a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony851 902
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań667 644

Douglas Hulick - Przysięga stali

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Douglas Hulick - Przysięga stali.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 459 stron)

Dla Ja​mie, któ​ra praw​do​po​dob​nie stra​ci​ła przez tę książ​kę wię​cej snu niż ja. Dzię​ku​ję, że go​dzisz się zno​sić dużo wię​cej, niż wy​ma​ga​ją od Cie​bie obo​- wiąz​ki mał​żeń​skie. A tak​że dla Anne, mo​jej re​dak​tor​ki o aniel​skiej cier​pli​wo​ści. Oby wszy​scy Twoi „au​to​rzy dru​giej książ​ki” byli dla Cie​bie mniej​szym utra​pie​niem niż ja.

Po​ni​żej przed​sta​wia​my frag​ment afi​sza je​dy​ne​go wy​ko​na​nia ko​me​dii pod ty​tu​łem Ksią​żę Cie​nia. Dja​neń​ska przy​go​da w trzech ak​tach, na​pi​sa​nej przez To​bi​na The​spe​sa. Sztu​ka ta zo​sta​ła wy​sta​wio​na na dzie​dziń​cu za​jaz​du Dwa Dęby na obrze​żach Il​drek​ki i trwa​ła pół pierw​sze​go aktu, za​nim ak​to​rów wy​- pro​szo​no ze sce​ny pod groź​bą uży​cia bro​ni. Nie ist​nie​je żad​na zna​na ko​pia sce​na​riu​sza. Dra​ma​tis per​so​nae: DRO​THE – zło​dziej i in​for​ma​tor skrom​ne​go po​cho​dze​nia, któ​ry za spra​- wą nie​wiel​kich umie​jęt​no​ści i ogrom​nej dozy szczę​ścia zdo​był po​śród swych to​wa​rzy​szy Kam​ra​tów za​szczyt​ny ty​tuł Sza​re​go Księ​cia (ku swej wiel​kiej kon​ster​na​cji). BRĄ​ZO​WY DE​GAN – czło​nek le​gen​dar​ne​go zrze​sze​nia na​jem​ni​ków, zna​ne​go jako Za​kon De​ga​nów. W prze​szło​ści tak​że przy​ja​ciel Dro​the’a, zo​- stał jed​nak przez nie​go zdra​dzo​ny i uciekł z Im​pe​rium w nie​zna​ne re​jo​ny świa​ta. DRA​PIEŻ​NA JESS – żar​li​wa i czę​sto po​ryw​cza to​wa​rzysz​ka Dro​the’a. Jej pra​ca po​le​ga na „sta​niu dę​bem” przy Księ​ciu (pil​no​wa​niu go), gdy ten za​- ży​wa od​po​czyn​ku. CWA​NY JE​LEM – dja​neń​ski ha​zar​dzi​sta i cza​row​nik, albo ina​czej Gęba, ży​ją​cy w Il​drek​ce. Sprze​da​je swo​ją ma​gię temu, kto za​ofe​ru​je naj​wyż​szą cenę. CHRI​STIA​NA SE​PHA​DA, wdo​wa po ba​ro​nie i ba​ro​no​wa Ly​tho​su – była kur​ty​za​na, a obec​nie wpły​wo​wa po​stać na Niż​szym Dwo​rze. Nie​któ​rzy su​ge​- ru​ją, że łą​czą ją z kry​mi​nal​nym pod​zie​miem związ​ki, a może na​wet, jak się przy​pusz​cza, wię​zy krwi, lecz to w naj​lep​szym ra​zie czcze plot​ki. IM​PE​RA​TO​RZY MAR​KI​NO, THE​ODOI I LU​CIEN – Wiecz​ny Trium​- wi​rat, cy​klicz​nie od​ra​dza​ją​ce się in​kar​na​cje daw​ne​go im​pe​ra​to​ra, Ste​phe​na Do​rmi​ni​ko​sa, za​ło​ży​cie​la Im​pe​rium Do​rmi​ni​kań​skie​go. Na tro​nie za​sia​da sta​ry i znie​do​łęż​nia​ły Mar​ki​no.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Sie​dzia​łem w ciem​no​ściach, wsłu​chu​jąc się w szum fal chłosz​czą​cych bur​tę ło​dzi. W od​da​li ma​ja​czył za​rys Il​drek​ki. Na​wet w po​świa​cie noc​ne​go wi​dze​nia mury od tej stro​ny im​pe​rial​nej sto​- li​cy były zbyt roz​le​głe, by uka​zać mi się w ca​ło​ści. Cią​gnę​ły się w obie stro​- ny, gi​nąc na gra​ni​cy wzro​ku, gdzie ma​gicz​ny blask ustę​po​wał mro​kom nocy. Mia​sto mia​ło po​stać po​tęż​nej, przy​tła​cza​ją​cej masy – jego po​szar​pa​na, nie​re​- gu​lar​na li​nia od​zna​cza​ła się wy​raź​nie na tle roz​gwież​dżo​ne​go nie​ba. Mia​sto, do któ​re​go mu​sia​łem się te​raz za​kraść. Moje mia​sto. Prze​su​ną​łem wzrok z po​wro​tem na od​le​głe po​sta​ci i las iglic, któ​ry zda​wał się wy​ra​stać z wód Dol​nej Przy​sta​ni. Mię​dzy strze​li​sty​mi masz​ta​mi mi​go​ta​ły świa​tła, pod​ska​ku​ją​ce i ko​ły​szą​ce się na mo​rzu ni​czym błęd​ne ogni​ki – okrę​- to​we la​tar​nie roz​huś​ta​ne lek​ką bry​zą. – Na​dal uwa​żam, że trze​ba go było za​ła​twić – stwier​dzi​ła Dra​pież​na Jess. Obej​rza​łem się przez ra​mię – Dę​bo​wa Opie​kun​ka ku​ca​ła po​środ​ku ski​fu, ni​czym roz​draż​nio​ny kot su​nąc po​nu​rym wzro​kiem po wo​dzie. Trzy​ma​ła się kur​czo​wo kra​wę​dzi nad​bur​cia, jak​by siłą woli chcia​ła po​wstrzy​mać drob​ną jed​nost​kę przed wy​wró​ce​niem się do góry dnem. Na gło​wie mia​ła zie​lo​ną czap​kę, lecz to na​kry​cie nie było w sta​nie ujarz​mić wia​tru, któ​ry tar​mo​sił zbłą​ka​ne ko​smy​ki jej ja​snych wło​sów. Tań​cząc wo​kół jej gło​wy, two​rzy​ły w po​świa​cie noc​ne​go wi​dze​nia bursz​ty​no​wo​zło​tą au​re​olę. W po​łą​cze​niu z de​li​- kat​ny​mi ry​sa​mi twa​rzy i ja​sny​mi ocza​mi wi​dok ten był​by co naj​mniej uj​mu​- ją​cy, ale szpe​ci​ły go smu​gi pyłu, bło​ta i za​schnię​tej krwi na twa​rzy i koł​nie​- rzu. I jesz​cze siń​ce pod ocza​mi, któ​re Dę​bo​wa Opie​kun​ka za​wdzię​cza​ła wie​- lu dniom spę​dzo​nym w sio​dle, prze​pla​ta​nym nie​licz​ny​mi go​dzi​na​mi snu. Zresz​tą sam wca​le nie ra​dzi​łem so​bie dużo le​piej. Od trzech dni moje uda i po​ślad​ki czu​ły wy​łącz​nie ból. – Już to prze​ra​bia​li​śmy. – W roz​tar​gnie​niu prze​cią​gną​łem dło​nią po dłu​- gim, płó​cien​nym za​wi​niąt​ku, któ​re spo​czy​wa​ło u mo​ich stóp, chy​ba po raz pią​ty w cią​gu ostat​nich pię​ciu mi​nut upew​nia​jąc się, że wciąż tam jest. – Ow​szem, prze​ra​bia​li​śmy – zgo​dzi​ła się Dra​pież​na. – I da​lej nie masz ra​- cji. Zer​k​ną​łem po​nad jej gło​wą w stro​nę rufy i ster​ni​ka, któ​ry na po​zór bez

wy​sił​ku brał wio​słem nie​spiesz​ne za​ma​chy. Męż​czy​zna nu​cił pod no​sem Dzie​więć Mo​dlitw Im​pe​rial​ne​go Wnie​bo​wstą​pie​nia. Ro​bił to, żeby utrzy​mać rytm, ale też z chę​ci za​pew​nie​nia nas, że nie pod​słu​chu​je. Prze​woź​ni​cy wy​- naj​mo​wa​ni nocą do po​ko​na​nia Ka​na​łu Kor​sjań​skie​go bez świa​teł na dzio​bie i ru​fie zbyt do​brze zna​li się na swym fa​chu, by ry​zy​ko​wać nad​sta​wia​nie uszu. – Do​bra. – Po​chy​li​łem się w stro​nę mo​jej roz​mów​czy​ni i ści​szy​łem głos do szep​tu. – Za​łóż​my, że usztyw​nił​bym Wil​ka, tak jak ra​dzi​łaś. I co da​lej? Co by było, gdy​by ro​ze​szły się wie​ści, że zła​ma​łem sło​wo? Że nie do​trzy​ma​- łem umo​wy, cho​ciaż on się z niej wy​wią​zał? – Co in​ne​go do​trzy​mać obiet​ni​cy zło​żo​nej zwy​kłe​mu opry​cho​wi, a co in​- ne​go uho​no​ro​wać sło​wo dane jed​ne​mu z Sza​rych Ksią​żąt. – Czyż​by? – Tak, i sam wiesz o tym naj​le​piej! – We wła​ści​wych oko​licz​no​ściach, być może, ale te​raz?… – Wska​za​łem na po​łu​dnie, przez Ka​nał Kor​sjań​ski i jesz​cze da​lej, na czar​ną smu​gę wzgórz za świa​tła​mi ma​lut​kie​go por​tu w Ka​idos, w stro​nę Bar​rab i ka​ta​stro​fy, przed któ​rą mu​sie​li​śmy ucie​kać. – Le​d​wie trzy dni dzie​lą nas od cia​ła mar​twe​go Księ​cia i szty​le​tu – mo​je​go szty​le​tu – któ​ry wy​sta​je z jego oka, a ja by​łem ostat​nim Kam​ra​tem, któ​ry wi​dział go ży​we​go. Po​krę​ci​łem gło​wą, z tru​dem tłu​miąc dreszcz, któ​ry chciał wstrzą​snąć moim cia​łem. Na​wet te​raz myśl o wie​ściach mkną​cych z Bar​rab Im​pe​rial​nym Trak​tem po​tra​fi​ła spra​wić, że żo​łą​dek wy​wra​cał mi się na lewą stro​nę. Do​tkną​łem pal​ca​mi mie​cza za​wi​nię​te​go w płót​no. Do dia​bła, było war​to. Mu​sia​ło być. – Nikt poza nami nie ma po​wo​du są​dzić, że Wilk ode​grał w śmier​ci Le​ni​- we​go Oka ja​ką​kol​wiek rolę – po​wie​dzia​łem. – Dla uli​cy hi​sto​ria bę​dzie pro​- sta: ze spo​tka​nia dwóch Sza​rych Ksią​żąt żywy wy​szedł tyl​ko je​den. Ja. Jak to we​dług cie​bie wy​glą​da? – Dzię​ki śmier​ci Wil​ka za​wsze mógł​byś… – Nie, nie mógł​bym – prze​rwa​łem Dra​pież​nej. – Gdy​bym go za​bił, wszy​- scy do​szli​by do wnio​sku, że za​cie​ram śla​dy. Je​śli uli​ca usły​szy, że usztyw​ni​- łem ban​dy​tę, któ​ry po​mógł mi wy​ki​wać lu​dzi Le​ni​we​go Oka i wy​kraść się z Bar​rab, nie bę​dzie mia​ło żad​ne​go zna​cze​nia, co jesz​cze po​wiem czy zro​bię. Wnio​ski na​su​wa​ją się same: Dro​the sprząt​nął Wil​ka, bo Wilk za dużo wie​- dział. Rów​nie do​brze mógł​bym otwar​cie przy​pi​sać so​bie mor​der​stwo Le​ni​- we​go Oka i mach​nąć na to wszyst​ko ręką. – Opa​dłem na swo​je miej​sce. – Choć mó​wię to z ża​lem, w tej chwi​li Wilk bar​dziej przy​da mi się żywy niż

