- Dokumenty5 863
- Odsłony851 902
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań667 644
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Douglas Preston - Gabinet osobliwości
Rozmiar : | 1.5 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Douglas Preston - Gabinet osobliwości.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
DOUGLAS PRESTON LINCOLN CHILD GABINET OSOBLIWOŚCI PRZEŁOŻYŁ ROBERT P. LIPSKI Douglas Preston i Lincoln Child dedykują tę książkę amerykańskim nauczycielom, profesorom i bibliotekarzom, zwłaszcza tym, którzy odmienili ich życie. PODZIĘKOWANIA Lincoln Child chciałby podziękować dr. med. Lee Suckno, dr. med. Bry Benjaminowi, dr. med. Anthony’emu Cifelli oraz dr. med. Traianowi Parvulescu za ich pomoc. Dziękuję także mojej rodzinie, biologicznej i przyszywanej, za miłość i wsparcie. Szczególne podziękowania dla mojej matki, Nancy Child, za specyficzne porady. Douglas Preston pragnie wyrazić podziękowania Christine i Selene za nieocenioną pomoc przy pracy nad tym manuskryptem oraz jak zawsze podziękować Alethei i Isaacowi. Dziękuję również dr. med. Jamesowi Mortimerowi Gibbonsowi juniorowi za konsultację medyczną. Chcielibyśmy podziękować Jonowi Couchowi za pomoc przy wykorzystanych w tej książce szczegółach dotyczących broni palnej. Dziękujemy też Jill Novak za uważną lekturę manuskryptu. Jesteśmy szczególnie wdzięczni dr. med. Normanowi San Agustinowi, nadzwyczajnemu chirurgowi, za jego komentarz dotyczący technik chirurgicznych oraz przejrzenie tego tekstu. No i jak zwykle dziękujemy tym wszystkim, dzięki którym ta książka mogła powstać - a szczególnie Betsy Mitchell, Jaime Levine’owi, Ericowi Simonoffowi i Matthew Snyderowi. Choć w tej książce wykorzystaliśmy istniejące nazwy ulic Manhattanu, zarówno współczesne, jak i z przeszłości, nazwy instytucji publicznych, posterunków policji, rezydencji i innych miejsc wspomnianych na tych stronicach są fikcyjne. W niektórych fragmentach zmieniliśmy też topografię Nowego Jorku zgodnie z potrzebami niniejszej opowieści. CMENTARZYSKO KOŚCI JEDEN
Pee-Wee Boxer z odrazą zlustrował plac budowy. Brygadzista był skończonym łajzą. Załogę stanowili sami nieudacznicy. A co najgorsze, facet obsługujący koparkę nie znał się na swojej robocie. Może trafił tam za sprawą związku albo miał wysoko postawionych przyjaciół, tak czy owak, manipulował maszyną jakby robił to pierwszy raz w życiu. Boxer stał sztywno, z muskularnymi ramionami splecionymi na piersiach, obserwując, jak czerpak koparki wgryza się w stertę cegieł przy starej kamienicy czynszowej. Czerpak napełnił się i nagle znieruchomiał przy wtórze pisku urządzeń hydraulicznych, zaraz jednak znów się poruszył, kołysząc się w tę i z powrotem. Chryste, skąd oni wzięli tych tandeciarzy? Usłyszał za sobą chrzęst i odgłos kroków, a odwróciwszy się, ujrzał podchodzącego ku niemu brygadzistę z umorusaną spoconą twarzą. - Boxer! Co jest, kupiłeś bilety na to przedstawienie czy jak? Boxer przeciągnął muskularne ramiona, udając, że tego nie słyszał. Był jedyną osobą na tej budowie, która znała się na rzeczy i reszta załogi nie przepadała za nim. Boxerowi było to obojętne, lubił własne towarzystwo. Usłyszał zgrzyt, gdy zęby czerpaka wgryzły się w twardą ścianę fundamentu. Dolna warstwa starej budowli była odkryta jak otwarta rana: powyżej asfalt i beton, poniżej cegły, rumosz i znów cegły. A na samym spodzie ziemia. Aby położyć fundament pod apartamentowiec ze stali i szkła, musieli kopać naprawdę głęboko, aż do podłoża skalnego. Zlustrował wzrokiem plac budowy. Nieco dalej w popołudniowym blasku widać było wyraźnie rząd kamienic przy Lower East Side. Niektóre z nich zostały odnowione. Wkrótce renowacja czeka także pozostałe. Gentryfikacja. - Ej, Boxer! Ogłuchłeś? Boxer znów rozluźnił mięśnie, marząc o tym, aby dać brygadziście po pysku. - Rusz no tyłek. To nie widowisko. Nie masz tu na co patrzeć. Brygadzista skinął głową w stronę miejsca pracy Boxera. Nie podszedł jednak bliżej. Tym lepiej dla niego. Boxer rozejrzał się w poszukiwaniu swoich ludzi. Wsypywali właśnie cegły do pojemnika na śmieci, bez wątpienia odsprzedadzą je później jakiemuś zafajdanemu yuppie z okolicy, który był gotów zapłacić po pięć dolców za jedną starą cegłówkę. Ruszył przed siebie na tyle wolno, by dać brygadziście do zrozumienia, iż nigdzie mu się nie spieszy. Nagle rozległ się krzyk. Wizg koparki urwał się jak ucięty nożem. Czerpak wgryzł się w ceglany fundament, odsłaniając znajdujący się za murem ciemny, strzępiasty otwór. Operator koparki wrzucił luz i wyskoczył z kabiny. Brygadzista, marszcząc brwi, podszedł do niego, po czym dwaj mężczyźni zaczęli rozmawiać o czymś z ożywieniem.
- Boxer! - dał się słyszeć głos brygadzisty. - Skoro i tak się obijasz, to mam dla ciebie zadanie. Boxer nieznacznie skręcił, jakby i tak miał udać się w tę stronę, nie dał po sobie poznać, że usłyszał wołanie tamtego, a przez nonszalanckie zachowanie chciał wyrazić pogardę, jaką wzbudzał w nim chudy, opryskliwy brygadzista. Stanął przed nim, gapiąc się w zakurzone robocze buty przełożonego. Małe buty, mały wacek. Powoli uniósł wzrok. - Witaj na świecie, Pee-Wee. Rzuć no na to okiem. Boxer spojrzał na ziejący otwór. - Podaj mi latarkę. - Boxer wyjął karbowaną żółtą latarkę zatkniętą w szlufce spodni i podał brygadziście. Ten zapalił ją. - No proszę, działa - mruknął, kręcąc głową ze zdziwieniem. Nachylił się i zajrzał do otworu. Facet wyglądał jak kretyn, stojąc chwiejnie na palcach na stercie zwalonych cegieł, z głową i torsem wsuniętym w głąb otworu. Powiedział coś, ale jego głos był zbyt stłumiony, aby można go było usłyszeć. Po chwili wychynął z dziury. - Wygląda jak jakiś tunel. - Otarł twarz, rozmazując po niej ciemną smugę kurzu. - I cuchnie tam jak jasny gwint. - A widziałeś tam Tutenchamona? - spytał ktoś. Wszyscy, prócz Boxera, wybuchnęli śmiechem. Kim, u licha, był ten Tutenchamon? - Dam głowę, że nie ma tam nic, co mogłoby zaciekawić jakiegoś archeologa. - Odwrócił się do Boxera. - Pee-Wee, jesteś duży i silny. Chciałbym, żebyś tam zszedł i sprawdził, co jest w środku. Boxer wziął od niego latarkę i nie spojrzawszy nawet na zgromadzonych dokoła robotników, wspiął się na stertę cegieł, by zbliżyć się do otworu wyłupanego w murze przez czerpak koparki. Ukląkł na pogruchotanych cegłach i zajrzał do dziury, przyświecając sobie latarką. Poniżej rozciągał się długi, niski tunel. Zarówno ściany, jak i sufit poprzecinane były mnóstwem pęknięć. Tunel wyglądał, jakby lada chwila miał się zawalić. Zawahał się. - Włazisz do środka czy nie? - warknął brygadzista. Zaraz potem rozległ się inny, drwiący głos. - O czymś takim nie było mowy w moim związkowym kontrakcie. - Rozległ się głośny, rechotliwy śmiech. Boxer wślizgnął się do otworu.
