- Dokumenty5 863
- Odsłony865 224
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 464
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Eric Prince - Cywilni wojownicy
Rozmiar : | 2.0 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Eric Prince - Cywilni wojownicy.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Tytuł oryginału: Civilian Warriors Przekład: Grzegorz Siwek Projekt okładki i stron tytułowych: Redaktor prowadzący: Bożena Zasieczna Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Anna Gogut Na okładce wykorzystano zdjęcie © MIL pictures by Tom Weber/The Image Bank/Getty Images © 2013 by BW Productions, LLC © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2014 Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw. ISBN 978-83-7758-789-8 MUZA SA Warszawa 2014 Wydanie I
Wprowadzenie 6 grudnia 2003 roku O godzinie 23.00 osiemnaście wozów, eskortowanych z powietrza przez amerykańskie śmigłowce wojskowe typu Apache i Kiowa Warrior oraz parę helikopterów formacji Blackwater, nazywanych „Ptaszkami”, wtargnęło do Strefy Zielonej. Skręciły w zrytą lejami ulicę, mijając wypalone zapory drogowe i wraki pojazdów, które niegdyś posłużyły do samobójczych zamachów bombowych, i popędziły w kierunku lotniska międzynarodowego w Bagdadzie. Konwój przewożący głowę państwa i amerykańskiego sekretarza obrony to nie wycieczkowa eskapada. A już na pewno nie w „Dolinie Śmierci”. Wielopasmowa asfaltowa droga łączy największe międzynarodowe lotnisko w Iraku z okupowaną przez wojska koalicji Strefą Zieloną. Przez lata iraccy powstańcy faktycznie panowali na jej około pięciomilowym odcinku, urządzając przeciętnie raz dziennie zasadzki na konwoje, na dyplomatów i amerykańskich żołnierzy. Na drodze tej było tak niebezpiecznie, że Departament Stanu ostatecznie wydał swemu personelowi ścisły zakaz korzystania z niej. A już wcześniej nikt na nią nie wjeżdżał bez poważnego zastanowienia. Paul Bremer czasem nie zważał na takie zakazy. Na krótko przed godz. 23.00 Bremer, wysłannik prezydenta USA i amerykański administrator Iraku, zakończył spotkanie z sekretarzem obrony Donaldem Rumsfeldem w pobliżu Strefy Zielonej. Ku zaskoczeniu swojej obstawy z grupy Blackwater Bremer uparł się, że odwiezie sekretarza obrony na lotnisko. Frank Gallagher, krzepki szef grupy odpowiadającej za życie Bremera, pospiesznie przemyślał plan tej wyprawy. „Nie trzeba wyjaśniać, że w niektórych komunikatach, jakie odbierałem przez radio, wyrażano poważne obawy co do tej misji i zastanawiano się, czy mi nie odbiło –
wspominał później Gallagher. – Ale widziałem w jego [Bremera] oczach, że sprawa nie podlega dyskusji”. Wyprawa przebiegała spokojnie, jednak Gallagher wyczuwał, że najgorsze jeszcze przed nim. Urządzony pokaz siły na pewno podpowiedział irackim buntownikom, że na lotnisku wydarzy się coś niecodziennego. A konwojowany przez Blackwater Bremer będzie musiał pojechać z powrotem do Strefy Zielonej bez obstawy ludzi z Pentagonu, towarzyszącej Rumsfeldowi. Po tym, jak Bremer pożegnał się z sekretarzem obrony, szef tymczasowych władz koalicyjnych oraz jego prawa ręka, Brian McCormack, wsiedli ponownie do lekko opancerzonego chevroleta suburban SUV. Gallagher zebrał swój zespół ludzi z Blackwater. „Wytłumaczyłem, że powrót do Strefy Zielonej nie będzie beztroską przejażdżką i zadbałem o to, by każdy rozumiał niebezpieczeństwo – wspominał. – Umówiliśmy się na kielich miodu pitnego w Walhalli później tego wieczoru”. Poczucie humoru typowe dla najemników. Około godz. 23.20 okrojony konwój Bremera wyruszył z lotniska. Zwinne śmigłowce grupy Blackwater pomknęły przodem, zapewniając osłonę z powietrza i wypatrując ewentualnych zagrożeń po drodze. Gallagher na przednim siedzeniu dla pasażera zaciskał palce na swoim czarnym matowym karabinku M4 i wpatrywał się w ciemności wokół szosy. Bremer i McCormack rozmawiali o spotkaniach zaplanowanych na następny dzień. I nagle – sygnał załogi jednego z helikopterów w powietrzu: – Uwaga… pojazd przed wami wyjeżdża tyłem na szosę. Kierowca samochodu Bremera zjechał na skrajny lewy pas, najbliżej pasa ziemi między asfaltem drogi szybkiego ruchu. Jadące z przodu i z tyłu samochody pancerne znalazły się po prawej od wozu Bremera. Na kuloodpornej szybie w drzwiach od strony Gallaghera rozległ się ostry trzask – jak on sam ustalił później, była to kula z AK-47, która miała go zabić. A potem nastąpił potworny rozbłysk i wybuch wykonanej w chałupniczych warunkach bomby zakołysał opancerzonym wozem humvee (HMMWV) tuż za autem Bremera, z ogłuszającym hukiem niszcząc jedną z osi.
