- Dokumenty5 863
- Odsłony865 487
- Obserwuję555
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 578
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Elizabeth Adler - W rytmie serca
Rozmiar : | 1.3 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Elizabeth Adler - W rytmie serca.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Adler Elizabeth W rytmie serca Ed Vincent, znany biznesmen i miliarder, zostaje postrzelony. Walczy o życie w szpitalu. Jego przyjaciółka Melba Merrydew jest w szoku. Dlaczego ktoś chciał go zabić? Ed nie ma wrogów. Przecież go dobrze zna. Śledztwo w sprawie zamachu ujawnia jednak, jak bardzo się myli. A Melba staje twarzą w twarz z prawdą. I z płatnym zabójcą, który nie spocznie, dopóki nie dokończy swojego zadania...
Rozdział 1 To był piękny lot. Nad Manhattanem zapadł już szarobłękitny zmierzch. Światła lśniły jak gwiazdy, rysując sieć ulic, które z góry wyglądały jak wylane złotem. Z fotela pilota wydawały się wspaniałe, choć dla ludzi na dole ruch samochodowy musiał być koszmarem. Mała, jednosilnikowa cessna skylane 182 tak płynnie reagowała na dotknięcia, że prowadzącemu ją wydawało się, że to jemu wyrosły skrzydła. Lepsza niż odrzutowiec, pomyślał, schodząc nad lśniącymi wieżowcami Man- hattanu na lotnisko La Guardia. To jest właśnie radość latania. Wolność, kilka godzin ucieczki od przyziemnego świata, żeby jak dziecko uda- wać, że naprawdę można fruwać. Nie zamierzał tego wieczoru lecieć do Nowego Jorku, ale telefoniczne wezwanie brzmiało nagląco. Prowadził negocjacje w sprawie zakupu dużej nieruchomości na Manhattanie i ktoś chciał go przebić. Kto, miał się właśnie dowiedzieć. Dziś wieczorem. Uśmiechnął się szeroko, kiedy mały samolocik dotknął ziemi, pod- skoczył lekko raz i drugi, po czym potoczył się gładko w stronę hangaru. Traktował swoją niewielką, srebrną maszynę zbudowaną na specjalne zamówienie, tak jak inni traktują konia wyścigowego. Po skończonym locie niemal miał ochotę wytrzeć ją, przykryć derką, nakarmić świeżym sianem i marchewką... Roześmiał się z samego siebie, kiedy stanął, rozpiął pasy i wysko- czył z samolotu. Czule poklepał kadłub i natychmiast uświadomił sobie,
że zostawił wewnątrz teczkę. Miał właśnie z powrotem wskoczyć do środka, gdy usłyszał, że ktoś go woła. Pewnie Jeny, mechanik, który na niego czekał. Jeny zajmie się teraz samolotem, zajrzy w jego wnętrze i sprawdzi, czy wszystko jest w porządku przed jutrzejszym powrotem do Charlestonu, kiedy sprawy będą już załatwione. - Pan Vincent? - Tak? - Odwrócił się z uśmiechem. Patrzył wprost w lufę automatycznej sigmy. A potem cały świat stał się czerwony. Rozdział 2 Nie wyjdzie z tego. Ed Vincent słyszał te słowa. Huczały mu w głowie, ale dopiero po kilku sekundach zorientował się, że mówią o nim. Składane nosze straszliwie trzęsły i podskakiwały, kiedy wytaczali go z sanitarnego śmigłowca. Słyszał szum automatycznie otwieranych drzwi, gdy wieziono go na oddział ratunkowy, donośny głos pielęgniarki mówiącej o okolicznościach wypadku, o ranach i stanie pacjenta, wykrzykiwane głośno polecenia. - Tętno na tętnicy udowej? Akcja serca spada do trzydziestu sześciu, to koniec... Czuł, jak rozcinają na nim ubranie. Leżał nagi jak ryba wyrzucona na piasek, pod gorącym, oślepiającym blaskiem lamp, jakby skierowane były na niego oczy całego świata.
Mały, ale własny, pomyślał, uśmiechając się jedynie w duchu, bo mięśnie twarzy miał unieruchomione pod maską tlenową. Ręce i nogi zdrętwiały, ciało jakby przestało istnieć. Do chwili, gdy ktoś wbił mu sztylet w bok. Chciał krzyczeć z bólu, ale wydał z siebie tylko skowyt - gardło też odmówiło posłuszeństwa. - Intubujemy. Musimy szybko usunąć krew z płuc - usłyszał tuż koło ucha spokojny kobiecy głos. Gdzie do cholery jest anestezjolog? - chciał wrzasnąć. Nie mógł, oczywiście, wydusić ani słowa. - Jak się pan nazywa? - wołał do niego ktoś inny. - Proszę otworzyć oczy i popatrzeć na mnie... A ma zamknięte oczy? Widział twarze w aureoli światła patrzące na niego z góry, czuł na sobie ręce, słyszał głosy. Tylko nie mógł odpowiedzieć. - Ciśnienie spadło. To chyba koniec... Żel, którym posmarowano mu pierś, był zimny. Ktoś powinien im o tym powiedzieć, kazać go odrobinę podgrzać, żeby oszczędzić organi- zmowi szoku. Nagle poczuł się tak, jakby serce miało wyskoczyć mu z klatki piersiowej. Wstrząs elektryczny wygiął jego ciało w łuk. Jeszcze raz. I znowu. - Odczyt? - domagał się ktoś. Po co to wszystko? - pomyślał znużony. Czekam już tylko na świa- tełko witające zmarłych na końcu tunelu.