Cegły posypały się po stromiźnie aż na podłogę tunelu. Boxer na wpół ześlizgnął się, na poły zeskoczył w dół, wzbijając tumany kurzu. Podniósł się powoli i wyprostował, kierując promień latarki przed siebie. Światło, z uwagi na wirujący w powietrzu kurz, nie dotarło daleko. Od środka to miejsce wydawało się jeszcze mroczniejsze. Odczekał, aż jego oczy przyzwyczają się do ciemności, a kurz opadnie. Z góry dochodził go, na szczęście mocno stłumiony, śmiech i gwar głosów. Postąpił kilka kroków naprzód, świecąc latarką z boku na bok. Z sufitu zwieszały się nitkowate stalaktyty, w nozdrza uderzył go podmuch cuchnącego powietrza. Ten fetor to zapewne woń zdechłych szczurów. Tunel wydawał się pusty, jeśli nie liczyć kilku bryłek węgla. Po obu stronach znajdowały się liczne, łukowato sklepione nisze, mierzące około metra średnicy i około półtora metra wysokości, każda z nich została dość prymitywnie zamurowana. Ściany lśniły wilgocią słychać też było nieustanny odgłos kapiących kropel. W tunelu, do którego nie dochodziły żadne dźwięki z zewnątrz, zrobiło się nagle bardzo cicho. Zrobił jeszcze jeden krok naprzód, wodząc promieniem latarki wzdłuż ścian i sufitu. Pajęczyna pęknięć wydawała się tu jeszcze bardziej rozległa, a z łukowatego sklepienia wystawały kawałki kamieni. Cofnął się ostrożnie, ponownie kierując wzrok ku zamurowanym niszom w ścianach po obu stronach. Podszedł do najbliższej. Jedna z cegieł musiała wypaść niedawno, inne wyglądały na obluzowane. Zastanawiał się, co mogło znajdować się wewnątrz tych nisz. Kolejny tunel? Coś, co celowo starano się ukryć? Poświecił w głąb szczeliny po brakującej cegle, ale światło nie zdołało rozproszyć panującej wewnątrz ciemności. Skierował promień ku dołowi i ponownie wytężył wzrok. Coś tam było. Coś, co przypominało talerz. Porcelanę. Cofnął się o krok, w zatęchłym powietrzu zaczęły mu łzawić oczy. Ciekawość walczyła w nim z bliżej niesprecyzowanym niepokojem. Wewnątrz na pewno coś było. To coś mogło byś stare i cenne. W przeciwnym razie, po co ktoś zadałby sobie tyle trudu, aby zamurować tę wnękę? Przypomniał mu się pewien facet, który podczas wyburzania starej kamienicy znalazł cały woreczek srebrnych dolarówek. Były rzadkie, warte dobrych parę tysięcy. Kupił sobie za to nowiutką kosiarkę do trawy. Jeśli za tymi cegłami było coś cennego, zatrzyma to dla siebie, a inni niech mu naskoczą.
Postawił kołnierz, naciągnął podkoszulek tak, by osłonić nim usta i nos, po czym sięgnął w głąb otworu, wsuwając do niego rękę, w której trzymał latarkę, a następnie, choć z wielkim wahaniem, głowę i ramiona, aby lepiej się przyjrzeć temu, co się tam znajdowało. Przez chwilę trwał w absolutnym bezruchu jak sparaliżowany. Zaraz potem odruchowo targnął głową do tyłu, uderzając potylicą w górną warstwę cegieł. Upuścił latarkę do wnętrza niszy i cofnął się chwiejnie, tym razem ocierając się o mur czołem, zatoczył się jak pijany i rąbnął o ścianę. Osunął się na podłogę, wydając z siebie cichy, zdławiony krzyk. Przez moment dokoła panowała niezmącona cisza. Pył wzbił się w górę, a powyżej widać było płynące z zewnątrz słabe światło. Owionął go podmuch powietrza przesyconego odrażającą wonią. Przełykając ślinę, podźwignął się na nogi i ruszył w stronę światła, zaczął piąć się po stercie cegieł, ciężko osunął się w dół, twarz miał całą brudną i zakurzoną lecz niezmordowanie kierował się ku wyjściu, podciągając się w górę obiema dłońmi. I nagle znalazł się na zewnątrz, sturlał się po zwałowisku cegieł i ciężko wylądował twarzą do ziemi, oszołomiony i bez tchu. Jak przez mgłę słyszał rozlegający się wokoło śmiech, który jednak ucichł, gdy tylko zdołał się odwrócić. Natychmiast ktoś podbiegł do niego, czyjeś ręce pomogły mu wstać, zasypano go dziesiątkami pytań. - Chryste Panie, co ci się stało? - Jest ranny - powiedział ktoś. - Spójrzcie, cały jest we krwi. - Cofnij się - rzekł ktoś inny. Boxer próbował zaczerpnąć tchu i uspokoić serce, które tłukło mu się w piersi jak oszalałe. - Nie ruszajcie go. Wezwę karetkę. - Czyżby tunel się zawalił? Gwar głosów nie cichł ani na chwilę. Gdy wreszcie Boxer zakasłał i zdołał usiąść, zebrani wokół niego robotnicy natychmiast umilkli. - Kości - wychrypiał. - Kości? Co chcesz przez to powiedzieć? Jakie kości? - Gada jak potłuczony. Boxer poczuł, że w jego głowie zaczyna się przejaśniać. Rozejrzał się dokoła, czując spływające po twarzy strużki gorącej krwi. - Czaszki, kości. Całe sterty. Są ich dziesiątki. A potem zrobiło mu się słabo i znów się położył, skąpany w jasnych promieniach słońca.
DWA Nora Kelly wyjrzała przez okno swego gabinetu na trzecim piętrze, lustrując wzrokiem miedziane dachy nowojorskiego Muzeum Historii Naturalnej, kopuły, minarety, wieżyczki ozdobione gargulcami i ciężkie od liści korony drzew w Central Parku. Jej spojrzenie padło w końcu na rząd odległych budynków przy Piątej Alei, zwarty, nieprzerwany mur, posępny i prosty niczym monolit albo wał niezdobytej twierdzy, mieniący się złociście w promieniach jesiennego słońca. Ten piękny widok nie sprawił jej jednak przyjemności. Zbliżała się pora spotkania. Zaczęła tłumić w sobie narastający gniew, ale zmitygowała się. Ten gniew będzie jej potrzebny. Przez ostatnie półtora roku budżet naukowy pozostawał zamrożony. W tym czasie liczba wiceprezesów muzeum wzrosła z trzech do dwunastu, z których każdy zarabiał dwieście tysięcy rocznie. Wydział public relations zmienił się z małej, sennej grupki byłych dziennikarzy w dział młodych, modnie ubranych siks nie mających zielonego pojęcia o archeologii ani o naukach ścisłych. Górne szczeble zarządu muzeum, niegdyś obsadzone przez naukowców i wykładowców, przejęli prawnicy i mecenasi. Gdzie się tylko dało, w muzeum urządzono gabinety dla większych lub mniejszych fisz. Każde zarobione pieniądze szły do kieszeni mecenasów, aby napędzać niekończący się proces pozyskiwania dalszych pieniędzy i pomnażania stanowisk kierowniczych w obłędnym cyklu biurokratyzacji muzeum. Nora była świadkiem tych wszystkich przemian, lecz powtarżała sobie, że to wciąż było to samo nowojorskie muzeum, największe muzeum historii naturalnej na świecie. Dopisało jej szczęście, że dostała tę robotę. Po fiasku jej ostatnich przedsięwzięć, osobliwej wyprawy archeologicznej do Utah, którą poprowadziła i niespodziewanym zamknięciu projektu planowanego Muzeum Lloyda, potrzebowała tej pracy, aby stanąć na nogi. Tym razem - mówiła sobie - rozegra to na chłodno, zintegruje się z systemem. Odwróciła się od okna i rozejrzała po gabinecie. Zintegruje się z systemem czy nie, ale bez dalszych dotacji nie zdoła dokończyć swoich badań dotyczących więzi między Indianami Anasazi i Aztekami. Co ważniejsze, potrzebowała starannej analizy spektrograficznej izotopem węgla C 14 sześćdziesięciu sześciu próbek przywiezionych zeszłego lata z południowego Utah. To koszt rzędu osiemnastu tysięcy dolarów, ale musiała zdobyć te cholerne dane, jeśli miała kiedykolwiek dokończyć swoją pracę. Poprosi o te pieniądze właśnie teraz, reszta będzie musiała poczekać. Już czas. Wstała i wyszła z gabinetu, po wąskich schodach wspięła się na elegancko urządzone czwarte piętro muzeum. Przystanęła przed gabinetem wiceprezesa, by poprawić
swój szary kostium. Oto, co ludzie rozumieli najlepiej. Ciuchy szyte na miarę i pewne spojrzenie. Przyjęła obojętny wyraz twarzy i uchyliwszy drzwi, zajrzała do gabinetu. Sekretarka wyszła na lunch. Nora śmiało weszła do środka i zatrzymała się przed drzwiami wewnętrznego gabinetu; serce waliło jej jak młot. Musiała zdobyć te pieniądze; nie wyjdzie stąd, póki ich nie dostanie. Zebrała się w sobie, uśmiechnęła i zapukała. Sztuczka polegała na tym, aby pomimo uprzejmości zachować nieustępliwość. - Proszę - rozległ się silny, zdecydowany głos. Narożny gabinet tonął w promieniach porannego słońca. Pierwszy wiceprezes, Roger Brisbane III, siedział za lśniącym, bauhausowskim biurkiem. Nora widziała zdjęcia tego miejsca z czasów, gdy jeszcze należało do tajemniczego doktora Frocka. Wówczas był to rzeczywiście prawdziwy gabinet kustosza, zakurzony i zagracony, pełen skamielin i ksiąg, ze starymi, wiktoriańskimi fotelami, włóczniami Masajów i wypchaną krową morską. Teraz to miejsce wyglądało jak poczekalnia u ortodonty. O tym, że był to jednak gabinet, mogła świadczyć jedynie nieduża, zamknięta na klucz, przeszklona gablota stojąca na biurku Brisbane’a, zawierająca kilkanaście przepięknych klejnotów, zarówno oszlifowanych, jak i nie, skrzących się i migoczących na aksamicie. Tajemnicą poliszynela było, że Brisbane zawsze pragnął zostać gemmologiem, ale pragmatyczny ojciec zmusił go, by poszedł na studia prawnicze. Nora miała nadzieję, że to prawda, może przynajmniej będzie mógł zrozumieć znaczenie badań naukowych. Próbowała uśmiechać się najszczerzej, jak potrafiła. Brisbane wyglądał na wyniosłego i pewnego siebie. Twarz miał gładką zimną i różową jak wnętrze konchy, był starannie ogolony, zadbany i pachniał drogą wodą kolońską. Falujące brązowe włosy, gęste i błyszczące, miał trochę przydługie. - Pani doktor Kelly - rzekł Brisbane, ukazując garnitur śnieżnobiałych zębów. - Proszę czuć się jak u siebie. Nora zajęła miejsce na chromowano-drewniano-skórzanej konstrukcji udającej krzesło. Było piekielnie niewygodne i skrzypiało przy każdym poruszeniu. Młody wiceprezes odchylił się do tyłu przy wtórze szelestu samodziału i splótł dłonie za głową. Mankiety koszuli miał sztywne i śnieżnobiałe, węzeł jedwabnego, angielskiego krawata nienagannie zadzierzgnięty pod szyją. Przyjrzawszy się uważniej wiceprezesowi, Nora zaczęła zastanawiać się, czy miał nałożony makijaż, zwłaszcza w okolicy oczu, aby zatuszować parę drobnych zmarszczek. Boże, jej przeczucia się potwierdziły. A jednak to prawda. Odwróciła wzrok, uświadomiwszy sobie, że zbyt nachalnie mu się przygląda. - Co słychać w składzie kości i szmat? - spytał Brisbane.
