- Dokumenty5 863
- Odsłony854 643
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań669 213
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Eric Emanuel Schmitt - Przypadek Adolfa H
Rozmiar : | 1.8 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Eric Emanuel Schmitt - Przypadek Adolfa H.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Eric-Emmanuel Schmitt przekład Ewa Wieleżyńska
Pamięci Georga Elsera, podkładacza bomb chałupniczych
Minuta, która zmieniła bieg świata...
- Adolf Hitler: nie przyjęty. Werdykt spadł jak stalowa linijka na rękę uczniaka. - Adolf Hitler: nie przyjęty. Żelazna kurtyna. Koniec. Już nie przyjmujemy. Proszę szukać szczęścia gdzie indziej. Wynocha. Hitler rozejrzał się dookoła. Dziesiątki młodych ludzi, purpurowe uszy, ciała wyciągające się na czubkach palców, pachy mokre z niepokoju, słuchały pedla, który przykrawał ich losy. Nikt nie zwracał uwagi na Hitlera. Nikt nie dostrzegł potworności, którą przed chwilą ogłoszono, katastrofy, która przetoczyła się właśnie przez hol Akademii Sztuk Pięknych, wybuchu, który rozdarł wszechświat: Adolf Hitler nie przyjęty. Wobec obojętności ogółu Hitler zaczął niemal wątpić, czy dobrze usłyszał. Cierpię. Lodowaty miecz płata mi pierś aż po wnętrzności, krwawię i nikt tego nie widzi? Nikt nie widzi nieszczęścia, które wbija mnie w ziemię? Czy tylko ja na tej ziemi żyję z taką intensywnością? Czy aby na pewno żyjemy w tym samym świecie? Pedel skończył odczytywać wyniki. Złożył swój papier i uśmiechnął się w pustkę. Wysoki facet o pożółkłej cerze, chudy jak scyzoryk, nogi i ramiona sztywne, długie, niezgrabne, niemalże oddzielone od tułowia, utrzymujące się na niepewnych wiązadłach. Opuścił podest i dołączył do kolegów, robota skończona. Nie tyle wygląd kata, ile mentalność. Przekonany, że oznajmił prawdę. Idiota w rodzaju tych, którzy boją się myszy, ale nie zawahają się wypowiedzieć spokojnie, bez krztyny
drżenia w głosie: „Adolf Hitler: nie przyjęty”. Już w zeszłym roku obwieścił tę samą okropność. Ale w zeszłym roku nie było to takie poważne: Hitler nie pracował zbyt dużo i przystąpił do egzaminu po raz pierwszy. Natomiast dzisiaj to samo zdanie było wyrokiem śmierci, bo do egzaminu nie można było przystępować więcej niż dwa razy. Hitler nie spuszczał oczu z pedla, który śmiał się teraz z dozorcami uczelni, długimi tykami około trzydziestki w szarych bluzach - starymi dziadami, zdaniem Hitlera, który miał zaledwie dziewiętnaście lat. Dla nich był to zwykły dzień, jeden dzień więcej, dzień uzasadniający wypłatę pod koniec miesiąca. Dla Hitlera ten dzień był ostatnim dniem dzieciństwa, ostatnim, kiedy mógł jeszcze wierzyć, że marzenia i rzeczywistość się spotkają. Korytarz Akademii powoli pustoszał, niczym dzwon z brązu, który uwalnia się od dźwięków, rozsiewając je po całym mieście. By przeżyć radość z przyjęcia bądź smutek z powodu odrzucenia, młodzi ludzie rozproszyli się po kawiarniach Wiednia. Tylko Hitler stał w miejscu, bez ruchu, przybity i blady. Nagle zaczął patrzeć na siebie z zewnątrz, jak na powieściowego bohatera: został osierocony przez ojca wiele lat temu, przez matkę zeszłej zimy, ma jedynie pięćset koron w kieszeni, trzy koszule i pełne wydanie Nietzschego w walizce, bieda bezlitośnie puka do jego drzwi, właśnie odmówiono mu prawa do nauki zawodu. Cóż mu pozostaje? Nic. Kościsty wygląd, wielkie stopy i małe dłonie. Przyjaciel, któremu nie ośmieli się przyznać do porażki, bo wcześniej tylekroć się przechwalał, że mu się uda. Narzeczona, Stephanie, do której często pisuje, ale ona nigdy mu nie odpowiada. Hitler widzi siebie takim, jaki jest, i czuje litość. To ostatnie uczucie, jakim chciałby siebie napawać.