Kierowca Bremera wykonał gwałtowny skręt, starając się nie dopuścić do wywrotki samochodu. W ciemnościach iraccy powstańcy otworzyli ogień ze swoich AK-47, a kule z broni maszynowej zagrzechotały, uderzając w bok wozu. Nie było się gdzie skryć; rozbłyski i światła przednich reflektorów pozwoliły na zorientowanie się w sytuacji. „Wpadliśmy w zasadzkę, sprawnie zorganizowaną i fachowo przeprowadzoną próbę zamachu – napisał później Bremer. – Obróciłem się raptownie i spojrzałem za siebie. Tylna pancerna szyba została roztrzaskana przez wybuch bomby. A kule z kałasznikowa wlatywały przez wybity w niej prostokątny otwór”. „Tuna! Tuna! Tuna!” – rozległ się krzyk w głośniku radiostacji w aucie Bremera. Był to głos dowódcy wydzielonego oddziału Blackwater jadącego w uszkodzonym wozie opancerzonym i podającego hasło, zgodnie z którym SUV miał przejechać przez miejsce zasadzki: Zostawcie HMMWV, brzmiało polecenie; jak najszybciej wydostańcie stąd Bremera. Cywilni żołnierze w dwóch śmigłowcach w powietrzu wystrzelali wiele amunicji, by odeprzeć atak, a kierowcy z Blackwater, nie zważając na poparzone wskutek wybuchu stopy, wcisnęli gaz do dechy i przemknęli przez kłęby dymu na szosie. Jeden z uszkodzonych SUV-ów znalazł się tuż obok wozu Bremera, osłaniając go i jadąc przez Dolinę Śmierci tak blisko eskortowanego samochodu, że oba prawie się stykały lusterkami. „Zapytałem, czy są straty, i dowiedziałem się, że dwa z naszych czterech wozów są uszkodzone, ale jakoś jadą dalej”, relacjonował Gallagher. Smród spalenizny utrzymywał się w aucie Bremera, gdy wjechało do Strefy Zielonej. A niebawem znalazły się tam HMMWV oraz śmigłowce. Jakimś cudem nikt nie odniósł obrażeń. Odkąd, po ukończeniu szkoły średniej, wstąpiłem do Akademii Morskiej, powziąłem życiowe postanowienie służenia Bogu, swojej rodzinie oraz Stanom Zjednoczonym z honorem i prawością. Czyniłem to początkowo jako kadet marynarki wojennej, potem w SEAL i wreszcie – gdy tragedia osobista zmusiła mnie do wystąpienia ze służby i powrotu do domu – jako kontraktowy najemnik, wysyłany w niektóre z najbardziej zapalnych punktów naszego globu. Wojaczka nigdy nie była czystym zajęciem, ale robiłem to; jednak postępowałem zgodnie z prawem. Nie szczędziłem starań, może nawet starałem się za bardzo, rozbudowując Blackwater do takich
rozmiarów, że z czasem formacja ta zaczęła przypominać coś na kształt wojska i innych agencji oraz organizacji rządowych. W trakcie dwunastu lat, podczas których kierowałem tym przedsięwzięciem, wykonywaliśmy umowy zawarte z Departamentem Stanu, Departamentem Obrony, CIA, elitarnymi organizacjami policyjnymi z całego świata oraz wieloma innymi agencjami. Zajmowaliśmy się wszystkim – od ochrony głów państwa po dostarczanie poczty. Blackwater rozrosła się z niewielkiego ośrodka ćwiczebnego na moczarach w Karolinie Północnej do firmy złożonej z kilkunastu oddziałów, zajmujących się projektowaniem balonów obserwacyjnych i pracami budowlanymi oraz usługami wywiadowczymi i „akcjami K9” – wykrywaniem materiałów wybuchowych, narkotyków i urządzeń podsłuchowych. Staliśmy się idealnym narzędziem w wojnie z terroryzmem, kierując tysiące