- Doskonale. Naprawdę. Ale jest coś, o czym chciałam z panem pomówić. - W porządku. Ja też chciałem z panią porozmawiać. - Panie Brisbane - zaczęła pospiesznie Nora. - Ja... Brisbane przerwał jej, unosząc prawą rękę. - Noro, wiem, po co tu pani przyszła. Potrzebuje pani pieniędzy. - Zgadza się. Brisbane pokiwał głową z wyrozumiałością. - Nie może pani dokończyć badań z uwagi na zamrożony budżet. - Zgadza się - powtórzyła Nora, zaskoczona, ale czujna. - To prawdziwe zrządzenie losu, że udało się zdobyć dotację Murchisona na badania w Utah, ale nie zdołam dokończyć pracy bez serii analiz i datowania izotopem węgla C 14. Porządne dane to fundament, na którym osadza się całą reszta. - Usiłowała zachować miły, acz posłuszny ton, jakby postanowiła zatańczyć tak, jak Brisbane jej zagra. Brisbane znów pokiwał głową, przymrużył oczy i zaczął kręcić się z fotelem z boku na bok. Nora wbrew sobie poczuła przypływ nadziei. Nie spodziewała się zrozumienia ze strony przełożonego. Chyba jednak się uda. - O jakiej sumie mówimy? - spytał Brisbane. - Dysponując kwotą osiemnastu tysięcy dolarów, mogłabym na Uniwersytecie Michigan dokonać datowania wszystkich sześćdziesięciu sześciu próbek, bo tylko tam mają najlepszy na świecie spektrometr laboratoryjny do datowania izotopem węgla C 14. - Osiemnaście tysięcy dolarów. Sześćdziesiąt sześć próbek. - Zgadza się. Nie proszę o stałą podwyżkę budżetu, tylko o jednorazowy grant. - Osiemnaście tysięcy dolarów - powtórzył wolno Brisbane, jakby się namyślał. - Gdy się nad tym zastanowić, ta kwota nie wydaje się wcale wielka, prawda, pani doktor Kelly? - Nie. - Właściwie to bardzo mała kwota. - Nieporównywalna z naukowymi rezultatami, jakie dzięki niej uzyskamy. - Osiemnaście tysięcy. Cóż za zbieg okoliczności. - Zbieg okoliczności? - Nora poczuła nagły niepokój. - Tak się składa, że o taką właśnie kwotę zamierzam zmniejszyć pani przyszłoroczny budżet. - Obetnie pan mój budżet? Brisbane skinął głową. - Dziesięcioprocentowe cięcia w całym zarządzie. I we wszystkich wydziałach naukowych.
Nora zaczęła się nagle trząść i zacisnęła dłonie na chromowanych podłokietnikach krzesła. Już miała coś powiedzieć, ale wspomniawszy obietnicę, jaką sobie złożyła, w ostatniej chwili ugryzła się w język. - Koszty nowych sal dinozaurów okazały się wyższe od przewidywanych. Dlatego właśnie cieszę się, że pani zdaniem to niewielka, żeby nie powiedzieć, nic nie znacząca kwota - ciągnął wiceprezes. - Panie Brisbane - powiedziała Nora, starannie modulując głos i kontrolując oddech. - Jeżeli obetnie mi pan budżet, nie będę mogła dokończyć moich badań. - Będzie pani musiała. Badania naukowe to tylko drobna cząstka tego, czym się tu zajmujemy, pani doktor. Naszym zadaniem jest urządzać wystawy, ekspozycje, otwierać nowe sale i oferować ludziom rozrywkę. - Ale przecież podstawowe badania naukowe to krew, która daje życie i napędza to muzeum - rzuciła Nora z przejęciem. - Bez nauki to byłoby jedynie puste show. Brisbane podniósł się z fotela, obszedł biurko i stanął przed szklaną gablotą. Wyjął pęk kluczy i wsunął klucz do zamka. - Widziała pani kiedyś szmaragd Tev Mirabi? - Że co? Brisbane otworzył gablotę i wyciągnął smukłą dłoń w stronę pięknego szmaragdu wielkości jajka drozda. Wyjął go z aksamitnego łoża i ujął dwoma palcami - kciukiem i wskazującym. - Szmaragd Tev Mirabi. Bez skazy. Jako gemmolog z zamiłowania powiadam pani, że szmaragdy tej wielkości nigdy nie są bez skazy. Z wyjątkiem tego jednego. - Uniósł klejnot do oka, które widziane przez szmaragd było powiększone i zniekształcone. Po chwili opuścił rękę. - Proszę spojrzeć. Nora znów stłumiła w sobie irytację. Wzięła od Brisbane’a szmaragd. - Ostrożnie. Proszę nie upuścić. Szmaragdy są kruche - dodał. Nora przez chwilę obracała klejnot w palcach. - Śmiało. Przez szmaragd świat wygląda inaczej. Spojrzała przez klejnot i zobaczyła zniekształcony świat, w który poruszała się wielka, zielona istota, pękata jak meduza - Brisbane. - To bardzo ciekawe. Tyle tylko, że, panie Brisbane... - Bez skazy. - Nie ulega wątpliwości. Jednak rozmawiamy tu o czymś innym.
