- Dokumenty5 863
- Odsłony854 643
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań669 213
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Dorit Rabinyan - Żywopłot
Rozmiar : | 1.5 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Dorit Rabinyan - Żywopłot.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Hassanowi Houraniemu (1973–2003)
Część pierwsza Jesień
1. Ktoś był za drzwiami. Grzeczny świergot dzwonka nie zdołał przedrzeć się przez jazgot panujący w mieszkaniu i dopiero gdy stracił cierpliwość i stał się dłuższy i bardziej agresywny, wyrwał mnie z rozmyślań. Przyczyną hałasu była ogłuszająca, wręcz druzgocąca kombinacja pracy odkurzacza i odtwarzanej bardzo głośno płyty Nirvany. Była połowa listopada, sobotnie popołudnie. Od rana zdążyłam załatwić kilka spraw, a teraz odkurzałam w salonie kanapy i drewnianą podłogę, a moje uszy wypełniał głuchy ryk powietrza i echo muzyki. I właśnie ta biała monotonna ściana hałasu z jakiegoś powodu napełniła mnie spokojem. Na kilka minut pogrążyłam się w jakimś zapomnieniu, goniąc ssącym wężem kurz i kocią sierść, która zagnieździła się między włóknami dywanu. Wyzbyta myśli i bardzo spokojna, skupiona całą sobą wyłącznie na czerwono-niebieskich barwach, które jeżyły się i wnikały raz po raz w powierzchnię tkaniny. Przebudziłam się ze snu wraz z gasnącym wyciem odkurzacza. W tym samym momencie zamruczały ostatnie tony piosenki. I właśnie wtedy, w trzy-albo czterosekundowej przerwie między utworami, kiedy byłam jeszcze zdumiona ciszą i dudniącą w uszach pustką, dał się słyszeć ostry świergot zza drzwi. Byłam jak głuchy, któremu w jednej chwili wrócił słuch, i z trudem odzyskiwałam zdolność mówienia. – Mm…oment – jęknęłam po hebrajsku w stronę drzwi. – Jedna chwilka… I natychmiast poprawiłam się, zerkając podejrzliwie na ścienny zegar.
– Just a moment… Było wpół do drugiej po południu, ale patrząc na przygnębiającą szarzyznę na dworze, można było odnieść wrażenie, że niebawem zapadnie wieczór. Za gęstniejącą parą, która spowiła okna na dwunastym piętrze, wychodzące na róg Dziewiątej Ulicy i University Place, malowały się we mgle szacowne budynki przy Piątej Alei i pasek niskiego nieba lśniący jak stal, wciśnięty nad kopcącymi kominami. Chrapliwe brzęczenie rozległo się ponownie, przecięło wnętrze mieszkania i urwało się w kilka chwil po tym, jak ściszyłam muzykę. – One minute please… – obejrzałam pobieżnie swoją postać w lustrze przy wejściu: przekrzywiony kucyk, zakurzony T-shirt i spodnie od dresu, sportowe buty. Z rozmachem otworzyłam drzwi. Na progu stało dwóch na oko czterdziestoletnich mężczyzn w wizytowych garniturach i ciemnych krawatach. Ten z prawej trzymał pod pachą czarną aktówkę i był wyższy o głowę od tego po lewej stronie, który stał jak kowboj przed pojedynkiem lub jakby trzymał w każdej ręce niewidzialną walizkę. Zniecierpliwienie, które ten z prawej wystukiwał kościstymi palcami na skórzanej aktówce, i ulga dostrzegalna na pucołowatej twarzy kowboja mówiły o długich minutach oczekiwania za drzwiami. – Dzień dobry – powiedziałam niemal bezgłośnie, zaskoczona. – Dzień dobry pani. Bardzo przepraszamy za najście. Jestem agent Rogers, a to mój wspólnik agent Nelson. Jesteśmy z Federalnego Biura Śledczego Stanów Zjednoczonych. Czy nie ma pani nic przeciwko temu, żebyśmy weszli na kilka minut i zadali pani parę pytań? Mówił ten po lewej – rewolwerowiec. Na jego korpulentnym i
napiętym ciele garnitur wydawał się o dwa numery za mały, a w jego głosie rozbrzmiewał śliski akcent. Rozciągał wyrazy i przedłużał końce sylab, jakby żuł w ustach język. Skamieniała, nie byłam w stanie przyswoić rzucanych przez niego nazw i tytułów. Również sens wypowiedzianych słów pojęłam dopiero po tym, jak jego wysoki wspólnik z demonstracyjnym rozdrażnieniem, z szarym, suchym i pozbawionym wyrazu spojrzeniem, skierował dłoń do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnął stamtąd coś, co do tej pory widywałam tylko w filmach i serialach sensacyjnych: złoconą, wypukłą odznakę policyjną. Wyjąkałam coś w zadziwieniu, mrugając ze skruchą. Widząc moje głuchonieme osłupienie, musieli pomyśleć, że nie znam dobrze angielskiego. Wysoki powiódł wzrokiem nad moją głową i rozejrzał się w pośpiechu po mieszkaniu. Z niepokojem pomyślałam, że biorą mnie za sprzątaczkę lub pomoc domową. Obawa ta wróciła ze wzmożoną siłą, gdy bandzior odezwał się ponownie, podnosząc nieco głos. – Bardzo proszę. Tylko kilka pytań. Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań – wymawiał słowo po słowie, nadmiernie je akcentując, tak jak się mówi do małego dziecka. – Czy-możemy-wejść-do- środka? Pod wpływem konsternacji, a może i zniewagi ochrypłam. Słyszałam drżenie w swoim głosie, które tylko podkreślało mój akcent. – Czy mogłabym… – odkaszlnęłam. – Ale czy można wiedzieć dlaczego? W oczach kowboja dostrzegłam cień ulgi. – Niebawem pani zrozumie – ton jego głosu był znowu autorytarny. – To nie zajmie więcej niż kilka minut.
