- Dokumenty5 863
- Odsłony851 902
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań667 644
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Douglas Hulick - Przysięga stali
Rozmiar : | 2.1 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Douglas Hulick - Przysięga stali.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Dla Jamie, która prawdopodobnie straciła przez tę książkę więcej snu niż ja. Dziękuję, że godzisz się znosić dużo więcej, niż wymagają od Ciebie obo- wiązki małżeńskie. A także dla Anne, mojej redaktorki o anielskiej cierpliwości. Oby wszyscy Twoi „autorzy drugiej książki” byli dla Ciebie mniejszym utrapieniem niż ja.
Poniżej przedstawiamy fragment afisza jedynego wykonania komedii pod tytułem Książę Cienia. Djaneńska przygoda w trzech aktach, napisanej przez Tobina Thespesa. Sztuka ta została wystawiona na dziedzińcu zajazdu Dwa Dęby na obrzeżach Ildrekki i trwała pół pierwszego aktu, zanim aktorów wy- proszono ze sceny pod groźbą użycia broni. Nie istnieje żadna znana kopia scenariusza. Dramatis personae: DROTHE – złodziej i informator skromnego pochodzenia, który za spra- wą niewielkich umiejętności i ogromnej dozy szczęścia zdobył pośród swych towarzyszy Kamratów zaszczytny tytuł Szarego Księcia (ku swej wielkiej konsternacji). BRĄZOWY DEGAN – członek legendarnego zrzeszenia najemników, znanego jako Zakon Deganów. W przeszłości także przyjaciel Drothe’a, zo- stał jednak przez niego zdradzony i uciekł z Imperium w nieznane rejony świata. DRAPIEŻNA JESS – żarliwa i często porywcza towarzyszka Drothe’a. Jej praca polega na „staniu dębem” przy Księciu (pilnowaniu go), gdy ten za- żywa odpoczynku. CWANY JELEM – djaneński hazardzista i czarownik, albo inaczej Gęba, żyjący w Ildrekce. Sprzedaje swoją magię temu, kto zaoferuje najwyższą cenę. CHRISTIANA SEPHADA, wdowa po baronie i baronowa Lythosu – była kurtyzana, a obecnie wpływowa postać na Niższym Dworze. Niektórzy suge- rują, że łączą ją z kryminalnym podziemiem związki, a może nawet, jak się przypuszcza, więzy krwi, lecz to w najlepszym razie czcze plotki. IMPERATORZY MARKINO, THEODOI I LUCIEN – Wieczny Trium- wirat, cyklicznie odradzające się inkarnacje dawnego imperatora, Stephena Dorminikosa, założyciela Imperium Dorminikańskiego. Na tronie zasiada stary i zniedołężniały Markino.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Siedziałem w ciemnościach, wsłuchując się w szum fal chłoszczących burtę łodzi. W oddali majaczył zarys Ildrekki. Nawet w poświacie nocnego widzenia mury od tej strony imperialnej sto- licy były zbyt rozległe, by ukazać mi się w całości. Ciągnęły się w obie stro- ny, ginąc na granicy wzroku, gdzie magiczny blask ustępował mrokom nocy. Miasto miało postać potężnej, przytłaczającej masy – jego poszarpana, niere- gularna linia odznaczała się wyraźnie na tle rozgwieżdżonego nieba. Miasto, do którego musiałem się teraz zakraść. Moje miasto. Przesunąłem wzrok z powrotem na odległe postaci i las iglic, który zdawał się wyrastać z wód Dolnej Przystani. Między strzelistymi masztami migotały światła, podskakujące i kołyszące się na morzu niczym błędne ogniki – okrę- towe latarnie rozhuśtane lekką bryzą. – Nadal uważam, że trzeba go było załatwić – stwierdziła Drapieżna Jess. Obejrzałem się przez ramię – Dębowa Opiekunka kucała pośrodku skifu, niczym rozdrażniony kot sunąc ponurym wzrokiem po wodzie. Trzymała się kurczowo krawędzi nadburcia, jakby siłą woli chciała powstrzymać drobną jednostkę przed wywróceniem się do góry dnem. Na głowie miała zieloną czapkę, lecz to nakrycie nie było w stanie ujarzmić wiatru, który tarmosił zbłąkane kosmyki jej jasnych włosów. Tańcząc wokół jej głowy, tworzyły w poświacie nocnego widzenia bursztynowozłotą aureolę. W połączeniu z deli- katnymi rysami twarzy i jasnymi oczami widok ten byłby co najmniej ujmu- jący, ale szpeciły go smugi pyłu, błota i zaschniętej krwi na twarzy i kołnie- rzu. I jeszcze sińce pod oczami, które Dębowa Opiekunka zawdzięczała wie- lu dniom spędzonym w siodle, przeplatanym nielicznymi godzinami snu. Zresztą sam wcale nie radziłem sobie dużo lepiej. Od trzech dni moje uda i pośladki czuły wyłącznie ból. – Już to przerabialiśmy. – W roztargnieniu przeciągnąłem dłonią po dłu- gim, płóciennym zawiniątku, które spoczywało u moich stóp, chyba po raz piąty w ciągu ostatnich pięciu minut upewniając się, że wciąż tam jest. – Owszem, przerabialiśmy – zgodziła się Drapieżna. – I dalej nie masz ra- cji. Zerknąłem ponad jej głową w stronę rufy i sternika, który na pozór bez
wysiłku brał wiosłem niespieszne zamachy. Mężczyzna nucił pod nosem Dziewięć Modlitw Imperialnego Wniebowstąpienia. Robił to, żeby utrzymać rytm, ale też z chęci zapewnienia nas, że nie podsłuchuje. Przewoźnicy wy- najmowani nocą do pokonania Kanału Korsjańskiego bez świateł na dziobie i rufie zbyt dobrze znali się na swym fachu, by ryzykować nadstawianie uszu. – Dobra. – Pochyliłem się w stronę mojej rozmówczyni i ściszyłem głos do szeptu. – Załóżmy, że usztywniłbym Wilka, tak jak radziłaś. I co dalej? Co by było, gdyby rozeszły się wieści, że złamałem słowo? Że nie dotrzyma- łem umowy, chociaż on się z niej wywiązał? – Co innego dotrzymać obietnicy złożonej zwykłemu oprychowi, a co in- nego uhonorować słowo dane jednemu z Szarych Książąt. – Czyżby? – Tak, i sam wiesz o tym najlepiej! – We właściwych okolicznościach, być może, ale teraz?