Dozorcy podeszli do zapłakanego chłopaka. Zaprosili go do stróżówki, by napił się z nimi czekolady. Młody człowiek daje się prowadzić, nadal pochlipuje. Za oknami, na nieskazitelnym błękicie nieba upstrzonym ptakami świeci radosne słońce. Hitler spogląda na ten spektakl natury i nic z tego wszystkiego nie rozumie. A więc ani ludzie, ani natura? Nikt nie zjednoczy się ze mną w moim cierpieniu? Hitler wypija czekoladę, dziękuje uprzejmie dozorcom, odchodzi. Ta troskliwość go nie pocieszyła, jak wszystkie ludzkie zachowania jest powszechna, ufundowana na zasadach, wartościach, nie adresuje się do niego osobiście. Nie chce jej. Opuszcza Akademię Sztuk Pięknych i drepcząc przygarbiony, idzie wtopić się w tłum Wiednia. To miasto tak wspaniałe, liryczne, barokowe, cesarskie było sceną jego nadziei; teraz stało się ciasną oprawą dla jego porażki. Czy nadal będzie je kochać? Czy nadal będą się kochać? Oto, co się wydarzyło ósmego października 1908 roku. Jury złożone z malarzy, sztycharzy, rysowników i architektów rozstrzygnęło bez wahania o losie młodego człowieka. Niezdarna kreska. Niejasna kompozycja. Nieznajomość techniki. Konwencjonalna wyobraźnia. Zajęło im to najwyżej minutę, by zawyrokować bez skrupułów: ten Adolf Hitler nie ma żadnej przyszłości. Co by się wydarzyło, gdyby Akademia Sztuk Pięknych zadecydowała inaczej? Co by się stało, gdyby dokładnie w tej minucie jury przyjęło Adolfa Hitlera? Ta minuta zmieniłaby bieg jednego życia, ale zmieniłaby również bieg dziejów. Jaki byłby dwudziesty wiek bez nazizmu? Czy wybuchłaby druga wojna światowa, czy byłoby pięćdziesiąt pięć milionów trupów, w tym sześć milionów Żydów, w
świecie, w którym Adolf Hitler zostałby malarzem? - Adolf H.: przyjęty. Fala ciepła ogarnęła młodego człowieka. Opływał go strumień szczęścia, zalewał mu skronie, brzęczał w uszach, rozpierał płuca i wypełniał serce. To była długa chwila, pełna napięcia, ściągnięte mięśnie, ekstatyczny skurcz, czysta rozkosz, jak pierwszy, przypadkowy orgazm w wieku lat trzynastu. Kiedy fala odpłynęła i Adolf H. wrócił do siebie, zauważył, że jest mokry. Kwaśny pot lepił mu ubranie. Nie miał bielizny na zmianę. Ale co tam: został przyjęty! Pedel zwinął papier i mrugnął do niego okiem. Adolf odwzajemnił mu się szerokim uśmiechem. Proszę, nawet drobny personel, nawet dozorcy, nie tylko profesorowie, przyjmowali go do Akademii z radością! Adolf H. odwrócił się i dostrzegł grupę chłopców, którzy wzajemnie sobie gratulowali. Podszedł bez chwili wahania i wyciągnął rękę. - Dzień dobry. Jestem Adolf H. Też zostałem przyjęty. Rozwarto krąg, by zrobić mu miejsce. Hałas się wzmagał. Korowód uścisków, śmiechów, imion wymawianych po raz pierwszy, których nie sposób było spamiętać, ale w końcu mieli cały rok, żeby się lepiej poznać... Była jesień, ale ten dzień miał w sobie świeżość prawdziwych początków i słońce w całej okazałości zdawało się śmiać na jasnobłękitnym niebie.