Był taki zmęczony. Wiedział, że odchodzi. Był już w drodze. Jeszcze raz poczuł szarpnięcie, ale głosy zacierały się. W duchu wzruszył ramionami, miał chyba udane życie. Takie jak trzeba. Przynajmniej w ostatnich latach. Nie może narzekać. Nie ma żony, dzieci, rodziny. Tak naprawdę nie bardzo miałby po co żyć. No, może poza jeszcze jedną kolacją w ulubionej włoskiej knajpce. Albo jeszcze jednym, ostatnim weekendem w starym domku nad wodą, na cyplu, sam na sam z żywiołem, gdy wyciąga się na brzeg starą łódź, remontowaną starannie przez całe lata. Kochał to miejsce przy każdej pogodzie - gdy spowijały je ciche, wiosenne mgły i w sierpniowym skwarze; podczas ciężkich nocy schyłku lata i szarych, chłoszczących deszczem zimowych sztormów. Zawsze uważał, że odnalazł raj. Aż do tej chwili, bo teraz miał zobaczyć prawdziwy... - Próbujcie jeszcze raz! - rozkazał surowy głos, a elektryczny wstrząs znów rzucił ciałem Eda. Dajcie już sobie spokój - chciał powiedzieć. Nie chce mi się już wysilać, żeby żyć... Łatwiej ześliznąć się do tego tunelu i czekać, aż zobaczę światełko na końcu... a może nawet oblicze Boga, tak jak nam zawsze obiecywał pastor, gdy byliśmy dziećmi i siedzieliśmy w małej cedrowej kapliczce baptystów u podnóża gór we wschodnim Tennessee... - Brak tętna - krzyknął ktoś.
Pewnie, że brak, przecież umieram. Ta myśl przyniosła mu ulgę. Nie miał po co żyć. Ani dla kogo. Poczuł przeszywający ból, kiedy wstrzykiwano mu środek pobudza- jący wprost w serce. Chciało mu się krzyczeć. - Jeszcze raz - padło polecenie i ciało Eda znów podskoczyło. Zelda. Imię przemknęło przez mózg w momencie wstrząsu. Co się stało z Zeldą? Gdzie jest? Jego znaleźli. Teraz będą szukać jej. - Jest tętno. - W głosie pielęgniarki brzmiała nuta triumfu. Wszyscy patrzyli na monitor, na którym małe, zielone szczyty i dolinki dowodziły, że serce znów bije. Z nieprawdopodobnym wysiłkiem Ed otworzył oczy. - Muszę stąd wyjść - powiedział ochrypłym szeptem. Rozdział 3 Marco Camélia, detektyw wydziału zabójstw, stał pod ścianą sali intensywnej terapii, przyglądając się walce życia ze śmiercią. Wyglądało na to, że górę brała śmierć. A to by oznaczało, że znalezienie sprawców zbrodni będzie piekielnie trudne. Chyba że Ed Vincent wyjdzie z tego, obudzi się i powie, kto do niego strzelał... Wtedy wszystko stanie się jasne. Camélia miał czterdzieści sześć lat. Był szczupłym, silnym Sycylij- czykiem o gęstych, ciemnych włosach i piwnych oczach, które stawały się niemal czarne, gdy był wściekły, co zdarzało mu się nie tak znowu
rzadko. Na swój sposób był atrakcyjny - gładko ogolony, ale z błękit- nym cieniem zarostu na podbródku, zawsze nienagannie ubrany: ciemny garnitur, biała koszula i szarosrebrzysty krawat. Camélia rozpoczął służbę, mając dwadzieścia lat. Rzucił Queens College i ożenił się ze swoją szkolną miłością, Claudią Romanos, portorykańską pięknością. W jej zaślepionych uczuciem oczach był kimś w rodzaju Schwarzeneggera. Uwielbiała go, podobnie zresztą jak czwórka ich dzieci, dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Wszyscy mówili po hiszpańsku równie dobrze jak po włosku, a także najczystszą angielszczyzną w amerykańskim wydaniu. Własne, małe, domowe ONZ, mówił o nich. Mimo to, że był człowiekiem bardzo rodzinnym, Marco Camélia cieszył się wśród kolegów szacunkiem i dobrze o tym wiedział. Uważany był za twardego gliniarza. Dwa razy go zawieszano, kiedy pełniąc służbę zastrzelił przestępcę. W obu wypadkach dochodzenie wykazało, że nie miał innego wyjścia. Był po prostu upartym gliną i tyle. Wszystko sprawdzał, nie pomijał żadnego szczegółu, nie wymknął mu się żaden zabójca. Przynajmniej na razie. Było mu żal Vincenta. Żałował go i podziwiał. Świetny facet, bogacz, który robi dobry użytek ze swoich pieniędzy. Wspomagał organizacje dobroczynne, między innymi także i te, które zajmowały się dziećmi chorymi na AIDS. Płacił na specjalne szkoły z internatem dla dzieci z najbiedniejszych środowisk i na obozy resocjalizacyjne dla
