a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Elizabeth Adler - Tylko nic nie mów, proszę

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Elizabeth Adler - Tylko nic nie mów, proszę.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 25 osób, 52 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 364 stron)

Adler Elizabeth Tylko nic nie mów, proszę Spokojne samotne życie Fen Dexter na idyllicznym kalifornijskim wybrzeżu zostaje zakłócone pewnej burzowej nocy. Do drzwi puka obcy mężczyzna. Na czole ma krew, a w ręce nóż... „Proszę się nie bać” – uspokaja. Miał wypadek, nie może się dostać do szpitala, bo szaleje sztorm… Mimo tak niecodziennych okoliczności od pierwszej chwili między Fen a nieznajomym zaczyna iskrzyć. Ale rano mężczyzna znika. A Fen dowiaduje się od swojej siostrzenicy lekarki, że zeszłej nocy do szpitala przywieziono dziewczynę zaatakowaną brutalnie nożem przez seryjnego zabójcę. I że jej nowy znajomy też był w szpitalu…

Prolog Było zimowe popołudnie, nadciągały burzowe chmury. Czekał właśnie w czarnym range roverze, stojącym w najciemniejszym kącie restauracyjnego parkingu, kiedy znowu poczuł ten ból. Ucisk w piersi i zawrót głowy, choć trwało to tylko kilka sekund. Pierwszy raz poczuł się tak, kiedy podniósł ten stolik, żeby ustawić go w bardziej widocznym miejscu. Głupiec; powinien był wiedzieć lepiej. Musiał naderwać sobie jakiś mięsień w barku i teraz się to na nim mściło, akurat kiedy powinien być w najlepszej formie. Ale zaraz rozjaśniło mu się w głowie, a ból minął. Zapomniał o nim i skupił się na czekającym go zadaniu. Parking był niemal pusty; stało tylko kilka samochodów, które – wiedział o tym – należały do pracowników kuchni. Klienci zawsze parkowali od frontu. Kafejka należała do popularnej w Kalifornii sieci; była tuż przy autostradzie nr 1, na południe od San Francisco. Wiedział dokładnie, o której dziewczyna kończy pracę; wiedział, jak wybiega wtedy przez drzwi dla personelu, roześmiana, z ulgą, że wreszcie może to zrobić, czasami razem z innymi, ale najczęściej sama. Wiedział, że jeździ dziesięcioletnim chevroletem blazerem, który często się psuje i nie jest ubezpieczony, i zawsze stoi w tym samym miejscu na tyłach, żeby żaden wścibski policjant, który wpadnie do kafejki na kawę i naleśniki z podrabianym syropem klonowym, nie zwrócił na niego uwagi i nie zaczął zadawać pytań na temat tego złomu.

Wiedział też dokładnie, gdzie mieszka. A nawet, jak wygląda jej mała kawalerka. Był w środku; bez trudu sforsował tani zamek, kiedy wyszła do pracy, rozejrzał się po mieszkaniu, dotykał jej rzeczy, sprawdził małą łazienkę i plastykowy stelaż z plastykową zasłonką, która musiała się lepić do jej nagiego ciała, kiedy brała prysznic. Przesunął językiem po jej szczoteczce do zębów, powąchał majtki, które leżały na podłodze wraz z resztą ubrań, dokładnie tam, gdzie je zostawiła poprzedniego wieczoru. Położył się na nieposłanym łóżku, z głową na jej poduszce, zaskoczony, że pościel jest czysta. Nie była brudną dziewczyną, tylko trochę niechlujną, niedbałą i lekkomyślną. Wybrał ją na swoją ofiarę kiedy wszedł do kafejki a ona spojrzała mu w oczy, gotowa poflirtować trochę z klientem w nadziei na dobry napiwek, choć napiwki, jakie zwykle dostawała, były zapewne niewielkie. Podobała mu się jej czysta świeża skóra, policzki zaróżowione od biegania do kuchni i z powrotem. Pracowała ciężko i była chętna. Na imię miała Elaine. Tak było napisane na plakietce przypiętej do jej bluzki. Była dość ładna, żeby się kwalifikować. Kiedyś nawet do niej zagadał i dowiedział się, że rzuciła college, na którym studiowała – w dodatku biologię. Powiedziała wesoło, że wróci na studia, kiedy będzie ją na to stać, co – o czym oboje wiedzieli – oznaczało nigdy. Tak czy inaczej, podobało mu się jej zaokrąglone ciało, długie brązowe włosy, różowe policzki i dziewczęcy sposób bycia. Zawsze najbardziej podobały mu się takie miłe dziewczyny.

Teraz zobaczył, jak wypada przez drzwi dla personelu. Sama. Miała na sobie czarną spódniczkę i trochę przyciasny czarny żakiet. Włożył cienkie, elastyczne rękawiczki z lateksu, wysiadł szybko z samochodu i zawołał ją po imieniu. – Elaine. Odwróciła się, zaskoczona. Wiedział, że w cieniu nie mogła go rozpoznać. – Drzwiczki chyba mi się zacięły, mogłabyś mi pomóc? – zawołał, na tyle głośno, żeby uznała go za znajomego i podeszła. Podobało mu się, że ruszyła w jego stronę tak spiesznie, niemal biegnąc. Długie brązowe włosy opadły jej na twarz, kiedy była już blisko. Jednym płynnym ruchem chwycił je dłonią i brzegiem dłoni uderzył ją mocno w tętnicę szyjną. Zwiotczała, a wtedy wepchnął ją do samochodu i wrzucił za nią torebkę. W kilka sekund wyjechał z parkingu na autostradę. Spojrzał na nią w lusterku; leżała zwrócona twarzą w dół na plastykowej folii, którą starannie rozłożył na siedzeniu, żeby osłonić skórzaną tapicerkę. Nie ruszała się. Przy następnym zjeździe zatrzymał się w spokojnym miejscu, wysiadł i sprawdził, co się z nią dzieje. Ciągle oddychała. Płytko, nierówno. Uderzył ją dokładnie tak, jak trzeba. Wiedział, co robi. Robił to wszystko już nieraz. Wbił igłę w jej ramię; mały zastrzyk, żeby nie oprzytomniała nagle i go nie zaskoczyła. Jej urywany oddech spowolniał.