mar​twy. – Czy to zna​czy, że dasz mu tak po pro​stu odejść? – Tak jest, dam mu odejść. Dra​pież​na splu​nę​ła za bur​tę ski​fu. Uzna​łem to za od​po​wiedź. Znów skie​ro​wa​łem wzrok ku pod​sta​wom mu​rów Il​drek​ki, któ​re ni​żej prze​cho​dzi​ły w za​cie​nio​ny bez​ład Dol​nej Przy​sta​ni. Jesz​cze kil​ka wie​ków temu na​wet o tej go​dzi​nie pa​li​ły się tam świa​tła, a ży​cie nie zwal​nia​ło ani na mo​ment – de​ski po​mo​stów trzesz​cza​ły pod cię​ża​rem skrzyń z wi​nem, przy​- pra​wa​mi i zbo​żem, a po​wie​trze wy​peł​nia​ły krzyk męż​czyzn, huk roz​ła​dun​ku i za​pa​chy han​dlu. Póź​niej jed​nak Im​pe​rium wpa​dło na po​mysł, by roz​bu​do​- wać przy​sta​nie z pół​noc​nej i wschod​niej stro​ny przy​ląd​ka, na któ​rym le​ża​ło mia​sto. Obec​nie naj​bo​gat​sze okrę​ty opły​wa​ły cy​pel, kie​ru​jąc się do Ma​łych Do​ków, Pa​lo​wi​ska i No​we​go Na​brze​ża – pir​su roz​ła​dun​ko​we​go dla kup​ców, któ​ry po​wstał w por​cie im​pe​rial​nej ma​ry​nar​ki wo​jen​nej. Z po​mo​stów Dol​nej Przy​sta​ni, nie​gdyś głów​ne​go ośrod​ka mor​skie​go han​dlu w Il​drek​ce, ko​rzy​sta​- li dziś głów​nie ry​ba​cy, sprze​daw​cy drew​na, han​dla​rze od​pa​dów i bar​ki prze​- wo​żą​ce zie​mię. Oraz, rzecz ja​sna, cała masa Kam​ra​tów. W co​dzien​nym użyt​ku było nie wię​cej niż dwie trze​cie do​ków Dol​nej Przy​sta​ni, dzię​ki cze​mu resz​ta zo​sta​wa​ła dla nas. Re​wir Kam​ra​tów, zna​ny pod na​zwą Stę​chłych Wód, stał się przy​stan​kiem dla wszel​kiej ma​ści prze​- myt​ni​ków, szpie​gów, a cza​sem na​wet pi​ra​tów pły​wa​ją​cych na mniej​szych jed​nost​kach. Wy​ru​sza​jąc na spo​tka​nie z Le​ni​wym Okiem, nie opusz​cza​łem Il​drek​ki tą dro​gą – i nie pla​no​wa​łem, że będę się nią za​kra​dać do mia​sta, któ​re uwa​ża​- łem za swój dom. Z dru​giej stro​ny nie za​kła​da​łem też, że dam się wro​bić w mor​der​stwo – nie po przy​stą​pie​niu do Po​ko​ju Ksią​żąt, któ​ry zo​bo​wią​zał mnie do trzy​ma​nia mie​cza na wo​dzy, a lu​dzi na zdro​wy dy​stans (co uczy​nił tak​że Le​ni​we Oko). Kry​mi​na​li​ści Im​pe​rium nie mają zbyt wiel​kich ocze​ki​wań, je​- śli cho​dzi o Sza​rych i ich obiet​ni​ce, ale ho​no​ro​wa​nie sło​wa da​ne​go in​ne​mu Księ​ciu uzna​je się za do​bry zwy​czaj. W in​nym wy​pad​ku jaki jest sens ocze​- ki​wać, że po​ro​zu​mie​nia i te​ry​to​ria będą re​spek​to​wa​ne, ar​gu​men​ty wy​słu​chi​- wa​ne, a kon​flik​ty po​skra​mia​ne? Po​kój Ksią​żąt gwa​ran​tu​je, że le​gen​dy świat​- ka Kam​ra​tów nie po​wy​rzy​na​ją się pod​czas tych nie​licz​nych spo​tkań twa​rzą w twarz, co po​zwa​la uchro​nić uli​ce od cha​osu i roz​le​wu krwi. I choć ra​czej nie spra​wia, że je​ste​śmy cy​wi​li​zo​wa​ni, to przy​naj​mniej po​stę​pu​je​my ostroż​- nie. Przede wszyst​kim jed​nak ów po​kój daje na​dzie​ję, że spra​wy nie wy​mkną

się spod kon​tro​li, bo wte​dy na Kam​ra​tów pada wzrok im​pe​ra​to​ra – a tego nikt nie chce. Ster​nik umilkł, kie​dy skif pod​pły​nął do drew​nia​nych stop​ni pro​wa​dzą​cych z mo​rza na po​most. Le​d​wie kil za​szu​rał o ka​mie​nie na​brze​ża, a Dra​pież​na już prze​py​cha​ła się w stro​nę scho​dów, nie ba​cząc na to, że ło​dzią moc​no buja. Ster​nik za​klął. Dra​pież​na za​klę​ła. Ja chwy​ci​łem za​wi​niąt​ko le​żą​ce u mo​ich stóp, za​cho​wu​jąc ko​men​tarz dla sie​bie. Chwi​lę póź​niej Dę​bo​wa Opie​kun​ka wspi​na​ła się na na​brze​że, a łódź po​- wo​li od​zy​ski​wa​ła sta​bil​ność. Się​gną​łem do kab​zy i na​ma​ca​łem dwa srebr​ne ja​strzę​bie, lecz po na​my​śle do​rzu​ci​łem jesz​cze trzy, upew​niw​szy się, że ża​den nie jest oskra​wa​ny. Ster​- nik pod​szedł do mnie pew​nym kro​kiem, a ja po​ło​ży​łem na jego dło​ni rów​no​- war​tość ty​go​dnia uczci​wej pra​cy. Cwa​ny drań ski​nął gło​wą i bez sło​wa scho​- wał nie​spo​dzie​wa​ną pre​mię. Ob​rzu​ci​łem nie​pew​nym spoj​rze​niem śli​skie od szla​mu stop​nie, roz​ko​ły​sa​- ną łódź i pa​ku​nek w mo​ich rę​kach. No do​bra. Ugią​łem ko​la​na, wzią​łem głę​- bo​ki wdech… – Może by tak to panu majt​nąć? Za​mru​ga​łem i spoj​rza​łem do tyłu. – Słu​cham? – Pa​czusz​kę – spre​cy​zo​wał ster​nik. – Scho​dy i tak są pie​roń​sko zdra​dli​we, a z peł​ny​mi rę​ka​mi bę​dzie jesz​cze go​rzej, nie? – Dam so​bie radę – za​pew​ni​łem go. Wy​star​czy tyl​ko do​bre wy​czu​cie cza​- su i… – A to coś pły​wa? Od​wró​ci​łem się w jego stro​nę. – Co zno​wu? – To, co pan trzy​masz. Bę​dzie pły​wać, jak spad​nie? I pan też, sko​ro o tym mowa. – Słu​chaj, czło​wie​ku… – za​czą​łem. – Ja​koś mi się nie uśmie​cha, żeby ta pań​ska ko​bit​ka zna​la​zła mnie po​tem i po​cię​ła, bo da​łem się panu uto​pić – wszedł mi w sło​wo. – Tak jak nie uśmie​- cha mi się, że​byś to pan mnie po​chla​stał, bo to​war spadł panu z mo​jej ło​dzi. No więc po​my​śla​łem se, że by​ło​by le​piej, gdy​bym go panu majt​nął, jak już sta​niesz pan na su​chym lą​dzie. Jesz​cze raz przyj​rza​łem się zdra​dli​wym stop​niom, ster​ni​ko​wi i ota​cza​ją​cej nas wo​dzie. W koń​cu mój wzrok padł na stal za​wi​nię​tą w płót​no.