Chłopcy przekrzykiwali się, jeden drugiego nie słuchał, każdy słuchał tylko siebie, ale tym samym słuchał w końcu innych, bo wszyscy przyjęci wyrażali tę samą radość. Tymczasem jednemu z nich udało się przebić przez wrzawę z okrzykiem, że powinni pójść świętować do Kantera. - W drogę! Adolf wypadł na dwór razem z innymi. Był solidarny. Był częścią grupy. Mijając próg Akademii, dostrzegł na środku ogromnego holu stojącego bez ruchu chłopaka, który płakał samotnie wielkimi łzami. Uczucie litości musnęło Adolfa H., zdążył pomyśleć: „biedak”, po czym gwałtownie ogarnął go błogostan, kolejna niszcząca fala, jeszcze silniejsza niż poprzednia, gdyż teraz rozkosz wzbierała i coraz bardziej się wzmagała, była to rozkosz podwójna: rozkosz sukcesu wzbogacona rozkoszą, że nie poniósł klęski. Adolf H. odkrył, że szczęście żywi się nieszczęściem bliźniego. Dołączył do swoich kolegów. Czy tego popołudnia wiedeńczycy zdawali sobie sprawę, że mijają grupę młodych geniuszów? „Cierpliwości - pomyślał Adolf - kiedyś to wreszcie pojmą”. Pod sufitami tawerny Kanter wrzało i kipiało od radości, piwo lało się wielkimi strumieniami do kufli. Adolf H. pił jak nigdy dotąd. Tego wieczora stał się prawdziwym mężczyzną. On i jego nowi przyjaciele przekrzykiwali się nawzajem, jakimi będą wielkimi artystami, jak nie ulega cienia wątpliwości, że naznaczą nowe stulecie, zaczęli nawet krytykować dawnych mistrzów. To był pamiętny wieczór. Adolf H. pił coraz więcej, pił tak, jak się gra w orkiestrze, chciał grać unisono z innymi, chciał się w nich roztopić. Po raz pierwszy w życiu nie był przeciwko innym, ale z nimi. Od lat
wiedział, że jest malarzem, nigdy w to nie zwątpił, jednak od czasu swojej porażki w zeszłym roku czekał, aż rzeczywistość to potwierdzi. I proszę! Teraz wszystko się zgadzało! Świat go ponownie przyjął, uznał go takim, jakim siebie wymarzył. Zycie okazało się sprawiedliwe i piękne. Począwszy od dzisiejszego wieczora, mógł sobie pozwolić na przyjaciół. Pił nadal. Po tym jak przebudowali świat, zaczęli sobie opowiadać, skąd pochodzą, czym się zajmują ich rodziny. W chwili gdy przyszła jego kolej, Adolfa ogarnęła wściekła chęć, by się wysikać, i pobiegł do ubikacji. Żółty płyn rzęsiście polewał fajans, Adolf sikał obficie, czuł się odporny na ciosy. W pozieleniałym i krostowatym lustrze przypatrzył się swojej nowej twarzy studenta Akademii Sztuk Pięknych: wydawało mu się, że już ją było widać, jakieś nowe światło tliło się w jego źrenicach, jakiś blask bez precedensu. Wpatrywał się w tę twarz z upodobaniem, jakby sam na siebie pozował, oglądał siebie oczami przyszłości, Adolf H., wielki malarz... Ból sparaliżował mu szczękę, wargi pokryły się pianą i Adolf opadł na umywalkę. Jego ramionami wstrząsnęły skurcze, łkanie wykrzywiło twarz: pomyślał o matce. Mamusiu... Jakże byłaby szczęśliwa dzisiaj wieczorem! Czułaby się taka dumna! Przytuliłaby go do swojej schorowanej piersi. Mamusiu, przyjęto mnie do Akademii. Wyobraził sobie dokładnie radość matki i kiedy o tym myślał, macierzyńska miłość spłynęła na sierotę. Mamusiu, przyjęto mnie do Akademii.
Powtarzał to po cichu, jak inkantację, tak długo, aż burza minęła. Potem dołączył do przyjaciół. - Adolf, gdzie się podziewałeś? Wymiotowałeś? Usłyszeli go! Wołali na niego: Adolf! Niepokoili się! Młody człowiek był tak wzruszony, że czym prędzej się odezwał: - Myślę, że dzisiaj nie można już malować tak jak dwadzieścia lat temu. Istnienie fotografii zmusza nas do skupienia się na kolorze. Nie uważam, że kolor musi być naturalny! - Co? Wcale nie. Meyer uważa... I rozmowa rozpoczęła się ponownie, żarliwa, kapryśna jak ogień płonący w kominku. Adolf zapalał się do idei, które nigdy nie należały do niego, co najwyżej od pięciu minut, mnożył kolejne teorie, które natychmiast uznawał za ostateczne. Reszta zażarcie replikowała. W krótkich chwilach kiedy milczał, Adolf nie słuchał swoich kolegów, lecz rozmyślał