Wsiadł z powrotem do samochodu i pojechał dalej. Wybrał już miejsce, w które chciał ją zabrać, na skraju pewnego lasu. Kiedy tam dotarł, siedział kilka minut w oczekiwaniu na to, co miało się stać. Jeszcze nie padało, tylko wiatr szarpał drzewami, zwiastując burzę i strącając deszcz liści na niego, samochód i dziewczynę, kiedy otworzył tylne drzwiczki. Był jeszcze dzień, ale w lesie panował już mrok. Wyciągnął lekką czarną torbę, w której była mała kamera wideo, statyw i noktowizor – jego „sprzęt”, jak to nazywał – i przełożył ją przez głowę. Wyciągnął dziewczynę z samochodu i wniósł do lasu… nie za daleko, nie ma takiej potrzeby… nikt tu nigdy nie przyjeżdżał. Serce znowu podskoczyło mu w piersi: dziewczyna była cięższa niż przypuszczał. Była w tym pewna metoda; rytuał, który musiał szanować. Wszystko musi odbywać się w odpowiedniej kolejności. Ułożył ją, z rozpostartymi rękami i nogami, na stercie gnijących liści. Miękkiej i przyjemnej. Pomyślał, że to by się jej spodobało. Potem wyjął statyw i kamerę wideo z torby i postawił je przed nią, upewniając się, że dobrze nastawił ostrość. Wciągnął czarną wełnianą maskę narciarską, zasłaniając twarz. Teraz był gotowy. W jednej chwili rozebrał dziewczynę, ściągając z niej spódnicę, białą bluzkę i bieliznę. Nie miała na sobie stanika, a jej małe piersi wydawały się bardzo białe w gęstym mroku. Wyciągnął nóż ze skórzanej pochwy, zrobionej na zamówienie w Meksyku, którą miał przypiętą do nogi. Był to cienki rzeźnicki nóż,

długości mniej więcej dwudziestu centymetrów, taki, jakiego używają kucharze w restauracjach. Czysta, twarda, lśniąca stal. Władza w rękach człowieka, który wiedział dobrze, jak jej używać. Przykląkł nad nią i z chirurgiczną precyzją podciął jej oba nadgarstki, a potem usiadł, patrząc, jak krew i życie wypływają powoli z jej ciała. Nie otworzyła oczu. Najwspanialsza chwila niemal nadeszła. Teraz wystarczy tylko przesunąć ostrzem po jej gardle, miękko jak po maśle. Leżała bezwładnie, nie opierając się, kiedy ją gwałcił, z nożem przy jej szyi, tylko pierwsze małe nacięcie… czekał… czekał… aż jęknął gardłowo, tryumfalnie, przeciągnął ostrzem po jej gardle, krew trysnęła, choć dziewczyna nie była jeszcze martwa… Usiadł, wyczerpany. Nic nie mogło równać się z tą chwilą, tym uczuciem. Z czysto seksualną mocą tego doznania. Zostało już tylko jedno; coś, co musiał zrobić. Wyjął z kieszeni zieloną samoprzylepną karteczkę i lewą ręką napisał wiadomość. Spojrzał na dziewczynę. Miała otwarte usta. Przyciągnął żuchwę do górnej szczęki i przykleił zieloną karteczkę do jej zamkniętych warg. Potem dodał jeszcze kawałek mocnej taśmy izolacyjnej, na wszelki wypadek. Znowu przyłożył nóż do jej szyi; dokładnie wiedział, gdzie jest tętnica. Wydawało mu się, że coś usłyszał. Usiadł, zaalarmowany. Jeszcze nie skończył… jakiś samochód zatrzymał się, potem znowu ruszył. Zdenerwowany, chwycił kamerę i torbę, przykucnął nisko, rzucił się do ucieczki… Ból przeszył jego pierś, serce waliło mu tak mocno, że

słyszał jego uderzenia, tysiąc uderzeń na minutę… z bólu zrobiło mu się ciemno przed oczami… i ze strachu, że został przyłapany… strach wygrał… Skoncentrował wszystkie siły na prowadzeniu samochodu. Teraz padał już deszcz… znowu chwycił go ten ból… tym razem nie tak silny… i nie czuł go w sercu, bardziej w ramieniu… dokładnie tam, gdzie poprzedniego dnia naciągnął sobie mięsień, kiedy przesuwał ten stół. Czy powinien pojechać do szpitala? Ale po co? Teraz wszystko było już w porządku, oddychał równo, serce miał jak skała. To była tylko mała niedyspozycja i zepsute „wydarzenie”. Sprawdził torbę, która leżała obok na siedzeniu, wymacał kamerę. Była w środku, podobnie jak nóż. Wszystko w porządku, ale niewiele brakowało. Następnym razem będzie ostrożniejszy, znajdzie jakieś bardziej odległe miejsce. Wybrał już swoją następną dziewczynę. Plany na przyszłość dawały mu poczucie bezpieczeństwa. Obserwował doktor Vivian od tygodni. Teraz jednak musi się stąd jak najszybciej wydostać, napić się i coś zjeść. Po swoich małych „przeżyciach” zawsze był głodny. Będzie unikał autostrady, wybierze mniejsze, boczne drogi. Nie wziął jednak pod uwagę burzy, złej widoczności, śliskiej nawierzchni. A potem w coś uderzył.