- Jak pani sądzi, ile jest wart ten szmaragd? Milion? Pięć milionów? Dziesięć? To unikat. Gdybyśmy go sprzedali, wszystkie nasze kłopoty poszłyby w niepamięć. - Zachichotał, po czym znów uniósł szmaragd do oka. Gałka oczna widziana przez zielony kamień napęczniała, sprawiała wrażenie wilgotnej i ciemnej. - Ale rzecz jasna nie możemy tego zrobić. - Przykro mi, ale nie rozumiem. Brisbane uśmiechnął się słabo. - Pani i cała reszta naukowców. Wszyscy zapominacie o jednym - tu naprawdę liczy się show. Dajmy na to - ten szmaragd. Z naukowego punktu widzenia nie ma w nim nic, czego nie można byłoby znaleźć w szmaragdzie sto razy mniejszym od tego. Tyle tylko, że ludzie nie chcą oglądać jakiegokolwiek starego szmaragdu, chcą zobaczyć największy szmaragd. Show, pani doktor, widowisko, oto krew, która daje życie temu muzeum. Według pani, jak długo mogłaby pani prowadzić swoje cenne badania, gdyby ludzie przestali tu przychodzić, przestali się interesować i przestali dawać nam pieniądze. Potrzebne są ekspozycje - oszałamiające zbiory - wielkie meteoryty, dinozaury, planetaria, złoto, ptaki dodo i olbrzymie szmaragdy, bo to one przyciągają tu ludzi. To one zwracają uwagę zwiedzających. Pani praca nie podpada pod tę kategorię. - Ale moja praca jest ciekawa. Brisbane rozłożył szeroko ręce. - Moja droga, wszyscy, którzy tu pracują, uważają, że ich badania są wyjątkowo ciekawe i zajmujące. Słowa „moja droga” były kroplą która przepełniła czarę. Nora poderwała się z krzesła z ustami zbielałymi z wściekłości. - Nie powinnam tu siedzieć, wyjaśniając panu, jak ważna jest moja praca. Badania te pomogą określić, kiedy wpływy Azteków dotarły na południowy zachód i odmieniły kulturę Indian Anasazi. Dzięki temu dowiemy się... - Gdyby pani wykopywała szczątki dinozaurów, sprawa przedstawiałaby się inaczej. Oto kwintesencja działania. I wiążą się z nią spore pieniądze. Sęk w tym, pani doktor, że prócz pani nikogo nie interesują sterty starych skorup. - Prawda jest taka, że to pan jest niespełnionym naukowcem - odparowała Nora stanowczo. - Tylko gra pan rolę biurokraty, ale szczerze mówiąc, mocno pan z tym przesadza. Gdy tylko te słowa padły z jej ust, Nora zorientowała się, że powiedziała za dużo. Oblicze Brisbane’a na krótką chwilę zastygło w bezruchu. Zaraz jednak wykwitł na nim wystudiowany uśmieszek. Wyjął z kieszonki na piersi chustkę do nosa. Zaczął metodycznie, wolno i z przejęciem przecierać nią szmaragd. Następnie odłożył klejnot na miejsce, zamknął
drzwiczki i zajął się czyszczeniem szklanych ścianek gabloty powolnymi, uważnymi ruchami. Wreszcie przemówił: - Proszę się tak nie ekscytować. To usztywnia arterie i jest szkodliwe dla zdrowia. - Nie chciałam tego powiedzieć, przepraszam, ale nie mogę dopuścić, aby dotknęły mnie te cięcia. Brisbane odezwał się przyjaznym tonem. - Powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Jeżeli chodzi o kustoszów, którzy nie godzą się na planowane cięcia albo nie umieją sobie z nimi poradzić, nie ma sprawy - z przyjemnością zrobię to za nich - mówiąc to, już się nie uśmiechał. Nora zamknęła drzwi do zewnętrznego biura i stanęła w korytarzu; w głowie miała mętlik. Poprzysięgła sobie, że nie wyjdzie stamtąd bez dodatkowych funduszy, a w rezultacie jeszcze na tym straciła. Czy powinna pójść do Collopy’ego, dyrektora muzeum? To był surowy człowiek, srogi i nieprzystępny, takie posunięcie z pewnością wkurzyłoby Brisbane’a. Już raz powiedziała o kilka słów za dużo. Gdyby spróbowała obejść decyzję Brisbane’a, mogłoby się to skoczyć zwolnieniem jej z pracy. A co jak co, nie mogła stracić tej posady. W przeciwnym razie mogłaby już zacząć myśleć o zmianie zawodu. Może udałoby się jej znaleźć potrzebne pieniądze gdzieś indziej, wykombinować skądś dotację. Poza tym za pół roku znów będzie ustalany budżet. Grunt to nie tracić nadziei. Powoli zeszła po schodach na trzecie piętro. Przystanęła w korytarzu, zdziwiona, że drzwi do jej gabinetu były otwarte na oścież. Zajrzała do środka. Przy oknie, w miejscu gdzie stała przed niespełna kwadransem, ujrzała bardzo dziwnie wyglądającego mężczyznę przeglądającego pracę monograficzną. Miał na sobie czarny, prosty garnitur, w którym wyglądał jak pracownik firmy pogrzebowej. Jego skóra była bardzo blada, bielsza niż u jakiegokolwiek człowieka, którego miała okazję spotkać. Włosy blond były tak jasne, że wydawały się prawie białe, a smukłe, długie palce przewracające stronice monografii wyglądały jak wyciosane z kości słoniowej. - Proszę wybaczyć, ale czy mogłabym dowiedzieć się, co pan robi w moim gabinecie? - spytała Nora. - To ciekawe - wymamrotał mężczyzna, przewracając kolejną stronę. - Słucham? Uniósł do góry monografię Geochronologię Jaskini Sandii, odwracając książkę w jej stronę.
- To niesłychane, że jedyne wyraźne punkty Folsoma odkryto powyżej poziomu Sandii. Wielce sugestywne, nie uważa pani? - zapytał z łagodnym, miękkim akcentem arystokratycznego południowca. Nora poczuła, że zaskoczenie przeradza się w jej wnętrzu w gniew, była wściekła, że ktoś śmiał wtargnąć do jej gabinetu. Mężczyzna podszedł do regału, odłożył monografię na półkę i zaczął przyglądać się innym woluminom, muskając delikatnymi, precyzyjnymi ruchami palca wskazującego grzbiety ksiąg. - Ach - mruknął, wyciągając kolejną monografię. - Widzę, że ktoś ośmielił się podważyć wyniki badań Monte Verde. Nora postąpiła naprzód, wyszarpnęła mu z ręki monografię i odstawiła na miejsce. - Jestem obecnie bardzo zajęta, jeśli chce pan umówić się na rozmowę, proszę o kontakt telefoniczny. Wychodząc, niech pan zamknie za sobą drzwi. Odwróciła się do niego plecami, czekając, aż wyjdzie. Dziesięć procent. Pokręciła głową z niedowierzaniem. Jak miała sobie z tym poradzić? Mężczyzna nie wyszedł jednak. Miast tego, znów usłyszała jego aksamitny głos. - Chciałbym pomówić z panią już teraz, jeśli nie ma pani nic przeciw temu. Czy mógłbym zająć pani kilka minut, pani doktor Kelly i przedstawić, na czym polega mój mały problem? Odwróciła się. Mężczyzna wyciągnął rękę. Trzymał w niej małą zbrązowiałą czaszkę. TRZY Nora przeniosła wzrok z czaszki na twarz swego gościa. - Kim pan jest? Dopiero teraz, gdy przyjrzała mu się baczniej, zwróciła uwagę na bladość jego niebieskich oczu i szlachetność rysów. Ze swą białą skórą i klasycznymi rysami oblicza wyglądał jak wykuty z marmuru posąg. Przybysz wykonał szarmancki gest, coś pomiędzy dworskim ukłonem a skinieniem głowy. - Agent specjalny Pendergast, Federalne Biuro Śledcze. Nora poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. Czyżby tej nadal reperkusje feralnej wyprawy do Utah? Tylko tego jej brakowało. - Ma pan odznakę? - spytała znużonym głosem. - Jakiś dowód tożsamości?
Mężczyzna uśmiechnął się pobłażliwie i wyjąwszy z kieszeni marynarki portfel, otworzył go. Nora pochyliła głowę, aby przyjrzeć się legitymacji. Wyglądała całkiem jak prawdziwa, a przez ostatnie półtora roku Nora widziała ich wiele. - W porządku, w porządku, wierzę panu, agencie specjalny... - Znów spuściła wzrok, ale mężczyzna właśnie chował legitymację do kieszeni. - Pendergast - dokończył za nią. I jakby czytając w jej myślach, dodał: - Nawiasem mówiąc, to nie ma nic wspólnego z wydarzeniami w Utah. To całkiem inna sprawa. Znów na niego spojrzała. Ubrany na czarno-biało dziwak nie przypominał federalnych, z którymi zetknęła się na zachodzie. Wyglądał niesamowicie, wręcz ekscentrycznie. W jego beznamiętnej twarzy było coś nieomal wzruszającego. Ponownie przeniosła wzrok na czaszkę. - Nie jestem antropofizjologiem - powiedziała pospiesznie. - Kości to nie moja działka. W odpowiedzi Pendergast po prostu podał jej czerep. Sięgnęła po niego, zaciekawiona trochę wbrew sobie i zaczęła wolno, acz metodycznie obracać go w dłoniach. - Nie wątpię, że FBI ma własnych ekspertów, którzy mogliby pomóc w takiej sprawie? Agent FBI tylko się uśmiechnął, po czym podszedł do drzwi i zamknąwszy je, przekręcił zasuwkę. Następnie zbliżył się do biurka i zdjąwszy słuchawkę telefonu z widełek, odłożył ją delikatnie na blat. - Czy możemy pomówić otwarcie? Tak aby nikt nam nie przeszkadzał? - Jasne. Jak pan sobie życzy. - Nora wiedziała, że w jej głosie dało się wyczuć ekscytację i wściekało ją to. Nigdy jeszcze nie spotkała kogoś równie pewnego siebie. Mężczyzna osunął się na drewniane krzesło po drugiej stronie biurka, zakładając nogę na nogę. - Niezależnie od tego, czym się pani zajmuje, pragnąłbym usłyszeć pani opinię na temat tej czaszki. Westchnęła. Czy powinna rozmawiać z tym człowiekiem? Co by o tym powiedziano w muzeum? Jak zostałoby to przyjęte? Na pewno ucieszono by się, że ktoś spośród pracowników został poproszony przez FBI o fachową konsultację. Może to był ten rodzaj reklamy, o jaką chodziło Brisbane’owi. Znów przyjrzała się czaszce. - Cóż, na początek powiedziałabym, że to dziecko wiodło dość smutne życie. Pendergast złączył dłonie czubkami palców i uniósł jedną brew w pytającym geście.