– Mu​siał​bym być głu​pi, żeby ki​wać ko​goś ta​kie​go jak pan – do​le​cia​ło do mo​ich uszu. – Mu​siał​bym być głu​pi, żeby dać się wy​ki​wać ko​muś ta​kie​mu jak ty – od​- par​łem szep​tem, bar​dziej do sie​bie niż do męż​czy​zny. – Dro​the, do dia​bła! – po na​brze​żu po​niósł się syk Dra​pież​nej. – Ile będę tu cze​kać? Zwa​ży​łem w rę​kach miecz De​ga​na, czu​jąc coś wię​cej niż tyl​ko stal, skó​rę i płót​no. Na tym pa​kun​ku cią​ży​ła jesz​cze hi​sto​ria, obo​wią​zek i krew. Nie mó​- wiąc o wspo​mnie​niach i zła​ma​nych obiet​ni​cach. De​ga​na już stra​ci​łem – nie mo​głem po​zwo​lić, by ten sam los spo​tkał jego broń. Nie po tym, jak od​szu​ka​łem ją w ko​lek​cji Le​ni​we​go Oka i pra​wie go za to za​bi​łem. Po​da​łem ster​ni​ko​wi za​wi​niąt​ko. Na​wet je​śli przyj​dzie mu do gło​wy ucie​- kać, po​my​śla​łem, prę​dzej wy​tro​pię jed​ne​go czło​wie​ka, niż znaj​dę zgu​bę na dnie mo​rza. Przy​ją​łem po​zy​cję, choć mię​śnie ple​ców i nóg ostro za​pro​te​sto​wa​ły, i cze​- ka​łem, aż skif po​now​nie ude​rzy o ka​mien​ne na​brze​ża. Za​raz po​tem ni to prze​la​złem, ni to prze​sko​czy​łem na scho​dy – na szczę​ście tyl​ko jed​na sto​pa ze​śli​znę​ła mi się do wody. Ster​nik ob​ra​cał łódź, żeby się ze mną zrów​nać. Za​wa​hał się, wpa​trzo​ny w za​wi​niąt​ko, ale po chwi​li ci​snął je ła​god​nym łu​kiem nad wodą. Miecz wy​lą​- do​wał w mo​ich rę​kach, za​nim zdą​ży​łem się zmar​twić. Przy​tu​liw​szy go do pier​si, pod​nio​słem wzrok. Męż​czy​zna od​pły​wał. – Hej! – za​wo​ła​łem za nim. Spoj​rzał w moją stro​nę, choć na​wet na chwi​lę nie prze​stał wio​sło​wać. – Za​po​mnia​łem spy​tać. Do​szły two​ich uszu ja​kieś cie​ka​we wie​ści? – Na przy​kład ta o śmier​ci Sza​re​go Księ​cia, do​da​łem w my​ślach. – A co, to ja​kiś spraw​dzian? – Cwa​ny z cie​bie ko​leż​ka. Przez chwi​lę jak​by się za​sta​na​wiał. – Nic nie sły​sza​łem. – W pół​mro​ku bły​snę​ły jego zęby. – Ale ja w ogó​le mało co sły​szę. Z uśmie​chem na ustach ru​szy​łem po scho​dach. – Pa​nie! – od​krzyk​nął na​gle ster​nik. – Obej​rza​łeś pan już miecz? – Chwi​la ci​szy, a po​tem jesz​cze: – Wa​sza wy​so​kość! Dźwięk jego re​cho​tu drgał po​nad wodą, kie​dy uno​si​łem miecz ku twa​rzy, ale wszel​ki nie​po​kój ule​ciał, gdy tyl​ko zo​rien​to​wa​łem się, o co cho​dzi. Od rę​-

ko​je​ści aż po sztych biegł frag​ment wy​słu​żo​nej liny, two​rząc pro​wi​zo​rycz​ny pas na ra​mię. Choć syl​wet​ka od​pły​wa​ją​ce​go ster​ni​ka stop​nio​wo za​mie​nia​ła się w bursz​- ty​no​wą smu​gę na wo​dzie, unio​słem rękę w po​dzię​ko​wa​niu. Od​po​wie​dział mi nie​wy​raź​ny dźwięk – chy​ba ko​lej​ny wy​buch śmie​chu, lecz rów​nie do​brze mógł to być szum fal. Prze​wie​si​łem linę przez lewe ra​mię, po​zwa​la​jąc, by cię​żar sta​li oparł się na mo​ich ple​cach. Dziw​ne uczu​cie, ale na pew​no było mi wy​god​niej. Kie​dy wspi​na​łem się po scho​dach, w le​wym bu​cie chlu​po​ta​ła mi woda. Na gó​rze cze​ka​ła Dra​pież​na – od​rzu​ci​ła po​dróż​ny płaszcz na ple​cy, uka​- zu​jąc ob​ci​sły, so​czy​ście zie​lo​ny ku​brak i spód​ni​cę do jaz​dy kon​nej z roz​cię​- ciem. Obok stał Szra​ma, jego po​tęż​ne łap​ska wi​sia​ły swo​bod​nie wzdłuż cia​ła, a twarz była tak eks​pre​syw​na, jak​by wy​cię​to ją z gra​ni​tu. Za​uwa​ży​łem na jego war​dze krew. Dra​pież​na wy​sła​ła go na prze​szpie​gi, by za​bez​pie​czyć nam dys​kret​ną dro​gę do mia​sta. Po​kie​re​szo​wa​ne usta jej sie​pa​cza pod​po​wia​- da​ły jed​nak, że re​zul​ta​ty tej mi​sji nie wzbu​dzą mo​je​go za​chwy​tu. – Ja​kiś pro​blem? – za​py​ta​łem. – Ra​czej nie​po​ro​zu​mie​nie – od​po​wie​dział Szra​ma. – Po​waż​ne? Wzru​szył ra​mio​na​mi, co dla in​nych uczest​ni​ków tego nie​for​tun​ne​go spo​- tka​nia mo​gło ozna​czać wszyst​ko, od zła​ma​nych że​ber po prze​trą​co​ne krę​go​- słu​py. – Czy to zna​czy, że nie bę​dzie​my mo​gli sko​rzy​stać z Bra​my? – Na przy​chyl​ność Mo​kre​go Pe​ty​ra ra​czej bym nie li​czył. Wy​mie​ni​li​śmy z Dra​pież​ną spoj​rze​nia. Mo​kry Pe​tyr był jed​nym z lo​kal​- nych sze​fów – wa​taż​ką ze Stę​chłych Wód, któ​ry spe​cja​li​zo​wał się w kra​dzio​- nych do​brach, gan​gach do wy​na​ję​cia i ter​ro​ry​zo​wa​niu ka​pi​ta​nów ma​łych jed​- no​stek. Co wię​cej, kon​tro​lo​wał jed​no z naj​star​szych i naj​więk​szych taj​nych przejść z tej stro​ny mia​sta: Bra​mę Zło​dziei. – Chłop​cy Pe​ty​ra? – za​py​ta​łem, wska​zu​jąc roz​bi​tą war​gę Szra​my. – Pe​tyr. Ści​sną​łem pal​ca​mi na​sa​dę nosa. – Szra​ma… – Na​zwał cię nędz​nym łach​my​tą. Dra​pież​ną jesz​cze go​rzej. Chciał nas osku​bać, a jak mu po​wie​dzia​łem, że może iść do dia​bła, przy​ma​lo​wał mi w gębę. Wes​tchną​łem. Moż​na się było tego spo​dzie​wać. Od chwi​li gdy uli​ca mia​-

no​wa​ła mnie Sza​rym Księ​ciem – a sta​ło się to ja​kieś trzy mie​sią​ce temu – prze​róż​ni wa​taż​ko​wie i po​mniej​si Kam​ra​ci ko​niecz​nie chcie​li mnie spraw​- dzić. Oka​zu​je się, że otrzy​mać ten ty​tuł to jed​no, a przy​jąć i dzier​żyć to coś zu​peł​nie in​ne​go, szcze​gól​nie gdy w cią​gu nie​speł​na ty​go​dnia czło​wiek awan​- su​je z ulicz​nej wtycz​ki na ma​gna​ta kry​mi​nal​ne​go pół​świat​ka. Pew​ni lu​dzie mu​sie​li się na wła​snej skó​rze prze​ko​nać, że mój suk​ces nie był zwy​kłym fuk​- sem i że nie wspią​łem się na szczyt hie​rar​chii za spra​wą przy​pad​ku. Mniej​sza o to, że o mo​jej „ka​rie​rze” rze​czy​wi​ście zde​cy​do​wał śle​py traf – w tej chwi​li naj​waż​niej​sze było uciąć te spe​ku​la​cje. A po​nie​waż nie za​mie​- rza​łem po​zwo​lić, by gru​pa gło​śnych opry​chów po​kro​ju Mo​kre​go Pe​ty​ra ścią​- gnę​ła mnie z po​wro​tem do rynsz​to​ka, po prze​krad​nię​ciu się do Il​drek​ki pla​- no​wa​łem wy​słać paru swo​ich chłop​ców, żeby zło​ży​li mu „wi​zy​tę to​wa​rzy​- ską”. Ale to póź​niej; te​raz, nocą, na te​re​nie re​wi​ru Pe​ty​ra, gdy pil​no​wa​ło mnie za​le​d​wie dwóch lu​dzi, bra​ma mia​sta była za​mknię​ta, a nie​bez​piecz​ne wie​ści dep​ta​ły mi po pię​tach, zgry​wa​nie twar​dzie​la nie wcho​dzi​ło w ra​chu​bę. Nie​ste​ty, wszyst​ko wska​zy​wa​ło na to, że Szra​ma ma na tę spra​wę inne spoj​rze​nie. – Po​wiedz mi, że wy​trzy​ma​łeś – mruk​ną​łem. – Pe​tyr za​po​znał cię ze swo​- ją pra​wi​cą, a ty grzecz​nie sta​łeś i nie zro​bi​łeś nic głu​pie​go, zga​dza się? Szra​ma po​tarł w za​my​śle​niu knyk​cie le​wej dło​ni. – Zga​dza się? – Cza​sem jak czło​wiek obe​rwie w gębę, to dużo nie my​śli. Cza​sem… – Na li​tość Anio​łów! – Ob​ró​ci​łem się na pię​cie, bo mnie też za​czy​na​ła świerz​bić ręka. Zro​bi​łem dwa kro​ki wzdłuż na​brze​ża, przy​sta​ną​łem, żeby ode​tchnąć, i zro​bi​łem dwa ko​lej​ne. Czu​jąc, jak kra​wędź mie​cza wrzy​na mi się przez płót​no w ple​cy, po​my​śla​- łem o czło​wie​ku, któ​ry jesz​cze do nie​daw​na był jego wła​ści​cie​lem. Roz​bi​ta war​ga? Wy​klu​czo​ne. De​gan nie po​zwo​lił​by się tknąć, ba, Pe​tyr nie zdą​żył​by wy​ko​nać choć​by jed​ne​go ru​chu! By​ło​by po wszyst​kim, za​nim na do​bre by się za​czę​ło. Niech to szlag, w ogó​le nie do​szło​by do bój​ki. Gdy​by był tu De​- gan… Nie. Daj spo​kój. Po​boż​ne ży​cze​nie, tak jak cała resz​ta tego pie​prze​nia. Ten most spło​nął, już nie było od​wro​tu. Za​wró​ci​łem, a Dra​pież​na rzu​ci​ła mi za​alar​mo​wa​ne spoj​rze​nie. Kiw​ną​łem gło​wą w od​po​wie​dzi. Szra​ma był jej czło​wie​kiem, nie moim – je​że​li cze​ka​ły go ja​kieś kon​se​kwen​cje, to tyl​ko z jej stro​ny. Gdy​bym pod​niósł na nie​go rękę, da​ła​by mi nie​źle po​pa​lić – i to nie tak, jak lu​bię. Ten most też za​czy​nał