najemników do Iraku i setki następnych do Afganistanu w latach rządów republikańskiej administracji Busha, a potem utrzymując powiązania z demokratyczną ekipą prezydenta Baracka Obamy, które były bliższe, niż on sam kiedykolwiek byłby skłonny to przyznać. Historia Blackwater, mojej firmy, to chlubna opowieść o świetnej robocie i śmiałej przedsiębiorczości. A jednak walka o nasz wizerunek w kraju bardzo się różniła od strzelaniny na liniach frontu. Ja i moi ludzie odbyliśmy przeszkolenie w zakresie działań bojowych. A w Stanach Zjednoczonych, za sprawą niekończącego się łańcucha niepoważnych pozwów sądowych, przesłuchań w Kongresie i nieprawdziwych doniesień prasowych, do Blackwater przylgnęła opinia ucieleśnienia militarnego zła. Okrzyknięto nas cynicznymi najemnikami i mordercami, odgrywaliśmy rolę chłopca do bicia, na którego spadła wściekłość opinii publicznej z powodu bliskowschodniej polityki administracji Busha. Po fiasku trwających wiele lat zabiegów o pozyskanie serc i umysłów Irakijczyków, biurokraci uznali, że firma Blackwater, która co rusz reagowała na błagalne prośby władz amerykańskich o pomoc, nagle przydała się bardziej jako kozioł ofiarny. Irytowało mnie, że politycy udają oburzenie i twierdzą fałszywie, że moi ludzie nie zrobili dokładnie tego, za co tak hojnie nam płacono. Władze nie chcą mówić o wielu rzeczach, których dokonaliśmy: prawdy o naszych zaaprobowanych przez Departament Stanu działaniach w Iraku, w tym o naszych zasadach angażowania ochotników, o naszym ważnym
udziale w podejmowanych na coraz większą skalę przez prezydenta Obamę obławach na terrorystów w Pakistanie i innych krajach czy też o coraz poważniejszym w obecnej dobie zdawaniu się rządu na najemnych cywilnych żołnierzy i zlecaniu im zadań typowych dla regularnego wojska. Agencje rządowe nie chcą naświetlać naszych dokonań ani wychwalać najpoważniejszej korzyści zapewnionej im przez Blackwater: skuteczności w działaniu. Wolą wszystkiemu zaprzeczyć. Przez lata dokonania mojej firmy przeinaczano i przedstawiano w nieprawdziwym świetle. Po pewnym czasie w rządowych kontraktach z nami wprost zabroniono ludziom z Blackwater reagowania na publiczną krytykę. Nigdy nie było nam wolno wyjaśnić w jaki sposób zawieraliśmy umowy albo co tak naprawdę wydarzyło się podczas krwawej strzelaniny w Bagdadzie we wrześniu 2007 roku lub tego, jak ruchome polityczne „płyty tektoniczne” zgniotły moją firmę, urządzając z tego widowiskową farsę. I tego, jak odebrano mi robotę, którą uwielbiałem ponad wszystko, za sprawą rażących zaniedbań ze strony CIA. A więc zostałem przymuszony do milczenia. To, co opowiadano wcześniej, to tylko półprawdy – a ja nie będę siedział bezczynnie, podczas gdy urzędnicy nie dają mi spokoju, chcąc jak zwykle wmieść wszystko pod dywan. Prawdziwa historia Blackwater jest podniosła i intrygująca, a przy tym przytłaczająca i tragiczna. To opowieść o ludziach, którzy wystawiali się na kule, by chronić tych, którzy przypisali sobie wszelkie zasługi; opowieść o patriotach, których nazwiska stają się znane tylko wtedy, gdy prawnicy i politycy muszą kogoś o coś oskarżyć. Nasi krytycy już przemówili. Teraz moja kolej.