- Brak zamknięcia szwów na czaszce świadczy, że mamy do czynienia z nastolatkiem - ciągnęła. - Drugi trzonowiec dopiero co się wyrżnął. Co wskazuje, że on lub ona musiał mieć około trzynastu lat, z tolerancją roku albo dwóch w górę lub w dół. Sądząc po smukłości wałów nadoczodołowych, powiedziałabym, że była to kobieta. Zęby w fatalnym stanie, nie były z pewnością leczone. To sugeruje w najgorszym razie poważne zaniedbania. Dwa pierścienie na szkliwie wskazują na zatrzymany wzrost, spowodowany zapewne dwoma okresami głodu lub poważnej choroby. Czaszka jest ewidentnie stara, choć stan uzębienia wskazuje na okres historyczny, w przeciwieństwie do prehistorycznego. U okazów prehistorycznych nie dałoby się zauważyć tak wyraźnych oznak próchnicy, poza tym właścicielka czerepu należała raczej do rasy białej, nie była rdzenną Amerykanką. Powiedziałabym, że czaszka ma od siedemdziesięciu pięciu do stu lat. Rzecz jasna to tylko czyste przypuszczenia. Wszystko zależy od tego, gdzie ją znaleziono i w jakich warunkach. Może warto byłoby przeprowadzić datowanie metodą izotopu węgla C 14. Na to mimowolne wspomnienie niedawnego spotkania w jednej chwili zamilkła. Pendergast czekał. Nora odniosła dziwne wrażenie, że spodziewał się po niej czegoś więcej. Czując, że znów ogarniają rozdrażnienie, podeszła do okna, by przyjrzeć się czaszce w jasnym świetle porannego słońca. I nagle, gdy tak patrzyła, zimny dreszcz przeszedł jej po plecach. - Co się stało? - spytał ostro Pendergast, natychmiast wychwytując zmianę w jej zachowaniu i podrywając się z krzesła miękkim, niemal kocim ruchem. - Te słabo widoczne rysy u podstawy kości potylicznej... Sięgnęła po lupę, którą zawsze nosiła na szyi i przyłożyła ją do oka. Odwracając czerep górą do dołu, obejrzała go uważnie. - Proszę mówić dalej. - To ślady od noża. Zupełnie, jakby ktoś usuwał tkanki. - Jakie tkanki? Poczuła pewnego rodzaju ulgę, gdy uświadomiła sobie, o co chodziło. - To ślady, jakie pozostawia skalpel po dokonaniu sekcji zwłok. To dziecko poddano autopsji. Niniejsze ślady powstały podczas odsłaniania górnej części rdzenia kręgowego lub być może rdzenia przedłużonego. - Odłożyła czaszkę na biurko. - Jestem archeologiem, panie Pendergast. Powinien pan zwrócić się z prośbą o poradę do innego eksperta. Mamy u nas antropofizjologa, doktora Weidenreicha.
Pendergast wziął z biurka czaszkę i umieścił ją w plastykowej, zamykanej torebce. Po chwili z wprawą doświadczonego iluzjonisty ukrył torebkę w jednej z obszernych kieszeni swego garnituru. - Chodziło mi właśnie o pani ekspertyzę jako archeologa. A teraz - ciągnął nieprzerwanie, odkładając słuchawkę na widełki i odblokowując zasuwkę przy drzwiach - chciałbym, aby wybrała się pani ze mną do śródmieścia. - Do śródmieścia? To znaczy do pańskiego macierzystego biura? Pendergast pokręcił głową. Nora zawahała się. - Nie mogę opuścić muzeum. Mam sporo pracy. - To nie potrwa długo, pani doktor. A czas nagli. - O co właściwie w tym wszystkim chodzi? Ale agent już wyszedł z jej gabinetu i szybkim, bezszelestnym krokiem kierował się w głąb korytarza. Podążyła za nim, nie mając innej alternatywy, by pokonawszy kolejne poziomy schodów, mijając sale z ekspozycjami ptaków świata, Afryki oraz ssaków z plejstocenu, dotrzeć w końcu do przestronnej, rozbrzmiewającej silnym echem Wielkiej Rotundy. - Całkiem dobrze zna pan muzeum - powiedziała, z trudem dotrzymując mu kroku. - Owszem. W chwilę potem znaleźli się za wielkimi spiżowymi drzwiami i zeszli po marmurowych schodach na podjazd przed muzeum. Agent Pendergast zatrzymał się u ich podstawy i odwrócił się, skąpany w promieniach jesiennego słońca. Jego oczy wydawały się teraz białe, z lekką tylko domieszką koloru. Gdy się poruszył, Nora, obserwując go, odniosła wrażenie, że to szczupłe ciało opięte czarnym garniturem kryje w sobie olbrzymią siłę. - Czy zna pani nowojorską ustawę o ochronie miejsc o historycznym i archeologicznym znaczeniu? - Oczywiście. Zgodnie z tym prawem w mieście zabroniono prac wykopaliskowych lub budowlanych w miejscach mogących mieć jakiekolwiek znaczenie archeologiczne do czasu,: gdy wszystkie wartościowe przedmioty lub szczątki zostaną wydobyte, a całe znalezisko należycie udokumentowane. - W dolnej części Manhattanu odkryto całkiem interesujące znalezisko. Będzie pani archeologiem nadzorującym owo odkrycie. - Ja? Ale ja nie mam ani doświadczenia, ani tym bardziej uprawnień... - Bez obawy, pani doktor. Sądzę, że nie będzie pani długo pełnić tej funkcji. Pokręciła głową.
- Ale dlaczego właśnie ja? - Bo ma pani doświadczenie, jeżeli chodzi o tego typu... ee... znaleziska. - A co tam właściwie odkryto? - Kostnicę. - Spojrzała na niego. - Już czas - powiedział, wskazując na stojącego przy chodniku z uruchomionym silnikiem rolls-royce’a silver wraitha rocznik 59. - Musimy ruszać. Pani pierwsza. Proszę wsiadać. CZTERY Nora z niepewną miną wysiadła z rolls-royce’a. Nie przywykła do takich sytuacji. Pendergast zamknął za nią drzwiczki, zdając się patrzeć zgoła obojętnie na luksusową limuzynę zaparkowaną wśród kurzu i zgiełku przy placu budowy. Przeszli przez ulicę i przystanęli obok wysokiego parkanu z drucianej siatki. Za ogrodzeniem, w popołudniowym blasku wznosiły się szkielety fundamentów szeregu starych budynków. Wokół stały wywrotki pełne cegieł. Przy chodniku parkowały dwa radiowozy. Nora dostrzegła mundurowych stojących przy otworze w ceglanym murze. Opodal zebrała się grupka biznesmenów w garniturach. Plac budowy otaczały zapuszczone rudery łypiące na nich pozbawionymi szyb oknami. - Grupa Moegen-Fairhaven wznosi w tym miejscu sześćdziesięcioczteropiętrowy apartamentowiec - rzekł Pendergast. - Wczoraj około czwartej robotnicy przebili się przez ten ceglany mur. Jeden z nich odnalazł wewnątrz podziemnego przejścia czaszkę, którą pani pokazałem. A także kości, całe mnóstwo kości. Nora spojrzała we wskazanym kierunku. - Co się tu wcześniej znajdowało? - spytała. - Szereg kamienic zbudowanych w końcu lat dziewięćdziesiątych XIX wieku. Tunel wszelako wydaje się pochodzić z wcześniejszego okresu. Nora zauważyła, że koparka gruntownie odsłoniła podziemne przejście. Stare umocnienie znajdowało się poniżej dziewiętnastowiecznej podstawy, a widniejąca w nim dziura z całą pewnością stanowiła fragment wcześniejszej struktury. Z boku wznosił się stos starych, częściowo nadpalonych i przegniłych belek. Kiedy zaczęli iść wzdłuż ogrodzenia, Pendergast nachylił się w jej stronę. - Obawiam się, że nasza wizyta może być dość problematyczna i mamy niewiele czasu. Stanowisko zmieniło się niepokojąco w ciągu ostatnich kilku godzin. Moegen- Fairhaven to jedno z najbardziej rzutkich przedsiębiorstw budowlanych w mieście. I mają
nieliche plecy. Czy zauważyła pani, że nie ma tuj przedstawicieli prasy? Policję wezwano po cichu. Skierował ją w stronę zablokowanej łańcuchem bramy strzeżonej przez gliniarza, przy którego pasie zwieszały się kajdanki, krótkofalówka, pałka, pistolet i zapasowy magazynek z amunicją. Rzeczy te ważyły dość sporo, obciążając pas i podkreślając zwieszający się nad nim opasły kałdun opięty niebieską koszulą. Pendergast zatrzymał się przy bramie. - Proszę stąd iść - rzekł policjant. - Nie ma tu nic do oglądania. - Wręcz przeciwnie. - Pendergast uśmiechnął się i pokazał mu swoją legitymację. Gliniarz nachylił się, mrużąc lekko oczy. Następnie spojrzał na agenta i przez chwilę wodził wzrokiem między jego twarzą a zdjęciem w legitymacji. - FBI? - Podciągnął pas przy wtórze metalicznego brzęku. - Tak tu jest napisane. - Pendergast schował legitymację. - Kto jest z panem? - To pani archeolog. Przysłano ją, aby zbadała to stanowisko. - Archeolog? Chwileczkę. Policjant przeszedł przez plac, by przystanąć obok grupki gliniarzy. Zamienił z nimi kilka słów, wreszcie od grupki odłączył się jeden z policjantów. Jego śladem podążył mężczyzna w brązowym garniturze. Był niski, krępy, znad opiętego kołnierzyka wylewały się wałeczki tłuszczu. Stawiał kroki zbyt duże jak na jego krótkie, grube nogi, przez co zdawał się podskakiwać i kołysać niemal tanecznym rytmem. - Co to ma znaczyć, u licha? - wychrypiał, podchodząc do bramy i zwracając się do nowo przybyłego policjanta. - Nic nie mówiliście o żadnym FBI. Nora zauważyła, że nowy policjant miał na naramiennikach złote dystynkcje kapitańskie. Miał również rzedniejące włosy, ziemistą cerę i wąskie, czarne oczy. Był niemal tak samo gruby jak facet w brązowym garniturze. Kapitan spojrzał na Pendergasta. - Czy mogę zobaczyć pańską legitymację? Głos miał wysoki, cichy i spięty. Pendergast ponownie otworzył portfel. Kapitan wziął go do ręki, obejrzał i oddał agentowi przez bramę. - Pan wybaczy, panie Pendergast, ale jurysdykcja FBI tu nie sięga, zwłaszcza jurysdykcja nowoorleańskiej filii biura. Zna pan procedury. - Kapitanie...? - Custer.