się chwiać. Zgro​mi​łem Szra​mę wzro​kiem. – Jak pa​skud​nie go urzą​dzi​łeś? – Ra​czej nie zła​ma​łem mu szczę​ki, je​śli o to py​tasz. – Ra… ra​czej nie zła​ma​łeś? – Za​czerp​ną​łem po​wie​trza i spró​bo​wa​łem od nowa. – Do​brze, a jak uda​ło ci się stam​tąd wy​do​stać? Z tego, co mi wia​do​- mo, świ​ta Pe​ty​ra nie od​stę​pu​je swo​je​go pana ani na krok. Szra​ma wzru​szył ra​mio​na​mi. – Rzu​ci​łem sto​łem i wzią​łem nogi za pas. Na usta ci​snął mi się jesz​cze je​den ko​men​tarz, ale da​łem so​bie spo​kój. – Czy​li Bra​ma Zło​dziei od​pa​da – rzu​ci​łem krót​ko w stro​nę Dra​pież​nej. – My​ślisz? – Ro​zej​rza​ła się po na​brze​żu. – Nie mo​że​my tu dłu​go stać. Bez wzglę​du na stan szczę​ki Pe​ty​ra za chwi​lę w ca​łych Wo​dach za​roi się od jego lu​dzi. Po​ki​wa​łem gło​wą. Stę​chłe Wody zaj​mo​wa​ły wą​skie pa​smo lądu od​dzie​la​- ją​ce głów​ną część Il​drek​ki od Ka​na​łu Kor​sjań​skie​go. Przez tę część mia​sta rów​no​le​gle do mu​rów bie​gła tyl​ko jed​na szer​sza uli​ca, na​zy​wa​na Szla​kiem Pi​sko​rza lub Peł​za​wi​cą – za​le​ży, kogo spy​tać. W Dol​nej Przy​sta​ni dro​ga była sze​ro​ka na trzy wozy; w Stę​chłych Wo​dach fur​man mógł mó​wić o szczę​ściu, je​śli przy wy​mi​ja​niu dru​gie​go po​ha​ra​tał so​bie tyl​ko koła. Na do​miar złe​go wi​ją​cą się ar​te​rię, tu i tam po​cię​tą prze​czni​ca​mi, w wie​lu miej​scach ta​ra​so​wa​- li lu​dzie, becz​ki, roz​pa​da​ją​ce się cha​ty i ster​ty śmie​ci. Bocz​ne ulicz​ki były jesz​cze gor​sze. Stę​chłe Wody przy​po​mi​na​ły la​bi​rynt kry​jó​wek i zło​dziej​skich me​lin – sęk w tym, że tego la​bi​ryn​tu nie zna​łem zbyt do​brze. Jak dla mnie uciecz​ka była roz​sąd​niej​szą opcją niż pró​ba prze​cze​ka​nia nocy w ukry​ciu. – Je​że​li chce​my prze​do​stać się do mia​sta, mu​si​my się trzy​mać Peł​za​wi​cy – po​wie​dzia​łem, scho​dząc z na​brze​ża. Po chwi​li do​go​ni​ła mnie Dra​pież​na. – Zga​du​ję, że nie masz w tych oko​li​cach żad​nych przy​ja​ciół? – Przy​kro mi – rzu​ci​łem, spo​glą​da​jąc w głąb uli​cy. W przej​ściu po​ru​szył się cień – był tam od dłuż​sze​go cza​su, czy po​ja​wił się te​raz? – Ale nur​tu​je mnie inne py​ta​nie. – Tak? Ja​kie? Uzna​łem, że cień po​ja​wił się do​słow​nie przed chwi​lą – a wraz z nim czte​- ry inne, któ​re wy​śli​znę​ły się zza rogu po prze​ciw​nej stro​nie uli​cy i szyb​ko zmie​rza​ły w na​szą stro​nę.

– Jak da​le​ko stąd koń​czy się te​ry​to​rium Mo​kre​go Pe​ty​ra. – Do​by​łem ra​- pie​ra i szty​le​tu. – Bo je​śli od​po​wiedź nie brzmi „cho​ler​nie bli​sko”, cze​ka nas dłu​ga i cięż​ka wal​ka.

ROZDZIAŁ DRUGI Skrę​ci​łem roz​pę​dzo​ny za róg – tak szyb​ko, że po​śli​zną​łem się na ry​bich fla​kach, któ​re ktoś wy​rzu​cił na sam śro​dek uli​cy. Na szczę​ście uda​ło mi się od​zy​skać rów​no​wa​gę, ła​piąc za ja​kąś skrzy​nię. W efek​cie po​ra​ni​łem so​bie dłoń drza​zga​mi, ale al​ter​na​ty​wa w po​sta​ci No​żow​ni​ków Pe​ty​ra, któ​rych wy​- prze​dza​łem o dłu​gość jed​nej prze​czni​cy, wy​da​wa​ła się dużo gor​sza. Omi​ną​łem kil​ka be​czek i prze​sko​czy​łem nad roz​rzu​co​ny​mi bel​ka​mi, jesz​- cze nie wie​dząc, czy ten ba​ła​gan dzia​ła na moją ko​rzyść, czy wręcz prze​ciw​- nie. Z jed​nej stro​ny mia​łem więk​sze szan​se na zmy​le​nie po​go​ni, bo raz po raz zni​ka​łem za prze​szko​da​mi, z dru​giej jed​nak wszyst​kie te nie​spo​dzian​ki moc​- no mnie spo​wal​nia​ły. Je​śli sie​pa​cze Pe​ty​ra zmniej​szą dy​stans, żad​ne la​bi​ryn​- ty ani śmie​ci nie po​zwo​lą mi ich zgu​bić. Wy​pa​dłem z alej​ki na coś, co w Stę​chłych Wo​dach mu​sia​ło ucho​dzić za plac – frag​ment nie​re​gu​lar​nej prze​strze​ni z jed​nej stro​ny ogra​ni​czo​ny przez ta​wer​nę, a z dru​giej przez bu​dy​nek pral​ni. Z okien ta​wer​ny są​czy​ło się świa​- tło, ob​le​wa​jąc swym bla​skiem roz​kle​ko​ta​ne sto​li​ki i ław​ki na nie​rów​nym pa​- tio z de​sek, któ​re uło​żo​no na go​łej zie​mi. Przy sto​li​kach sie​dzie​li męż​czyź​ni. Dwóch pod​nio​sło na mnie wzrok, gdy prze​bie​ga​łem obok nich, mru​żąc pie​- ką​ce oczy przed świa​tłem, ale ża​den nie uczy​nił ru​chu, żeby mnie za​trzy​mać. Szczę​ście w nie​szczę​ściu. By​łem już pra​wie po dru​giej stro​nie pla​cu, kie​ru​jąc się w stro​nę luki mię​- dzy bu​dyn​ka​mi, kie​dy zza ple​ców do​le​ciał mnie okrzyk trium​fu. Chłop​cy Pe​ty​ra. Któż​by inny? Przy​spie​szy​łem, sta​ra​jąc się tchnąć jesz​cze wię​cej ży​cia w obo​la​łe koń​- czy​ny i zmal​tre​to​wa​ne mię​śnie. Mię​dzy po​dró​żą z Bar​rab a za​sadz​ką na na​- brze​żu nie mie​li​śmy zbyt wie​le cza​su na od​po​czy​nek. Bio​rąc jed​nak pod uwa​gę, że je​dy​ną al​ter​na​ty​wą była wal​ka – a wal​ka ozna​cza​ła nie​mal pew​ną po​raż​kę – wie​dzia​łem, że mu​szę biec da​lej. I li​czyć, że nie po​tknę się o nową prze​szko​dę. Gdy​bym tyl​ko tra​fił przy​pad​kiem na ja​kąś kry​jów​kę, Kró​li​czą Norę albo cho​ciaż Dra​bi​nę Zło​dzie​jasz​ków… Tam! Gdy po​ko​na​łem za​kręt, moim oczom uka​zał się dar od sa​mych Anio​łów – wy​so​ka, spa​dzi​sta ster​ta śmie​ci. Gdy​bym zna​lazł punkt opar​cia, żeby wspiąć się na górę i prze​sko​czyć na ryn​nę, może uda​ło​by mi się…

Ostry ból prze​szył mi ple​cy. Przy​po​mnie​nie, że w obec​nej sy​tu​acji na​wet zwy​kły ruch jest nie lada wy​czy​nem. Wcze​śniej, na na​brze​żu, za​nim oko​licz​- no​ści zmu​si​ły nas do uciecz​ki, obe​rwa​łem w ple​cy – pul​su​ją​cy ból cią​gnął się od ło​pat​ki przez że​bra aż po bio​dro. I choć wciąż nie by​łem pe​wien, czy to pa​skud​ne roz​cię​cie, czy tyl​ko stłu​cze​nie – się​gnąw​szy za ple​cy, po​pla​mi​łem so​bie pal​ce krwią, ale mo​gła ona na​le​żeć do ko​goś in​ne​go – jed​no było pew​- ne: gdy​by nie miecz De​ga​na chro​nią​cy mój krę​go​słup, roz​pła​ta​ło​by mnie na dwa ka​wał​ki. W jed​nym ka​wał​ku czy dwóch, w tym sta​nie nie mia​łem co ma​rzyć o uda​- nym sko​ku. Kie​dy obie​ga​łem śmie​ci, po​tkną​łem się o gni​ją​ce mię​so po​kry​te sier​ścią, któ​re w prze​szło​ści mo​gło być psem, ko​tem lub szczu​rem. Upa​da​jąc, ude​rzy​- łem ko​la​na​mi o coś twar​de​go, a z mo​ich ust wy​rwa​ło się stęk​nię​cie. Szyb​ko ze​rwa​łem się na rów​ne nogi, ale uciecz​kę za​sto​po​wa​ła nie​spo​dzie​wa​na prze​- szko​da – trzy​dzie​ści kro​ków przede mną wy​ro​sła ścia​na bu​dyn​ku. Po​to​czy​łem do​ko​ła wzro​kiem. Wschod​ni ho​ry​zont mu​sia​ło już bar​wić świa​tło wscho​dzą​ce​go słoń​ca, lecz tu​taj, w ulicz​kach Stę​chłych Wód, scho​- wa​nych w cie​niu wy​so​kich mu​rów mia​sta, mrok wciąż był dość gę​sty, by za​- pew​nić mi prze​wa​gę noc​ne​go wi​dze​nia. Roz​glą​da​łem się po alej​ce ską​pa​nej w czer​wo​no​zło​tej po​świa​cie i czu​łem, jak ula​tu​je ze mnie wszel​ka na​dzie​ja. Drew​nia​na ścia​na, któ​ra sta​nę​ła mi na dro​dze, wy​glą​da​ła na sta​rą i znisz​czo​ną przez po​go​dę, ale to wca​le nie ozna​- cza​ło, że tak ła​two ustą​pi – nie​wy​klu​czo​ne, że gdy do​pad​ną mnie moi opraw​- cy, wciąż będę w nią ko​pać. Bu​dyn​ki po bo​kach były wy​so​kie i z ce​gieł, z tej stro​ny po​zba​wio​ne drzwi. Wy​pa​trzy​łem nad gło​wą okno, ale za​bi​to je de​ska​- mi. W od​da​li sły​sza​łem już gło​sy i tu​pot cięż​kich kro​ków, a tak​że zło​wiesz​czy dźwięk na​giej sta​li ocie​ra​ją​cej się o ka​mie​nie. Po​ścig był co​raz bli​żej. Pod​sze​dłem do ster​ty śmie​ci. Gdy​bym się w nich szyb​ko za​ko​pał… Za​raz, tam jest coś jesz​cze. Za śmie​cia​mi. Na​zy​wa​nie prze​strze​ni mię​dzy bu​dyn​ka​mi wnę​ką by​ło​by gru​bą prze​sa​dą – wy​glą​da​ło to ra​czej tak, jak​by z ja​kichś po​wo​dów bu​dyn​kom nie uda​ło się w tym miej​scu spo​tkać. To, że ją prze​ga​pi​łem, świad​czy​ło na jej ko​rzyść – na​- wet po​dwój​nie, bo ja oglą​da​łem rze​czy​wi​stość w po​świa​cie noc​ne​go wi​dze​- nia. Sko​ro jej nie wi​dzia​łem, dla sie​dzą​cych mi na ogo​nie No​żow​ni​ków bę​- dzie w za​sa​dzie nie​wi​dzial​na. A przy​naj​mniej taką mia​łem na​dzie​ję.