*** W kuchni nalałam sobie szklankę letniej wody i wypiłam ją duszkiem. Nie było najmniejszego powodu do zdenerwowania, moja wiza była ważna. A jednak fakt, że oni siedzieli tam w salonie i czekali, aż wyjdę i będą mogli zacząć mnie przesłuchiwać, był wystarczająco stresujący. Wyjęłam z szafki jeszcze dwie szklanki, zastanawiając się przy tym, do kogo zadzwonić – do Andrew czy do Joy. Oboje są Amerykanami, prawymi obywatelami, wieloletnimi mieszkańcami Nowego Jorku. Wybrałam Andrew – jest przyjacielem jeszcze z Izraela, poznałam go, gdy miałam dziewiętnaście lat. Najlepiej będzie, jeśli on przyjdzie i zaświadczy, że mnie zna. Od samego wymyślania słów, które mu powiem, znowu poczułam się spragniona. Gdy wróciłam do salonu, zdążyli już zdjąć ze stołu położone do góry nogami krzesła i odstawić je na podłogę. Wysoki zrzucił z siebie płaszcz i siedział tyłem do kuchni. Bandziora zobaczyłam nieopodal milczącego odkurzacza, jak przeczesywał wzrokiem mój pokój. – Mieszka tu pani sama? Zadygotała mi ręka, wprawiając w drżenie szklanki na tacy. – Tak. To mieszkanie moich przyjaciół – odrzekłam i wskazałam ruchem głowy zdjęcie Dudiego i Charlene z dnia ich ślubu. – Są na długiej wycieczce na Dalekim Wschodzie. Opiekuję się ich domem i kotami. – Nigdzie nie można było dostrzec Franny i Zooeya. Jego spojrzenie zatrzymało się na talerzyku z wodą i karmą pod szafką z książkami. – A skąd pani zna tę parę? – spojrzał ponownie na fotografię. – Wynajmują mieszkanie czy są jego właścicielami? – Należy do nich – odparłam, nadal stojąc jak wryta. – Z Dudim
znamy się bardzo długo, jeszcze z Izraela. To przyjaciel z dzieciństwa. A jego żona jest Amerykanką… Wymamrotał coś i rozejrzał się dokoła. – Jest pani z Izraela? – Tak, proszę pana. Oddalił się w stronę okna. Przyglądałam mu się jeszcze przez chwilę i wykorzystałam ten moment, aby podejść do stołu. – A jak długo pani tu mieszka? – zapytał. – Około dwóch miesięcy – z ulgą pozbyłam się tacy. – Mają wrócić na wiosnę… – Przypomniałam sobie ze smutkiem, że skończyły mi się papierosy. – Ale mam tutaj jeszcze jednego przyjaciela – szukałam spojrzeniem bezprzewodowego telefonu, gotowa w tej chwili zadzwonić do Andrew. – Jego może pan zapytać… – Zapytać? – Nie wiem – mój głos stracił pewność. – O mnie… Odwrócił się do mnie plecami i podążył znów w stronę okna. – Na razie nie ma takiej potrzeby. – Dziękuję bardzo – odrzekł wysoki niespodziewanie basowym, dźwięcznym i niemalże radiowym głosem. – Słucham? – Dziękuję za wodę – uśmiechnął się znad butelki. Jego perfekcyjne i równe zęby lśniły jak w reklamach preparatów wybielających. Skinęłam nerwowo głową i podałam wyjęty z portfela paszport, otwarty na stronie z wizą. W kuchni jeszcze raz sprawdziłam daty, choć wiedziałam, że wiza jest ważna jeszcze przez pięć miesięcy. Obrócił w ręku dokument, zerknął przelotnie na jego niebieską obwolutę i wrócił na otwartą stronę.