… – Wskazałem na południe, przez Kanał Korsjański i jeszcze dalej, na czarną smugę wzgórz za światłami malutkiego portu w Kaidos, w stronę Barrab i katastrofy, przed którą musieliśmy uciekać. – Ledwie trzy dni dzielą nas od ciała martwego Księcia i sztyletu – mojego sztyletu – który wystaje z jego oka, a ja byłem ostatnim Kamratem, który widział go żywego. Pokręciłem głową, z trudem tłumiąc dreszcz, który chciał wstrząsnąć moim ciałem. Nawet teraz myśl o wieściach mknących z Barrab Imperialnym Traktem potrafiła sprawić, że żołądek wywracał mi się na lewą stronę. Dotknąłem palcami miecza zawiniętego w płótno. Do diabła, było warto. Musiało być. – Nikt poza nami nie ma powodu sądzić, że Wilk odegrał w śmierci Leni- wego Oka jakąkolwiek rolę – powiedziałem. – Dla ulicy historia będzie pro- sta: ze spotkania dwóch Szarych Książąt żywy wyszedł tylko jeden. Ja. Jak to według ciebie wygląda? – Dzięki śmierci Wilka zawsze mógłbyś… – Nie, nie mógłbym – przerwałem Drapieżnej. – Gdybym go zabił, wszy- scy doszliby do wniosku, że zacieram ślady. Jeśli ulica usłyszy, że usztywni- łem bandytę, który pomógł mi wykiwać ludzi Leniwego Oka i wykraść się z Barrab, nie będzie miało żadnego znaczenia, co jeszcze powiem czy zrobię. Wnioski nasuwają się same: Drothe sprzątnął Wilka, bo Wilk za dużo wie- dział. Równie dobrze mógłbym otwarcie przypisać sobie morderstwo Leni- wego Oka i machnąć na to wszystko ręką. – Opadłem na swoje miejsce. – Choć mówię to z żalem, w tej chwili Wilk bardziej przyda mi się żywy niż
martwy. – Czy to znaczy, że dasz mu tak po prostu odejść? – Tak jest, dam mu odejść. Drapieżna splunęła za burtę skifu. Uznałem to za odpowiedź. Znów skierowałem wzrok ku podstawom murów Ildrekki, które niżej przechodziły w zacieniony bezład Dolnej Przystani. Jeszcze kilka wieków temu nawet o tej godzinie paliły się tam światła, a życie nie zwalniało ani na moment – deski pomostów trzeszczały pod ciężarem skrzyń z winem, przy- prawami i zbożem, a powietrze wypełniały krzyk mężczyzn, huk rozładunku i zapachy handlu. Później jednak Imperium wpadło na pomysł, by rozbudo- wać przystanie z północnej i wschodniej strony przylądka, na którym leżało miasto. Obecnie najbogatsze okręty opływały cypel, kierując się do Małych Doków, Palowiska i Nowego Nabrzeża – pirsu rozładunkowego dla kupców, który powstał w porcie imperialnej marynarki wojennej. Z pomostów Dolnej Przystani, niegdyś głównego ośrodka morskiego handlu w Ildrekce, korzysta- li dziś głównie rybacy, sprzedawcy drewna, handlarze odpadów i barki prze- wożące ziemię. Oraz, rzecz jasna, cała masa Kamratów. W codziennym użytku było nie więcej niż dwie trzecie doków Dolnej Przystani, dzięki czemu reszta zostawała dla nas. Rewir Kamratów, znany pod nazwą Stęchłych Wód, stał się przystankiem dla wszelkiej maści prze- mytników, szpiegów, a czasem nawet piratów pływających na mniejszych jednostkach. Wyruszając na spotkanie z Leniwym Okiem, nie opuszczałem Ildrekki tą drogą – i nie planowałem, że będę się nią zakradać do miasta, które uważa- łem za swój dom. Z drugiej strony nie zakładałem też, że dam się wrobić w morderstwo – nie po przystąpieniu do Pokoju Książąt, który zobowiązał mnie do trzymania miecza na wodzy, a ludzi na zdrowy dystans (co uczynił także Leniwe Oko). Kryminaliści Imperium nie mają zbyt wielkich oczekiwań, je- śli chodzi o Szarych i ich obietnice, ale honorowanie słowa danego innemu Księciu uznaje się za dobry zwyczaj. W innym wypadku jaki jest sens ocze- kiwać, że porozumienia i terytoria będą respektowane, argumenty wysłuchi- wane, a konflikty poskramiane? Pokój Książąt gwarantuje, że legendy świat- ka Kamratów nie powyrzynają się podczas tych nielicznych spotkań twarzą w twarz, co pozwala uchronić ulice od chaosu i rozlewu krwi. I choć raczej nie sprawia, że jesteśmy cywilizowani, to przynajmniej postępujemy ostroż- nie. Przede wszystkim jednak ów pokój daje nadzieję, że sprawy nie wymkną
się spod kontroli, bo wtedy na Kamratów pada wzrok imperatora – a tego nikt nie chce. Sternik umilkł, kiedy skif podpłynął do drewnianych stopni prowadzących z morza na pomost. Ledwie kil zaszurał o kamienie nabrzeża, a Drapieżna już przepychała się w stronę schodów, nie bacząc na to, że łodzią mocno buja. Sternik zaklął. Drapieżna zaklęła. Ja chwyciłem zawiniątko leżące u moich stóp, zachowując komentarz dla siebie. Chwilę później Dębowa Opiekunka wspinała się na nabrzeże, a łódź po- woli odzyskiwała stabilność. Sięgnąłem do kabzy i namacałem dwa srebrne jastrzębie, lecz po namyśle dorzuciłem jeszcze trzy, upewniwszy się, że żaden nie jest oskrawany. Ster- nik podszedł do mnie pewnym krokiem, a ja położyłem na jego dłoni równo- wartość tygodnia uczciwej pracy. Cwany drań skinął głową i bez słowa scho- wał niespodziewaną premię. Obrzuciłem niepewnym spojrzeniem śliskie od szlamu stopnie, rozkołysa- ną łódź i pakunek w moich rękach. No dobra. Ugiąłem kolana, wziąłem głę- boki wdech… – Może by tak to panu majtnąć? Zamrugałem i spojrzałem do tyłu. – Słucham? – Paczuszkę – sprecyzował sternik. – Schody i tak są pierońsko zdradliwe, a z pełnymi rękami będzie jeszcze gorzej, nie? – Dam sobie radę – zapewniłem go. Wystarczy tylko dobre wyczucie cza- su i… – A to coś pływa? Odwróciłem się w jego stronę. – Co znowu? – To, co pan trzymasz. Będzie pływać, jak spadnie? I pan też, skoro o tym mowa. – Słuchaj, człowieku… – zacząłem. – Jakoś mi się nie uśmiecha, żeby ta pańska kobitka znalazła mnie potem i pocięła, bo dałem się panu utopić – wszedł mi w słowo. – Tak jak nie uśmie- cha mi się, żebyś to pan mnie pochlastał, bo towar spadł panu z mojej łodzi. No więc pomyślałem se, że byłoby lepiej, gdybym go panu majtnął, jak już staniesz pan na suchym lądzie. Jeszcze raz przyjrzałem się zdradliwym stopniom, sternikowi i otaczającej nas wodzie. W końcu mój wzrok padł na stal zawiniętą w płótno.