młodocianych przestępców. Sporo tych dzieciaków brało już prochy, pracowało dla gangów i nie obchodziła ich żadna resocjalizacja. Jeśli jednak któryś z nich z tego wyszedł, na zawsze zachowa wdzięczność dla Eda Vincenta. Wspierał też finansowo policję i wszyscy w Nowym Jorku go doceniali. Czterdziestoczteroletni Vincent był jednak człowiekiem nieprzenik- nionym. Odniósł sukces, ale jego prywatne życie otaczała tajemnica. Wiedziano tylko, że pochodzi z Południa, z Charlestonu i jak twierdziły media, odziedziczył fortunę. Pomnożył ją, inwestując w nieruchomości i zbudował dwa wspaniałe wieżowce Vincent Tower na Manhattanie. Miał głowę na karku i smykałkę do interesów. Potrafił wyjść na swoje, a mimo to nie stracił reputacji dżentelmena. A to w świecie biznesu nie zdarzało się zbyt często. O jego życiu zawodowym wiedziano wszystko, lecz życie prywatne pozostawało jego tajemnicą. Nie udzielał na ten temat wywiadów, nie mówił o swojej przeszłości, żaden przedstawiciel mediów nigdy nie uzy- skał zaproszenia do apartamentu Vincenta na ostatnim piętrze Vincent Tower na Piątej Alei. Podobno też nikogo, nawet swych przyjaciół, nie zaprosił nigdy do swego prywatnego azylu w nadmorskim domu na pół- noc od Charlestonu w Karolinie Południowej. Stamtąd właśnie przyleciał własną cessną na lotnisko La Guardia, gdzie go postrzelono.
- Cztery rany postrzałowe klatki piersiowej - stwierdził dyżurny lekarz, odwracając Eda na bok, by znaleźć rany wylotowe. - Wygląda na to, że pocisk naruszył tętnicę płucną, mamy wewnętrzny krwotok i odmę opłucnową. Kule ominęły wątrobę, ale jest rana tuż nad sercem. Na- tychmiast na salę operacyjną. Otworzyć i sprawdzić, co się dzieje. Camélia pomyślał ponuro, że nie brzmi to zbyt dobrze. Szczęście w nieszczęściu to fakt, że natychmiast przyleciał śmigłowiec sanitarny, który błyskawicznie przewiózł Vincenta do najlepszego szpitala na Manhattanie. Jeśli ma przeżyć, to czas i lekarze są po jego stronie. Camélia miał jednak wątpliwości. Wyglądało na to, że facet się kończy. Wciskali mu do środka rurkę. Nie było czasu na znieczulenie, po prostu rozcięli go i wetknęli ją do wewnątrz. Camélii serce podeszło do gardła, czuł mdłości. Vincent wyglądał jak trup, a Camélia dobrze się na tym znał - jeden Bóg wie ilu widział w życiu nieboszczyków. I wtedy, cholera, ten skurczybyk podniósł głowę i powiedział: - Muszę stąd wyjść. - Właśnie tak. Camélia zrobił krok do przodu, chciał o coś zapytać, ale pielęgniar- ka natychmiast go odsunęła. - Proszę nie przeszkadzać - krzyknęła. - Co to ma znaczyć, nie może pan zaczekać? - Przepraszam, bardzo przepraszam. - Podniósł ręce, usuwając się, by przepuścić łóżko na kółkach, na którym wieziono Vincenta do sali operacyjnej.
Patrząc na niego, przez chwilę miał wrażenie, że stracił ostatnią szansę. Niemożliwe, żeby Ed Vincent z tego wyszedł. Nigdy nie zdoła mu powiedzieć, kto do niego strzelał, gdy wyskakiwał ze swej cessny koło hangaru na lotnisku La Guardia. Nie powie mu też, dlaczego strze- lano. Tego Camélia będzie musiał dowiedzieć się sam. Rozdział 4 Doktor Art Jacobs, znakomity kardiolog, wbiegł do sali reanimacyj- nej, wywołany z premierowego przyjęcia na Broadwayu. Lekarz dyżurny, jego dawny współpracownik, wiedział, że Art od dawna przy- jaźni się z Vincentem. W chaosie, jaki panował w izbie przyjęć wypełnionej zakrwawiony- mi, okaleczonymi ciałami i tłumem płaczących, przerażonych krewnych Art Jacobs w nienagannie skrojonym smokingu wyglądał jak storczyk na pastwisku. Miał pięćdziesiąt sześć lat, był wysoki i elegancki; mocno łysiał - resztki srebrnych włosów sięgające kołnierzyka miały mu za- pewne przypominać, że nie wszystko jeszcze stracone. Patrzył na swego przyjaciela, słuchając dyżurnego lekarza, który szczegółowo informował go o ciężkim stanie pacjenta. Poprawił okulary. Pomyślał, że to straszne, gdy ktoś tak twardy jak Ed Vincent staje się nagle bladym cieniem na szpitalnym łóżku. - Czy od przyjazdu choć na chwilę odzyskał przytomność?