z lubością o listach, które miał napisać nazajutrz: jeden do narzeczonej, Stephanie, która teraz nie będzie miała już żadnych powodów, żeby okazywać mu wyższość, jeden do ciotki Johanny, która nigdy nie wierzyła w jego malarski talent, jeden do starego nauczyciela Mayrhofera, który miał czelność radzić mu, żeby poszukał sobie „prawdziwego zawodu”, jeden do siostry Pauli, tej zuchwałej i brzydkiej dziewuchy, wobec której czuł wyłącznie obojętność, ale mimo wszystko musiała się dowiedzieć, jakim wielkim człowiekiem jest jej brat, następnie list do profesora Raubera, tego imbecyla, który stawiał mu złe oceny z rysunku, a także do profesora Krontza, który w liceum pozwalał sobie na krytykę jego zestawień barwnych, do instruktora w Linzu, który go upokorzył, kiedy Adolf miał osiem lat, pokazując całej klasie jego piękną czerwoną i pięciolistną koniczynę... Jego radość polerowała listy, tak jak szlifuje
się broń, jego wiadomość miała być bowiem orężem wymierzonym w tych wszystkich, którzy nie potrafili w niego uwierzyć. Poczuł gwałtowną przyjemność istnienia. Tego wieczora czuł się dobrze, ale jutro poczuje się jeszcze lepiej, zadając cierpienie innym. Żyć to jakby trochę zabijać. Tak oto ósmego października 1908 roku w pijackich śpiewkach tawerny Kanter, choć jeszcze nie zrealizował najmniejszego istotnego dzieła i jedynie zdobył prawo do nauki malarstwa, młody Adolf H. zaczął istotny etap, bez którego nie może narodzić się artysta: zdecydowanie uważał się za pępek świata. - Dobry wieczór, panie Hitler. A więc jak? Powiodło się panu? Pani Zakreys, czeska wiedźma, od której wynajmował pokój, kiedy tylko usłyszała dźwięk klucza przekręcanego w zamku, porzuciła maszynę do szycia i wybiegła na korytarz. Na szczęście sień spowijał półmrok i Hitler czuł, że krępa sylwetka o żółtych ślepkach ledwie go dostrzega. - Nie, pani Zakreys. Jeszcze nie ogłosili wyników, gdyż jeden z egzaminatorów z powodu niedyspozycji nie mógł oddać swoich ocen. Pani Zakreys zakaszlała w sposób pełen zrozumienia. Hitler wiedział, że mówiąc o chorobie, od razu można u niej wywołać lęk i współczucie. - A co mu jest, temu profesorowi? - Grypa,, Zdaje się, że w Wiedniu panuje epidemia. Pani Zakreys cofnęła się instynktownie w stronę kuchni, obawiając
się, że Hitler jest nosicielem niebezpiecznych zarazków. Hitler uderzył w czuły punkt. Pani Zakreys, która kilka lat wcześniej straciła męża z powodu źle leczonej influenzy, będzie się teraz izolować i nawet nie zaproponuje chłopcu, by wypił z nią herbatę. Z pewnością będzie go teraz unikać przez kilka dni. Dobrze rozegrane! Nie będzie musiał się męczyć, wymyślając kolejne kłamstwa i odgrywając komedię, że oczekuje na wyniki. Kiedy wieszał płaszcz, usłyszał, jak stara zapala gaz, by przygotować sobie napar z tymianku. Jako że poczuła się winna z powodu pospiesznego wycofania, wychyliła głowę na korytarz, by uprzejmie zapytać: - Musi pan być rozczarowany? Hitler podskoczył. - Czym? - Że musi pan jeszcze czekać... na wyniki... - Owszem. To irytujące. Przyjrzała mu się badawczo z daleka, gotowa usłyszeć coś więcej, ale kiedy stwierdziła, że niczego ponadto się nie dowie, uznała, że okazała mu wystarczająco dużo sympatii i wróciła do kuchni. Hitler zamknął się w pokoju. Usiadł w kucki na łóżku i zaczął metodycznie palić. Wdychał dym, pozwalał mu się obracać w płucach, po czym wypuszczał gęste spirale. Miał upajające wrażenie, że ogrzewa pomieszczenie własną substancją. Wokół niego jego rysunki, operowe afisze - Wagner, Wagner, Wagner, Weber, Wagner, Wagner - szkice scenografii dla lirycznych i mitologicznych dramatów, które chciał napisać ze swoim przyjacielem Kubizkiem, książki Kubizka, partytury Kubizka. Trzeba będzie napisać do Kubizka do koszar, gdzie odbywa służbę