– Musiałbym być głupi, żeby kiwać kogoś takiego jak pan – doleciało do moich uszu. – Musiałbym być głupi, żeby dać się wykiwać komuś takiemu jak ty – od- parłem szeptem, bardziej do siebie niż do mężczyzny. – Drothe, do diabła! – po nabrzeżu poniósł się syk Drapieżnej. – Ile będę tu czekać? Zważyłem w rękach miecz Degana, czując coś więcej niż tylko stal, skórę i płótno. Na tym pakunku ciążyła jeszcze historia, obowiązek i krew. Nie mó- wiąc o wspomnieniach i złamanych obietnicach. Degana już straciłem – nie mogłem pozwolić, by ten sam los spotkał jego broń. Nie po tym, jak odszukałem ją w kolekcji Leniwego Oka i prawie go za to zabiłem. Podałem sternikowi zawiniątko. Nawet jeśli przyjdzie mu do głowy ucie- kać, pomyślałem, prędzej wytropię jednego człowieka, niż znajdę zgubę na dnie morza. Przyjąłem pozycję, choć mięśnie pleców i nóg ostro zaprotestowały, i cze- kałem, aż skif ponownie uderzy o kamienne nabrzeża. Zaraz potem ni to przelazłem, ni to przeskoczyłem na schody – na szczęście tylko jedna stopa ześliznęła mi się do wody. Sternik obracał łódź, żeby się ze mną zrównać. Zawahał się, wpatrzony w zawiniątko, ale po chwili cisnął je łagodnym łukiem nad wodą. Miecz wylą- dował w moich rękach, zanim zdążyłem się zmartwić. Przytuliwszy go do piersi, podniosłem wzrok. Mężczyzna odpływał. – Hej! – zawołałem za nim. Spojrzał w moją stronę, choć nawet na chwilę nie przestał wiosłować. – Zapomniałem spytać. Doszły twoich uszu jakieś ciekawe wieści? – Na przykład ta o śmierci Szarego Księcia, dodałem w myślach. – A co, to jakiś sprawdzian? – Cwany z ciebie koleżka. Przez chwilę jakby się zastanawiał. – Nic nie słyszałem. – W półmroku błysnęły jego zęby. – Ale ja w ogóle mało co słyszę. Z uśmiechem na ustach ruszyłem po schodach. – Panie! – odkrzyknął nagle sternik. – Obejrzałeś pan już miecz? – Chwila ciszy, a potem jeszcze: – Wasza wysokość! Dźwięk jego rechotu drgał ponad wodą, kiedy unosiłem miecz ku twarzy, ale wszelki niepokój uleciał, gdy tylko zorientowałem się, o co chodzi. Od rę-
kojeści aż po sztych biegł fragment wysłużonej liny, tworząc prowizoryczny pas na ramię. Choć sylwetka odpływającego sternika stopniowo zamieniała się w bursz- tynową smugę na wodzie, uniosłem rękę w podziękowaniu. Odpowiedział mi niewyraźny dźwięk – chyba kolejny wybuch śmiechu, lecz równie dobrze mógł to być szum fal. Przewiesiłem linę przez lewe ramię, pozwalając, by ciężar stali oparł się na moich plecach. Dziwne uczucie, ale na pewno było mi wygodniej. Kiedy wspinałem się po schodach, w lewym bucie chlupotała mi woda. Na górze czekała Drapieżna – odrzuciła podróżny płaszcz na plecy, uka- zując obcisły, soczyście zielony kubrak i spódnicę do jazdy konnej z rozcię- ciem. Obok stał Szrama, jego potężne łapska wisiały swobodnie wzdłuż ciała, a twarz była tak ekspresywna, jakby wycięto ją z granitu. Zauważyłem na jego wardze krew. Drapieżna wysłała go na przeszpiegi, by zabezpieczyć nam dyskretną drogę do miasta. Pokiereszowane usta jej siepacza podpowia- dały jednak, że rezultaty tej misji nie wzbudzą mojego zachwytu. – Jakiś problem? – zapytałem. – Raczej nieporozumienie – odpowiedział Szrama. – Poważne? Wzruszył ramionami, co dla innych uczestników tego niefortunnego spo- tkania mogło oznaczać wszystko, od złamanych żeber po przetrącone kręgo- słupy. – Czy to znaczy, że nie będziemy mogli skorzystać z Bramy? – Na przychylność Mokrego Petyra raczej bym nie liczył. Wymieniliśmy z Drapieżną spojrzenia. Mokry Petyr był jednym z lokal- nych szefów – watażką ze Stęchłych Wód, który specjalizował się w kradzio- nych dobrach, gangach do wynajęcia i terroryzowaniu kapitanów małych jed- nostek. Co więcej, kontrolował jedno z najstarszych i największych tajnych przejść z tej strony miasta: Bramę Złodziei. – Chłopcy Petyra? – zapytałem, wskazując rozbitą wargę Szramy. – Petyr. Ścisnąłem palcami nasadę nosa. – Szrama… – Nazwał cię nędznym łachmytą. Drapieżną jeszcze gorzej. Chciał nas oskubać, a jak mu powiedziałem, że może iść do diabła, przymalował mi w gębę. Westchnąłem. Można się było tego spodziewać. Od chwili gdy ulica mia-
nowała mnie Szarym Księciem – a stało się to jakieś trzy miesiące temu – przeróżni watażkowie i pomniejsi Kamraci koniecznie chcieli mnie spraw- dzić. Okazuje się, że otrzymać ten tytuł to jedno, a przyjąć i dzierżyć to coś zupełnie innego, szczególnie gdy w ciągu niespełna tygodnia człowiek awan- suje z ulicznej wtyczki na magnata kryminalnego półświatka. Pewni ludzie musieli się na własnej skórze przekonać, że mój sukces nie był zwykłym fuk- sem i że nie wspiąłem się na szczyt hierarchii za sprawą przypadku. Mniejsza o to, że o mojej „karierze” rzeczywiście zdecydował ślepy traf – w tej chwili najważniejsze było uciąć te spekulacje. A ponieważ nie zamie- rzałem pozwolić, by grupa głośnych oprychów pokroju Mokrego Petyra ścią- gnęła mnie z powrotem do rynsztoka, po przekradnięciu się do Ildrekki pla- nowałem wysłać paru swoich chłopców, żeby złożyli mu „wizytę towarzy- ską”. Ale to później; teraz, nocą, na terenie rewiru Petyra, gdy pilnowało mnie zaledwie dwóch ludzi, brama miasta była zamknięta, a niebezpieczne wieści deptały mi po piętach, zgrywanie twardziela nie wchodziło w rachubę. Niestety, wszystko wskazywało na to, że Szrama ma na tę sprawę inne spojrzenie. – Powiedz mi, że wytrzymałeś – mruknąłem. – Petyr zapoznał cię ze swo- ją prawicą, a ty grzecznie stałeś i nie zrobiłeś nic głupiego, zgadza się? Szrama potarł w zamyśleniu knykcie lewej dłoni. – Zgadza się? – Czasem jak człowiek oberwie w gębę, to dużo nie myśli. Czasem… – Na litość Aniołów! – Obróciłem się na pięcie, bo mnie też zaczynała świerzbić ręka. Zrobiłem dwa kroki wzdłuż nabrzeża, przystanąłem, żeby odetchnąć, i zrobiłem dwa kolejne. Czując, jak krawędź miecza wrzyna mi się przez płótno w plecy, pomyśla- łem o człowieku, który jeszcze do niedawna był jego właścicielem. Rozbita warga? Wykluczone. Degan nie pozwoliłby się tknąć, ba, Petyr nie zdążyłby wykonać choćby jednego ruchu! Byłoby po wszystkim, zanim na dobre by się zaczęło. Niech to szlag, w ogóle nie doszłoby do bójki. Gdyby był tu De- gan… Nie. Daj spokój. Pobożne życzenie, tak jak cała reszta tego pieprzenia. Ten most spłonął, już nie było odwrotu. Zawróciłem, a Drapieżna rzuciła mi zaalarmowane spojrzenie. Kiwnąłem głową w odpowiedzi. Szrama był jej człowiekiem, nie moim – jeżeli czekały go jakieś konsekwencje, to tylko z jej strony. Gdybym podniósł na niego rękę, dałaby mi nieźle popalić – i to nie tak, jak lubię. Ten most też zaczynał