- Na parę sekund. Powiedział, że musi stąd wyjść - lekarz uśmiech- nął się drwiąco. - Wcale się nie dziwię. Kto operuje? - Mamy szczęście. Jest Frank Orenbach. Jacobs kiwnął głową. Znał Orenbacha, wiedział, że to dobry, zdolny chirurg. - Będę asystował - powiedział, idąc w stronę umywalni. - Tylko tyle mogę dla ciebie zrobić, Ed. Poza modlitwą - dodał ponuro. Art Jacobs znał Eda od piętnastu lat i uważał się za jego przyjaciela. Ed przysyłał jego żonie kwiaty na urodziny. Raz w miesiącu jadali razem kolację w ulubionej przez Eda małej, staroświeckiej włoskiej re- stauracji w Greenwich Village. Art poznawał dziewczyny Eda i jego licznych biznesowych znajomych. Nigdy jednak nie został zaproszony do mieszkania na szczycie Vincent Tower na Piątej Alei. Było to trochę śmieszne, ale Art akceptował taką sytuację. Ed strzegł swego prywatnego życia jak świętości. W dzisiejszych czasach, kiedy prasa brukowa goniła za sensacją, Art nie mógł mieć o to do niego pretensji. O ile wiedział, nikt, nawet żadna kobieta nigdy nie oglądała prywatnego raju Eda, czyli jego domu nad morzem. Inni ludzie z elity finansowej prowadzili życie towarzyskie w swych letnich domach w Hamptons, Ed Vincent odlatywał jednak na długie, samotne weekendy. Wypływał na ryby starą dwunastometrową łodzią,
malował pokład albo po prostu spędzał czas w towarzystwie mew i fok. Lubił to, a Art podziwiał go za to, że jest wolny i niezależny. Żałował tylko, że teraz niczego więcej nie może dla niego zrobić. Rozdział 5 Detektyw Camélia tkwił w punkcie wyjścia. Nie było świadków strzelaniny. Tylko mechanik, który miał zająć się cessną, przybiegł z hangaru, gdy usłyszał strzały. Zdawało mu się, że widział odjeżdżającą furgonetkę, ale z przerażenia nie zdołał zapamiętać koloru ani marki, nie mówiąc o numerach. - O co wam chodzi, co miałem zrobić - krzyczał. - Vincent na pod- łodze, wszędzie pełno krwi, a ja mam zapisywać numery? Dzwoniłem po pogotowie, palancie. Camélia podniósł brwi i mechanik się zmitygował. Mruknął prze- praszająco: - Wie pan, jak to jest. - Nieznacznie wzruszył ramionami. - Zde- nerwowałem się. Pracowałem dla tego faceta. Lubiłem go. To kurew- stwo, że coś takiego musiało mu się przytrafić. - Ma pan rację. Zrobił pan, co należało. - Camélia starał się uspokoić mechanika, w nadziei, że później przypomni sobie jeszcze jakiś szczegół. Świadkowie często pamiętają więcej, niż im się początkowo wydaje. Może coś zapadło mu w pamięć? Na przykład, że był to biały
chevrolet albo dodge, że za kierownicą siedział facet o kaukaskich rysach lub latynos albo czarny? Wszystko jest możliwe. Nie wolno tracić nadziei. Hangar i betonowy podjazd zaplamiony krwią Eda Vincenta ogro- dzono żółtą taśmą. Camélia nie rozumiał, jak człowiek, który stracił tyle krwi może jeszcze żyć. To sprawa przewagi ducha nad materią, doszedł do wniosku. Triumf woli nad ciałem. Nikt by nie podejrzewał, że facet może jeszcze być przy życiu. Detektywi wciąż przeczesywali teren, a ludzie z laboratorium szukali włosów, strzępków, pyłków, śladów opon albo kropli paliwa z silnika furgonetki. Odrobinek niczego, które mogą zyskać na znaczeniu, kiedy zacznie się w końcu układać te naukowe puzzle. Patrząc na nich, Camélia żałował czasem, że nie wybrał takiej pracy. Skończył akademię policyjną. Mógł pójść dalej, ale miał już wtedy żonę i dwójkę dzieci, a poza tym lubił jak coś się działo i odpowiadała mu atmosfera komisariatu. Polubił nawet żarty ze swego nazwiska „Cześć, Kamila" wołali do niego ze śmiechem, a pociemniałe oczy małego, upartego Sycylijczyka rzucały im gniewne spojrzenia. To było jego życie. Lubił je. Czuł się częścią policyjnej machiny. Takiego uczucia nie mógł znać żaden samotnie pracujący ekspert. Piął się w górę, ale najpierw latami patrolował ulice Bronksu. To były naprawdę ciężkie czasy. Nic nigdy potem nie było już równie nie-