– Więc jest pani obywatelką Izraela, pani Bin-ja-mi… – Binjamini – pospieszyłam z pomocą, podpowiadając właściwą wymowę, tak jakby miało to teraz jakieś znaczenie. – Liat Binjamini… W jego bystrych szarych oczach dało się zobaczyć przezroczyste otoczki szkieł kontaktowych, wędrujące od mojej napiętej teraz twarzy do tej samej twarzy jaśniejącej w uśmiechu na zdjęciu paszportowym. Wskazał ręką pobliskie krzesło. – Proszę usiąść. – Tak – wymamrotałam, posłusznie odsuwając krzesło. Jego nogi zaskrzypiały po podłodze. – Jestem Izraelką… *** W zasadzie przesłuchanie trwało krócej niż kwadrans. Większość pytań zadawał bandzior. Jego wysoki kolega wyjął ze skórzanej aktówki plik formularzy. Na całej zadrukowanej kartce widniał bladozielony, niewyraźny emblemat FBI. W lewym górnym rogu zanotował niebieskim długopisem dzisiejszą datę. Przepisał dużymi, rozstrzelonymi drukowanymi literami moje nazwisko z paszportu. A następnie sześcioma starannymi cyframi zapisał datę moich urodzin. Jego elegancki, gładki i imponujący charakter pisma był jak jego głos, gdy poprosił mnie, abym powtórzyła swój adres, tutejszy numer telefonu i nazwiska właścicieli mieszkania. Zanotował jeszcze kilka niejasnych skrótów, stawiając iks i kolejny iks w kwadratach na końcu linijek, po czym przeszedł do kolejnego druczku, podniósł na mnie oczy i uważnie badał moją twarz. Odwróciłam od niego wzrok i spojrzałam na stół. Udało mi się zobaczyć, że zapisał słowo „black” i jeszcze raz „black” – z pewnością kolor moich włosów i oczu – a odcień mojej skóry określił jako „dark olive”.
Teraz przyłączył się do nas bandzior. Wziął do ręki paszport i otworzył go od końca, z lewej do prawej. Po krótkim wahaniu, kartkując dokument z boku na bok, przekręcił go i dopiero teraz zrozumiał, jak należy właściwie go trzymać. – Widzę, że urodziła się pani w Izraelu w siedemdziesiątym trzecim roku. – Tak – odparłam, prężąc się na krześle. – To znaczy, że ma pani teraz dwadzieścia… – Dwadzieścia dziewięć lat… – Mężatka? Paznokcie nerwowo wpijały się w zaciśnięte mocno dłonie. – Nie. – Dzieci? Wcisnęłam pięści głęboko pod uda. – Nie mam. – Gdzie pani mieszka? – W Izraelu? – Tak, proszę pani. W Izraelu. – Hmm… w Tel Awiwie. – A czym się pani zajmuje? Uwolniłam ręce i napiłam się nieco wody. – Jestem na studiach magisterskich na Uniwersytecie w Tel Awiwie. – Na jakich studiach? Przypomniałam sobie, że wcześniej sądził, że jestem pomocą domową. – Zrobiłam licencjat z anglistyki i językoznawstwa. Tłumaczę prace naukowe. – Ach, językoznawstwa. Tłumaczy pani prace – powtórzył moje
słowa, zdumiony. – To wyjaśnia pani świetny angielski. – Dziękuję. Jestem tutaj na stypendium Fulbrighta – mówiłam dalej bezbarwnym, rzeczowym głosem. – Oni załatwili mi wizę. Ponownie zajrzał do paszportu. – Na prawie pół roku – wskazał na dokument. – Rzeczywiście, widzę, że pani wiza jest ważna do maja 2003 roku. – Tak – opanowałam nerwowe machanie nogą pod stołem i zapragnęłam całą sobą papierosa. – Do dwudziestego maja. – Ciekawe, bardzo ciekawe – odparł, opróżniwszy do połowy szklankę. – Tłumaczy pani z angielskiego na hebrajski? Przytaknęłam bez wyrazu. I pożałowałam, że w ogóle o tym wspomniałam. Przecież mogłam powiedzieć, że jestem studentką z Izraela, i na tym poprzestać, ale najwyraźniej miałam potrzebę, aby się czymś