Rozdział 1 Big Sur, Kalifornia Dla Fen Dexter ten poranek zaczął się jak każdy inny. Wstała późno – o dziewiątej, czy coś koło tego. To Hector ją obudził, kładąc na łóżku swoją wielką łapę, trącając ją pyskiem i śliniąc się na jej ramię. Labradory zawsze się ślinią i zawsze trzeba je wcześnie wypuszczać na dwór, zanim popuszczą w domu. Dla Hectora dziewiąta też była dość późną porą. Otworzyła drzwi a potem, kiedy skończył, wpuściła go do środka. Wróciła do łóżka, rozleniwiona, i leżała w nim, słuchając ryku fal uderzających w skały u podnóża klifu. Cliff Cottage, mały kalifornijski domek Fen, stał w miejscu, które nazywała „wspaniałym odosobnieniem”, na urwisku między Big Sur i miejscowością Carmel. „Wspaniałe odosobnienie” było tylko żartem, ponieważ od drogi oddzielało domek zaledwie sto metrów, a samemu budynkowi daleko było do „wspaniałości”. Nie był okazały, i w dodatku pokryty bladoniebieskimi stiukami. Był to jej dom od dwunastu lat; kupiła go pod wpływem impulsu po nagłej śmierci męża, dla niej niewytłumaczalnej, bo był takim sprawnym człowiekiem, ciągle ćwiczył, biegał, poprzedniego dnia trzy godziny grał w tenisa. A potem, przy porannej herbacie, spojrzał na nią, ze zdumieniem, jak jej się wydawało, i po prostu runął na podłogę. I życie, takie jakim znała je Fen, dobiegło końca. Greg, stuprocentowy Amerykanin, jak go w żartach nazywała, był jej trzecim mężem. Pierwszym był Francuz; wyszła za niego, kiedy

miała dwadzieścia lat i prowadziła dość ryzykowne życie tancerki w Paryżu, gdzie występowała na scenie w szpilkach, mikroskopijnym stroju z cekinami i peruce o fryzurze na pazia wylansowanej przez Sasoona, którą nosiły tam wszystkie dziewczyny. Nie tego oczekiwała po wszystkich tych latach ćwiczeń w balecie, ale nie każdy może zostać gwiazdą, a poza tym poznawała tylu ludzi. W tym męża, o którym teraz myślała tylko jako o „Francuzie”, który trzymał ją za rękę, całował delikatnie, zostawiał romantyczne liściki i obdarowywał wielkimi bukietami białych róż. Nie były to jej ulubione kwiaty, ale wkrótce się nimi stały. Był od niej starszy, miał trzydzieści pięć lat, rozwiedziony, z życiowym bagażem, ale chciał się z nią ożenić, a kimże ona była, by powiedzieć „nie” życiu pełnemu romantycznych uniesień i pocałunków. Trwało to rok. Potem Francuz zajął się kimś innym. Po prostu taki już był. Drugi mąż był włoskim Żydem. Kto by przypuszczał, że istnieje taka kombinacja? Z pewnością nie Fen, ale ponieważ sama nie miała rodziny, zakochała się w jego wielkiej, towarzyskiej, bezpośredniej familii i zanim zdążyła się zorientować, musiała podjąć decyzję, czy woli katolicką, włoską uroczystość, czy żydowskie wesele z całą przynależną scenografią. W końcu wymknęli się rodzinie, pobrali w urzędzie stanu cywilnego, i na tym się skończyło. A kiedy w końcu, ku ich wielkiemu rozczarowaniu, oczekiwane dzieci się nie pojawiły, rodzina uznała, że to wina Fen. Fen widziała w ich milczących spojrzeniach

przez stół, w coraz rzadszych wesołych rodzinnych biesiadach, że tak właśnie uważali, a kiedy wreszcie zaniepokoiło ją to na tyle, by się zbadać, odkryła ku swemu przerażeniu, że mieli rację. Ponieważ wzięli tylko cywilny ślub, rozwód był prosty, ale Fen została po nim samotna i ze złamanym sercem. Była sama na świecie. Znowu. Pod wpływem impulsu poleciała do Kalifornii i zatrzymała się u dawnej przyjaciółki, która miała małą winnicę w hrabstwie Sonoma. Nazywała się Millie i produkowała chardonnay, które właśnie stawało się modne, jak to bywa w przypadku niektórych win. Fen zainwestowała swoje skromne oszczędności i pieniądze, które dostała po obu rozwodach (w których była stroną niewinną) i finansowo to ją właśnie ocaliło. Tam też poznała swojego trzeciego męża. Amerykanina. Greg miał trzydzieści osiem lat, Fen dwadzieścia siedem. Przeniosła się do San Francisco do małego wiktoriańskiego domu w pastelowym kolorze w dzielnicy Mission, która dopiero stawała się popularna i ciągle była trochę niebezpieczna dla samotnej kobiety. Ale Fen niedługo mieszkała samotnie. Dostała część etatu na uniwersytecie, gdzie uczyła przedmiotu, w którym się specjalizowała, rozwoju tańca poprzez wieki aż do form współczesnych, jednocześnie pracując nieodpłatnie w miejscowym schronisku dla zwierząt. I właśnie wtedy zadzwonił niejaki pan Herman Wright, adwokat, i poprosił, żeby przyszła się z nim spotkać. Powiedział, że sprawa jest bardzo ważna i nie, nie może omówić jej przez telefon.