Wy​szarp​nąw​szy z buta dłu​gi szty​let, wci​sną​łem się w lukę naj​głę​biej, jak to moż​li​we. Było cia​sno, szcze​gól​nie z mie​czem De​ga​na na ple​cach, ale nie mia​łem pra​wa na​rze​kać. Gdy zaj​mo​wa​łem swo​je miej​sce, ze szcze​li​ny pierz​cha​ły inne, mniej​sze stwo​rze​nia. W bok ubo​dło mnie coś twar​de​go, a coś mięk​kie​go prze​mknę​ło po łyd​ce, by ze​sko​czyć z ko​la​na. Z kry​jów​ki wy​sta​wa​ły na ze​wnątrz moje bio​dro i ka​wa​łek pra​wej nogi. Za​mar​łem, na​słu​chu​jąc od​gło​sów i za​sta​na​wia​jąc się, co ro​bią w tej chwi​li Dra​pież​na i Szra​ma. O ile jesz​cze żyją. Wcze​śniej, na na​brze​żu, wal​ka była pa​skud​na, na​wet jak na stan​dar​dy Kam​ra​tów. Choć Szra​ma już na wstę​pie sprząt​nął dwóch lu​dzi Pe​ty​ra, a Dra​- pież​na trze​cie​go, sza​la na​wet na chwi​lę nie prze​chy​li​ła się na na​szą stro​nę. Gdy ja sam ze​pchną​łem jed​ne​go z No​żow​ni​ków w wody przy​sta​ni, ze​wsząd nad​bie​ga​li ko​lej​ni lu​dzie Mo​kre​go Pe​ty​ra. Stal i tak​ty​ka szyb​ko ustą​pi​ły pola pię​ściom i zwie​rzę​cej fu​rii – w cha​osie bi​twy udział bra​ły na​wet łok​cie i zęby. Pod​nió​sł​szy wzrok znad cia​ła na​past​ni​ka, któ​ry chciał roz​pła​tać mi ple​- cy – we​pchną​łem mu w głąb czasz​ki oko, a wraz z nim ja​kieś czte​ry cale jel​- ca ra​pie​ra – zo​ba​czy​łem Dra​pież​ną. Ucze​pio​na ple​ców No​żow​ni​ka, z no​ga​mi ople​cio​ny​mi wo​kół jego pasa, za​to​pi​ła mu szty​let w pier​si. W tej sa​mej chwi​- li ru​szy​ła ku niej ja​kaś ko​bie​ta, a dzie​sięć jar​dów da​lej Szra​ma, z bo​kiem zbro​czo​nym krwią, wy​ma​chi​wał mie​czem jak kosą, pró​bu​jąc opę​dzić się od trzech prze​ciw​ni​ków, któ​rzy spy​cha​li go w stro​nę ster​ty be​czek. No​żow​ni​ków było zbyt wie​lu, a na na​brze​że wciąż ścią​ga​ły nowe po​sił​ki. Tym za​kąt​kiem Stę​chłych Wód rzą​dził Pe​tyr i naj​wy​raź​niej za​mie​rzał mnie do​paść na​wet kosz​tem cał​ko​wi​te​go wy​lud​nie​nia re​wi​ru. Je​śli chcie​li​śmy prze​żyć, mu​sie​li​śmy się ulot​nić. A po​nie​waż to moim tro​pem wy​sła​no tych sie​pa​czy… Ucie​ka​jąc, ro​bi​łem mnó​stwo ha​ła​su. Dar​łem się, tu​pa​łem, po​stu​ki​wa​łem klin​gą ra​pie​ra o szty​let i krzy​cza​łem do Dra​pież​nej i Szra​my, żeby zwie​wa​li gdzie pieprz ro​śnie. Za​mar​łem tyl​ko na mo​ment – wy​star​cza​ją​co dłu​gi, by Dra​pież​na zdą​ży​ła ob​rzu​cić mnie po​nu​rym wzro​kiem, a wraz z nią kil​ku No​- żow​ni​ków, choć ich spoj​rze​nia nie mro​zi​ły mi tak sku​tecz​nie krwi w ży​łach. A po​tem wzią​łem nogi za pas. W po​ścig rzu​ci​ło się tyl​ko trzech lu​dzi Mo​kre​go Pe​ty​ra, co ozna​cza​ło, że z Dra​pież​ną też zo​sta​ło trzech. Li​czy​łem na nie​co inny re​zul​tat, ale czy mo​- głem wy​brzy​dzać? Co naj​mniej dwu​krot​nie wzro​sła szan​sa, że Dra​pież​na i Szra​ma wy​swo​bo​dzą się z za​sadz​ki i ulot​nią bocz​ny​mi ulicz​ka​mi lub da​cha​-

mi. Trzy​ma​łem za nich kciu​ki. W ostat​niej chwi​li usły​sza​łem jesz​cze zło​wiesz​czy krzyk i gło​śny plusk. Wy​da​wa​ło mi się, że głos na​le​żał do Dra​pież​nej, ale przez dzie​lą​cą nas od​le​- głość i tu​pot wła​snych kro​ków nie mo​głem mieć pew​no​ści. Przy odro​bi​nie szczę​ścia to Dra​pież​na zdo​by​ła prze​wa​gę i strą​ci​ła na​past​nicz​kę do wody, a nie od​wrot​nie. Trzask kru​che​go drew​na pod skó​rza​nym bu​tem przy​wo​łał mnie do rze​czy​- wi​sto​ści. Z ca​łych sił wtu​li​łem się w szcze​li​nę. Zza ster​ty śmie​ci wy​ło​ni​ła się pierw​sza syl​wet​ka, a za​raz po​tem dru​ga. Trze​ci męż​czy​zna po​tknął się o zbłą​ka​ny sto​łek, któ​ry zdą​ży​łem kop​nąć w ulicz​kę. Upa​da​jąc, mu​siał wy​- rżnąć gło​wą o kant ko​ry​ta, bo pra​wie ochla​pał mnie wodą – i czymś jesz​cze, czymś gor​szym. Do dia​bła, sku​ba​niec był szyb​ki. Dwaj po​zo​sta​li No​żow​ni​cy po​ru​sza​li się te​raz wol​niej. Ob​rzu​ca​li spoj​rze​- nia​mi cie​nie i na​słu​chi​wa​li dźwię​ków mo​jej uciecz​ki. Na ra​zie po​zwo​li​łem im przejść da​lej. Ciem​no czy nie, jesz​cze kil​ka​na​ście kro​ków i sami do​strze​- gą ścia​nę za​gra​dza​ją​cą przej​ście, a wów​czas na pew​no za​wró​cą. I choć moja kry​jów​ka była cał​kiem nie​zła, szan​se, że mnie znaj​dą, wy​da​wa​ły się cał​kiem spo​re, szcze​gól​nie gdy znik​nie za​afe​ro​wa​nie po​ści​giem. Co ozna​cza​ło, że mu​szę się z nimi upo​rać, za​nim się od​wró​cą. Przy​kuc​ną​łem w szcze​li​nie i za​czą​łem od​li​czać kro​ki. Je​den… trzy… pięć… Wy​star​czy. Ru​szy​łem ci​cho przed sie​bie, uży​wa​jąc zdol​no​ści noc​ne​go wi​dze​nia, by omi​jać śmie​ci, któ​re mo​gły zdra​dzić moją obec​ność. Czu​łem, jak pal​ce ści​- ska​ją​ce szty​let ro​bią się mo​kre od potu, i po​dzię​ko​wa​łem w du​chu za dru​cia​- ną skręt​kę na rę​ko​je​ści. Nie bę​dzie lek​ko – co do tego nie mia​łem wąt​pli​wo​- ści i wo​la​łem nie my​śleć, co by było, gdy​by w klu​czo​wym mo​men​cie szty​let wy​śli​znął mi się z dło​ni. Zwy​kle gdy za​bój​ca chce za​ła​twić ko​goś w ciem​nej ulicz​ce i nie musi mar​twić się dro​bia​zga​mi, po pro​stu pod​cho​dzi do swo​je​go celu, a na​stęp​nie ob​ra​bia go Szyb​kim Ście​giem. Nie​ste​ty, w tym przy​pad​ku były co naj​mniej dwa po​wo​dy, dla któ​rych nie mo​głem za​dać dzie​się​ciu cio​sów w pięć se​- kund. Po pierw​sze, fa​cet miał na so​bie du​blet, i to nie byle jaki – są​dząc po jego sta​nie, po​cho​dził z for​mal​ne​go wy​po​sa​że​nia ja​kie​goś szlach​ciu​ry. Co praw​da, fi​ku​śne wy​koń​cze​nia i gu​zi​ki ode​rwa​no i sprze​da​no daw​no temu, ale nimi się nie mar​twi​łem – wy​tło​czo​ny wzór wciąż nie​źle się trzy​mał, co ozna​- cza​ło, że ka​ftan był pod​szy​ty i wzmoc​nio​ny weł​ną lub koń​skim wło​siem. W