wojskową. Napisać... Powiedzieć mu... Hitler poczuł, że rozmiar tego zadania go przerasta. On, który przekonał Kubizka, by pojechał za nim z Linzu do Wiednia, on, który go przekonał, że powinien zostać muzykiem, a nawet zapisał go do Akademii Muzycznej, gdzie Kubizek został przyjęty za pierwszym razem do klasy solfeżu, kompozycji i fortepianu, on, który był liderem walczącym z upartym sprzeciwem ich obu rodzin, teraz będzie musiał się przyznać, że ze swojej strony wszystko zawalił. Pani Zakreys zaskrobała w drzwi. - Czego? - zapytał agresywnie Hitler, by chronić swoją intymność. - Trzeba by pomyśleć o zapłacie za pokój. - Tak. W poniedziałek. - Dobrze. Ale nie później. Oddaliła się, powłócząc nogami. Hitler, zdjęty paniką, rozejrzał się dookoła. Czy da radę dalej płacić za ten pokój? Gdyby dostał się do Akademii Sztuk Pięknych, jako osierocony student miałby prawo do renty. Ale bez tego... Mam spadek po ojcu! Osiemset dziewiętnaście koron! Tak, ale może go naruszyć, dopiero gdy osiągnie dorosłość, za pięć lat. A do tego czasu... Serce zaczęło mu bić jak szalone. Objął pokój ponurym spojrzeniem. Nawet tutaj nie będzie mógł zostać. Dopóki był studentem, mógł się zadowolić byle czym. Teraz, kiedy nie był już studentem, był biedny. Trzy trzaśnięcia drzwiami i znalazł się na ulicy. Uciekł z pokoju. Musiał być w ruchu. Trzeba było wymyślić jakieś rozwiązanie. Ocalić twarz! Przede wszystkim ocalić twarz! Nic nie mówić Kubizkowi. A potem zdobyć pieniądze. Zachować pozory. Szedł naprzód wielkimi
krokami głuchego po chodnikach Mariahilf, jednej z najbiedniejszych dzielnic Wiednia, dzielnicy, która powinna wyglądać jak nowa, gdyż dopiero niedawno powstała, ale całkiem porysowane budynki gotowe były się zawalić. Ciężki odór smażonych kasztanów pacykował fasady. Co robić? Loteria! Hitler się rozradował. No przecież! Oto rozwiązanie! To dlatego dzień był taki nieudany! Wszystko ma swój sens. Przeznaczenie nie pozwoliło mu na sukces w Akademii, ponieważ zarezerwowało dla niego lepszą niespodziankę: zostanie milionerem. To popołudnie było jedynie próbą inicjacyjną, niebezpiecznym przejściem, które z pewnością otwiera się na światło: bilet na loterii! Przegrał, by wygrać jeszcze więcej. To było oczywiste! Jakże mógł w to wątpić? Pierwszy bilet u pierwszego nadarzającego się sprzedawcy! Oto, co podpowiadał mu wewnętrzny głos. Pierwszy bilet u pierwszego nadarzającego się sprzedawcy! Tuż obok, za patelnią, pod którą rozżarzone węgle czerniły kasztany, siedział kaleka, który proponował przechodniom bilety. Hitler kontemplował obrzękłego puchliną wodną człowieka niczym zjawisko czy raczej potwierdzenie dane mu od niebios. Fortuna była tutaj, przed nim, siedziała na składanym płóciennym krześle, ze stopami w rynsztoku, przybrawszy formę bezzębnego kloszarda o poskręcanych kończynach. Jak w bajkach dla dzieci, które opowiadała mu matka. Hitler pomacał nerwowo kieszenie. Czy miał jakieś drobne? Cudem uzbierał dokładnie konieczną sumę. Dostrzegł w tym kolejny znak. Z bijącym sercem zbliżył się do masy płynnego mięsa i powiedział:
- Jeden bilet poproszę. - Jaki, proszę szanownego pana? - zapytało monstrum, usiłując zawiesić szkliste oko na młodym człowieku. - Pierwszy, jaki wam wpadnie w rękę. Hitler patrzył zafascynowany na ludzką fokę macającą bilety, wahającą się, po czym beznamiętnym gestem wyciągającą jeden z nich. - Oto jest, proszę szanownego pana. I można powiedzieć, że ma pan szczęście. - Wiem - odpowiedział Hitler jednym tchem, gwałtownie się czerwieniąc. Schwycił bilet, przycisnął go do serca i uciekł biegiem. Teraz był uratowany. Przyciskał do piersi swoją przyszłość. I był przekonany, że to zmarła matka zesłała mu z niefcios zbawcze natchnienie. - Dziękuję, mamusiu - powiedziało dziecko, biegnąc ciągle z oczami zwróconymi ku gwiazdom, które chowały się za ciemnymi dachami. Pierwsze zamówienie... Adolf H., proste włosy, piżama włożona tyłem na przód, oczy ciągle spuchnięte od drożdży piwnych, podrapał się po prawym udzie, patrząc na nieprawdopodobną parę, która tarasowała wyjście na korytarz: niska i nabita pani Zakreys oraz monumentalny Nepomuk, słynny rzeźnik z ulicy Barberousse. Kiwali się przed nim niezgrabnie, zakłopotani, uniżeni, niczym dalecy kuzyni z wizytą. - Nepomuk zawsze marzył, by wymalować sobie szyld - wyjąkała