Cholera – pamięta, że tak wtedy pomyślała, wkładając swój najszacowniejszy strój, wąskie czarne spodnie (miała długie, ładne nogi), białą lnianą bluzkę i kaszmirowy sweter Hermèsa w kolorze pomarańczu z warkoczami, kosztowny prezent od pierwszego męża, z czasów, kiedy jeszcze się o nią starał, rzecz jasna. Przypudrowała nos, pociągnęła pełne wargi śmiałą czerwoną szminką i szybko przeczesała szczotką włosy w odcieniu złotawego blondu. A potem ostatni raz spojrzała w lustro, zastanawiając się, czy jej wygląd jest dość szacowny dla pana mecenasa Hermana Wrighta i jego tajemniczej wiadomości. Uśmiechnęła się szeroko i pomachała sobie na pożegnanie. Pieprzyć pana mecenasa. Nikt nie pozwał jej do sądu. Może dostała bajeczny spadek po jakimś nieznanym krewnym. Tak, akurat. Przesłała buziaka rudemu kocurowi imieniem Maurice, który był bardzo niezadowolony z jej wyjścia, i już jej nie było. Wzięła taksówkę, bo nie chciała wygnieść ubrania w środkach masowej komunikacji, choć tak naprawdę nie było jej na to stać. Biura pana Wrighta były imponujące, zajmowały całe trzy piętra w eleganckim budynku w centrum miasta. Sam pan Wright nie był już tak imponujący, niski, krępy i rudy jak jej kot. Ale to, co miał jej do powiedzenia, robiło wrażenie. I wstrząsnęło nią do głębi, bardziej niż cokolwiek, czego doświadczyła w całym dotychczasowym życiu. A miała dwadzieścia osiem lat, na litość boską. I to właśnie mu wtedy powiedziała. – Ale ja mam dopiero dwadzieścia osiem lat!

Pan Wright wzruszył ramionami, wygładził kwiecisty jedwabny krawat i spojrzał na nią życzliwie ponad szerokim dębowym biurkiem. – Wiele kobiet w pani wieku ma już kilkoro dzieci, panno Dexter. – Po rozwodzie Fen wróciła do swojego panieńskiego nazwiska. – Z pewnością młoda, zdrowa kobieta, taka jak pani, bez większego trudu zdoła wychować dwie dziewczynki. – Ale to nie są moje dziewczynki! – wykrzyknęła, wstrząśnięta. – Ja nawet nie mam męża! Jak oni mogli mi to zrobić! A „to”, o czym mówiła i co runęło na jej życie jak grom z jasnego nieba – prawdziwy piorun – to fakt, że daleka kuzynka, której Fen w pierwszej chwili nie mogła sobie nawet przypomnieć, choć spotkały się raz, kiedy tańczyła w Paryżu (kuzynka i jej mąż weszli za kulisy, przedstawili się, wypili po kieliszku szampana i pożegnali się z uśmiechem…) zginęła właśnie razem z mężem w katastrofie lotniczej. Lecieli małą cessną nad górzystym obszarem i wpadli w fatalny powietrzny wir. Obie ich córki były w tym czasie w ich domu na Manhattanie. – Oczywiście z opieką nad tymi dziećmi wiążą się środki materialne na ich utrzymanie; jest tego z pewnością dość, żeby starczyło na całe dzieciństwo i studia. – Studia? – O czym on mówi? Ona sama nie skończyła studiów! – Dziewczynki mają sześć i cztery lata – oznajmił. – Nazywają się Vivian i Jane Cecilia. Muszę podkreślić, że nie mają nikogo innego, do kogo mogłyby się zwrócić. Jeśli pani nie podejmie się opieki nad

nimi, trafią do rodzin zastępczych. Obawiam się, że są już trochę za duże, by mogły liczyć na adopcję. Odchylił się na oparcie i patrzył na jej osłupiałą twarz. – Wiem, wiem – powiedział łagodnie. – To straszny szok i ogromna odpowiedzialność, ale kuzynka wyraźnie wskazała panią w swoim testamencie. Stwierdziła, że jest pani jej jedyną żyjącą krewną i dlatego to pani zostawia to, co w jej życiu najcenniejsze, w nadziei, że jeśli zajdzie taka potrzeba, będzie pani wiedziała, co robić. Fen milczała. – To ich zdjęcia. – Prawnik przesunął w jej stronę kilka fotografii. Fen nie wzięła ich do ręki. Po prostu patrzyła na nie, na dwie małe twarzyczki swoich dalekich krewniaczek. Jedna, ciemnowłosa, szarooka, w sandałkach, grzebała czubkiem stopy w piasku, i odmówiła uśmiechnięcia się do obiektywu; druga, o jasnych włosach i błękitnych oczach anioła, uśmiechała się od ucha do ucha. – Ta mała się do tego urodziła – usłyszała Fen swój własny głos. A potem, ni stąd, ni zowąd, zaczęła płakać, siedząc tam, w gabinecie prawnika i patrząc na zdjęcia dwojga dzieci, które nie miały na świecie nikogo. Były takie niewinne. Fen też była sama, odkąd skończyła osiemnaście lat. Pomyślała, że to, o co została poproszona nie różni się aż tak bardzo od pracy z opuszczonymi, źle traktowanymi zwierzętami; jedno i drugie wymagało czerpania z tego samego źródła miłości.