popisać, ratując w jego oczach swój wizerunek. – To tyle – podsumowałam półgębkiem. Wyraz jego twarzy nie uległ zmianie. Jego różowawe paznokcie stukały delikatnie o ściankę szklanki. – Zakładam, że hebrajski jest pani językiem ojczystym? – Tak. To znaczy nie – kontynuowałam niezadowolona. – Moi rodzice są irańskimi imigrantami, ale wraz z siostrą dorastałyśmy, mówiąc po hebrajsku. Stukot ustał i zamienił się w mruczenie. – Irańskimi imigrantami? – Moi rodzice są Żydami z Teheranu. Wyemigrowali do Izraela w połowie lat sześćdziesiątych. Upewniwszy się, że jego partner notuje te słowa, zwrócił się do mnie raz jeszcze. – Więc oboje rodzice są Żydami? Ponownie skinęłam głową. A specjalnie dla wysokiego, który
podniósł na mnie pytające spojrzenie, dodałam donośnie i wyraźnie. – Tak, zgadza się. – W istocie to ciekawe – mówił dalej bandzior, marszcząc brwi. – A czy ktoś z pani krewnych, czy ktoś z nich nadal mieszka w Iranie? – Nie – odrzekłam. Nowy kierunek rozmowy dodał mi pewności. – Wszyscy wyemigrowali do Izraela. Od tamtej pory są jego obywatelami. – A pani odwiedzała Iran w ostatnich latach? – Nigdy. – Nie pojechała tam pani – próbował raz jeszcze – powiedzmy, w poszukiwaniu korzeni? – Iran nie należy do najbardziej polecanych kierunków podróży, gdy ma się to – wskazałam swój paszport, który trzymał w ręku. – Może nawet pozwoliliby mi na wjazd do swojego państwa, ale nie jestem pewna, czy mogłabym stamtąd wyjechać. Spodobała mu się ta odpowiedź. Posłał w stronę paszportu delikatny uśmiech i otworzył znów w miejscu, gdzie znajdował się jego palec. – Więc mówi pani, że nigdy nie odwiedzała Iranu – sprawdzał strony z pieczątkami. – Właśnie tak. – Ale za to, zgodnie z tym, co tutaj widzę, w ostatnich latach odbyła pani niemało podróży do Egiptu. – Ach tak, na Synaj. Kiedyś jeździliśmy tam częściej, ale ostatnio stało się to trochę niebezpieczne. To znaczy niebezpieczne dla Izraelczyków… Dotarł na koniec paszportu i kiedy zobaczyłam, co wyjmuje z
plastikowej kieszonki, zamknęłam oczy. Domyślałam się, co się teraz wydarzy. – A to co, przepraszam? Było to moje pozwolenie na wyjazd z Izraela, dokument schowany tam od czasu mojego wyjścia z wojska, mimo iż od dawna nie był potrzebny. – To od izraelskiej armii – odrzekłam. – Informuje, że mam prawo opuścić Izrael, kiedy tylko zechcę. Chcąc uniknąć serii dodatkowych pytań, ubiegłam go i zaczęłam wyjaśniać. – W Izraelu służba wojskowa jest obowiązkowa. Kobiety służą dwa lata, a mężczyźni trzy – nie ograniczyłam się do tych informacji, ale tłumaczyłam dalej, tak jakby również o to miał mnie zapytać. – Służyłam w jednostce zajmującej się pomocą socjalną dla żołnierzy. Do wojska poszłam w 1990 roku, a opuściłam je w 1992. Nagły potok słów, a zwłaszcza wysiłek włożony w nadawanie głosowi tonu obojętności i swoistej beztroski – jakby z każdą chwilą ta scena wydawała mi się zabawniejsza – bardzo mnie wyczerpały. – A proszę mi powiedzieć – jego głos stał się teraz lekki i odprężony, niemal serdeczny. – W jaki sposób zapisuje pani swoje tłumaczenia? – zamknął paszport i podał mi go. – Długopisem na papierze czy na komputerze? Takiego pytania naturalnie się nie spodziewałam. – Na komputerze. – Na laptopie? Nie wierzyłam, że to się dzieje. – Tak, ja… Zaplótł dłonie i położył je na stole. – Tutaj, w domu?