się chwiać. Zgromiłem Szramę wzrokiem. – Jak paskudnie go urządziłeś? – Raczej nie złamałem mu szczęki, jeśli o to pytasz. – Ra… raczej nie złamałeś? – Zaczerpnąłem powietrza i spróbowałem od nowa. – Dobrze, a jak udało ci się stamtąd wydostać? Z tego, co mi wiado- mo, świta Petyra nie odstępuje swojego pana ani na krok. Szrama wzruszył ramionami. – Rzuciłem stołem i wziąłem nogi za pas. Na usta cisnął mi się jeszcze jeden komentarz, ale dałem sobie spokój. – Czyli Brama Złodziei odpada – rzuciłem krótko w stronę Drapieżnej. – Myślisz? – Rozejrzała się po nabrzeżu. – Nie możemy tu długo stać. Bez względu na stan szczęki Petyra za chwilę w całych Wodach zaroi się od jego ludzi. Pokiwałem głową. Stęchłe Wody zajmowały wąskie pasmo lądu oddziela- jące główną część Ildrekki od Kanału Korsjańskiego. Przez tę część miasta równolegle do murów biegła tylko jedna szersza ulica, nazywana Szlakiem Piskorza lub Pełzawicą – zależy, kogo spytać. W Dolnej Przystani droga była szeroka na trzy wozy; w Stęchłych Wodach furman mógł mówić o szczęściu, jeśli przy wymijaniu drugiego poharatał sobie tylko koła. Na domiar złego wijącą się arterię, tu i tam pociętą przecznicami, w wielu miejscach tarasowa- li ludzie, beczki, rozpadające się chaty i sterty śmieci. Boczne uliczki były jeszcze gorsze. Stęchłe Wody przypominały labirynt kryjówek i złodziejskich melin – sęk w tym, że tego labiryntu nie znałem zbyt dobrze. Jak dla mnie ucieczka była rozsądniejszą opcją niż próba przeczekania nocy w ukryciu. – Jeżeli chcemy przedostać się do miasta, musimy się trzymać Pełzawicy – powiedziałem, schodząc z nabrzeża. Po chwili dogoniła mnie Drapieżna. – Zgaduję, że nie masz w tych okolicach żadnych przyjaciół? – Przykro mi – rzuciłem, spoglądając w głąb ulicy. W przejściu poruszył się cień – był tam od dłuższego czasu, czy pojawił się teraz? – Ale nurtuje mnie inne pytanie. – Tak? Jakie? Uznałem, że cień pojawił się dosłownie przed chwilą – a wraz z nim czte- ry inne, które wyśliznęły się zza rogu po przeciwnej stronie ulicy i szybko zmierzały w naszą stronę.
– Jak daleko stąd kończy się terytorium Mokrego Petyra. – Dobyłem ra- piera i sztyletu. – Bo jeśli odpowiedź nie brzmi „cholernie blisko”, czeka nas długa i ciężka walka.
ROZDZIAŁ DRUGI Skręciłem rozpędzony za róg – tak szybko, że pośliznąłem się na rybich flakach, które ktoś wyrzucił na sam środek ulicy. Na szczęście udało mi się odzyskać równowagę, łapiąc za jakąś skrzynię. W efekcie poraniłem sobie dłoń drzazgami, ale alternatywa w postaci Nożowników Petyra, których wy- przedzałem o długość jednej przecznicy, wydawała się dużo gorsza. Ominąłem kilka beczek i przeskoczyłem nad rozrzuconymi belkami, jesz- cze nie wiedząc, czy ten bałagan działa na moją korzyść, czy wręcz przeciw- nie. Z jednej strony miałem większe szanse na zmylenie pogoni, bo raz po raz znikałem za przeszkodami, z drugiej jednak wszystkie te niespodzianki moc- no mnie spowalniały. Jeśli siepacze Petyra zmniejszą dystans, żadne labiryn- ty ani śmieci nie pozwolą mi ich zgubić. Wypadłem z alejki na coś, co w Stęchłych Wodach musiało uchodzić za plac – fragment nieregularnej przestrzeni z jednej strony ograniczony przez tawernę, a z drugiej przez budynek pralni. Z okien tawerny sączyło się świa- tło, oblewając swym blaskiem rozklekotane stoliki i ławki na nierównym pa- tio z desek, które ułożono na gołej ziemi. Przy stolikach siedzieli mężczyźni. Dwóch podniosło na mnie wzrok, gdy przebiegałem obok nich, mrużąc pie- kące oczy przed światłem, ale żaden nie uczynił ruchu, żeby mnie zatrzymać. Szczęście w nieszczęściu. Byłem już prawie po drugiej stronie placu, kierując się w stronę luki mię- dzy budynkami, kiedy zza pleców doleciał mnie okrzyk triumfu. Chłopcy Petyra. Któżby inny? Przyspieszyłem, starając się tchnąć jeszcze więcej życia w obolałe koń- czyny i zmaltretowane mięśnie. Między podróżą z Barrab a zasadzką na na- brzeżu nie mieliśmy zbyt wiele czasu na odpoczynek. Biorąc jednak pod uwagę, że jedyną alternatywą była walka – a walka oznaczała niemal pewną porażkę – wiedziałem, że muszę biec dalej. I liczyć, że nie potknę się o nową przeszkodę. Gdybym tylko trafił przypadkiem na jakąś kryjówkę, Króliczą Norę albo chociaż Drabinę Złodziejaszków… Tam! Gdy pokonałem zakręt, moim oczom ukazał się dar od samych Aniołów – wysoka, spadzista sterta śmieci. Gdybym znalazł punkt oparcia, żeby wspiąć się na górę i przeskoczyć na rynnę, może udałoby mi się…
Ostry ból przeszył mi plecy. Przypomnienie, że w obecnej sytuacji nawet zwykły ruch jest nie lada wyczynem. Wcześniej, na nabrzeżu, zanim okolicz- ności zmusiły nas do ucieczki, oberwałem w plecy – pulsujący ból ciągnął się od łopatki przez żebra aż po biodro. I choć wciąż nie byłem pewien, czy to paskudne rozcięcie, czy tylko stłuczenie – sięgnąwszy za plecy, poplamiłem sobie palce krwią, ale mogła ona należeć do kogoś innego – jedno było pew- ne: gdyby nie miecz Degana chroniący mój kręgosłup, rozpłatałoby mnie na dwa kawałki. W jednym kawałku czy dwóch, w tym stanie nie miałem co marzyć o uda- nym skoku. Kiedy obiegałem śmieci, potknąłem się o gnijące mięso pokryte sierścią, które w przeszłości mogło być psem, kotem lub szczurem. Upadając, uderzy- łem kolanami o coś twardego, a z moich ust wyrwało się stęknięcie. Szybko zerwałem się na równe nogi, ale ucieczkę zastopowała niespodziewana prze- szkoda – trzydzieści kroków przede mną wyrosła ściana budynku. Potoczyłem dokoła wzrokiem. Wschodni horyzont musiało już barwić światło wschodzącego słońca, lecz tutaj, w uliczkach Stęchłych Wód, scho- wanych w cieniu wysokich murów miasta, mrok wciąż był dość gęsty, by za- pewnić mi przewagę nocnego widzenia. Rozglądałem się po alejce skąpanej w czerwonozłotej poświacie i czułem, jak ulatuje ze mnie wszelka nadzieja. Drewniana ściana, która stanęła mi na drodze, wyglądała na starą i zniszczoną przez pogodę, ale to wcale nie ozna- czało, że tak łatwo ustąpi – niewykluczone, że gdy dopadną mnie moi opraw- cy, wciąż będę w nią kopać. Budynki po bokach były wysokie i z cegieł, z tej strony pozbawione drzwi. Wypatrzyłem nad głową okno, ale zabito je deska- mi. W oddali słyszałem już głosy i tupot ciężkich kroków, a także złowieszczy dźwięk nagiej stali ocierającej się o kamienie. Pościg był coraz bliżej. Podszedłem do sterty śmieci. Gdybym się w nich szybko zakopał… Zaraz, tam jest coś jeszcze. Za śmieciami. Nazywanie przestrzeni między budynkami wnęką byłoby grubą przesadą – wyglądało to raczej tak, jakby z jakichś powodów budynkom nie udało się w tym miejscu spotkać. To, że ją przegapiłem, świadczyło na jej korzyść – na- wet podwójnie, bo ja oglądałem rzeczywistość w poświacie nocnego widze- nia. Skoro jej nie widziałem, dla siedzących mi na ogonie Nożowników bę- dzie w zasadzie niewidzialna. A przynajmniej taką miałem nadzieję.