– Potrafiłabym pokochać te dziewczynki – powiedziała w końcu, wzięła zdjęcia i schowała je do torebki. – Kiedy mogę się z nimi spotkać? I tak właśnie Fen – co było skróconą formą imienia Fenalla, którego zawsze nie cierpiała, bo jej zdaniem pasowało do striptizerki – została „ciocią” – nigdy „mamą” – dla „swoich dziewczynek”, które teraz przeszły już – podobnie jak Fen – przez wszystkie szkoły i zajęcia baletowe, choroby wieku dziecięcego, koszmar dorastania, licea, studia, chłopaków, stając się po drodze jej rodziną. Vivi, starsza, miała trzydzieści lat, była lekarzem i pracowała na oddziale ratunkowym szpitala w San Francisco. JC miała dwadzieścia osiem i przebywała nie bardzo wiadomo gdzie, ciągle usiłując zostać „gwiazdą”, śpiewając w małych klubach i zmierzając, zdaniem Fen, absolutnie donikąd. Obie miały już teraz własne życie i Fen postanowiła, że nie będzie się wtrącać. Chyba już dość w nie ingerowała przez te wszystkie lata. Zanim Fen wreszcie wstała z łóżka i zeszła na dół, minęła kolejna godzina. Ciemna drewniana podłoga wydawała się zimna pod jej bosymi stopami. Zapowiadał się chłodny dzień. Nastawiła kawę – uwielbiała ten poranny zapach kawy – a potem wzięła prysznic i włożyła dżinsy i szary sweter z wycięciem w serek, z którego najpierw zdjęła szczotką psią sierść. Znowu sprawdziła pogodę – niebo było szare i wiał porywisty wiatr, którego nie lubiła. Podobnie jak jej pies. Fen zastanawiała się, czy nie nazwać go Hercules, bo był silny i tyle przetrwał, ale Hector

jakoś lepiej do niego pasowało. I teraz, po dwunastu latach, ciągle byli tutaj. Sami, razem. Zadzwonił telefon. – Fen – powiedziała szybko Vivi. – Muszę się z tobą zobaczyć. Dzisiaj wieczorem. Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. Fen wyczuła jej niepokój, ale powstrzymała się od zadawania pytań; zostawiła je sobie na później. Vivi od trzech lat pracowała na oddziale ratunkowym szpitala w San Francisco. Pracowała dużo i do późna, i Fen nie widywała jej już tak często jak kiedyś. Tym razem jednak Vivi powiedziała, że zostanie na noc. Co oznaczało, że Fen musi pojechać do Carmel i zrobić zaopatrzenie. Włożyła stary granatowy płaszcz, załadowała Hectora na tylne siedzenie mini coopera – co było poważnym wyczynem, bo pies ważył około czterdziestu pięciu kilogramów. Zwykle lubił wystawiać głowę za okno i chwytać zapachy, ale tego dnia było na to za zimno. Dwanaście lat wcześniej Fen znalazła go porzuconego na wjeździe na swój podjazd. W pierwszej chwili na widok brązowej papierowej torby pomyślała z irytacją, że ktoś zaśmiecił jej teren. Wysiadła z samochodu, żeby podnieść i wyrzucić torbę. Ale znalazła w niej Hectora, który patrzył na nią smutno wielkimi brązowymi oczami. Więc cóż mogła zrobić? W Carmel miała szczęście, jakiś range rover wyjechał z parkingu dokładnie w chwili, kiedy się tam pojawiła, miała więc dla siebie mnóstwo miejsca. Padał deszcz i Fen żałowała, że włożyła nowe zamszowe buty. Deszcz i zamsz to kiepska kombinacja. Włożyła je,

bo były płaskie, a nigdy nie radziła sobie na kocich łbach Carmel na wysokich obcasach. Kiedyś wydano tam nawet zakaz chodzenia na obcasach, tyle zdarzało się w tej miejscowości wypadków. Wypuściła Hectora z samochodu i pobiegła po gazetę, a potem, z myślą o kolacji z Vivi, kupiła chrupiący bochenek chleba, dojrzały manchego i jedwabisty kozi ser, a także kawałek parmezanu do sałatki. Dwie butelki Napa Pinot Noir, które lubiła, miała też oczywiście kilka skrzynek Sonoma Chardonnay swojej przyjaciółki Millie. Była też bardzo zadowolona, bo udało jej się dostać krakersy z rozmarynem i rodzinkami, które tak dobrze pasowały do sera. Zrobiła już daube, duszoną wołowinę na sposób francuski (użyła do tego mnóstwo czerwonego wina i dusiła mięso kilka godzin na wolnym ogniu, dodając maleńkie szalotki i świeżą marchewkę, kiedy ta włożona do garnka na początku całkiem się rozpadła). Spędziła tak, nudno, ale konstruktywnie, pół dnia kilka tygodni wcześniej, słuchając piątej symfonii Beethovena nastawionej na cały regulator, która kompletnie zagłuszała ryk fal rozbijających się o skały poniżej. Zrobiła daube tak dużo, że musiała ją zamrozić w osobnych naczyniach, więc dzisiaj mogła tylko odmrozić część i zaserwować kolację bez specjalnego wysiłku. Do czasu, kiedy skończyła zakupy rozpadało się na dobre. Porywy wiatru uderzały ją w plecy, kiedy pakowała zakupy i Hectora do samochodu, a kiedy skręciła z głównej drogi w swój podjazd, wicher naginał sosny niemal do ziemi. No, ale teraz była już w domu. Cała i zdrowa.