bezpieczne. Przeżegnał się z uczuciem wdzięczności. Miał szczęście, że przeżył, tak samo jak Ed Vincent. Z patrolu przeszedł do sekcji pirotechnicznej, potem do kryminal- nej, narkotyków, a w końcu do wydziału zabójstw. Wszędzie był i wszystko zdążył poznać. Ale to, co działo się w pracy, nigdy nie wracało w jego snach. Co to, to nie. Zawsze starannie oddzielał życie zawodowe od prywatnego. Kiedy wracał późno do domu, Claudia już spała. Wtulała się w niego czule i wtedy myślał już tylko o jej dotyku i cudownym zapachu. Jest szczęśliwym człowiekiem. Na pewno szczęśliwszym od tego bogatego faceta, który leży teraz na stole operacyjnym. Detektyw Jonas Machado zakreślił na cemencie kredowy krąg wo- kół łusek, a fotograf zrobił zdjęcia dokumentujące ich rozmiary i poło- żenie. Machado podniósł je pincetą i wrzucił do torebki. - Trzecia - powiedział do Camélii. - Brakuje jeszcze jednej. - Jeden pocisk przebił kadłub. - Camélia zaglądał do srebrnej cessny, podziwiając przez chwilę szarobrązowe skórzane fotele. Wnętrze małego samolociku przypominało luksusowy sportowy samochód. - Raz pewnie chybili - powiedział. - W środku powinna więc być jedna kula, a poza tym gdzieś będzie jeszcze druga. Szukaj dalej, Machado. To się nam przyda. Westchnął, obserwując dalszy ciąg poszukiwań. Na razie udało im się znaleźć trzy łuski. Otrzymali też informację, że widziano furgonetkę
odjeżdżającą z miejsca zbrodni. W policyjnej karierze Camélii zdarzały się lepsze noce. Dziś będzie ciężko. A kiedy dziennikarze odkryją, że chodzi o Vincenta, rozpęta się piekło. Dopóki nie uda się odnaleźć i poinformować najbliższych, będzie spokój. Problem jednak w tym, że policja nie zdołała dotrzeć do nikogo z bliskich. W końcu i tak trzeba będzie poinformować prasę. Oczywiście, jeżeli te wścibskie sukinsyny same czegoś wcześniej nie wywęszą. Rozdział 6 Vincent Tower to imponująca budowla obłożona jasnym chropowa- tym trawertynem, wznosząca się na wysokość pięćdziesięciu pięter ponad Piątą Aleją, z fantastycznym widokiem na park. Elegancko ubra- nego portiera zaniepokoił widok podjeżdżających samochodów policyj- nych. Wizyty policji najwyraźniej nie były składnikiem codziennego życia Vincent Tower. Podbiegł, gotów stawić czoło wszystkiemu, co mogłoby zakłócić spokój w jego nieskazitelnym holu. Kiedy Camélia wyjął nakaz rewizji, mówiąc, że pan Vincent został postrzelony i jest w szpitalu, stanął jak wryty. Wnętrze windy wyłożone było jasnym drewnem, a kryształowe lu- stro odbijało twarze mężczyzn, którzy w milczeniu jechali na górę. Po-
tem drzwi cicho rozsunęły się i pasażerowie znaleźli się w foyer aparta- mentu na najwyższym piętrze. Portier kręcił się w pobliżu, obserwując każdy ruch Camélii, który oglądał skromny wystrój pokoi, prostą sypialnię i ascetyczną łazienkę. Wyglądało to rzeczywiście na dom kawalera, choć „dom" nie był tu naj- lepszym określeniem. Miejsce było stosowne raczej dla mnicha. Portier wciąż deptał im po piętach, więc Camélia powiedział z wes- tchnieniem: - Dobra, może pan już wyjść. Nie wyniosę sreber. - Jeśli tu w ogóle są jakieś srebra, pomyślał, wciąż zdumiony spartańskim mieszkaniem Vincenta. Taki bogaty facet. Może rzeczywiście pieniądze to nie wszystko. Winda znów brzęknęła. Przyjechała ekipa Camélii. Pojawili się też ludzie z laboratorium i, oczywiście, fotograf. - Niczego nie ruszano - powiedział detektyw. - Zróbcie swoje zdję- cia zanim zaczniemy przewracać wszystko do góry nogami. Chcę mieć wszystkie odciski. Jasne? Popatrzył jak policyjny fotograf robi zdjęcie i zabrał się do swojej roboty, zaczynając od sypialni. Pościel na łóżku była świeżo zmieniona - Camélia sprawdził dla pewności. W pokoju nie ma ani odrobiny kurzu, ale też ani odrobiny komfortu, pomyślał, wspominając swoją domową, przytulną sypialnię. Claudia zrobiła z niej słodkie gniazdko w głębokich, ciemnych czerwie-