– Tutaj albo w bibliotece na uniwersytecie. – A w kawiarniach? Pracuje pani na komputerze w kawiarni? – Tak. Czasami. – Jest jakieś jedno konkretne miejsce, gdzie pani zwykle siedzi? – Konkretne miejsce? – zawahałam się. Nie wiedziałam, do czego zmierza. – Przepraszam, ale ja nie rozumiem… – Proszę pani, czy odwiedziła pani ostatnio kawiarnię znajdującą się niedaleko stąd, na rogu Dziewiątej Ulicy i Szóstej Alei? Jego partner podał mu długopis, a ten podpisał się na dole formularza. – „Café Akwarium”? – Tak. „Akwarium”. – Czy możliwe, że była tam pani w zeszłym tygodniu? We wtorek wieczorem? – We wtorek? Możliwe. Zamknął oczy na znak, że daje za wygraną. – Dziękuję pani.
2. Tak się złożyło, że tego samego dnia, niecałą godzinę po wyjściu detektywów, wróciłam do „Café Akwarium”. Jeszcze w tygodniu umówiliśmy się z Andrew, że spotkamy się tam w sobotę po południu. Była piętnasta dwadzieścia, kiedy wreszcie sobie poszli. Ale gdy wyszłam spod prysznica, ubrałam się i postanowiłam do niego zadzwonić i poprosić, żebyśmy spotkali się w innym miejscu, w innej kawiarni w okolicy, byle nie tam – odezwała się automatyczna sekretarka. – Nie ma nas teraz w domu – recytował rodzinny chórek na trzy głosy. Andrew i Sandra rozstali się w zeszłym roku, ale on nadal nie mógł zdobyć się na to, by skasować nagranie. Perlisty śmiech Josie, ich małej córeczki, ucinał długi sygnał. – To ja – przemówiłam do własnej postaci w lustrze przy wejściu i wsunęłam na siebie kurtkę. – Wyszedłeś już? Czekałam jeszcze przez chwilę z nadzieją, że odpowie. Odkurzacz, ściągacz wody, wiadro i szmaty – wszystko zostało na miejscu, tak jak przed niespodziewaną wizytą detektywów. – No dobra, nieważne. „Café Akwarium” znajduje się nieopodal biblioteki publicznej na Szóstej Alei. Wychodzi na róg Dziesiątej Ulicy na zachodzie. Podeszłam do szklanych drzwi i zerknęłam do środka. Dzwonek, który rozległ się w wejściu, zadźwięczał ponownie, gdy zamknęłam za sobą drzwi. Na dworze wiał mroźny, przenikliwy wiatr i nagłe przejście z gwarnych ulic do błogiego, niemal tropikalnego ciepła ogrzewanej kawiarni było czymś zadziwiającym. Uderzyła mnie mieszanina zapachów różnych rodzajów kawy i drożdżowych wypieków. Do moich skostniałych z zimna uszu doszły miłe, leniwie
snujące się dźwięki fortepianu i brzmienie kontrabasu, któremu towarzyszyły kipiące wydechy ekspresu do kawy. Stolik przy oknie był wolny. Zdjęłam kurtkę i poprosiłam kelnerkę o cappuccino. Tandem detektywów, podążających wraz z moimi myślami niczym dwóch ochroniarzy, przybył i usadowił się na pustych krzesłach. Przybrawszy z pozoru chłodny i obojętny wyraz twarzy, obrzuciłam niepewnym spojrzeniem zebranych tam ludzi. Przy ciemnych, drewnianych stolikach siedziało w sumie pięć osób, pogrążonych w rozmowie lub przeglądających magazyny. Dwóch mężczyzn znajdowało się przy barze. W dalekim kącie młoda matka szeptała coś swojemu dziecku. Nie zostałam obdarzona ani jednym nieżyczliwym czy podejrzliwym spojrzeniem, a jeden z mężczyzn siedzących przy barze, podniósłszy na chwilę zdziwiony wzrok znad działu „Metro Timesa”, zagłębił się ponownie w lekturze, zupełnie mną niezainteresowany. Wyglądało na to, że tym razem ja i mój bliskowschodni wygląd nie zakłócamy niczyjego spokoju. Śledczy przekazali mi, że jakiś idiota zadzwonił na policję. Jakiś wzorowy obywatel, zobaczywszy mnie tutaj we wtorek wieczorem, złożył skargę na dziewczynę o bliskowschodnim wyglądzie zajmującą się podejrzaną działalnością. Zgłosił, że widział mnie w kafejce piszącą maile po arabsku. Ale poza jego błędną interpretacją w kwestii języka – zapewne widział, jak piszę po hebrajsku z prawej do lewej, i założył, że to arabski – nie do końca zrozumiałam, co takiego we mnie i w moim zachowaniu skłoniło go do podejrzeń, że ma do czynienia z aktywistką Al-Kaidy. Przeprosili za zabranie mi czasu i wyjaśnili, że od zamachów 11 września panuje w mieście bardzo napięta atmosfera, jest strach i spore zamieszanie. A oni są zobligowani do zbadania każdej skargi.