Wyszarpnąwszy z buta długi sztylet, wcisnąłem się w lukę najgłębiej, jak to możliwe. Było ciasno, szczególnie z mieczem Degana na plecach, ale nie miałem prawa narzekać. Gdy zajmowałem swoje miejsce, ze szczeliny pierzchały inne, mniejsze stworzenia. W bok ubodło mnie coś twardego, a coś miękkiego przemknęło po łydce, by zeskoczyć z kolana. Z kryjówki wystawały na zewnątrz moje biodro i kawałek prawej nogi. Zamarłem, nasłuchując odgłosów i zastanawiając się, co robią w tej chwili Drapieżna i Szrama. O ile jeszcze żyją. Wcześniej, na nabrzeżu, walka była paskudna, nawet jak na standardy Kamratów. Choć Szrama już na wstępie sprzątnął dwóch ludzi Petyra, a Dra- pieżna trzeciego, szala nawet na chwilę nie przechyliła się na naszą stronę. Gdy ja sam zepchnąłem jednego z Nożowników w wody przystani, zewsząd nadbiegali kolejni ludzie Mokrego Petyra. Stal i taktyka szybko ustąpiły pola pięściom i zwierzęcej furii – w chaosie bitwy udział brały nawet łokcie i zęby. Podniósłszy wzrok znad ciała napastnika, który chciał rozpłatać mi ple- cy – wepchnąłem mu w głąb czaszki oko, a wraz z nim jakieś cztery cale jel- ca rapiera – zobaczyłem Drapieżną. Uczepiona pleców Nożownika, z nogami oplecionymi wokół jego pasa, zatopiła mu sztylet w piersi. W tej samej chwi- li ruszyła ku niej jakaś kobieta, a dziesięć jardów dalej Szrama, z bokiem zbroczonym krwią, wymachiwał mieczem jak kosą, próbując opędzić się od trzech przeciwników, którzy spychali go w stronę sterty beczek. Nożowników było zbyt wielu, a na nabrzeże wciąż ściągały nowe posiłki. Tym zakątkiem Stęchłych Wód rządził Petyr i najwyraźniej zamierzał mnie dopaść nawet kosztem całkowitego wyludnienia rewiru. Jeśli chcieliśmy przeżyć, musieliśmy się ulotnić. A ponieważ to moim tropem wysłano tych siepaczy… Uciekając, robiłem mnóstwo hałasu. Darłem się, tupałem, postukiwałem klingą rapiera o sztylet i krzyczałem do Drapieżnej i Szramy, żeby zwiewali gdzie pieprz rośnie. Zamarłem tylko na moment – wystarczająco długi, by Drapieżna zdążyła obrzucić mnie ponurym wzrokiem, a wraz z nią kilku No- żowników, choć ich spojrzenia nie mroziły mi tak skutecznie krwi w żyłach. A potem wziąłem nogi za pas. W pościg rzuciło się tylko trzech ludzi Mokrego Petyra, co oznaczało, że z Drapieżną też zostało trzech. Liczyłem na nieco inny rezultat, ale czy mo- głem wybrzydzać? Co najmniej dwukrotnie wzrosła szansa, że Drapieżna i Szrama wyswobodzą się z zasadzki i ulotnią bocznymi uliczkami lub dacha-
mi. Trzymałem za nich kciuki. W ostatniej chwili usłyszałem jeszcze złowieszczy krzyk i głośny plusk. Wydawało mi się, że głos należał do Drapieżnej, ale przez dzielącą nas odle- głość i tupot własnych kroków nie mogłem mieć pewności. Przy odrobinie szczęścia to Drapieżna zdobyła przewagę i strąciła napastniczkę do wody, a nie odwrotnie. Trzask kruchego drewna pod skórzanym butem przywołał mnie do rzeczy- wistości. Z całych sił wtuliłem się w szczelinę. Zza sterty śmieci wyłoniła się pierwsza sylwetka, a zaraz potem druga. Trzeci mężczyzna potknął się o zbłąkany stołek, który zdążyłem kopnąć w uliczkę. Upadając, musiał wy- rżnąć głową o kant koryta, bo prawie ochlapał mnie wodą – i czymś jeszcze, czymś gorszym. Do diabła, skubaniec był szybki. Dwaj pozostali Nożownicy poruszali się teraz wolniej. Obrzucali spojrze- niami cienie i nasłuchiwali dźwięków mojej ucieczki. Na razie pozwoliłem im przejść dalej. Ciemno czy nie, jeszcze kilkanaście kroków i sami dostrze- gą ścianę zagradzającą przejście, a wówczas na pewno zawrócą. I choć moja kryjówka była całkiem niezła, szanse, że mnie znajdą, wydawały się całkiem spore, szczególnie gdy zniknie zaaferowanie pościgiem. Co oznaczało, że muszę się z nimi uporać, zanim się odwrócą. Przykucnąłem w szczelinie i zacząłem odliczać kroki. Jeden… trzy… pięć… Wystarczy. Ruszyłem cicho przed siebie, używając zdolności nocnego widzenia, by omijać śmieci, które mogły zdradzić moją obecność. Czułem, jak palce ści- skające sztylet robią się mokre od potu, i podziękowałem w duchu za drucia- ną skrętkę na rękojeści. Nie będzie lekko – co do tego nie miałem wątpliwo- ści i wolałem nie myśleć, co by było, gdyby w kluczowym momencie sztylet wyśliznął mi się z dłoni. Zwykle gdy zabójca chce załatwić kogoś w ciemnej uliczce i nie musi martwić się drobiazgami, po prostu podchodzi do swojego celu, a następnie obrabia go Szybkim Ściegiem. Niestety, w tym przypadku były co najmniej dwa powody, dla których nie mogłem zadać dziesięciu ciosów w pięć se- kund. Po pierwsze, facet miał na sobie dublet, i to nie byle jaki – sądząc po jego stanie, pochodził z formalnego wyposażenia jakiegoś szlachciury. Co prawda, fikuśne wykończenia i guziki oderwano i sprzedano dawno temu, ale nimi się nie martwiłem – wytłoczony wzór wciąż nieźle się trzymał, co ozna- czało, że kaftan był podszyty i wzmocniony wełną lub końskim włosiem. W