niach, z przyćmionym światłem i miękkim dywanem. Tutaj było inaczej. Ed Vincent najwyraźniej nie lubił ozdóbek. Łazienkę wyłożono prostymi, białymi kafelkami, a drzwi do kabiny prysznicowej zrobiono z przezroczystych tafii grubego szkła, bez jakichkolwiek złoceń. Ascetyczny luksus. Nie w stylu Camélii, ale z bo- gaczami nigdy nie wiadomo. Ktoś kiedyś powiedział, że są inni niż my, chyba miał rację. Żadnych śladów wody na drzwiach prysznica, żadnej otwartej pasty do zębów czy bałaganu na umywalce. Na gospodarza czekał stos zwy- kłych, białych ręczników, jedna szczoteczka do zębów i biała, nowa kostka nieperfumowanego mydła w równie białej mydelniczce. Szukanie tu klucza do próby zabójstwa nie miało sensu. Camélia wystukał numer portiera. - Kto sprząta apartament pana Vincenta? - zapytał. - Firma obsługująca cały budynek. Są codziennie. - To znaczy, że byli dziś rano? - Nie, proszę pana, jeszcze nie. Byli wczoraj. - Dziękuję. Zaraz ktoś z moich ludzi będzie na dole. Proszę mu po- dać nazwę firmy. - Będzie chciał rozmawiać z osobą zajmującą się mieszkaniem pana Vincenta. - Tak jest, proszę pana. - Ton portiera był teraz niezwykle służbisty. Camélia przypuszczał, że boi się tych umundurowanych ludzi robiących bałagan w jego eleganckim holu. Trudno. Śledztwo jest ważniejsze niż
kilku bogatych facetów, którzy mogą się zdenerwować. Ed Vincent omal nie został zabity. Otworzył szuflady i przerzucił kilka osobistych rzeczy, które każdy mężczyzna trzyma w łazience - maszynkę do golenia, zapasowe szczo- teczki do zębów, prezerwatywy... Camélia był ciekaw, czy nieużywane szczoteczki były przeznaczone dla kobiet, które spędzały tu noc - i ucie- szył się, że Ed uprawiał bezpieczny seks. Przejrzał szuflady ogromnej garderoby, która z łatwością pomieściłaby sypialnię jego dzieci. Nie znosił szperania w cudzych rzeczach, nienawidził wsadzania nosa w czyjeś życie, ale taką miał pracę. I robił to niezwykle skrupulatnie. Tym razem jednak niczego nie udało mu się znaleźć. Człowiek od odcisków palców powiedział Camélii, że znalazł bar- dzo mało śladów, bo mieszkanie zostało starannie sprzątnięte. Pozostali też nie odkryli niczego znaczącego, choć sprawdzili każdą kieszeń, szaf- kę i szufladę. Camélia był zdumiony, że można żyć tak sterylnie. Lo- dówka była pusta, nie znaleźli nawet butelki szampana, nieodzownej w domu bogatego, samotnego mężczyzny. Nic. Gdyby nie ubrania wiszące w garderobie, Camélia przysiągłby, że nikt tu nie mieszka. Westchnął, uznając, że wszystko to jest bardzo zagadkowe. - Dziękuję, chłopcy - powiedział, kiedy zjeżdżali bezszelestną win- dą. Wszedł jeszcze przedtem do garderoby, by obejrzeć mały sejf wmu-
rowany w ścianę. Potrzebował ślusarza i nakazu, wyjął więc komórkę, żeby załatwić obie sprawy. Myślał o swym małym, nieskazitelnie czystym domku w Queens. Pełen życia, może odrobinę zabałaganiony przez czwórkę dzieci. Ale to prawdziwy dom. Ten tutaj jest tylko schronieniem przed burzą. To jaskinia. Zadzwonił do Claudii, żeby powiedzieć cześć i spytać, co porabia. Nie żeby ją sprawdzał czy coś w tym rodzaju, po prostu lubił wiedzieć, co się dzieje w domu. Zdaniem Claudii było to skrzywienie zawodowe. Śmiała się z tego i nazywała go wiecznym detektywem. Znienawidziłaby to miejsce, myślał, czekając na windę. Przyprawi- łoby ją o dreszcze. Nawet pierwszy lepszy pokój hotelowy bardziej przypomina dom. Camélia znów zamyślił się nad Edem Vincentem. Kim właściwie jest ten człowiek? Rozdział 7 Ed wiedział już, że istnieje pewien punkt między życiem i śmiercią, w pół drogi między ziemią i niebem. Miejsce podobne do piekła, bo nie ma w nim spokoju i odprężenia, jakie daje śmierć, są za to wszystkie kłopoty i problemy, jakie niesie życie. Jak mogli mi to zrobić? Gwałtownie poruszył się na wąskim szpitalnym łóżku i natychmiast podbiegła czujna siostra. Pacjent zaledwie trzy godziny temu przeszedł operację. Jego stan był krytyczny. Sprawdziła respirator, dreny w klatce