- Kapitanie Custer, przyjechałem tu z Norą Kelly z nowojorskiego Muzeum Historii Naturalnej, której zlecono inspekcję stanowiska archeologicznego. Gdyby zatem zechciał pan teraz wpuścić nas... - To plac budowy - wtrącił mężczyzna w brązowym garniturze. - Jeśli jeszcze pan tego nie zauważył, usiłujemy postawić tu budynek. Był już facet, który obejrzał te kości. Chryste Panie, tracimy 40 tysięcy dolarów dziennie, a teraz jeszcze zwala się nam na głowę FBI. - A pan to kto? - Pendergast zwrócił się uprzejmym tonem do mężczyzny. Tamten zaczął strzelać oczami na lewo i prawo. - Ed Shenk. - Ach, panie Shenk. - W ustach Pendergasta te słowa zabrzmiały co najmniej obraźliwie. - Jaki jest pański związek z firmą Moegen-Fairhaven? - Jestem kierownikiem budowy. Pendergast skinął głową. - Oczywiście. Miło mi pana poznać, panie Shenk. - I natychmiast odwrócił się do kapitana, całkowicie ignorując Shenka. - A teraz, kapitanie Custer - ciągnął tym samym uprzejmym tonem - mam rozumieć, że nie zechce pan otworzyć tej bramy i pozwolić, abyśmy wypełniali nasze obowiązki? - To bardzo ważny projekt dla Grupy Moegen-Fairhaven i dla tej dzielnicy. Prace posuwały się wolniej, niż zakładano. Fairhaven osobiście zjawił się na tej budowie. Ostatnią rzeczą jakiej mogliby sobie życzyć szefowie firmy, jest dalsze opóźnienie. Nic mi nie wiadomo o zaangażowaniu FBI w tę sprawę i nie mam pojęcia, czego miałby to szukać archeolog... - Przerwał. Pendergast wyjął komórkę. - Do kogo pan dzwoni? - rzucił ostro Custer. Pendergast milczał, na jego wargach wciąż błąkał się lekki uśmieszek. Jego palce z niezwykłą szybkością przemknęły po małych klawiszach. Kapitan spojrzał na Shenka, po czym znów odwrócił wzrok. - Sally? - rzekł do telefonu Pendergast. - Tu agent Pendergast. Mogę mówić z komisarzem Rockerem? - Proszę posłuchać... - zaczął kapitan. - Tak, bardzo proszę, Sally. Jesteś nieoceniona. - Może moglibyśmy porozmawiać o tym w środku. - Szczęknęły klucze. Kapitan Custer zaczął otwierać bramę. - Byłbym zobowiązany, gdybyś jednak zechciała mu prze szkodzić, powiedz mu, że bardzo chciałbym z nim mówić. - Panie Pendergast, to nie będzie konieczne - rzekł Cu ster. Brama uchyliła się lekko.
- Sally? Zadzwonię później - powiedział Pendergas i zamknął klapkę telefonu. Przeszedł przez bramę, Nora uczyniła to samo. Nie zatrzy mując się, agent bez słowa skierował się przez plac budów w stronę otworu w ceglanym murze. Pozostali, zaskoczeni, po spieszyli za nim. - Panie Pendergast, musi pan zrozumieć... - zawołał ka pitan, z trudem dotrzymując mu kroku. Shenk szedł za nimi wściekły jak osa. Potknął się, zaklął i pomaszerował dalej. Gdy zbliżyli się do otworu, Nora dostrzegła płynące ze środka słabe światło, a potem silny błysk. Przerwa i kolejny błysk. Ktoś robił zdjęcia. - Panie Pendergast... - zawołał kapitan Custer. Ale szczupły agent federalny już wspinał się na stertę cegieł. Pozostali zatrzymali się u jej podstawy, dysząc ciężko. Nora ruszyła za Pendergastem, który zniknął już w ciemnym otworze. Przystanęła przy zniszczonym murze i zajrzała do środka. - Zapraszam - rzekł łagodnym tonem agent Pendergast. Zsunęła się na dół po stercie zwalonych cegieł, by zatrzymać się na wilgotnym podłożu. Znów błysnął flesz. Mężczyzna w białym kitlu nachylał się, by obejrzeć coś, co znajdowało się w niedużej, łukowato sklepionej niszy. Fotograf stał przy sąsiedniej niszy z aparatem 4x5 zaopatrzonym w dwa flesze. Mężczyzna w kitlu wyprostował się i spojrzał na nich poprzez chmurę kurzu. Miał gęste, siwe włosy, które w połączeniu z okrągłymi okularami w czarnych oprawkach nadawały mu wygląd starego, bolszewickiego rewolucjonisty. - Kim jesteście, u diabła, że tak tu wchodzicie? - ryknął, a jego głos odbił się echem od ścian korytarza. - Przecież mówiłem, że nie wolno mi przeszkadzać. - FBI - warknął Pendergast. Jego głos zmienił się, był teraz oschły, surowy, zasadniczy. Przy wtórze trzasku skóry otworzył portfelik i podsunął swoją legitymację pod sam nos mężczyzny w kitlu. - Ach, tak - mężczyzna spuścił z tonu. - Rozumiem. Nora powiodła wzrokiem po ich twarzach, zaskoczona niezwykłą zdolnością Pendergasta błyskawicznego „prześwietlania” ludzi, z którymi się stykał, a następnie umiejętnego manipulowania nimi w zależności od tego, jak reagowali na jego osobę. - Czy mógłbym prosić panów o opuszczenie tego miejsca, podczas gdy ja i moja koleżanka, doktor Kelly, dokonamy oględzin? - Proszę posłuchać, ja tu pracuję... jeszcze nie skończyłem. - Dotykał pan czegoś? - To zabrzmiało jak groźba. - Nie... właściwie nie. Naturalnie poprzekładałem niektóre kości... - Przekładał pan jakieś kości?