– Ale jak mnie znaleźliście? – wpadłam na pomysł, żeby o to zapytać dopiero, gdy odprowadzałam ich do drzwi. – Skąd ten ktoś wiedział, gdzie mieszkam? Odpowiedzieli, że pewnie szedł za mną przez cały czas, gdy wracałam do domu, zobaczył, do którego mieszkania wchodzę, i przekazał ten adres policjantom. Do stolika podano mi cappuccino z małym maślanym ciasteczkiem. Zegarek na nadgarstku kelnerki wskazywał dziesięć po czwartej. Ponownie zabrzęczał dzwonek. Weszła kobieta, a za nią jeszcze jedna. Ktoś wyszedł. Za szybą ciągnął się sznur żółtych taksówek. Ponad nimi, na rogu Dziesiątej wyłaniał się ośmioboczny, neogotycki budynek biblioteki publicznej – pnące się nad dachami wieżyczki i najwyższa z nich wieża zegarowa z rzymskimi cyframi. Również tam wskazówki stały na czwartej dziesięć. – Przepraszam. – Po drugiej stronie stołu zobaczyłam młodego chłopaka, który zjawił się nie wiadomo skąd. – Liat? Masz może na imię Liat? Skinęłam głową wyczekująco. Nagle przemknęła mi przez głowę szalona myśl, że również ten chłopak z kręconymi włosami związany jest z FBI. To pułapka, a on jest tajnym agentem wysłanym, aby mnie zwabić. I jeszcze zanim przytaknęłam i wstałam zaskoczona z krzesła, wyciągnęłam szyję, a moja ręka powędrowała w stronę włosów, aby je poprawić. Wyraz ulgi rozjaśnił mu twarz. – Jestem kolegą Andrew. Prosił, abym ci coś przekazał. Przeprasza, ale nie będzie mógł przyjść. Jak go teraz opisać? W którym miejscu zacząć? Jak precyzyjnie oddać pierwsze wrażenie tych odległych chwil? Jak z powrotem
wydobyć z tego skończonego portretu, stworzonego z nałożonych na siebie warstw kolorów, pośpieszny, blady rysunek, który nakreśliło moje oko, kiedy po raz pierwszy na nim spoczęło? Czy można ukazać za pomocą zaledwie kilku kresek pełnię obrazu, jego obszerność i głębię? Czy jest możliwe wyraźne widzenie, gdy palce tęsknoty nieustannie dotykają wspomnienia i plamią je swoimi odciskami? – Czy… wszystko u niego dobrze? – Wszystko w porządku. Zaszło tylko nieporozumienie między nim a jego żoną i musiał pobiec odebrać córkę. Jego subtelny głos zabarwiony lekką chrypką był jakby przesiąknięty wilgocią. Chłopak sprawnie posługiwał się językiem angielskim. Mówił spokojnie i śmiało, a dobrze słyszalny akcent był z całą pewnością arabski. – Jestem Hilmi – gardłowe „h” rozniosło się dalekim, obcym dla otoczenia echem. Wyciągnął ku mnie swoją dłoń i przytrzymał nią moją, nie spiesząc się, aby ją puścić. – Hilmi Nasir. – Ach, więc to ty jesteś Hilmi – wszystko złożyło się w jedną całość i wyjaśniło w mgnieniu oka. – Jesteś jego nauczycielem arabskiego… Moja ręka nadal czuła dezorientujący dotyk jego chłodnej i suchej od zimna dłoni. Uścisk Hilmiego był jednocześnie ciepły i pewny. Próbowałam przypomnieć sobie, co jeszcze opowiadał mi o nim Andrew. „Jest takim cudownym i utalentowanym człowiekiem, musisz go poznać” – zapamiętałam te słowa, jak również to, że był aktorem bądź studentem szkoły aktorskiej. – Właśnie kończyliśmy lekcję – chłopak wskazał niedbale ręką w stronę alei – gdy zadzwoniła do niego żona. Moje spojrzenie podążyło za jego dłonią. Coś w powolności tego
ruchu, w zatrzymaniu ręki przyciągnęło mój wzrok. – Tak. Tak. On rzeczywiście wspominał, że się dzisiaj spotykacie. Trudne rozstanie z Sandrą i nasilające się w weekendy poczucie pustki, które po nim zostało, odświeżyły w Andrew wspomnienie dni, gdy mieszkał na poddaszu w dzielnicy Adżami w Jafie, pracował w Agencji Reutera i przemieszczał się ze swoim aparatem tam i z powrotem z jednej strony zielonej linii na drugą, z hebrajskiego na arabski. Usiłowałam wymyślić, co jeszcze mogłabym powiedzieć, i dostrzegłam, jak jego uśmiech staje się coraz większy, odsłaniając dołek w szczecinie kilkudniowego zarostu. – Andrew jest wspaniałym człowiekiem. Jest w porządku – jeden z jego przednich zębów był odrobinę żółtawy, a wraz z uśmiechem ujawniał się górny, różowawy