piersiowej i przewody kroplówki. Przez chwilę obserwowała monitor, potem znów spojrzała na pacjenta. Leżał teraz spokojnie, choć oddychał chrapliwie i z wysiłkiem. Był barczysty, wysoki na ponad metr dziewięćdziesiąt i miał surowe rysy, ale w tej chwili wyglądał całkiem inaczej niż potężny, przystojny mężczyzna, którego widziała w telewizji podczas otwarcia budynku Vincent Tower na Manhattanie. Spojrzała na zegarek. Północ, niedługo będzie obchód. Na pewno pojawi się też Art Jacobs, osobisty lekarz pana Vincenta. Zajrzała do drugiej pacjentki oddziału intensywnej opieki, której przed chwilą wszczepiano poczwórne bypassy po ataku serca, jaki przeszła tego wieczoru. Każda pielęgniarka na tym oddziale miała pod opieką dwóch pacjentów. Kobiecie po zawale dopisało szczęście. Będzie żyła. Z Vincentem może być gorzej. W tej chwili nic więcej nie mogła zrobić ani dla niej, ani dla niego. Wróciła do dyżurki pielęgniarek, gdzie monitory zapełniające całą ścia- nę informowały o stanie każdego pacjenta, wyjęła z lodówki colę i z ulgą opadła na fotel. To będzie długa noc. Ed Vincent był tego samego zdania. To może być najdłuższa noc w jego życiu. Czy nie powinien teraz, jak tonący, zobaczyć w mgnieniu oka całej swojej przeszłości? Przecież tak chyba jest, gdy się umiera. Boże, cóż za ironia, że przychodzą mu do głowy wszystkie stare powie-
dzonka i przesądy, a prawda jest taka, że nikt przecież nie wie, jak to jest, bo nikt z umarłych nie wrócił, żeby o tym opowiedzieć. Zelda, pomyślał z udręką. Ach, Zelda, szalona, złota dziewczyno z buzią elfa. Nigdy wcześniej nie spotkał nikogo takiego jak ona. Miała fanta- styczny dar zamieniania najzwyczajniejszych chwil w wielkie wydarze- nia. Kiedy wchodziła, wszystkie oczy zwrócone były na nią. Do jedzenia zawsze zabierała się jakby to była wielka uczta, a każde spotkanie z nią pełne było niespodzianek. Wyobrażał sobie, że nawet do mycia zębów podchodzi, jak do odegrania hollywoodzkiej sceny. Do tego wszystkiego była niezwykle otwarta i szczera. - Jaka jesteś naprawdę? - zapytał kiedyś oszołomiony i roześmiany. - Sama chciałabym wiedzieć - odpowiedziała pogodnie. - Jakaś tam jestem. Wpadła w jego życie jak grom z jasnego nieba. Na początku myślał, że jest stuknięta. Nadal zresztą coś z tego wrażenia zostało, ale właśnie to w niej kochał. Kochał Riley, jej siedmioletnią córeczkę. Polubił nawet jej znerwicowanego teriera, który przy każdym spotkaniu gryzł go w kostki. Zelda była niepowtarzalna. Oczywiście nie nazywała się Zelda. To on tak ją nazwał, ponieważ miała wdzięk dziewczyny z Południa i ak- cent rodem z Georgii.
- Wyszłaś wprost z powieści Fitzgeralda - powiedział kiedyś ze śmiechem. - Powinnaś nazywać się Zelda. Śmiała się razem z nim i od tej pory została Zeldą. Tylko on używał tego imienia, bo tylko on wiedział, skąd się wzięło. Do Eda mówiła „kochanie". Zdumiał się, kiedy usłyszał to „kochanie" przy pierwszym spotkaniu. Zmitygowała się wtedy, poprosiła, żeby nie zwracał na to uwagi, bo mówi tak do wszystkich. Pochodzi z Południa i po prostu taki ma zwyczaj. Och, ile by dał, żeby jeszcze raz usłyszeć jej „kochanie". Mieszkała w Santa Monica w Kalifornii, na ulicy Ascot 139, w sta- rym, stylowym, wiktoriańskim domku stojącym po zadrzewionej stronie ulicy i tak maleńkim, że kiedy zobaczył go po raz pierwszy, przypo- mniała mu się jego rodzinna chata o dwóch izbach u podnóża Great Smokie Mountains. - Hej, Zel - powiedziałby, gdyby zadzwonił z Nowego Jorku. - Jak tam dzisiaj moja dziewczynka? - Bardzo zajęta - rzuciłaby w słuchawkę. - U nas jest pora kolacji i właśnie robię Riley owsiankę. Śmiał się, wyobrażając sobie, jak z telefonem przyciśniętym do ra- mienia przestawia garnki na kuchni. Oczywiście, że nie gotowała owsianki. I w ogóle żadna z niej kucharka. Ale upierała się, że Riley powinna jadać co dzień domowe kolacje, łącznie z surówką.