- Zważywszy na to, że moim zadaniem było określenie przyczyny zgonu... - Przekładał pan jakieś kości? - Pendergast wyjął cienki bloczek i złote pióro z kieszonki marynarki, po czym zapisał coś, kręcąc głową z dezaprobatą. - Pańska godność, doktorze? - Van Bronek. - Zapiszę to sobie do protokołu. A teraz, Van Bronek, byłbym zobowiązany, gdybyście pozwolili nam robić swoje. - Tak jest. Pendergast patrzył, jak koroner i fotograf mozolnie wygramolili się z tunelu. Następnie odwrócił się do Nory. - Stanowisko należy do pani - rzucił niemal szeptem. - Mamy godzinę, może mniej, tak więc proszę się spieszyć. - Spieszyć się? Z czym? - spytała z paniką w głosie Nora. - Co mam robić? Ja nigdy... - Posiada pani przeszkolenie w sprawach, w których ja jestem laikiem. Proszę obejrzeć stanowisko. Chcę wiedzieć, co się tu stało. Proszę pomóc mi to zrozumieć. - W godzinę? Nie mam żadnych narzędzi, niczego, w co mogłabym zapakować próbki... - I tak omal nie przybyliśmy za późno. Zauważyła pani tego kapitana z pobliskiego posterunku? Jak powiedziałem, Moegen-Fairhaven pociągnęli za wiele sznurków. To będzie nasza jedyna szansa. Potrzebuję jak najwięcej informacji w jak najkrótszym czasie. To wyjątkowo ważne. - Podał jej pióro i bloczek, po czym wyjął z kieszeni płaszcza dwie małe ołówkowe latarki i jedną z nich wręczył Norze. Nora zapaliła latarkę. Pomimo niedużych rozmiarów świeciła bardzo mocno. Nora rozejrzała się dokoła, po raz pierwszy orientując się w otoczeniu. Było tu chłodno i cicho. Przez otwór w murze wpadały wirujące w świetle drobiny kurzu. W powietrzu czuć było woń rozkładu, osobliwą mieszankę pleśni, starego mięsa i zgnilizny. Mimo to wzięła głęboki oddech, usiłując zebrać się w sobie. Archeologia bazowała na powolnym, metodycznym działaniu. Tu, gdzie czas płynął jak szalony, nie bardzo wiedziała, od czego powinna zacząć. Zawahała się przez chwilę. Wreszcie zaczęła szkicować rozkład tunelu. Miał około dwóch i pół kilometra długości, trzech metrów wysokości w najwyższym punkcie łukowatego sklepienia i z obu stron był zamurowany cegłami. W sklepieniu widać było liczne pęknięcia. Warstwa pyłu pokrywającego podłogę niedawno została naruszona, bardziej niż można by to
wytłumaczyć obecnością jednego tylko koronera. Nora zastanawiała się, ilu robotników i policjantów odwiedziło w ostatnich godzinach to miejsce. Wzdłuż obu ścian ciągnęły się rzędy nisz. Było ich w sumie pół tuzina z każdej strony. Nora przeszła po wilgotnym podłożu, w dalszym ciągu szkicując i usiłując oszacować rozmiary całego tunelu. Nisze także musiano kiedyś zamurować, ale cegły zostały teraz usunięte i stały w stosach obok każdej z wnęk. Gdy poświeciła kolejno do każdej z nisz, ujrzała dokładnie to samo - bezładną plątaninę czaszek i kości, strzępy odzieży, fragmenty starych tkanek oraz resztki chrząstek i włosów. Obejrzała się przez ramię. Na drugim końcu tunelu Pendergast także coś sprawdzał, jego profil rysował się ostro w strudze światła, bystre oczy strzelały na lewo i prawo. Nagle agent ukląkł, wpatrując się z uwagą nie w kości, lecz posadzkę i podnosząc coś z ziemi. Dokończywszy obchód, Nora odwróciła się, by baczniej przyjrzeć się pierwszej wnęce. Uklękła przed nią i pospiesznie zlustrowała wzrokiem, usiłując ogarnąć doczesne szczątki i dzielnie ignorując odór. W tej niszy znajdowały się trzy czaszki. Czerepy nie były połączone z rdzeniem kręgowym, zostały zdekapitowane, ale klatki piersiowe pozostały nietknięte, zaś kości nóg, niektóre zgięte, także były z sobą połączone. Kilka kręgów sprawiało wrażenie uszkodzonych w niezwykły sposób, były rozcięte, jakby w celu odsłonięcia rdzenia. Opodal leżał zmierzwiony pęk włosów. Krótkich. Chłopięcych. Najwidoczniej ciała poćwiartowano, a następnie umieszczono w tej wnęce. To wydawało się logiczne, zważywszy na rozmiary niszy. Trudno byłoby ukryć całe ciało w tym niedużym pomieszczeniu, ale ciało porąbane na kawałki... Przełknęła ślinę i przyjrzała się odzieży. Wszystko wskazywało, że wrzucono tu poszczególne elementy ubioru należące do kilku różnych osób. Wyciągnęła rękę, zatrzymała ją pod wpływem typowego dla archeologa impulsu, zaraz jednak przypomniała sobie, co powiedział Pendergast. Ostrożnie zaczęła wyjmować odzież i kości, układając w myślach listę rzeczy znajdujących się w niszy. Trzy czaszki, trzy pary butów, trzy nienaruszone klatki piersiowe, liczne kręgi i połączone z sobą kości krótkie. Tylko na jednym czerepie dostrzegła ślady zbliżone do tych, które widziała na czaszce pokazanej jej przez Pendergasta. Mimo to wiele kręgów zostało otwartych w taki sam sposób od pierwszego kręgu lędźwiowego aż do kości krzyżowej. Kontynuowała liczenie. Trzy pary spodni, guziki, grzebień, fragmenty chrząstek i wyschniętego ciała, sześć zestawów kości nóg, trzy pary butów. „Gdybym tylko miała torebki na próbki” - pomyślała. Wyciągnęła pukiel włosów z całego pęku wciąż przytwierdzonego do fragmentu skalpu i włożyła do kieszeni. To było szaleństwo, nie znosiła
pracować bez odpowiedniego wyposażenia. Cały jej zawodowy instynkt buntował się przeciwko tak pospiesznej, nieostrożnej pracy. Skupiła swą uwagę na ubraniach. Rzeczy były proste, zgrzeb ne, skromne i piekielnie brudne. Materiał przegnił, lecz tak jak kości nie nosił oznak nadgryzienia przez szczury. Sięgnęła po lupę, włożyła ją do oka i wnikliwie przyjrzała się wybranej części garderoby. Mnóstwo wszy, rzecz jasna martwych. Dostrzegła dziury, zapewne powstałe w wyniku długotrwałego noszenia, ubranie było wielokrotnie łatane. Buty zaś znoszone, główki gwoździ w podeszwach niektórych z nich starły się całkowicie. Sięgnęła do kieszeni spodni wyjętych z niszy - grzebyk, kawałek szpagatu. Przejrzała inne kieszenie - nic. W trzecich znalazła monetę. Wyjęła ją materiał kieszeni rozszedł się jej pod palcami. To była duża amerykańska centówka wybita w 1877 roku. Wrzuciła wszystko pospiesznie do swojej kieszeni. Podeszła do kolejnej wnęki i ponownie, najszybciej jak potrafiła, posortowała i zapamiętała znajdujące się tam rzeczy. Wynik był podobny - trzy czaszki, trzy rozczłonkowane ciała i trzy pary ubrań. Zajrzała do kieszeni spodni - zgięta spinka i jeszcze dwie centówki wybite w latach 1880 i 1872. Przeniosła wzrok na kości - znów te dziwne ślady na kręgach. Przyjrzała się im uważniej. Kręg lędźwiowy, zawsze tylko lędźwiowy, został bardzo starannie otwarty - z niemal chirurgiczną precyzją - a następnie rozszczepiony. Wsunęła jeden z nich do kieszeni. Przeszła w głąb tunelu, przepatrując kolejne nisze i zapisując swoje spostrzeżenia w notesie Pendergasta. W każdej wnęce znajdowały się po trzy ciała. Każde z nich zostało w identyczny sposób poćwiartowane - na wysokości szyi, ramion i bioder. U kilku czaszek zauważyła takie same ślady sekcji jak na czerepie, który pokazał jej agent FBI. Wszystkie szkielety nosiły oznaki poważnych uszkodzeń kręgosłupa na wysokości odcinka lędźwiowo- krzyżowego. Z pobieżnej obserwacji wielkości i stanu czaszek mogła wywnioskować, że ofiary miały od trzynastu do dwudziestu lat i byli to zarówno mężczyźni, jak i kobiety, choć tych pierwszych było nieco więcej. Zastanawiała się, co odkrył koroner. Dowie się tego później. Będzie jeszcze na to czas. Dwanaście nisz, po trzy ciała w każdej... Wszystko precyzyjnie poukładane, z niespotykaną pieczołowitością. Przystanęła obok przedostatniej wnęki. Nagle cofnęła się na sam środek tunelu, rozpaczliwie starając się nie myśleć o implikacjach tego, co miała właśnie przed sobą, aby skoncentrować się wyłącznie na suchych faktach. Na każdym stanowisku archeologicznym ważne było, aby badacz miał choćby chwilę, by się uspokoić, wyciszyć, stłumić odzywający się w nim głos intelektu i po prostu chłonąć atmosferę danego miejsca.