właścicielka. - Tak, piękny kolorowy szyld z moim nazwiskiem - potwierdził Nepomuk. Pierwsze zamówienie... Z całą pewnością chodziło o pierwsze zamówienie. Już teraz chciano zakupić malarski talent Adolfa H. Chłopak oniemiał ze zdumienia, aż Nepomuk pomyślał, że nie interesuje go ta propozycja. - Oczywiście, dostaniesz wynagrodzenie - powiedział już słabszym głosem. - Oczywiście - przytaknęła gorąco pani Zakreys. - Jesteś młody, mój chłopcze, dopiero dostałeś się do Akademii Sztuk Pięknych, nie mogę więc wynagrodzić cię tak, jakbyś ją ukończył. Adolf pomyślał z radością, że za kilka lat faktycznie będzie droższy. Po raz pierwszy zobaczył, że ten interes ma przed sobą przyszłość. - No więc jesteś młody. Można nawet powiedzieć, że zatrudniając cię, w pewien sposób ryzykuję. - Proponuję panu następujący układ - przerwał Adolf. - Cenę ustalimy teraz. Jeżeli szyld się panu spodoba, zapłaci pan. Jeżeli nie, nie będzie pan nic płacił. Rzeźnik zmrużył wąskie oczka. Artysta mówił językiem, który rozumiał. - Podoba mi się to, mój chłopcze. No więc ja też proponuję ci coś interesującego: zapłacę ci albo pieniędzmi, albo towarem. Dziesięć koron w srebrze lub dwie kiełbaski dziennie przez okrągły rok, co stanowi więcej niż dziesięć koron... Pani Zakreys aż podskoczyła. - Co za hojność, Nepomuku. - Oczywiście, pani Zakreys dostanie niewielką prowizję, ponieważ
nas sobie przedstawiła. Właścicielka parsknęła z zadowolenia i powiedziała coś po czesku, czego nikt nie zrozumiał. Adolfowi wydało się oczywiste, że wdowa czyni zakusy na potężnego rzeźnika. Studentowi sprzykrzyło się już targowanie, które uznał za niegodne swojego talentu. Zbliżało się południe. Głód drążył mu kwasem żołądek. Z przyjemnością pomyślał o obiedzie. - Kiełbaski przez cały rok? - Kiełbaski przez cały rok! Podaj rękę na zgodę, mój chłopcze! I Adolf pozwolił Nepomukowi zgnieść swoją subtelną dłoń artysty w pięści oprawcy zwierząt. Około trzeciej stawił się na ulicy Barberousse, by wypełnić swoje pierwsze zlecenie. Nepomuk przyjął go gromkimi okrzykami i nie ustępującymi im siłą, serdecznymi klepnięciami w plecy, jakby co najmniej własny zięć złożył mu wizytę. - Chodź, wszystko już przygotowałem. Skierował się w stronę zaplecza w sraczkowatym kolorze, które zalatywało szczynami. - No i proszę! - powiedział, teatralnie rozkładając ramiona, dumny niczym prestidigitator, który zakończył sztuczkę i daje sygnał do aplauzu. Widok był przerażający. Faktycznie Nepomuk wszystko przygotował: na trójnogu postawił drewnianą dziewiczą deskę, która miała posłużyć za szyld, a na warsztatowym stole naprzeciw samodzielnie skomponował obraz: wszystkie specjalności zakładu ułożył jedne obok drugich, wieprzowe głowy, wołowe ozory, świńskie racice, jagnięce móżdżki, wątroby, serca, płucka, nereczki, kiełbaski, kaszanki, salami, mortadele, szynki, flaki, cielęce uszy, wszystkie
produkty, które przysparzały sławy i dobrobytu zakładowi Nepomuka. Adolfowi serce podskoczyło aż do gardła. - Muszę to wszystko namalować? - A co? Nie potrafisz? - Owszem. Ale myślałem raczej o scenie z mitologii, na przykład o jakimś fragmencie zaczerpniętym z opery Wagnera albo... - Co ty pleciesz, chłopcze? Chcę, żebyś namalował to wszystko, co oferuję moim klientom. Nic więcej. Tak! Moje imię ponad wszystkim. I tu możesz zrobić, jak zechcesz. Za to ci płacę. Adolf pomyślał o tym, co przeżywał Michał Anioł, kiedy był sponsorowany przez takiego tumana, jakim był Juliusz II: czy zawsze na tym padole udziałem geniuszu muszą być upokorzenia? Przełknął ślinę i skinął głową. - Ile czasu pan mi daje? - Tyle, ile zechcesz. Ale pamiętaj, że po trzech dniach mięso zacznie się wędzić