łuk dziąseł. – A ty – zawahałam się przez chwilę, zanim zapytałam go zawstydzona. – Jesteś z Ramallah, prawda? Delikatnie skinął głową. – Hebron, Ramallah. – A więc w zasadzie jesteśmy sąsiadami, ja jestem z Tel Awiwu. I najwidoczniej gdy wyrzekłam te słowa, mój głos nieco ucichł, zanikł mi w gardle z poruszenia, bo Hilmi, nachyliwszy się ku mnie nad stołem, wyszeptał, jakby to było wielką tajemnicą. – Wiem. *** A więc w którym miejscu zacząć? Jak maluje się twarz jednego człowieka pośród wielu twarzy? Za pomocą ilu kresek i oklepanych epitetów? Jak namalować jego twarz tak, jak jawiła mi się wtedy, przy pierwszym spojrzeniu, gdy wciąż była zagadkowa? Jak
spośród nieskończonej liczby par brązowych oczu wyróżnić tych dwoje łagodnych i prostolinijnych, to mądre spojrzenie, bystre, odrobinę zakłopotane, zdziwione. Jak nakreślić usta, nos, brwi, podbródek, portret na serwetce w kawiarni, przyjrzeć się jej jeszcze raz od nowa bez emocji, może oczami jednej z osób siedzących przy sąsiednim stoliku, a może oczami kelnerki, która do nas podeszła. – Czy chce pan coś zamówić? – zapytała, widząc, że nadal stoi. Wskazał wzrokiem na krzesło. – Można? Gęsta czupryna, wzburzone morze czarnych jak węgiel, falujących loków, rozwichrzonych na wszystkie strony. Oczy łagodne, cynamonowo-brązowe, a rzęsy tak długie i gęste, że przez chwilę pomyślałam, iż maluje je czarną kredką. Miał około metra siedemdziesięciu. Ubrany był w brązowe sztruksy, szary sweter i wytartą zamszową kurtkę. Jeszcze wcześniej, kiedy uścisnęliśmy sobie dłonie, zwróciłam uwagę na to, jak delikatne i piękne są jego duże dłonie. A kiedy dostał zamówione espresso i szklankę wody i opróżnił ją łapczywie jednym szybkim haustem, przyjrzałam się ukradkiem pasmom włosków na przegubach jego palców. Gdy podciągnął rękawy swetra, ukazały się również kłębki włosów, które opasywały mu przedramiona, i wystające na nadgarstkach żyły. Podziękował kelnerce, gdy wróciła i przyniosła mu dodatkową szklankę wody. Podniósł ją delikatnie do góry w moim kierunku, mówiąc z uśmiechem: – Cheers. Nos miał duży i garbaty z szerokimi, żarłocznymi nozdrzami, pulsującymi teraz we wnętrzu szklanki. Grdyka wznosiła się i opadała. Jego skóra była jaśniejsza od mojej, miała blady oliwkowy
odcień. Był nieogolony. Ślady białego lepkiego łaknienia, skrzepnięte w kącikach ust, pozostały tam także po tym, gdy zaspokoiwszy pragnienie, westchnął i odstawił z brzękiem szklankę na stolik. – No – wytarł nagle poczerwieniałe usta – to mi było potrzebne. Okazało się, że Hilmi był malarzem, nie aktorem. Miał dwadzieścia siedem lat, więc był ode mnie młodszy o dwa lata. Opowiedział, że studiował w Bagdadzie, zrobił tam licencjat na Akademii Sztuk Pięknych. Do Nowego Jorku przyjechał w 1999 roku. Jest tutaj już od czterech lat na wizie dla artystów. Mieszka na Brooklynie, tam ma swoją pracownię, na Bay Ridge Avenue. Dzieli mieszkanie ze współlokatorką o imieniu Jenny, w połowie Libanką, studentką architektury, której matka jest właścicielką lokum. – Jednak od sierpnia Jenny mieszka u swojego narzeczonego w Paryżu – mówił, zwijając na chwilę wargi, jedna pod drugą. Od czasu do czasu ruch zaciskanych warg powracał, tak jakby miał sygnalizować koniec zdania. – Jak na razie nie wynajęli nikomu pokoju. Nie wiem, co w jego słowach przypomniało mi o przesłuchaniu. – Nie uwierzysz, co mi się dzisiaj przytrafiło – odezwałam się nagle, poruszona – dosłownie tuż przed przyjściem tu – i po chwili, wydymając, zaciskając i oblizując wargi, zauważyłam, że go naśladuję. Przejęłam grymas jego ust. Zaczęłam mu opowiadać o kowboju i jego partnerze, którzy zjawili się niespodzianie pod moimi drzwiami, gdy sprzątałam mieszkanie. Znowu byłam zdumiona i wzburzona. Nadal trudno mi było uwierzyć w to, co się wydarzyło przed dwiema godzinami. Teraz jednak wszystko brzmiało groteskowo, nierealistycznie, niemalże śmiesznie.