Niedziele też były zarezerwowane tylko dla Riley. Nawet Ed był z nich wykluczony. To był dzień Riley i tylko jej. Robiły wtedy wszystko, o czym mała sobie zamarzyła. Zazwyczaj oznaczało to domowe naleśniki na śniadanie, które jadło się w piżamach, potem jazdę na rolkach po promenadzie Venice, wspólny lunch i ewentualnie jakiś film. Na koniec jadły gdzieś kolację, na którą Ed kilka razy otrzymał zaszczytne zaproszenie od samej Riley. Cóż to za dzieciak. Gdyby miał kiedyś szczęście doczekać się własnej córki, chciałby, żeby była podobna do Riley, z burzą miedzianoczerwonych loków, wielkimi brązowymi oczami, takimi samymi jak u mamy i uwodzicielskim szczerbatym uśmiechem. Wspomniał jej nawet kiedyś, że nie musi właściwie mieć nowych zębów, bo tak, jak jest, wygląda ślicznie. - Serdeczne dzięki - odpowiedziała, z lekka świszcząc przez szczer- bę. - Ale zdaje się, że bez zębów z przodu miałabym pewne kłopoty z całowaniem. - Całowaniem? Jakim całowaniem? - Zelda była tak oburzona tym pomysłem, że Ed i Riley parsknęli śmiechem. Piękne czasy, pomyślał. To były naprawdę piękne czasy. Jaka szko- da, że ich nie opisał. Słuchaj, stary, wykorzystaj do maksimum dzisiej- szy dzień. Być może tylko tyle ci zostało, przemknęło mu przez myśl.
Poruszył się niespokojnie na wąskim łóżku, usłyszał cichy odgłos gumowych butów, poczuł chłodne palce siostry ujmującej jego nadgar- stek, żeby zbadać tętno. Usłyszał jak mówi: - Dobry wieczór, doktorze Jacobs. I głos przyjaciela: - Jak tam nasz pacjent, siostro? - Bez zmian, panie doktorze. Trochę niespokojny. - Jak się masz, Ed? Art pochylił się i Ed poczuł zapach jego wody kolońskiej. Domyślał się, że był gdzieś na kolacji i miał na sobie jak zwykle elegancki włoski garnitur. W lekarskim światku Art był uosobieniem elegancji, szalały za nim wszystkie pielęgniarki. Tak zresztą poznał swoją żonę. Porządny facet. Oddany lekarz, jeden z najlepszych. Rozpaczliwie chciał go zoba- czyć, powiedzieć mu cześć, ostatni raz... Nie. To nie może być ostatni raz. Musi stąd wyjść. Zelda jest w nie- bezpieczeństwie, ją także będą chcieli zabić. I Riley. Musi znaleźć Zel- dę. Ochronić ją... Doktor Jacobs wyprostował się. Poklepał starego przyjaciela po ra- mieniu. - Dobrze jest, stary - powiedział. - Przy takich ranach jak twoje tak musi być. - Cofnął się, zdumiony, gdy Ed otworzył oczy. Wbił wzrok w jego twarz. Dr Jacobs znów się schylił.
- O co chodzi, Ed? Zdaje się, że chcesz coś powiedzieć. Posłuchaj, kiedy nacisnę tutaj, tę rurkę w gardle, możesz mówić. Spróbuj, stary. Powiedz, kto to zrobił. - Zelda. - Z gardła Eda wydobył się bulgot. - Zelda? Kto to jest Zelda? - Art przytrzymywał palcem rurkę, ale Ed nic już nie powiedział. Ed jęknął zawiedziony i zrozpaczony, czując, że znów się zapada. O Boże, tylko nie ten tunel. Nie teraz. To było właściwie śmieszne - kiedy chciał odejść z tego świata, nie mógł. Gdy nie chciał, wyglądało na to, że na niego czekają. Do diabła, nie wejdzie teraz do tego tunelu, choć już prawie widział błysk światła... - Dobutamina, szybko. - Doktor Jacobs w skupieniu wstrzykiwał środek pobudzający wprost w serce Eda. - Jezu, Ed - mamrotał - nie mogę cię teraz stracić, nie po tym wszystkim. Ale katastrofa wisiała na włosku. Wiedział o tym. Rozdział 8 - Co z nim, doktorze? - Dyżurny policjant Brotski czuwający przy wejściu na intensywną terapię nie pasował ze swoim mundurem, bronią i wielkimi butami do tego cichego korytarza przesączonego wonią środków antyseptycznych. Tkwił tu w nadziei, że Ed Vincent przed śmiercią obudzi się ze śpiączki i powie, kto do niego strzelał. - Jest jakaś szansa, że odzyska przytomność?