Rozejrzała się dokoła, próbując zapomnieć o upływającym czasie i odegnać od siebie rozmaite sugestie czy przypuszczenia. Podziemny tunel pochodzący sprzed 1890 roku, starannie zamurowane nisze, ciała i odzież trzydziestu sześciorga młodych mężczyzn i kobiet. Po co to wszystko? Czemu miało służyć to miejsce? Spojrzała na Pendergasta. W dalszym ciągu pracował przy drugim końcu tunelu, oglądając zamurowaną ścianę i wydłubując scyzorykiem kawałki zaprawy ze szczelin między cegłami. Wróciła do przedostatniej niszy, starannie odnotowując ułożenie każdej kości, każdej części garderoby. Dwie pary spodni, w kieszeniach pusto. Sukienka, brudna, podarta, nędzna. Poświęciła jej nieco więcej uwagi. To była sukienka dziewczynki, drobnej, szczupłej, niskiego wzrostu. Sięgnęła po leżącą opodal zbrązowiałą czaszkę. Czerep kobiety, a raczej nastolatki - szesnasto-, może siedemnastoletniej. Ogarnęła ją fala zgrozy - tuż pod czaszką walały się skłębione włosy, długie, złote loki wciąż przewiązane różową wstążką. Obejrzała czaszkę - zęby, jak w innych przypadkach, w fatalnym stanie. Szesnaście lat, a już miała zaawansowaną próchnicę. Wstążka była jedwabna, znacznie lepszej jakości niż sukienka; na pewno stanowiła jej największy skarb. Ten przebłysk człowieczeństwa, świadomość, że miała do czynienia ze szczątkami istoty ludzkiej, sprawiły, że na moment musiała przerwać badanie. Gdy sięgnęła do kieszeni, pod jej palcami coś zaszeleściło. Jakiś papier. Obmacała sukienkę skrupulatnie, by stwierdzić, że tajemniczy kawałek papieru nie znajdował się w kieszonce, lecz został zaszyty w podszewce spódnicy. Zaczęła wyciągać sukienkę z niszy. - Znalazła pani coś ciekawego, doktor Kelly? Usłyszawszy głos koronera, drgnęła mimowolnie. Van Bronek. Ton jego głosu zmienił się. Brzmiał teraz arogancko. Mężczyzna stanął nad nią. Rozejrzała się dokoła. Była tak przejęta, że nie usłyszała, jak do niej podszedł. Pendergast stał u wejścia do tunelu, dyskutując zawzięcie z kilkoma postaciami w mundurach, zaglądającymi przez otwór do podziemnego przejścia. - Jeżeli tylko uznałby pan taką rzecz za ciekawą - odparła. - Wiem, że nie współpracuje pani z biurem koronera, zatem musi być pani ekspertem FBI. Nora zaczerwieniła się. - Nie jestem doktorem nauk medycznych, tylko archeologiem. Brwi doktora Van Brocka uniosły się, a na jego ustach wykwitł ironiczny uśmiech. Miał małe, doskonale uformowane wargi, które wyglądały, jakby wyszły spod pędzla któregoś z renesansowych mistrzów. Błyszczały, gdy mężczyzna wypowiadał kolejne słowa.
- Ach. Nie jest pani doktorem nauk medycznych. Chyba opacznie zrozumiałem pani kolegę. Archeolog. Jak miło. Nie miała godziny ani nawet trzydziestu minut. Włożyła sukienkę z powrotem do wnęki, upychając ją w zakurzonej szczelinie w głębi niszy. - A pan odkrył coś ciekawego, doktorze? - spytała spokojnym, opanowanym tonem, choć nie przyszło jej to łatwo. - Przyślę pani mój raport - odparł. - Choć wątpię, by cokolwiek pani z niego zrozumiała. Zawodowy żargon i w ogóle, rozumie pani. - Uśmiechnął się, ale uśmiech ten nie był ani trochę przyjazny. - Jeszcze tu nie skończyłam - powiedziała. - Kiedy skończę, z przyjemnością z panem porozmawiam. - Ruszyła w stronę ostatniej wnęki. - Będzie pani mogła kontynuować swoje badania, kiedy usunę stąd ludzkie szczątki. - Nie zabierze pan stąd niczego, dopóki tego dokładnie nie obejrzę. - Niech pani powie to im. - Wskazał ręką za siebie. - Nie wiem, skąd wzięło się pani przypuszczenie, że jest to stanowisko archeologiczne. Na szczęście już to skorygowaliśmy. Sprawa została wyjaśniona. Nora ujrzała grupkę policjantów ześlizgujących się do tunelu z ciężkimi skrzynkami na materiały dowodowe w dłoniach. Wkrótce wnętrze podziemnego korytarza wypełniła kakofonia przekleństw, stęknięć, chrząknięć i podniesionych głosów. Pendergasta nigdzie nie było widać. Na końcu do tunelu zeszli Ed Shenk i kapitan Custer. Custer zobaczył Norę i podszedł do niej ostrożnie, omijając leżące na podłodze cegły. Towarzyszyło mu dwóch poruczników. - Pani doktor, dostaliśmy rozkazy z komendy głównej - powiedział przyspieszonym, wysokim głosem. - Może pani powiedzieć swemu szefowi, że popełnił fatalną omyłkę. Jest to co prawda niecodzienne miejsce zbrodni, ale nie ma ono żadnego znaczenia dla współczesnej policji, a w szczególności dla FBI. To miejsce ma ponad sto lat. „A poza tym trzeba tu postawić nowy budynek” - pomyślała Nora, przenosząc wzrok na Shenka. - Nie wiem, kto panią wynajął, ale na tym kończy się pani udział w tej sprawie. Zabieramy szczątki do biura koronera. Reszta rzeczy, a jest ich raczej niewiele, zostanie dokładnie opisana i spakowana razem. Gliniarze bezceremonialnie upuszczali ciężkie pojemniki na wilgotne podłoże i wnętrze tunelu przepełniły głuche łupnięcia. Koroner zaczął wydobywać kości z nisz dłońmi w gumowych rękawiczkach i umieszczać je w pojemnikach, odrzucając odzież i rzeczy
osobiste na bok. Wśród tumanów pyłu rozbrzmiały głosy. W półmroku pojawiły się promienie światła. To policjanci, jeden po drugim, zapalali latarki. Na jej oczach stanowisko ulegało bezpowrotnemu niszczeniu. - Czy moi ludzie mogą panią wyprowadzić? - spytał z przesadną kurtuazją kapitan Custer. - Sama sobie poradzę - odparła Nora. Światło słoneczne oślepiło ją na kilka chwil. Zakasłała, zaczerpnęła świeżego powietrza i rozejrzała się dokoła. Rolls wciąż parkował na ulicy przy bramie. Przy samochodzie stał Pendergast. Czekał na nią. Wyszła za bramę. Agent stał z głową odwróconą od słońca i lekko przymkniętymi powiekami. W świetle dziennym jego skóra wydawała się równie blada i przezroczysta jak alabaster. - Ten kapitan miał rację, prawda? - spytała. - Pańska jurysdykcja tutaj nie sięga. Powoli opuścił głowę, na jego twarzy malował się posępny wyraz. Kipiący w niej gniew nagle wyparował. Agent wyjął z kieszeni jedwabną chustkę i otarł nią czoło. Niemal na jej oczach jego oblicze ponownie nabrało wcześniejszego, nieodgadnionego wyrazu. Po chwili odezwał się: - Bywają takie sytuacje, że nie ma czasu na typowe działania proceduralne. Gdybym zaczekał do jutra, tego stanowiska już by nie było. Widzi pani, jak szybko i sprawnie działa grupa Moegen-Fairhaven. Gdyby to stanowisko uznano za miejsce o szczególnym znaczeniu archeologicznym, musiano by przerwać budowę na wiele tygodni. Rzecz jasna oni nie mogli do tego dopuścić. - Ale przecież to miejsce ma szczególne znaczenie archeologiczne! - Oczywiście. - Pendergast skinął głową. - Niestety ta bitwa jest już przegrana, doktor Kelly. I w gruncie rzeczy spodziewałem się, że tak się stanie. Jakby w odpowiedzi, na placu budowy ożył z warkotem silnik wielkiej, żółtej koparki. Z przyczep i ciężarówek zaczęli wyłaniać się robotnicy. Policjanci ze skrzynkami jeden po drugim wyłaniali się z tunelu i umieszczali pojemniki w karetce. Koparka zadygotała, po czym kołysząc się, ruszyła wolno w stronę jamy, czerpak uniósł się w górę, z żelaznych zębów osypywały się grudy ziemi. - Co pani tam znalazła? - spytał Pendergast. Zawahała się. Czy powinna powiedzieć mu o kartce zaszytej pod podszewką sukienki? Zapewne to nic wielkiego, a poza tym sukienka i tak już przepadła. Wyrwała plik pospiesznie zapisanych stronic z bloczka i podała agentowi.