– I nie spotkało cię to nigdy wcześniej? – Co takiego? Że mnie śledzono? – Nie, że wzięli cię za Arabkę – uśmiechnął się. – Bo naprawdę trochę tak wyglądasz… – Niby jak? Jak niebezpieczny element bliskowschodni? To był cudowny uśmiech. – Właśnie. – No, ale akurat w czasie podróży po Dalekim Wschodzie mówili mi, że wyglądam na Hinduskę lub Pakistankę. – Mnie też to ciągle spotyka. – A tutaj mają mnie bardzo często za Greczynkę, za Meksykankę… – A czego to mnie nie mówią? Brazylijczyk. Kubańczyk. Hiszpan. Raz wzięli mnie nawet za Izraelczyka. Facet w metrze zaczął pytać mnie o coś po hebrajsku. Odpowiedziałem mu: – Przepraszam, proszę pana – coś odwróciło jego uwagę – nie mówię po… – Z niepokojem przeszukiwał kieszeń w kurtce. – Chwilkę – wepchnął również lewą rękę do drugiej kieszeni, dźwięczącej kupką monet. – Muszę coś sprawdzić. Pochylił się i położył na stoliku swój pomarańczowy obszarpany plecak, który zdążył już rozpiąć, po czym energicznie wyciągnął z niego długi, wełniany szalik, brązową rękawiczkę, gruby zeszyt na spirali, pogniecioną torebkę z apteki, dżinsowy piórnik na suwak, mapę linii metra, spłaszczoną paczkę papierosów Lucky Strike, jeszcze jedną rękawiczkę. Złapałam w locie srebrną płytę, która wypadła ze sterty rzeczy i potoczyła się po stoliku. – Czego szukasz? – Wszystko w porządku – mamrotał. – To tylko kasa, ale gdzie
ja ją włożyłem? Wbił kciuk między kartki zeszytu i przewracał szybko stronę po stronie, migotały coraz to nowe rysunki ołówkiem: zaokrąglone formy rzęs i fale na wodzie, loki i muszle. I wersy za wersami wijącego się arabskiego pisma, pełnego skreśleń, kręcącego się, wznoszącego i opadającego między rysunkami. Jego ręka ponownie zanurzyła się po łokcie w plecaku, po raz kolejny przewracała wszystko i przetrząsała. I nagle wyciągnął dłoń, klepnął się po piersi i zaczął przeszukiwać kieszeń w koszulce pod swetrem. Na widok zwitka banknotów, który stamtąd wydobył, na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi: dwadzieścia pięć dolarów i szarawa studolarówka. Niemal zapytałam go, czy może mi pokazać zeszyt, bo chciałabym obejrzeć rysunki, ale zebrał już bilety do metra i kawałki papieru, które powypadały na stolik, i odparł, że musi zacząć się zbierać. Zegar rzymski na szczycie wieży wskazywał pięć po piątej. Powiedział, że musi zdążyć do hurtowni, w której kupuje farby. Zostawił dwudziestodolarowy banknot i wezwał kelnerkę. – Zamykają o szóstej, a skończyły mi się niebieskie farby. – Akurat niebieskie? Wyjaśnił, że farby niebieskie i zielone kończą mu się zawsze najszybciej, bo maluje w swoich pracach dużo wody. – Zobaczysz, jak przyjdziesz do mnie do pracowni – dodał, gdy ponownie na niego spojrzałam, odwróciwszy wzrok od zbliżającej się kelnerki. – Dużo wody i nieba. – Czemu nie? – Odwróciłam się tyłem do krzesła i zmarszczyłam czoło, tak jakbym usiłowała coś sobie przypomnieć. Jakby właśnie teraz coś mnie rozproszyło. – Może któregoś dnia z Andrew…