O siódmej na kominku już się paliło, wołowina gotowała się na wolnym ogniu, a na kuchennym stole leżały noże i widelce z plastykowymi uchwytami w kolorze akwamaryny, które Fen kupiła w Leclerku, tanim francuskim markecie, i lubiła najbardziej ze wszystkich. Wyłożyła też talerze z papugami i porządne kieliszki do wina. Chrupiący chleb czekał na desce, sery ogrzewały się do temperatury pokojowej, a w duże oszklone drzwi wychodzące na niewielki taras od strony oceanu bębnił miotany wichurą deszcz. Pogoda pogorszyła się tak bardzo, że Fen zaczynała się niepokoić. Próbowała zadzwonić na komórkę Vivi, żeby odradzić jej przyjazd, ale nie mogła się dodzwonić. Podeszła do okna i wyjrzała – zobaczyła tylko swoje odbicie na tle nocnej ciemności. Dorzuciła do ognia, przesuwając stopą Hectora, który stęknął, niezadowolony. Lubił swoje ciepłe miejsce. Ona też, prawdę mówiąc; cieszyła się, że nie musi być w taki wieczór na dworze. Niespokojnie poszła z powrotem do sypialni i przejrzała się w długim lustrze na drzwiach szafy: dżinsy, nowe zamszowe buty, które uciskały ją w palce, szary sweter z dekoltem w serek, niemal tego samego koloru, co jej srebrzyste włosy, ostrzyżone na pazia i sięgające brody. Jak na pięćdziesiąt osiem lat wyglądała całkiem nieźle, choć oczywiście nie tak dobrze jak by chciała. Czy to nie kilka nowych zmarszczek pojawiło się u nasady nosa? Chyba na to właśnie używa się botoksu? Musi zapytać o to doktor Vivi, kiedy już przyjedzie. Czy też raczej, jeśli przyjedzie, w co Fen wątpiła, bo wiatr wył coraz

głośniej. Wichura przechodziła powoli w huragan; u podnóża klifu szalały fale, deszcz zmienił się w ulewę. Podeszła do kredensu i wyjęła lampę naftową, na wszelki wypadek. Przycięła knot, sprawdziła naftę, zaniosła lampę do salonu i postawiła na szklanym stoliku do kawy. Nastawiła głośniej stereo, żeby zagłuszyć ryk wiatru i usiadła, słuchając Beethovena, który wybijał się ponad bębnienie kropel deszczu o szyby. Nigdy nie zasuwała zasłon, bo to przede wszystkim właśnie dla Pacyfiku przy każdej pogodzie, wraz z jego szarymi wielorybami i skaczącymi delfinami, zdecydowała się na to miejsce. Szukała samotności i znalazła ją. A potem znalazła też Hectora. I razem znaleźli tu „odosobnienie”. Jednak tego wieczoru potęga sztormu miała w sobie coś przerażającego. Sama siła wiatru wstrząsała jej małym domkiem. Okiennice łomotały, belki skrzypiały, drzwi dygotały na zawiasach. Nawet Hector wydawał się zaniepokojony, podniósł głowę i patrzył na Fen pytająco, jakby powinna coś zrobić, żeby z tym skończyć czy coś w tym rodzaju. – Naprawdę chciałabym móc to zrobić, Hectorze – mruknęła w odpowiedzi na jego spojrzenie. Ona i Hector zawsze wiedzieli, co oboje myślą. Wzięła telefon, żeby zadzwonić do Vivi, ale nie było sygnału. Oczywiście, telefon zawsze wysiadał pierwszy przy takiej pogodzie. Spróbowała zadzwonić z komórki, ale nie mogła się połączyć. Teraz nie mogła się z nikim skontaktować.

Zmarszczyła brwi i oparła się o poduszki na kanapie. Teraz pozostała jej już tylko wątła nadzieja, że Vivi miała dość zdrowego rozsądku, by zawrócić. Z pewnością to, co tak pilnie chciała z nią omówić, mogło zaczekać do rana. Dopiła wino i wstała, żeby dolać go sobie do kieliszka, kiedy zgasło światło. I wszystko inne: stereo, lodówka, telewizor. Fen, z kieliszkiem w ręce, zmartwiała. Ciemność wydawała się gęsta, tak jak i cisza, która nagle zapadła. Umilkł nawet niezauważalny zwykle szum domowych sprzętów. Poczuła, że Hector staje obok niej. Powiedziała szybko, żeby uspokoić jego i siebie samą: – Wszystko w porządku, Hectorze. Wzięła się w garść, pstryknęła zapalniczką i zapaliła lampę sztormową, zadowolona, że pomyślała o niej wcześniej, bo teraz, w ciemności, na pewno nie zdołałaby jej znaleźć. Zapaliła krótkie zielone świece na kuchennym stole, nakrytym do kolacji i przeszła po domu, zapalając małe świeczki wotywne. Trzymała je głównie dla dekoracji, teraz jednak cieszyła się, że może wykorzystać także ich małe światełka. Nie pozostało już nic więcej do zrobienia. Usiadła obok psa przed kominkiem, patrząc w migotliwe płomienie i dziękując Bogu, że nie jest elektryczny. Wiatr wydawał się jeszcze głośniejszy. Może dlatego, że w domu panowała teraz tak przejmująca cisza? Znowu podeszła do okna. Woda spływała po szybach całymi taflami.