obu przypadkach istniało ryzyko, że sztylet ześliźnie się albo zatrzyma. Nie- wielki problem, jeżeli dysponuje się właściwym narzędziem, na przykład mi- zerykordią czy cienkim, zwężonym ostrzem profesjonalnego zabójcy, ale ja go nie miałem. Mój sztylet, o szerokiej klindze w kształcie liścia, dużo lepiej sprawdzał się w ulicznych bójkach niż podczas wymierzania sprawiedliwo- ści. Po drugie, obaj mężczyźni byli Nożownikami i nie bez kozery nosili ten przydomek – wymachiwali stalą na co dzień, żeby zarobić na chleb. Jeśli będę się guzdrać przy pierwszym, drugi zdąży się odwrócić i poszatkuje mnie na kawałki, zanim odskoczę na odpowiedni dystans. Musiałem działać cicho, a „cicho” oznaczało „szybko”. Śmiertelne pchnięcie w czuły punkt znajdujący się w moim zasięgu – a trzeba pamiętać, że ten Nożownik przewyższał mnie o dobre dwie głowy – na przykład w miękkie miejsce tuż pod prawym uchem. Jeden cios, żeby załatwić sprawę czysto i błyskawicznie. I właśnie tam go dźgnąłem. No, prawie. Nie umiem powiedzieć, czy to ja zdradziłem się jakimś hałasem, czy po prostu naszło go złe przeczucie – w każdym razie Nożownik odwrócił się do- kładnie w chwili, gdy wyprowadzałem cios. Nie uratował go ten ruch, na to było już zdecydowanie za późno, ale przekreślił moje marzenia o łatwej ak- cji. Teraz zrobiło się niechlujnie. Być może zawodowy zabójca poradziłby sobie lepiej – dźgnąłby deli- kwenta, złapał ciało i opuścił delikatnie na ziemię, jednocześnie przesuwając się do następnego celu. Znałem ludzi, którzy potrafili nie takie rzeczy, i to dysponując gorszymi środkami – wiem, bo widziałem na własne oczy. Ale ja nie miałem umiejętności zawodowego zabójcy, a już na pewno nie potrafiłem złapać upadającego faceta wyższego ode mnie o dwie głowy. Krótko mówiąc, pozwoliłem mu parsknąć i zwalić się z łomotem na zie- mię. Drugi Nożownik już się odwracał, kiedy wyszarpywałem sztylet z truchła jego kolegi. Nie wahałem się. Z głośnym okrzykiem – chyba po to, żeby nie dać sobie czasu na myślenie – skoczyłem naprzód, błagając Anioły, by moje ciało okazało się szybsze od jego miecza. Zderzyliśmy się z jednoczesnym parsknięciem, a ja poczułem, jak mój sztylet wchodzi w miękką tkankę. Wyciągnąłem go i pchnąłem, wyciągnąłem i pchnąłem, i znowu, i znowu, i znowu… Aż w końcu zdałem sobie sprawę, że Nożownika utrzymuje na nogach tylko moje ramię, choć nie przypomina-
łem sobie, żebym go nim oplótł. Zwolniłem uścisk i cofnąłem się o krok. Mężczyzna runął na ziemię. Całe szczęście, że nie miał na sobie żadnego pancerza. Pochyliłem się nisko, opierając zakrwawioną dłoń na kolanie i wypuści- łem z ust drżący oddech. Wszystko mnie bolało, każdy mięsień ciążył jak ołów. Anioły, ależ byłem zmęczony! – No, no, całkiem nieźle – odezwał się za mną jakiś głos. Obróciłem się na pięcie z uniesionym sztyletem i wściekłą miną. Błagam, myślałem, niech będzie tylko jeden. Z kolejnymi dwoma nie dam sobie rady! Pech. Było ich dwóch. Ten duży – a mówiąc to, mam na myśli imponujący obwód pasa – uniósł szybko ręce. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to serdelkowate palce i czar- na, kędzierzawa broda. – Spokojnie, przyjacielu! Przyszliśmy tylko popatrzeć. – I może oklaskać przedstawienie – dodał drugi. Przypominał szczuplejszą wersję tego pierwszego – też miał haczykowaty nos i akcent wyższych sfer, ale nie nosił brody. Bracia? Wyliczyłem w myślach wszystkie miejscowe zespoły zabójców. Owszem, słyszałem o dwóch braciach, którzy regularnie pracowali na terenie Ildrekki – nazywali się Kułakami – ale to na pewno nie byli oni. Nie żebym kiedykol- wiek spotkał któregokolwiek z Kułaków, natomiast cała ulica gadała, że Croy Kułak preferował w pracy długie peruki i krynoliny, a stojąca przede mną dwójka nie gustowała w podobnych strojach. Czyli nie Kułacy. W takim razie kto? – Odrobina aplauzu nigdy nie zaszkodzi – zgodził się potężniejszy męż- czyzna. Otaksował mnie przenikliwym spojrzeniem, po czym zaklaskał i po- tarł o siebie dłońmi. – A zatem kolejnych dwóch z głowy, drogi Ezaku. – Istotnie, szala znów przechyla się na naszą stronę – przytaknął wysoki. – Ale tylko odrobinę, przyjacielu. Tylko odrobinę. – Szala? – rzuciłem, nic nie rozumiejąc. Twarz pierwszego mężczyzny rozjaśnił jeszcze szerszy uśmiech. – Szala porachunków, oczywiście. Przyjrzałem się uważnie nieznajomym. Byli ubrani porządnie, nawet jeśli
nosili głównie rzeczy używane – stroje niezłej jakości, które jednak raz czy dwa musiały trafić pod igłę krawca. Widoczne tu i tam łaty naszyto starannie, z tkanin odpowiadających kolorem i deseniem oryginalnym. Niepokoiło mnie to, że nigdzie nie widziałem broni. Zatem nie Nożownicy – a już na pewno nie ludzie Petyra, jeżeli dwa tru- chła leżące w alejce rzeczywiście stanowiły jakąś wskazówkę. Nawet na chwilę nie spuszczając nieznajomych z oka, pochyliłem się i wytarłem o koszulę martwego Nożownika sztylet, a potem zakrwawioną dłoń. Pokiwali z aprobatą głowami. – Widzisz, Ezak? – odezwał się szerszy mężczyzna. – Pewny siebie, a za- razem ostrożny. Jaka szkoda, że nie ma z nami Ambrose’a, żeby mógł sobie popatrzeć. – W ciągu paru minut zdobyłby wiedzę wartą dwóch tygodni nauki – zgo- dził się Ezak. – A sam doskonale wiesz, że jego Kapitan wymaga wiele pracy. – „Pode księżyca blaskiem stalowym, w nocne ulice wyruszam na łowy” – wyrecytował Ezak. – Nie inaczej, mój drogi. Nie inaczej. Och. Aktorzy. Rozluźniłem się i wyprostowałem. – Cieszę się, że pomogłem wam wyrównać rachunki – powiedziałem, nie wiedząc, ani nawet nie chcąc wiedzieć, o co tak naprawdę chodzi. Zrobiłem dwa kroki naprzód. Tylko tego brakowało, żebym dał się rozkojarzyć parze przypadkowych Estradowców. Na moim ramieniu spoczęła pulchna dłoń. – Stój, przyjacielu – odezwał się korpulentny mężczyzna. – Coś mi mówi, że moglibyśmy wyświadczyć sobie nawzajem przysługę. Zatrzymałem się i obrzuciłem wymownym spojrzeniem jego rękę. Od razu ściągnął ją z mojego kaftana. – Nie potrzebuję przysług – wycedziłem – i żadnych nie będę wam wy- świadczać. – Oczywiście, oczywiście. Nic za darmo, prawda? Ale tak sobie tylko po- myślałem… – To nie myśl – uciąłem krótko. Mój rozmówca się uśmiechnął. – Oczywiście – powtórzył. – Jesteś zapracowanym człowiekiem, to widać. Byłem już ze cztery kroki dalej, kiedy znowu się odezwał – tym razem do Ezaka, choć wystarczająco głośno, żebym go usłyszał:
– Powiem ci, mój drogi, że oddałbym zarobek całego wieczoru, żeby zo- baczyć, jak nasz przyjaciel przekrada się przez Bramę. Patrz, wygląda, jakby wyszedł prosto z rzeźni. – Szczególnie że ludzie Mokrego Petyra przetrząsają wszystkie ulice stąd aż do Dolnej Przystani – wtrącił Ezak, a jego podniesiony głos dotarł do mnie z łatwością. – Szkoda, że nie tylko my widzieliśmy, jak przebiega obok tej ta- werny… Obawiam się, że za brzęczącą monetę któryś z gości może go wy- dać. – Racja, spore ryzyko. Ale co ja tam wiem? Człowiek, który z taką łatwo- ścią załatwił dwóch zdesperowanych typków, bez trudu wydostanie się ze Stęchłych Wód. – Korpulentny mężczyzna strzelił palcami. – Całe szczęście, że nie zaproponowałem mu czystych łachów i nie pokazałem bezpiecznej drogi do miasta, boby się jeszcze obraził. – Nigdy nie obrażaj kuzyna Kamrata – poradził mu Ezak. – Amen, mój drogi. Amen. – Prawie słyszałem, jak drugi aktor kiwa te- atralnie głową. Zrobiłem jeszcze dwa kroki, zanim się zatrzymałem. Gdy rozprostowałem rękę, brudne od krwi Nożownika palce lepiły mi się do wnętrza dłoni. Druga, poszarpana drzazgami, pulsowała bólem. Co więcej, gdy tylko zamarłem, ugięły się pode mną kolana. Spodnie miałem przemoczone błotem i krwią, podobnie zresztą jak dublet i kamizelkę. Mógłbym rozebrać się do koszuli, tylko że jej plecy też były poplamione – moją krwią. Nocą, ukryty pod peleryną, miałbym pewnie szansę przekraść się obok pa- trolu Archaniołów, ale w tym stanie, w świetle dnia, przez bramę portową? Za sam wygląd wylądowałbym w lochu albo skończył jeszcze gorzej – nie pomogłaby nawet podrobiona przepustka. Co więcej, nie mogłem czekać do wieczora, jeśli chciałem wyprzedzić wieści – a przy okazji wysłać ludzi na poszukiwanie Drapieżnej i Szramy. Jeśli zaś chodzi o siepaczy Petyra… cóż, ta perspektywa też mnie nie cie- szyła. Odwróciłem się. Korpulentny aktor udawał zaskoczonego, a jego kompan, Ezak, bezczelnie się uśmiechnął. – Świetnie – powiedziałem. – Zdobądźcie mi czyste łachy i pokażcie, któ- rędy dostanę się do miasta, a rozważę waszą propozycję. – Zgodzisz się pan teraz albo nie dostaniesz nic. Nie ma zapłaty, nie ma występu. Spojrzałem znacząco w stronę, z której przyszedłem.
– Jeśli zostaniemy tu choć odrobinę dłużej, waszą jedyną publicznością będą chłopcy Petyra. Zabierzcie mnie stąd i napełnijcie mój żołądek, to poga- damy. – Stoi! – Kędzierzawą brodę podzielił na pół szeroki uśmiech. – „I take- śmy szli pode niebem, gdzie się gwiazdy złocą, bodaj nieszczęścia nie dopa- dły nas nocą”. Aktorzy. O Aniołowie, zlitujcie się nad moją duszą! Kamraci są wyjątkową zbieraniną. Choć Isidor zjednoczył nas w mniej więcej spójną grupę ledwie dwa wieki temu, podziemny świat Imperium za- czął się kształtować i definiować o wiele wcześniej. Każdy szwindel, każde narzędzie, każdy cel i każdy kryminalista ma swoją nazwę. I tak jak cieśla czy rybak posługuje się w pracy żargonem przynależnym jego fachowi, tak my porozumiewamy się złodziejską gwarą – rynsztokowym językiem, który pozwala nam załatwiać sprawy szybko, skutecznie i dyskretnie. Jeżeli pod- słuchasz przypadkiem rozmowę o „turlaniu lipy”, wiedz, że wokół stołu krą- żą trefne kości, a kiedy na ulicy jeden człowiek nazwie drugiego cwanym Ba- kałarzem, rób w tył zwrot, zanim gładkimi słówkami oskubią cię z ostatniego jastrzębia. Klienci to ofiary oszustw, Kuglarze – profesjonalni szulerzy, któ- rzy na nich żerują, a Picbuda to tawerna, w której dzielą zyski. Aktorzy, czyli Estradowcy, sytuują się gdzieś pomiędzy słonecznym świa- tem Chlebodawców a mrocznym królestwem Kamratów. Trudniąc się zaba- wianiem zarówno arystokratów, jak i prostej gawiedzi, nie tworzą spójnej społeczności: nie mieszkają pod żadnym adresem, nie dostarczają niczego na- macalnego, żyją i pracują o dziwnych porach i w dziwny sposób. Nigdy nie są tymi, których udają na scenie, czasem rozmawiają w dziwacznym, niezro- zumiałym języku, podobnym niemal do naszej gwary, a spotkać ich można zarówno w elitarnych kręgach, jak i na dnie rynsztoka. Prawie każdy choć raz w życiu wykonywał jakieś fuchy dla Kamratów, od prostych szwindli, takich jak ustawianie gier karcianych czy upłynnianie łupów (podróżne trupy akto- rów z łatwością przewożą kradzione dobra z miasta do miasta, używając ich jako rekwizytów), aż po wymagające zaangażowania role w „produkcjach” z rodzaju Prawa Barnarda, reżyserowanych przez miejscowe gangi. Jedno nie ulega wątpliwości – aktorzy to nie Kamraci. Bez względu na to, jacy są – czarujący i sprytni, wymagający i samolubni, zaradni i nieprzejednani – nie można na nich polegać. Musiałem sobie o tym nieustannie przypominać, kiedy siadałem wśród nich z kubkiem wzmocnionego miodu, a później słuchałem historii korpu-
lentnego mężczyzny. – I tak właśnie, w wielkim skrócie, przedstawia się nasza sytuacja – za- kończył. Potoczyłem wzrokiem po kręgu twarzy, a było ich dwanaście, z czego sie- dem należało do mężczyzn, pięć zaś do kobiet. Z większości można było wy- czytać wyczekiwanie, z niektórych ostrożną obojętność, z co najmniej dwóch zwątpienie. Jako ostatnia spojrzeniem zaszczyciła mnie najstarsza kobieta, która na uboczu cerowała w skupieniu koszulę. Ona sprawiała wrażenie otwarcie wrogiej. Z jakiegoś powodu wcale mnie to nie dziwiło. To było czyste szaleństwo. Przeniosłem uwagę z powrotem na mężczyznę, który uraczył mnie swoją opowieścią. – No dobrze, ale co ja miałbym z tym zrobić? Tobin, potężniejszy z dwóch aktorów, na których natknąłem się w alejce, i zarazem lider trupy, rozłożył ręce. Znajdowaliśmy się na stryszku stajni – To- bin postanowił ją wynająć, by zapewnić ludziom miejsce do spania i prowi- zoryczną salę prób. Jako jedyny siedziałem na krześle; otrzymałem je chyba na cześć nadziei, jaką sobą reprezentowałem. Żaden z aktorów nie miał bladego pojęcia, kim jestem ani czym się zajmu- ję, ja zaś nie zamierzałem ich wtajemniczać. Niech myślą, że mają do czynie- nia z pierwszym