i kolory się zmienią. Olbrzymi Nepomuk wybuchnął śmiechem, dał Adolfowi kuksańca w plecy i wrócił do sklepu, gdzie czekali na niego klienci, popiskując jak uwięzione kurczęta. Pozostawiony sam na sam z ołówkami i pędzlami, Adolf wpadł w panikę. Nie wiedział, od czego zacząć. Czy powinien namalować tło, zanim namaluje przedmioty? A może na odwrót? Węgiel? Ołówek? Gwasz? Olej? Nie miał zielonego pojęcia. No już! Nie mógł być oszustem, skoro przyjęli go do Akademii Sztuk Pięknych. Sześćdziesięciu dziewięciu kandydatów zostało odrzuconych. On został przyjęty? Niechybnie musiał zatem coś wiedzieć. Ułożył martwe mięso na stole. Z trudem udało mu się stworzyć
harmonijną kompozycję. W końcu oddał się pracy: był uznanym malarzem, w każdym razie chciał to sobie udowodnić. Podczas trzech dni i trzech nocy opuszczał zaplecze Nepomuka jedynie na krótko, na kilka godzin niezbędnego odpoczynku. Jego myśli były całkowicie wypełnione tymi kawałami mięsa, ich kompozycją na desce, mieszaniem kolorów, sposobem żyłkowania różu bielą, by oddać tłuszcz szynki, zabarwiania na czerwono czarnego tła, by ukazać głębokie serce rostbefu, rozpylaniem beżu na szarości, by klopsiki wyglądały apetycznie, oraz takimi kwestiami: jak wypolerować palcem pęta serwolatki czy znaleźć twardy pędzel o szerokim włosiu, by odtworzyć dziobate mięso salami. Jak zawsze w okresach egzaltacji, przestał jeść i żywił się wyłącznie dymem w czasie przerw na papierosa. Od czasu do czasu wpadał rzeźnik, by rzucić okiem na postępy w pracy. Najpierw sceptyczny i krytyczny, później wynagradzał efekty pełnym szacunku milczeniem. Zapaszek rozkładającego się mięsa mieszał się powoli z odorem amoniaku. W cieple klitki martwe mięso utleniało się i gniło szybciej. Żeberka i filety, najtrudniejsze do namalowania, zaczęły naprawdę cuchnąć jak psia morda. Ciężki, zastygły, uporczywy odór agonii spowijał pomieszczenie niczym niebieskawy werniks mistrza. Adolf przestał się już poddawać zmęczeniu, wstrętowi i mdłościom. Rozgorączkowany, miał tylko jeden cel: skończyć. Obrazy Cranacha i Breughela ukazujące piekło pod postacią wielkiego kotła jawiły mu się teraz rajską wizją z zaświatów: prawdziwym piekłem było przykuwające go do tej rzeźnickiej dziury zadanie, by uchwycić na desce nieliczne już formy, które wyłaniały się z padliny. Piątego dnia wciąż jeszcze nie skończył. Pozostało mu jedynie kilka
godzin nocnych, rano musiał iść na zajęcia do Akademii: rok się rozpoczynał. Pracował zawzięcie. Bolały go palce, pędzle zdarły do żywego mięsa delikatne opuszki. Spuchnięte powieki opadały niemal bezwiednie. Nieważne! Skończy. O północy skończył kompozycję. Zostały mu tylko litery. Nad ranem szyld był ukończony. Dzień wstawał. O szóstej Nepomuk wyszedł ze swego pokoju i odkrył dzieło. Z wytrzeszczonymi oczyma, rozdziawionymi ustami, przez długie minuty przypatrywał się swojemu szyldowi, osłupiały. Adolf spojrzał na niego i odkrył, że Nepomuk faktycznie przypomina ogromną kiełbasę, wielką, szeroką i długą kiełbasę bez szyi, zakończoną małą główką, kiełbasę ubraną, kiełbasę z kilkoma włoskami wystającymi zza kołnierza. - Ależ to piękne! Łzy radości i wzruszenia polały się po policzkach Nepomuka. No proszękiełbasa, która płacze - pomyślał machinalnie Adolf. Kiełbasa otworzyła ramiona i przytuliła malarza do siebie. Po czym Nepomuk nalegał, żeby koniecznie zjedli razem śniadanie. Adolf pomyślał, że może nie jest od rzeczy dodać sobie odrobinę sił, skoro za dwie godziny ma stawić czoło swoim pierwszym zajęciom. Pochłonął bez szemrania wszystko, co Nepomuk upichcił na patelniach, po czym, kiedy spróbował wlać w żołądek jeszcze kilka kropli kawy, poczuł, że się dusi. Miał jedynie minutę, by pobiec na tył ogrodu, gdzie zwymiotował za jednym zamachem cały asortyment Nepomuka. Nigdy więcej! Nigdy więcej! To postanowione. Począwszy od tego dnia, nigdy więcej nie weźmie mięsa do ust. Zostanie wegetarianinem.
