczynka z namysłem. Ale chcia‒ łabym wiedzieć wszystko, o czym Źródło mogłoby mi powiedzieć. Gudrun uśmiechnęła się do córki. ‒ Może to, czego byś się nauczyła, wcale by ci się nie spodobało. Mój lud ma przysłowie* „Serce mędrca rzadko bywa szczęśliwe”. Joanna skinęła głową, choć nie zrozumiała słów matki. ‒ A teraz opowiedz mi o Drzewie. Gudrun opisała Irminsul, cudowne drzewo przedstawiające wszechświat, które rosło w najświętszym z saskich gajów u źródeł rzeki Lippe. Jej lud oddawał mu cześć, dopóki nie zostało ścięte przez wojska Karola. ‒ Było bardzo piękne i tak wysokie, że nikt nie potrafił zobaczyć jego czubka... Urwała. Wyczuwając czyjąś jeszcze obecność w izbie, Joanna uniosła wzrok. W progu stał ojciec.

Gudrun usiadła na łóżku. ‒ Mężu, spodziewałam się twojego powrotu dopiero za dwie niedziele. Kanonik milczał. Ze stołu koło drzwi wziął świecę i podszedł do paleniska, gdzie przytknął knot do żarzących się węgli. ‒ Dziecko przeraziło się grzmotu rzek‒ ła Gudrun nerwowo. ‒ Chciałam ją uspokoić nieszkodliwą opowieścią. ‒ Nieszkodliwą! G‒ łos kanonika drżał od powstrzymywanej furii. Nazywasz blu‒ źnierstwo nieszkodliwym?! Dwoma długimi susami znalazł się przy łóżku, postawił na stoliku świecę i zdarł z córki i żony przykrycie. Joanna, na pół schowana pod zasłoną złotych włosów, tuliła się do matki. Przez chwilę kanonik wpatrywał się w nie z niedowierzaniem, później dał się ponieść gniewowi. ‒ Jak śmiesz! Przecież wyraźnie ci tego zabroniłem! Chwy‒ cił Gudrun za ramię i zaczął wyciągać z posłania. Poga‒ ńska wiedźma! Joanna przywarła do matki. Twarz kanonika pociemniała. ‒ Odejdź, dziecko! rozkaza‒ ł. Joanna wahała się, rozdarta między strachem a pragnieniem chronienia matki. Gudrun szturchnęła ją nagląco. ‒ Tak, odejdź. Natychmiast. Joanna posłuchała. W progu obejrzała się i zobaczyła, że ojciec złapawszy matkę za włosy, zmusił do klęknięcia. Zawróciła, lecz przerażenie sprawiło, że stanęła jak wryta. Ojciec z pochwy przy pasie wyjął długi nóż myśliwski z kościaną rękojeścią. ‒ Forsachistu diabolae? zapyta‒ ł po sasku. Gudrun milczała, przytknął jej więc ostrze do gardła. No, mów! Wypo‒ wiedz te słowa! ‒ Ec forsacho allum diaboles odpar‒ ła Gudrun przez łzy, choć w oczach jej błyszczał opór ‒ wuercum and wuordum, thunaer ende

woden ende saxnotes ende allum... Skamieniała ze strachu Joanna patrzyła, jak ojciec unosi gruby pęk matczynych włosów i wsuwa weń nóż. Z odgłosem przypo- minającym szelest rozrywanej tkaniny jedwabiste kosmyki roz- dzieliły się i opadły na ziemię niczym długi złoty wąż. Dziewczynka zasłoniła usta, by zagłuszyć łkanie, i uciekła. W ciemności wpadła na jakąś postać i ogarnięta paniką jęknęła. Przerażająca dłoń! Zupełnie o niej zapomniała! Zaczęła walczyć, bijąc z całej siły małymi piąstkami, lecz napastnik był ogromny i trzymał ją mocno. ‒ Joanno, uspokój się, to ja! Wreszcie słowa przedarły się przez strach. To był Mateusz, jej dziesięcioletni brat, powrócił do domu wraz z ojcem. Dłonią poszukała gładkiego pektorału, z którym Mateusz nigdy się nie rozstawał, po czym z ulgą oparła się o brata. Później siedzieli w ciemności, słuchając cichych odgłosów ści- nającego włosy noża. Raz matka krzyknęła z bólu. Mateusz zaklął głośno. Odpowiedział mu szloch z łóżka, w którym siedmioletni Jan krył się pod pościelą. Wreszcie zapadła cisza. Po chwili przerwał ją donośny glos kanonika odmawiającego modlitwę. Joanna poczuła, że Mateusz się odpręża; już było po wszystkim. Zarzuciła bratu ramiona na szyję i wybuchnęła płaczem. Przytulił ją i łagodnie kołysał. Po jakimś czasie podniosła głowę. ‒ Ojciec nazwał mamę poganką. ‒ Wiem. ‒ Ale to przecież nieprawda powiedzia‒ ła z wahaniem Joanna. ‒ Mama była poganką. Widz‒ ąc malujące się na twarzy siostry przerażenie zmieszane z niedowierzaniem, dodał pośpiesznie: ‒ To było dawno. Teraz jest chrześcijanką. Ale historie, które ci opowiadała, są pogańskie.

Joanna przestała płakać, słowa brata bardzo ją zaciekawiły. ‒ Znasz pierwsze z Dziesięciorga Przykazań? zapyta‒ ł Mateusz. ‒ „Nie będziesz miał innych bogów przede mną” wyrecy‒ towała posłusznie dziewczynka. ‒ Właśnie. A to oznacza, że bogowie, o których opowiada ci mama, są fałszywi, grzechem jest wymienianie ich imion. ‒ Czy to dlatego ojciec... ‒ Tak przerwa‒ ł jej Mateusz. Musia‒ ł ukarać mamę dla dobra jej duszy. Okazała nieposłuszeństwo mężowi, a to także sprzeczne jest z prawem Bożym. ‒ Dlaczego? ‒ Ponieważ napisano w Piśmie Świętym: „Zony niechaj będą poddane mężowi jak Panu, bo mąż jest głową żony, jak i Chrystus ‒ Kościoła”. ‒ Dlaczego? ‒ Jak to? Mateusz by‒ ł zaskoczony. Nikt nigdy go o to nie pytał. No chyba dlatego‒ że... kobiety z natury są istotami niższymi od mężczyzn. Mężczyźni są więksi, silniejsi i mądrzejsi. ‒ Ale... zacz‒ ęła Joanna, brat wszakże nie dał jej skończyć. ‒ Dość tych pytań, siostrzyczko. Powinnaś wracać do łóżka. Chodźmy. Wziął ją na ręce i położył koło Jana, który zapadł już w głęboki sen. Mateusz był dla niej miły, żeby mu się więc jakoś odwdzięczyć, Joanna zamknęła oczy i otuliła się przykryciem, jakby zaraz miała zasnąć. Jednakże zbyt była poruszona. Leżała w ciemności, spoglądając na Jana, który spał z lekko otwartymi ustami. Nie potrafi recytować Psałterza, choć ma już siedem lat, myślała. Ona zaś, o trzy lata młodsza, zna na pamięć pierwszych dziesięć psalmów.