lepszym Wytrychem – w ten sposób oszczędzę sobie wielu trudności i wygórowanych oczekiwań. – Widziałem, jak się poruszasz, jak miękko stawiasz stopy – odparł Tobin. – Jeśli nie jesteś Szafarzem, to sam już nie wiem kim, a z tego, co udało mi się wywnioskować, nie należysz do stronników Mokrego Petyra. „Przyjaciel mego wroga jest też moim wrogiem, postaw jednak człeka naprzeciw tego, który podniósł na mnie rękę, a zaprawdę powiadam”… – Daruj sobie ten monolog czy jak wy to zwiecie – wszedłem mu w słowo. – Może i dałem skosztować swojej stali Nożownikom miejscowego szefa, ale to jeszcze nie znaczy, że mam ochotę stawać w szranki z samym Petyrem. – Mówiłam ci, że puści nas kantem – doleciał głos z tylnej części stryszku. – Przyjacielu, czy ja kiedykolwiek prosiłem, żebyś mierzył się z naszym ciemiężcą?! – Tobin zwrócił się z tym pytaniem do całej trupy, ale następne skierował już tylko do Ezaka: – Czy choćby to sugerowałem? – Skądże. – No właśnie! – zakrzyknął, odwracając się do mnie. – Nic z tych rzeczy,
miły panie. Proszę jedynie, abyś w zamian za naszą pomoc i szczodrość go- ściny odzyskał przedmiot, który został nam niesłusznie, ba! haniebnie wręcz odebrany. – Obdarzył mnie uśmiechem, który w dobry wieczór przyniósłby mu ze trzy jastrzębie. – Ot, marna wymiana. Na szczodrość gościny moich gospodarzy złożyły się dotychczas miska z wodą, w której obmyłem brudne ciało i ranę na plecach – skończyło się na rozcięciu skóry – kilka lnianych bandaży, w miarę czysta koszula i płaszcz, a także obietnica, że bezpiecznie przedostanę się do miasta. W zamian moi do- broczyńcy żądali, abym uszczuplił dobytek Mokrego Petyra. Wyglądało na to, że Petyr poszerzył zakres działalności: teraz siedział w branży „przetrzymywania i ubezpieczania” pewnych dóbr, które przechodziły przez jego magazyny. Trupa Tobina wylądowała w Stęchłych Wodach zaled- wie przed tygodniem, po powrocie z wystawienia sztuki na zamówienie ja- kiegoś możnowładcy Anioły-Raczą-Wiedzieć-Gdzie (obawiam się, że nie słuchałem dość uważnie). Na nieszczęście dla wędrownych artystów więk- szość ich dobytku, łącznie z kufrem na scenariusze, trafiła w ręce Petyra i do tej pory ich nie opuściła. Rekwizyty zawsze można wymienić, a kostiumy uszyć z używanych za- słon, ale scenariusze… cóż, to zupełnie inna kwestia. Trupa Tobina przez lata zgromadziła pokaźną kolekcję wielu niepowtarzalnych prac, czy to napisa- nych, czy kupionych, splagiatowanych lub nawet skradzionych – a wszystko na własny użytek. Sprawdzona sztuka dawała pracę na długie lata, a udane przedstawienie otwierało ścieżki kariery, które jeszcze w zeszłym sezonie wydawały się niedostępne. Jeśli aktorów można określić pełnym knowań, niespokojnym i błyskotliwym sercem zespołu, to sztuka odgrywa rolę duszy, a żaden zespół nie przetrwa długo bez swojej duszy. Sęk w tym, że nie miałem teraz czasu ani środków, by włamywać się do meliny miejscowego szefa i wykradać kufer pełen papierów – i nie zmieniał tego nawet mój osobisty zatarg z Petyrem. Nie w sytuacji, kiedy wieści o śmierci Leniwego Oka pędziły z Barrab do Ildrekki nawet w chwili tej roz- mowy. Z drugiej strony wydawało się oczywiste, że Tobin nie przyjmie odmowy, bo miał coś, na czym mi zależało, i doskonale o tym wiedział. Wsunąłem sobie do ust ziarno aramu. Nie śpiesząc się z odpowiedzią, po- zwoliłem mu spocząć pod językiem i uwolnić soki, które szybko przeniknęły do krwi. Byłoby dobrze zmusić ich do wysiłku, myślałem – odrzucić propo- zycję, żeby sprawdzić, czy mają w zanadrzu jakieś inne opcje. Dałem się po-
nieść fali spokoju i wzmożonej świadomości, która ogarnęła całe ciało. Słu- chałem, jak stopy aktorów szeleszczą w sianie. Aż wreszcie przegryzłem ziarno i wstałem. Moi gospodarze poruszyli się odruchowo, rozluźniając otaczający mnie krąg. Tylko Tobin nie cofnął się ani o cal. – Cokolwiek by mówić, włamanie do meliny to nie jest zwykła igraszka – stwierdziłem ostrożnie. – Może to tylko Stęchłe Wody, ale z Petyrem trzeba się tu liczyć. Nie zostawi mi z litości otwartych drzwi, a już na pewno nie po tym, co zrobiłem jego ludziom. – Na pewno jednak… – zaczął Tobin. – Jeszcze nie skończyłem – przerwałem mu i rozejrzałem się po stryszku, by ściągnąć na siebie uwagę aktorów. – Jeżeli dacie mi trochę czasu, kilka dni, może tydzień, odzyskam ten kufer. – A przy okazji dorwę Petyra, o ile właściwie dobiorę zespół. – Tym niemniej na pewno nie zrobię tego teraz, bez żadnego przygotowania. Tobin się nachmurzył. – Nie planowaliśmy wydłużonego pobytu w Stęchłych Wodach. – Ja nie planowałem zmywać z siebie krwi nie wiadomo ilu typków, a już na pewno nie przyszłoby mi do głowy, że będę musiał wkupić się w łaski Es- tradowców, żeby wejść do miasta – a proszę, stało się. Gram tak, jak mi roz- dają, i wam radzę to samo. – Jaką mamy pewność, że wrócisz i spełnisz naszą prośbę? – zapytał scep- tyczny głos, który dolatywał z tylnej części stryszku. Nawet na chwilę nie oderwałem wzroku od swojego rozmówcy. – Równie dobrze mogłeś mnie wydać Petyrowi i w zamian zażądać zwro- tu własności. Kto wie, może nawet dostałbyś coś ekstra. Ale nie zrobiłeś tego. Tobin zmrużył oczy, po czym skinął prawie niezauważalnie głową, jakby dawał mi do zrozumienia, że owszem, rozważał taką opcję, ale z niej zrezy- gnował. – Tak byłoby najłatwiej, a mimo to wybrałeś rozwiązanie honorowe – do- kończyłem. – Zaufaj mi, nie zapominam o takich gestach. Masz moje słowo. Starsza kobieta cerująca koszulę prychnęła. – Słowo złodzieja – wymamrotała, nawet nie podnosząc na mnie oczu. Miałem wrażenie, że wszyscy zamarli. Bardziej to wyczułem, niż zoba- czyłem, lecz wzrok aktorów na krótką chwilę powędrował w stronę kobiety. Wziąwszy głęboki oddech, zmusiłem się do uśmiechu.