Wróciła przed kominek. Pies położył głowę na jej kolanie, śliniąc się na dżinsy. Polano osunęło się za kratą kominka. Fen słyszała nawet dźwięk upijanego przez siebie wina. Nagłe pukanie do drzwi sprawiło, że zerwała się na równe nogi. Serce podeszło jej do gardła. Wino chlupnęło na Hectora. Zjeżony, strzygąc uszami, pies wbił wzrok w kuchenne drzwi. I znowu. Ktoś znowu zapukał do drzwi. Oczywiście, to na pewno Vivi. Jednak udało jej się dojechać. – Już idę! – krzyknęła Fen, odsuwając z drogi Hectora i walcząc z wiatrem, żeby otworzyć drzwi. Podmuch wyrwał je z jej ręki i uderzył nimi w ścianę. Stojący obok Hector obnażył zęby i zawarczał głucho. Na ganku stał jakiś mężczyzna. Ciemne, mokre włosy lepiły mu się do czaszki. Z czoła spływała krew. W ręce trzymał nóż. Rozdział 2 Fen zmartwiała… w głowie miała pustkę… żadnej adrenaliny koniecznej w trybie walcz-albo-wiej, która pomogłaby jej uciec przed niebezpieczeństwem; po prostu stała tam, ze ściśniętym gardłem, w którym uwiązł krzyk. Potem jej umysł przejął kontrolę, przypominając, że nie ma sąsiadów, którzy mogliby ją usłyszeć, gdyby krzyczała; że Hector jej nie obroni, bo ma dwanaście lat i nadwagę, i chociaż warczy, to jednocześnie merda ogonem, jakby tak jak i ona nie bardzo wiedział, czego się od niego oczekuje. Co mogłaby teraz zrobić? Teraz, kiedy

krwawiący mężczyzna oparł się o jej drzwi, tej „ciemnej, burzliwej nocy” z legend, ściskając w dłoni nóż i patrząc jej głęboko w oczy… Krew znowu ruszyła z żyłach Fen. Chwyciła klamkę i zmagając się z wiatrem, zatrzasnęła drzwi przed nosem tego mężczyzny. Drżąc, odwróciła się i oparła o nie plecami. Musi zamknąć je na klucz. Ręce jej się trzęsły. Klucz nie chciał obrócić się w zamku. Uderzyła w niego rozłożoną dłonią. Jęknęła. Bolało jak wszyscy diabli. Ale ten mężczyzna ciągle był za drzwiami. I… o Boże. Był tam też Hector! Hector był w niebezpieczeństwie… ona umrze, jeśli coś mu się stanie… jeśli Hector zaatakuje, ten człowiek dźgnie go nożem… Och, Hector… Hector… musi wezwać policję… ale jak zdoła to zrobić, skoro telefon nie działa… Otworzyła drzwi. Mężczyzna ciągle stał tam, opierając się o ścianę, i przyciskał rękę do krwawiącego czoła. – Wynoś się! – wrzasnęła Fen. – Wynoś się stąd, policja już tu jedzie! Hector… – zawołała psa. – Hector! – Proszę mi pomóc – powiedział mężczyzna. – Proszę. Minął ją i gwałtownie wtargnął do kuchni. Fen oparła się plecami o ciągle otwarte drzwi, patrząc, jak mężczyzna opada na krzesło, na którym miała siedzieć Vivi, przy starannie nakrytym stole, przy talerzach z papugami, porządnych kieliszkach i sztućcach z uchwytami w kolorze akwamaryny. Podbiegła do stołu, chwyciła nóż… jeśli się poruszy, dźgnie go. Czy można dźgnąć kogoś stołowym ząbkowanym nożem? Ale on się

nie ruszał, tylko siedział tam ze spuszczoną głową. Jakby się w sobie zbierał… Drzwi ciągle były otwarte i do kuchni wpadł nagły podmuch wiatru. Świeczki zgasły. Lampa naftowa zamigotała, drewno na kominku rozjarzyło się mocniej. Musi spróbować uciec… ale dokąd? Nie ma żadnych sąsiadów… O mój Boże… jest tu z zakrwawionym mężczyzną z nożem w ręce, który siedzi przy jej stole, wokół domu szaleje burza, Hector znikł, a ona nie wie, co ma robić… Mężczyzna siedział nieruchomo przy kuchennym stole, nie podnosząc głowy, zaciskając palce lewej ręki na nożu. Z rozciętego czoła ściekała mu krew. Czy ta rana wystarczy, żeby odebrać mu siły? Może jednak zdołałaby mu uciec… ukryć się wśród drzew? Ale jak długo miałaby się tam ukrywać? Kto miałby jej szukać? Trzymając przed sobą nóż jak rewolwer, Fen nerwowo zrobiła krok w stronę mężczyzny. Przyglądała mu się – będzie musiała opisać go później policji – to znaczy, o ile to przeżyje. Zdała sobie sprawę, że drży. Nagle Hector wpadł z powrotem do domu, przynosząc ze sobą zapach oceanu, deszczu i mokrej psiej sierści, który zmieszał się z aromatem zapomnianej wołowiny, gotującej się powoli na kuchence. Kolejny podmuch wiatru przewrócił kieliszki. Jasny, srebrzysty dywan uniósł się na końcach, płomienie skoczyły wyżej, i Fen wróciła do życia. Jej dom obraca się w ruinę. Podbiegła do drzwi i zatrzasnęła