obu przy​pad​kach ist​nia​ło ry​zy​ko, że szty​let ze​śliź​nie się albo za​trzy​ma. Nie​- wiel​ki pro​blem, je​że​li dys​po​nu​je się wła​ści​wym na​rzę​dziem, na przy​kład mi​- ze​ry​kor​dią czy cien​kim, zwę​żo​nym ostrzem pro​fe​sjo​nal​ne​go za​bój​cy, ale ja go nie mia​łem. Mój szty​let, o sze​ro​kiej klin​dze w kształ​cie li​ścia, dużo le​piej spraw​dzał się w ulicz​nych bój​kach niż pod​czas wy​mie​rza​nia spra​wie​dli​wo​- ści. Po dru​gie, obaj męż​czyź​ni byli No​żow​ni​ka​mi i nie bez ko​ze​ry no​si​li ten przy​do​mek – wy​ma​chi​wa​li sta​lą na co dzień, żeby za​ro​bić na chleb. Je​śli będę się guz​drać przy pierw​szym, dru​gi zdą​ży się od​wró​cić i po​szat​ku​je mnie na ka​wał​ki, za​nim od​sko​czę na od​po​wied​ni dy​stans. Mu​sia​łem dzia​łać ci​cho, a „ci​cho” ozna​cza​ło „szyb​ko”. Śmier​tel​ne pchnię​cie w czu​ły punkt znaj​du​ją​cy się w moim za​się​gu – a trze​ba pa​mię​tać, że ten No​żow​nik prze​wyż​szał mnie o do​bre dwie gło​wy – na przy​kład w mięk​kie miej​sce tuż pod pra​wym uchem. Je​den cios, żeby za​ła​twić spra​wę czy​sto i bły​ska​wicz​nie. I wła​śnie tam go dźgną​łem. No, pra​wie. Nie umiem po​wie​dzieć, czy to ja zdra​dzi​łem się ja​kimś ha​ła​sem, czy po pro​stu na​szło go złe prze​czu​cie – w każ​dym ra​zie No​żow​nik od​wró​cił się do​- kład​nie w chwi​li, gdy wy​pro​wa​dza​łem cios. Nie ura​to​wał go ten ruch, na to było już zde​cy​do​wa​nie za póź​no, ale prze​kre​ślił moje ma​rze​nia o ła​twej ak​- cji. Te​raz zro​bi​ło się nie​chluj​nie. Być może za​wo​do​wy za​bój​ca po​ra​dził​by so​bie le​piej – dźgnął​by de​li​- kwen​ta, zła​pał cia​ło i opu​ścił de​li​kat​nie na zie​mię, jed​no​cze​śnie prze​su​wa​jąc się do na​stęp​ne​go celu. Zna​łem lu​dzi, któ​rzy po​tra​fi​li nie ta​kie rze​czy, i to dys​po​nu​jąc gor​szy​mi środ​ka​mi – wiem, bo wi​dzia​łem na wła​sne oczy. Ale ja nie mia​łem umie​jęt​no​ści za​wo​do​we​go za​bój​cy, a już na pew​no nie po​tra​fi​łem zła​pać upa​da​ją​ce​go fa​ce​ta wyż​sze​go ode mnie o dwie gło​wy. Krót​ko mó​wiąc, po​zwo​li​łem mu par​sk​nąć i zwa​lić się z ło​mo​tem na zie​- mię. Dru​gi No​żow​nik już się od​wra​cał, kie​dy wy​szar​py​wa​łem szty​let z tru​chła jego ko​le​gi. Nie wa​ha​łem się. Z gło​śnym okrzy​kiem – chy​ba po to, żeby nie dać so​bie cza​su na my​śle​nie – sko​czy​łem na​przód, bła​ga​jąc Anio​ły, by moje cia​ło oka​za​ło się szyb​sze od jego mie​cza. Zde​rzy​li​śmy się z jed​no​cze​snym par​sk​nię​ciem, a ja po​czu​łem, jak mój szty​let wcho​dzi w mięk​ką tkan​kę. Wy​cią​gną​łem go i pchną​łem, wy​cią​gną​łem i pchną​łem, i zno​wu, i zno​wu, i zno​wu… Aż w koń​cu zda​łem so​bie spra​wę, że No​żow​ni​ka utrzy​mu​je na no​gach tyl​ko moje ra​mię, choć nie przy​po​mi​na​-

łem so​bie, że​bym go nim oplótł. Zwol​ni​łem uścisk i cof​ną​łem się o krok. Męż​czy​zna ru​nął na zie​mię. Całe szczę​ście, że nie miał na so​bie żad​ne​go pan​ce​rza. Po​chy​li​łem się ni​sko, opie​ra​jąc za​krwa​wio​ną dłoń na ko​la​nie i wy​pu​ści​- łem z ust drżą​cy od​dech. Wszyst​ko mnie bo​la​ło, każ​dy mię​sień cią​żył jak ołów. Anio​ły, ależ by​łem zmę​czo​ny! – No, no, cał​kiem nie​źle – ode​zwał się za mną ja​kiś głos. Ob​ró​ci​łem się na pię​cie z unie​sio​nym szty​le​tem i wście​kłą miną. Bła​gam, my​śla​łem, niech bę​dzie tyl​ko je​den. Z ko​lej​ny​mi dwo​ma nie dam so​bie rady! Pech. Było ich dwóch. Ten duży – a mó​wiąc to, mam na my​śli im​po​nu​ją​cy ob​wód pasa – uniósł szyb​ko ręce. Pierw​sze, co rzu​ci​ło mi się w oczy, to ser​del​ko​wa​te pal​ce i czar​- na, kę​dzie​rza​wa bro​da. – Spo​koj​nie, przy​ja​cie​lu! Przy​szli​śmy tyl​ko po​pa​trzeć. – I może okla​skać przed​sta​wie​nie – do​dał dru​gi. Przy​po​mi​nał szczu​plej​szą wer​sję tego pierw​sze​go – też miał ha​czy​ko​wa​ty nos i ak​cent wyż​szych sfer, ale nie no​sił bro​dy. Bra​cia? Wy​li​czy​łem w my​ślach wszyst​kie miej​sco​we ze​spo​ły za​bój​ców. Ow​szem, sły​sza​łem o dwóch bra​ciach, któ​rzy re​gu​lar​nie pra​co​wa​li na te​re​nie Il​drek​ki – na​zy​wa​li się Ku​ła​ka​mi – ale to na pew​no nie byli oni. Nie że​bym kie​dy​kol​- wiek spo​tkał któ​re​go​kol​wiek z Ku​ła​ków, na​to​miast cała uli​ca ga​da​ła, że Croy Ku​łak pre​fe​ro​wał w pra​cy dłu​gie pe​ru​ki i kry​no​li​ny, a sto​ją​ca przede mną dwój​ka nie gu​sto​wa​ła w po​dob​nych stro​jach. Czy​li nie Ku​ła​cy. W ta​kim ra​zie kto? – Odro​bi​na aplau​zu ni​g​dy nie za​szko​dzi – zgo​dził się po​tęż​niej​szy męż​- czy​zna. Otak​so​wał mnie prze​ni​kli​wym spoj​rze​niem, po czym za​kla​skał i po​- tarł o sie​bie dłoń​mi. – A za​tem ko​lej​nych dwóch z gło​wy, dro​gi Eza​ku. – Istot​nie, sza​la znów prze​chy​la się na na​szą stro​nę – przy​tak​nął wy​so​ki. – Ale tyl​ko odro​bi​nę, przy​ja​cie​lu. Tyl​ko odro​bi​nę. – Sza​la? – rzu​ci​łem, nic nie ro​zu​mie​jąc. Twarz pierw​sze​go męż​czy​zny roz​ja​śnił jesz​cze szer​szy uśmiech. – Sza​la po​ra​chun​ków, oczy​wi​ście. Przyj​rza​łem się uważ​nie nie​zna​jo​mym. Byli ubra​ni po​rząd​nie, na​wet je​śli

no​si​li głów​nie rze​czy uży​wa​ne – stro​je nie​złej ja​ko​ści, któ​re jed​nak raz czy dwa mu​sia​ły tra​fić pod igłę kraw​ca. Wi​docz​ne tu i tam łaty na​szy​to sta​ran​nie, z tka​nin od​po​wia​da​ją​cych ko​lo​rem i de​se​niem ory​gi​nal​nym. Nie​po​ko​iło mnie to, że ni​g​dzie nie wi​dzia​łem bro​ni. Za​tem nie No​żow​ni​cy – a już na pew​no nie lu​dzie Pe​ty​ra, je​że​li dwa tru​- chła le​żą​ce w alej​ce rze​czy​wi​ście sta​no​wi​ły ja​kąś wska​zów​kę. Na​wet na chwi​lę nie spusz​cza​jąc nie​zna​jo​mych z oka, po​chy​li​łem się i wy​tar​łem o ko​szu​lę mar​twe​go No​żow​ni​ka szty​let, a po​tem za​krwa​wio​ną dłoń. Po​ki​wa​li z apro​ba​tą gło​wa​mi. – Wi​dzisz, Ezak? – ode​zwał się szer​szy męż​czy​zna. – Pew​ny sie​bie, a za​- ra​zem ostroż​ny. Jaka szko​da, że nie ma z nami Am​bro​se’a, żeby mógł so​bie po​pa​trzeć. – W cią​gu paru mi​nut zdo​był​by wie​dzę war​tą dwóch ty​go​dni na​uki – zgo​- dził się Ezak. – A sam do​sko​na​le wiesz, że jego Ka​pi​tan wy​ma​ga wie​le pra​cy. – „Pode księ​ży​ca bla​skiem sta​lo​wym, w noc​ne uli​ce wy​ru​szam na łowy” – wy​re​cy​to​wał Ezak. – Nie ina​czej, mój dro​gi. Nie ina​czej. Och. Ak​to​rzy. Roz​luź​ni​łem się i wy​pro​sto​wa​łem. – Cie​szę się, że po​mo​głem wam wy​rów​nać ra​chun​ki – po​wie​dzia​łem, nie wie​dząc, ani na​wet nie chcąc wie​dzieć, o co tak na​praw​dę cho​dzi. Zro​bi​łem dwa kro​ki na​przód. Tyl​ko tego bra​ko​wa​ło, że​bym dał się roz​ko​ja​rzyć pa​rze przy​pad​ko​wych Es​tra​dow​ców. Na moim ra​mie​niu spo​czę​ła pulch​na dłoń. – Stój, przy​ja​cie​lu – ode​zwał się kor​pu​lent​ny męż​czy​zna. – Coś mi mówi, że mo​gli​by​śmy wy​świad​czyć so​bie na​wza​jem przy​słu​gę. Za​trzy​ma​łem się i ob​rzu​ci​łem wy​mow​nym spoj​rze​niem jego rękę. Od razu ścią​gnął ją z mo​je​go ka​fta​na. – Nie po​trze​bu​ję przy​sług – wy​ce​dzi​łem – i żad​nych nie będę wam wy​- świad​czać. – Oczy​wi​ście, oczy​wi​ście. Nic za dar​mo, praw​da? Ale tak so​bie tyl​ko po​- my​śla​łem… – To nie myśl – ucią​łem krót​ko. Mój roz​mów​ca się uśmiech​nął. – Oczy​wi​ście – po​wtó​rzył. – Je​steś za​pra​co​wa​nym czło​wie​kiem, to wi​dać. By​łem już ze czte​ry kro​ki da​lej, kie​dy zno​wu się ode​zwał – tym ra​zem do Eza​ka, choć wy​star​cza​ją​co gło​śno, że​bym go usły​szał:

– Po​wiem ci, mój dro​gi, że od​dał​bym za​ro​bek ca​łe​go wie​czo​ru, żeby zo​- ba​czyć, jak nasz przy​ja​ciel prze​kra​da się przez Bra​mę. Patrz, wy​glą​da, jak​by wy​szedł pro​sto z rzeź​ni. – Szcze​gól​nie że lu​dzie Mo​kre​go Pe​ty​ra prze​trzą​sa​ją wszyst​kie uli​ce stąd aż do Dol​nej Przy​sta​ni – wtrą​cił Ezak, a jego pod​nie​sio​ny głos do​tarł do mnie z ła​two​ścią. – Szko​da, że nie tyl​ko my wi​dzie​li​śmy, jak prze​bie​ga obok tej ta​- wer​ny… Oba​wiam się, że za brzę​czą​cą mo​ne​tę któ​ryś z go​ści może go wy​- dać. – Ra​cja, spo​re ry​zy​ko. Ale co ja tam wiem? Czło​wiek, któ​ry z taką ła​two​- ścią za​ła​twił dwóch zde​spe​ro​wa​nych typ​ków, bez tru​du wy​do​sta​nie się ze Stę​chłych Wód. – Kor​pu​lent​ny męż​czy​zna strze​lił pal​ca​mi. – Całe szczę​ście, że nie za​pro​po​no​wa​łem mu czy​stych ła​chów i nie po​ka​za​łem bez​piecz​nej dro​gi do mia​sta, boby się jesz​cze ob​ra​ził. – Ni​g​dy nie ob​ra​żaj ku​zy​na Kam​ra​ta – po​ra​dził mu Ezak. – Amen, mój dro​gi. Amen. – Pra​wie sły​sza​łem, jak dru​gi ak​tor kiwa te​- atral​nie gło​wą. Zro​bi​łem jesz​cze dwa kro​ki, za​nim się za​trzy​ma​łem. Gdy roz​pro​sto​wa​łem rękę, brud​ne od krwi No​żow​ni​ka pal​ce le​pi​ły mi się do wnę​trza dło​ni. Dru​ga, po​szar​pa​na drza​zga​mi, pul​so​wa​ła bó​lem. Co wię​cej, gdy tyl​ko za​mar​łem, ugię​ły się pode mną ko​la​na. Spodnie mia​łem prze​mo​czo​ne bło​tem i krwią, po​dob​nie zresz​tą jak du​blet i ka​mi​zel​kę. Mógł​bym ro​ze​brać się do ko​szu​li, tyl​ko że jej ple​cy też były po​pla​mio​ne – moją krwią. Nocą, ukry​ty pod pe​le​ry​ną, miał​bym pew​nie szan​sę prze​kraść się obok pa​- tro​lu Ar​cha​nio​łów, ale w tym sta​nie, w świe​tle dnia, przez bra​mę por​to​wą? Za sam wy​gląd wy​lą​do​wał​bym w lo​chu albo skoń​czył jesz​cze go​rzej – nie po​mo​gła​by na​wet pod​ro​bio​na prze​pust​ka. Co wię​cej, nie mo​głem cze​kać do wie​czo​ra, je​śli chcia​łem wy​prze​dzić wie​ści – a przy oka​zji wy​słać lu​dzi na po​szu​ki​wa​nie Dra​pież​nej i Szra​my. Je​śli zaś cho​dzi o sie​pa​czy Pe​ty​ra… cóż, ta per​spek​ty​wa też mnie nie cie​- szy​ła. Od​wró​ci​łem się. Kor​pu​lent​ny ak​tor uda​wał za​sko​czo​ne​go, a jego kom​pan, Ezak, bez​czel​nie się uśmiech​nął. – Świet​nie – po​wie​dzia​łem. – Zdo​bądź​cie mi czy​ste ła​chy i po​każ​cie, któ​- rę​dy do​sta​nę się do mia​sta, a roz​wa​żę wa​szą pro​po​zy​cję. – Zgo​dzisz się pan te​raz albo nie do​sta​niesz nic. Nie ma za​pła​ty, nie ma wy​stę​pu. Spoj​rza​łem zna​czą​co w stro​nę, z któ​rej przy​sze​dłem.

– Je​śli zo​sta​nie​my tu choć odro​bi​nę dłu​żej, wa​szą je​dy​ną pu​blicz​no​ścią będą chłop​cy Pe​ty​ra. Za​bierz​cie mnie stąd i na​peł​nij​cie mój żo​łą​dek, to po​ga​- da​my. – Stoi! – Kę​dzie​rza​wą bro​dę po​dzie​lił na pół sze​ro​ki uśmiech. – „I ta​ke​- śmy szli pode nie​bem, gdzie się gwiaz​dy zło​cą, bo​daj nie​szczę​ścia nie do​pa​- dły nas nocą”. Ak​to​rzy. O Anio​ło​wie, zli​tuj​cie się nad moją du​szą! Kam​ra​ci są wy​jąt​ko​wą zbie​ra​ni​ną. Choć Isi​dor zjed​no​czył nas w mniej wię​cej spój​ną gru​pę le​d​wie dwa wie​ki temu, pod​ziem​ny świat Im​pe​rium za​- czął się kształ​to​wać i de​fi​nio​wać o wie​le wcze​śniej. Każ​dy szwin​del, każ​de na​rzę​dzie, każ​dy cel i każ​dy kry​mi​na​li​sta ma swo​ją na​zwę. I tak jak cie​śla czy ry​bak po​słu​gu​je się w pra​cy żar​go​nem przy​na​leż​nym jego fa​cho​wi, tak my po​ro​zu​mie​wa​my się zło​dziej​ską gwa​rą – rynsz​to​ko​wym ję​zy​kiem, któ​ry po​zwa​la nam za​ła​twiać spra​wy szyb​ko, sku​tecz​nie i dys​kret​nie. Je​że​li pod​- słu​chasz przy​pad​kiem roz​mo​wę o „tur​la​niu lipy”, wiedz, że wo​kół sto​łu krą​- żą tref​ne ko​ści, a kie​dy na uli​cy je​den czło​wiek na​zwie dru​gie​go cwa​nym Ba​- ka​ła​rzem, rób w tył zwrot, za​nim gład​ki​mi słów​ka​mi osku​bią cię z ostat​nie​go ja​strzę​bia. Klien​ci to ofia​ry oszustw, Ku​gla​rze – pro​fe​sjo​nal​ni szu​le​rzy, któ​- rzy na nich że​ru​ją, a Pic​bu​da to ta​wer​na, w któ​rej dzie​lą zy​ski. Ak​to​rzy, czy​li Es​tra​dow​cy, sy​tu​ują się gdzieś po​mię​dzy sło​necz​nym świa​- tem Chle​bo​daw​ców a mrocz​nym kró​le​stwem Kam​ra​tów. Trud​niąc się za​ba​- wia​niem za​rów​no ary​sto​kra​tów, jak i pro​stej ga​wie​dzi, nie two​rzą spój​nej spo​łecz​no​ści: nie miesz​ka​ją pod żad​nym ad​re​sem, nie do​star​cza​ją ni​cze​go na​- ma​cal​ne​go, żyją i pra​cu​ją o dziw​nych po​rach i w dziw​ny spo​sób. Ni​g​dy nie są tymi, któ​rych uda​ją na sce​nie, cza​sem roz​ma​wia​ją w dzi​wacz​nym, nie​zro​- zu​mia​łym ję​zy​ku, po​dob​nym nie​mal do na​szej gwa​ry, a spo​tkać ich moż​na za​rów​no w eli​tar​nych krę​gach, jak i na dnie rynsz​to​ka. Pra​wie każ​dy choć raz w ży​ciu wy​ko​ny​wał ja​kieś fu​chy dla Kam​ra​tów, od pro​stych szwin​dli, ta​kich jak usta​wia​nie gier kar​cia​nych czy upłyn​nia​nie łu​pów (po​dróż​ne tru​py ak​to​- rów z ła​two​ścią prze​wo​żą kra​dzio​ne do​bra z mia​sta do mia​sta, uży​wa​jąc ich jako re​kwi​zy​tów), aż po wy​ma​ga​ją​ce za​an​ga​żo​wa​nia role w „pro​duk​cjach” z ro​dza​ju Pra​wa Bar​nar​da, re​ży​se​ro​wa​nych przez miej​sco​we gan​gi. Jed​no nie ule​ga wąt​pli​wo​ści – ak​to​rzy to nie Kam​ra​ci. Bez wzglę​du na to, jacy są – cza​ru​ją​cy i spryt​ni, wy​ma​ga​ją​cy i sa​mo​lub​ni, za​rad​ni i nie​prze​jed​na​ni – nie moż​na na nich po​le​gać. Mu​sia​łem so​bie o tym nie​ustan​nie przy​po​mi​nać, kie​dy sia​da​łem wśród nich z kub​kiem wzmoc​nio​ne​go mio​du, a póź​niej słu​cha​łem hi​sto​rii kor​pu​-