Na zawsze! Pobiegł do pani Zakreys, umył się pospiesznie w umywalce i zmienił ubranie. Pomimo czystej bielizny i ablucji był przekonany, że wciąż cuchnie rozkładem. Pospieszył do Akademii. Miał jedynie minutę, by znaleźć przyjaciół, dzwonek już zadzwonił, musiał wspiąć się do sali numer pięć, do pracowni witraży. Weszli do przegrzanego pomieszczenia. Obok usłanego poduszkami podestu piecyk wydzielał rozleniwiające ciepło. Każdy z uczniów zajął miejsce za sztalugami. Profesor rozdał im węgle. Kobieta w kimono weszła na podest i nagle rozwiązała pas, pozwalając jedwabiowi opaść na ziemię. Adolf H. nie wierzył własnym oczom. Nigdy nie widział nagiej kobiety. Było mu gorąco, zbyt gorąco. Była piękna i gładka, bez jednego włoska na złotawobrązowym ciele. Jak kiełbasa. To była ostatnia rzecz, o jakiej pomyślał Adolf, zanim zwalił się na posadzkę, zemdlony. Za kilka minut będzie bogaty. Tydzień przeszedł szybko jak dreszcz. Oczywiście, trzeba było czekać, ale pewność, że wygra, pozwoliła mu przemierzyć te długie, puste dni lotem błyskawicy. Z ciepłym i wilgotnym biletem w dłoni Hitler oczekiwał ogłoszenia
wyników. „Ten, który ma wiarę w sercu, ma największą siłę na świecie”. To zdanie, szeptane po wielokroć przez uwielbiane usta matki, było mu podporą, dzięki której trzymał się prosto, tak w kwestii dyscypliny moralnej, jak i żywieniowej. Pościł i przezwyciężył doświadczenie porażki: znów wierzy w siebie i własne przeznaczenie. Urzędnik loterii wychodzi na chodnik i otwiera oszklone pudło, w którym wywiesi wyniki. Hitler czuje, jak wali mu serce. Podchodzi. Nic nie rozumie. Gdzie tkwi błąd? Na jego kuponie? Na plakacie wywieszonym przez urzędnika? Bo musi tu się kryć jakiś błąd, Hitler wie o tym z całą pewnością: umowa została zawarta między niebem, matką a nim, święty pakt, który miał sprawić, że wygra. Przecież wyłącznie za tę cenę, za cenę tej kompensacji Hitler nie został przyjęty do Akademii Sztuk Pięknych. To chyba oczywiste. Błąd się utrzymuje. Hitler dwadzieścia razy odczytał liczby, porównał je cyfra po cyfrze, ułożył je od prawej do lewej i na odwrót. Różnica się utrzymuje. Powiększa. Opiera... Rzeczywistość wzięła górę. Magia uciekła. Wszechświat nie dotrzymał żadnej z obietnic. Hitler jest sam na świecie. Wszyscy koledzy byli pod wrażeniem opowieści Adolfa H. Odebrać
pierwsze zlecenie w wieku dziewiętnastu lat! I co więcej, zlecenie namalowania Narodzenia Pańskiego w prywatnej kaplicy! U hrabiego! Hrabiego tak znanego, że Adolf odmówił podania jego nazwiska. Historia szybko obiegła studentów pierwszego roku. Równie szybko jak historia jego omdlenia... Obawiał się kolejnych zajęć z aktu. Gdyby znów się zmieszał w obecności bezwstydnej i wystawiającej się na pokaz kobiety, gotowi wreszcie stwierdzić, że jest purytańskim prawiczkiem. Tak więc spędzał wolne godziny w swoim pokoju, kopiując nagie kobiety znalezione w antologii grafiki. Oswajał własne zakłopotanie. Rysowanie ud, nadawanie wypukłości piersiom przysparzało mu mnóstwa emocji, naciągało mu spodnie, prowadziło nawet do samotnych rozkoszy, jednak nie mdlał. Czy to wystarczy? Sam na sam, w czterech ścianach swojego pokoju, jedynie odtwarzając linie ołówkiem, potrafił jakoś nad sobą zapanować. Nic nie świadczyło o tym, że wobec drżącego ciała kobiety niebezpiecznie bliskiej, rzeczywistej i nagiej, nie zwali się ponownie jak długi. Nadeszła godzina fatalnego kursu. Studenci wypełnili przegrzaną pracownię. Adolf, na samym końcu, dotarł do swoich sztalug niemal po omacku. Zaskrzypiał podest. Rozległ się pomruk złości. Dziś pozował mężczyzna. Zuchwały, z uniesionym podbródkiem, ściągniętą twarzą, półprzymkniętymi oczyma, zdecydowanie obojętny wobec niezadowolenia czterdziestu młodzieńców w rui, zdjął swoje kalesony, napiął wyschłe mięśnie i nonszalancko przybrał atletyczną pozę. Ulga Adolfa przekroczyła wszelkie granice. Patrzył z uśmiechem na