je, a potem odwróciła się szybko. Idiotka! Sama odcięła sobie drogę ucieczki i teraz była tu sama z zabójcą uzbrojonym w nóż. Mężczyzna pochylił się do przodu i oparł głowę na dłoniach. Przez palce sączyła się krew. – Musiałem przeciąć pas, żeby wyjść z samochodu – powiedział nagle. Patrzyła na niego z niedowierzaniem. – Wiatr zepchnął mój samochód z jezdni, nic nie widziałem w deszczu i chyba uderzyłem w drzewo… Na pewno kłamie… – Jakie drzewo? Jaki samochód? Gdzie on jest? – To, które rośnie na początku tego podjazdu. – Jakiej marki jest ten samochód? – Musi zdobyć jak najwięcej informacji dla policji. – Range rover. Czarny. Oczywiście. Mężczyźni zawsze mają czarne samochody. – Muszę go zobaczyć. Wzruszył ramionami. Po jego twarzy spływały krople krwi. – Jeśli wyjdzie tam pani teraz, to jest pani odważniejsza ode mnie. – Zostanie tu też wymaga odwagi. – Przepraszam – spojrzał jej prosto w oczy. – Nie pomyślałem, jak to musi wyglądać. Przestraszyłem panią. Fen powolutku przesuwała się w stronę drzwi, nie spuszczając z niego wzroku… może nagle zrobić jakiś niespodziewany ruch… zabić ją…

– Zamierzam sprawdzić ten samochód – powiedziała ostrzegawczo, potykając się o próg. Hector minął ją i wybiegł w najczarniejszą noc, jaką kiedykolwiek widziała. Patrzyła w tę noc, przerażona. Żadnego światła, ani jednej gwiazdy i ten deszcz, ciągle padał, a raczej lał się z nieba… Już była przemoczona… Przydałaby się jej latarka. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała? Teraz przypomniała sobie, że ma jedną w samochodzie w garażu… zostawiła drzwi garażu otwarte. Pobiegła do swojego mini, wymacała latarkę w środkowym schowku, w którym trzymała swoje rzeczy… Jest, o Boże, mój Boże, co to za dźwięk? Czy on już po nią idzie? Nie, to tylko wiatr… Jak ma teraz wrócić do domu? Ale co innego mogłaby zrobić? Czy w ogóle dałaby radę prowadzić w takiej burzy? Co za głupota, przypomniała sobie teraz, że zostawiła kluczyki do samochodu na srebrnej tacce w kształcie łabędzia, na kredensie w kuchni. Głupia, powiedziała sobie, cholerna głupia idiotka… Wątły snop światła oświetlał tylko niecały metr przed nią, kiedy szła podjazdem w stronę drogi, walcząc z wiatrem i ślizgając się w kałużach. Był tam. Jego czarny range rover. Wbity maską w cyprys, który zasadziła tu, kiedy się wprowadziła. – Na szczęście – powiedziała wtedy; w każdym razie rolnicy we Francji, gdzie spędziła kilka lat, w to wierzą. No, to by było tyle! Przypomniała sobie, że kierowcy zawsze wożą dokumenty w schowku na rękawiczki. Teraz będzie mogła się dowiedzieć, kto to jest. Ale nie była w stanie otworzyć drzwiczek od strony kierowcy.

Ślizgając się w błocie i przytrzymując samochodu, przeszła ostrożnie na drugą stronę. Drzwiczki po stronie pasażera otworzyły się bez trudu; wcisnęła się do wnętrza, ociekając wodą, wnosząc do środka żwir i błoto. Nachyliła się i otworzyła schowek. Pusty! Jak to możliwe? Wszyscy muszą mieć pod ręką dowód rejestracyjny na wypadek zatrzymania przez policję albo wypadku. Takiego jak ten. Mokry Hector wetknął głowę do samochodu i rzucił jej rozdzierające spojrzenie o treści co-my-tu-robimy-zamiast-siedzieć- przy-kominku. Miał rację, ale jak miała tam wrócić? Przypomniała sobie, jak mężczyzna powiedział, że musiał przeciąć pas. Zgadza się, w świetle latarki zobaczyła, że pas był przecięty. Siedziała przez chwilę i rozmyślała. Czy może zaufać temu obcemu człowiekowi? Na razie wszystko, co jej powiedział, okazało się prawdą. Rzeczywiście miał wypadek i teraz krwawił pewnie na jej fotel. Był ranny i prawdopodobnie cierpiał. Wysiadła z range rovera, spuściła głowę i ruszyła do domu w ulewnym deszczu, popychana w plecy porywistym wiatrem. Mężczyzna siedział dokładnie tam, gdzie go zostawiła. Tym razem zamknęła za sobą kuchenne drzwi i stanęła, ociekając wodą, tak jak on wcześniej. Miała rację, drań krwawił na jej fotel! Wyciągnęła z szuflady kuchenną ściereczkę, zmoczyła ją pod kranem, wycisnęła, podeszła do intruza i przyłożyła ją do jego czoła. Jęknął i podniósł na nią wzrok. – W porządku – powiedział. – Nie jestem mordercą z siekierą. Czytał w jej myślach.