lent​ne​go męż​czy​zny. – I tak wła​śnie, w wiel​kim skró​cie, przed​sta​wia się na​sza sy​tu​acja – za​- koń​czył. Po​to​czy​łem wzro​kiem po krę​gu twa​rzy, a było ich dwa​na​ście, z cze​go sie​- dem na​le​ża​ło do męż​czyzn, pięć zaś do ko​biet. Z więk​szo​ści moż​na było wy​- czy​tać wy​cze​ki​wa​nie, z nie​któ​rych ostroż​ną obo​jęt​ność, z co naj​mniej dwóch zwąt​pie​nie. Jako ostat​nia spoj​rze​niem za​szczy​ci​ła mnie naj​star​sza ko​bie​ta, któ​ra na ubo​czu ce​ro​wa​ła w sku​pie​niu ko​szu​lę. Ona spra​wia​ła wra​że​nie otwar​cie wro​giej. Z ja​kie​goś po​wo​du wca​le mnie to nie dzi​wi​ło. To było czy​ste sza​leń​stwo. Prze​nio​słem uwa​gę z po​wro​tem na męż​czy​znę, któ​ry ura​czył mnie swo​ją opo​wie​ścią. – No do​brze, ale co ja miał​bym z tym zro​bić? To​bin, po​tęż​niej​szy z dwóch ak​to​rów, na któ​rych na​tkną​łem się w alej​ce, i za​ra​zem li​der tru​py, roz​ło​żył ręce. Znaj​do​wa​li​śmy się na strysz​ku staj​ni – To​- bin po​sta​no​wił ją wy​na​jąć, by za​pew​nić lu​dziom miej​sce do spa​nia i pro​wi​- zo​rycz​ną salę prób. Jako je​dy​ny sie​dzia​łem na krze​śle; otrzy​ma​łem je chy​ba na cześć na​dziei, jaką sobą re​pre​zen​to​wa​łem. Ża​den z ak​to​rów nie miał bla​de​go po​ję​cia, kim je​stem ani czym się zaj​mu​- ję, ja zaś nie za​mie​rza​łem ich wta​jem​ni​czać. Niech my​ślą, że mają do czy​nie​- nia z pierw​szym lep​szym Wy​try​chem – w ten spo​sób oszczę​dzę so​bie wie​lu trud​no​ści i wy​gó​ro​wa​nych ocze​ki​wań. – Wi​dzia​łem, jak się po​ru​szasz, jak mięk​ko sta​wiasz sto​py – od​parł To​bin. – Je​śli nie je​steś Sza​fa​rzem, to sam już nie wiem kim, a z tego, co uda​ło mi się wy​wnio​sko​wać, nie na​le​żysz do stron​ni​ków Mo​kre​go Pe​ty​ra. „Przy​ja​ciel mego wro​ga jest też moim wro​giem, po​staw jed​nak człe​ka na​prze​ciw tego, któ​ry pod​niósł na mnie rękę, a za​praw​dę po​wia​dam”… – Da​ruj so​bie ten mo​no​log czy jak wy to zwie​cie – wsze​dłem mu w sło​wo. – Może i da​łem skosz​to​wać swo​jej sta​li No​żow​ni​kom miej​sco​we​go sze​fa, ale to jesz​cze nie zna​czy, że mam ocho​tę sta​wać w szran​ki z sa​mym Pe​ty​rem. – Mó​wi​łam ci, że pu​ści nas kan​tem – do​le​ciał głos z tyl​nej czę​ści strysz​ku. – Przy​ja​cie​lu, czy ja kie​dy​kol​wiek pro​si​łem, że​byś mie​rzył się z na​szym cie​mięż​cą?! – To​bin zwró​cił się z tym py​ta​niem do ca​łej tru​py, ale na​stęp​ne skie​ro​wał już tyl​ko do Eza​ka: – Czy choć​by to su​ge​ro​wa​łem? – Skąd​że. – No wła​śnie! – za​krzyk​nął, od​wra​ca​jąc się do mnie. – Nic z tych rze​czy,

miły pa​nie. Pro​szę je​dy​nie, abyś w za​mian za na​szą po​moc i szczo​drość go​- ści​ny od​zy​skał przed​miot, któ​ry zo​stał nam nie​słusz​nie, ba! ha​nieb​nie wręcz ode​bra​ny. – Ob​da​rzył mnie uśmie​chem, któ​ry w do​bry wie​czór przy​niósł​by mu ze trzy ja​strzę​bie. – Ot, mar​na wy​mia​na. Na szczo​drość go​ści​ny mo​ich go​spo​da​rzy zło​ży​ły się do​tych​czas mi​ska z wodą, w któ​rej ob​my​łem brud​ne cia​ło i ranę na ple​cach – skoń​czy​ło się na roz​cię​ciu skó​ry – kil​ka lnia​nych ban​da​ży, w mia​rę czy​sta ko​szu​la i płaszcz, a tak​że obiet​ni​ca, że bez​piecz​nie prze​do​sta​nę się do mia​sta. W za​mian moi do​- bro​czyń​cy żą​da​li, abym uszczu​plił do​by​tek Mo​kre​go Pe​ty​ra. Wy​glą​da​ło na to, że Pe​tyr po​sze​rzył za​kres dzia​łal​no​ści: te​raz sie​dział w bran​ży „prze​trzy​my​wa​nia i ubez​pie​cza​nia” pew​nych dóbr, któ​re prze​cho​dzi​ły przez jego ma​ga​zy​ny. Tru​pa To​bi​na wy​lą​do​wa​ła w Stę​chłych Wo​dach za​le​d​- wie przed ty​go​dniem, po po​wro​cie z wy​sta​wie​nia sztu​ki na za​mó​wie​nie ja​- kie​goś moż​no​wład​cy Anio​ły-Ra​czą-Wie​dzieć-Gdzie (oba​wiam się, że nie słu​cha​łem dość uważ​nie). Na nie​szczę​ście dla wę​drow​nych ar​ty​stów więk​- szość ich do​byt​ku, łącz​nie z ku​frem na sce​na​riu​sze, tra​fi​ła w ręce Pe​ty​ra i do tej pory ich nie opu​ści​ła. Re​kwi​zy​ty za​wsze moż​na wy​mie​nić, a ko​stiu​my uszyć z uży​wa​nych za​- słon, ale sce​na​riu​sze… cóż, to zu​peł​nie inna kwe​stia. Tru​pa To​bi​na przez lata zgro​ma​dzi​ła po​kaź​ną ko​lek​cję wie​lu nie​po​wta​rzal​nych prac, czy to na​pi​sa​- nych, czy ku​pio​nych, spla​gia​to​wa​nych lub na​wet skra​dzio​nych – a wszyst​ko na wła​sny uży​tek. Spraw​dzo​na sztu​ka da​wa​ła pra​cę na dłu​gie lata, a uda​ne przed​sta​wie​nie otwie​ra​ło ścież​ki ka​rie​ry, któ​re jesz​cze w ze​szłym se​zo​nie wy​da​wa​ły się nie​do​stęp​ne. Je​śli ak​to​rów moż​na okre​ślić peł​nym kno​wań, nie​spo​koj​nym i bły​sko​tli​wym ser​cem ze​spo​łu, to sztu​ka od​gry​wa rolę du​szy, a ża​den ze​spół nie prze​trwa dłu​go bez swo​jej du​szy. Sęk w tym, że nie mia​łem te​raz cza​su ani środ​ków, by wła​my​wać się do me​li​ny miej​sco​we​go sze​fa i wy​kra​dać ku​fer pe​łen pa​pie​rów – i nie zmie​niał tego na​wet mój oso​bi​sty za​targ z Pe​ty​rem. Nie w sy​tu​acji, kie​dy wie​ści o śmier​ci Le​ni​we​go Oka pę​dzi​ły z Bar​rab do Il​drek​ki na​wet w chwi​li tej roz​- mo​wy. Z dru​giej stro​ny wy​da​wa​ło się oczy​wi​ste, że To​bin nie przyj​mie od​mo​wy, bo miał coś, na czym mi za​le​ża​ło, i do​sko​na​le o tym wie​dział. Wsu​ną​łem so​bie do ust ziar​no ara​mu. Nie śpie​sząc się z od​po​wie​dzią, po​- zwo​li​łem mu spo​cząć pod ję​zy​kiem i uwol​nić soki, któ​re szyb​ko prze​nik​nę​ły do krwi. By​ło​by do​brze zmu​sić ich do wy​sił​ku, my​śla​łem – od​rzu​cić pro​po​- zy​cję, żeby spraw​dzić, czy mają w za​na​drzu ja​kieś inne opcje. Da​łem się po​-

nieść fali spo​ko​ju i wzmo​żo​nej świa​do​mo​ści, któ​ra ogar​nę​ła całe cia​ło. Słu​- cha​łem, jak sto​py ak​to​rów sze​lesz​czą w sia​nie. Aż wresz​cie prze​gry​złem ziar​no i wsta​łem. Moi go​spo​da​rze po​ru​szy​li się od​ru​cho​wo, roz​luź​nia​jąc ota​cza​ją​cy mnie krąg. Tyl​ko To​bin nie cof​nął się ani o cal. – Co​kol​wiek by mó​wić, wła​ma​nie do me​li​ny to nie jest zwy​kła igrasz​ka – stwier​dzi​łem ostroż​nie. – Może to tyl​ko Stę​chłe Wody, ale z Pe​ty​rem trze​ba się tu li​czyć. Nie zo​sta​wi mi z li​to​ści otwar​tych drzwi, a już na pew​no nie po tym, co zro​bi​łem jego lu​dziom. – Na pew​no jed​nak… – za​czął To​bin. – Jesz​cze nie skoń​czy​łem – prze​rwa​łem mu i ro​zej​rza​łem się po strysz​ku, by ścią​gnąć na sie​bie uwa​gę ak​to​rów. – Je​że​li da​cie mi tro​chę cza​su, kil​ka dni, może ty​dzień, od​zy​skam ten ku​fer. – A przy oka​zji do​rwę Pe​ty​ra, o ile wła​ści​wie do​bio​rę ze​spół. – Tym nie​mniej na pew​no nie zro​bię tego te​raz, bez żad​ne​go przy​go​to​wa​nia. To​bin się na​chmu​rzył. – Nie pla​no​wa​li​śmy wy​dłu​żo​ne​go po​by​tu w Stę​chłych Wo​dach. – Ja nie pla​no​wa​łem zmy​wać z sie​bie krwi nie wia​do​mo ilu typ​ków, a już na pew​no nie przy​szło​by mi do gło​wy, że będę mu​siał wku​pić się w ła​ski Es​- tra​dow​ców, żeby wejść do mia​sta – a pro​szę, sta​ło się. Gram tak, jak mi roz​- da​ją, i wam ra​dzę to samo. – Jaką mamy pew​ność, że wró​cisz i speł​nisz na​szą proś​bę? – za​py​tał scep​- tycz​ny głos, któ​ry do​la​ty​wał z tyl​nej czę​ści strysz​ku. Na​wet na chwi​lę nie ode​rwa​łem wzro​ku od swo​je​go roz​mów​cy. – Rów​nie do​brze mo​głeś mnie wy​dać Pe​ty​ro​wi i w za​mian za​żą​dać zwro​- tu wła​sno​ści. Kto wie, może na​wet do​stał​byś coś eks​tra. Ale nie zro​bi​łeś tego. To​bin zmru​żył oczy, po czym ski​nął pra​wie nie​zau​wa​żal​nie gło​wą, jak​by da​wał mi do zro​zu​mie​nia, że ow​szem, roz​wa​żał taką opcję, ale z niej zre​zy​- gno​wał. – Tak by​ło​by naj​ła​twiej, a mimo to wy​bra​łeś roz​wią​za​nie ho​no​ro​we – do​- koń​czy​łem. – Za​ufaj mi, nie za​po​mi​nam o ta​kich ge​stach. Masz moje sło​wo. Star​sza ko​bie​ta ce​ru​ją​ca ko​szu​lę prych​nę​ła. – Sło​wo zło​dzie​ja – wy​mam​ro​ta​ła, na​wet nie pod​no​sząc na mnie oczu. Mia​łem wra​że​nie, że wszy​scy za​mar​li. Bar​dziej to wy​czu​łem, niż zo​ba​- czy​łem, lecz wzrok ak​to​rów na krót​ką chwi​lę po​wę​dro​wał w stro​nę ko​bie​ty. Wziąw​szy głę​bo​ki od​dech, zmu​si​łem się do uśmie​chu.