Rozdział 1 Syn swego ojca 1969–1996 Huk eksplodującej łodzi jest dokładnie tym, czym się wydaje. Miałem trzynaście lat, kiedy po raz pierwszy coś takiego usłyszałem, płynąc Kanałem Wellandzkim ku jezioru Ontario, gdzie moja rodzina spędzała wakacje na pokładzie naszego czternastometrowego jachtu motorowego Viking. Tata zabrał mamę, Elsę – jedną z moich trzech starszych sióstr – mojego kumpla oraz mnie na wyprawę przez jezioro Michigan wzdłuż Półwyspu Górnego. Na holu za nami pływała starawa kilkumetrowa łódź Boston Whaler, którą tata kupił z ogłoszenia w gazecie i której z czasem oddałem całe serce. Tuż przed 6.00 rano pewnego dnia w trakcie tych wakacji przeskoczyłem wraz ze swoim kolegą z Vikinga na pokład Whalera, odpaliliśmy motor i popłynęliśmy w kierunku pobliskiego akwenu rybackiego. Ledwie odrzuciliśmy główną linę, kiedy nagle pomarańczowy błysk na horyzoncie przyciągnął mój wzrok; potem rozległ się głuchy huk, który rozszedł się ponad wodą. Biały dym bił z rozerwanego motorowego jachtu; z daleka widziałem, jak spadają jego szczątki, a fragmenty masztu wirują na niebie. Dosłyszałem krzyki. Wtedy nie było jeszcze telefonów komórkowych, a na pokładzie łodzi nie miałem radia, żeby wezwać pomoc. Uruchomiliśmy zewnętrzny silnik o mocy czterdziestu koni mechanicznych, który nieco wcześniej razem z ojcem zamontowałem na Whalerze, przykucnęliśmy w kadłubie o kolorze skorupki niebieskawego jaja, jakie składają rudziki, i ruszyliśmy w stronę miejsca, gdzie zapanował chaos.
Gdy wodna mgiełka zraszała mi twarz, pomyślałem o pierwszej zasadzie żeglarskiej, którą wpoił mi ojciec: Zawsze trzeba wietrzyć! Silniki benzynowe pod pokładem wymagają szczególnej uwagi, podkreślał – to coś innego niż silniki samochodów. W wozach, jak powiadał, strumień powietrza przelatujący pod pojazdem zdmuchuje niebezpieczne opary. Ale w zęzowym przedziale jachtu nie ma naturalnej wentylacji i benzynowe wyziewy, cięższe od powietrza mogą tam zalegać nawet po rutynowym uzupełnieniu paliwa. Jeśli się ich nie wywietrzy, mówił ojciec, dosłownie wytworzy się bomba, która tylko czeka na iskrę. Pamiętałem, jak wyczytałem w czasopiśmie „Popular Mechanics” kilka lat wcześniej, że jedna czarka benzyny ma taką samą siłę wybuchową jak tuzin lasek dynamitu. A tam, na Kanale Wellandzkim, zrozumiałem, jak wygląda efekt takiego zaniedbania. Whaler przepłynął półmilową odległość od miejsca wypadku równo w minutę. Widok zniszczeń na tamtym motorowym jachcie wstrząsnął mną. Daszek kajuty zerwało, a w dziobie kadłuba ziała paskudna dziura. Pokład się palił. Dwie osoby, kobietę, która wyglądała na siedemdziesięciolatkę i inną w średnim wieku, którą uznałem za jej córkę, wyrzuciło z łodzi. Niewiarygodne, lecz jeszcze żyły, choć już z daleka, zanim jeszcze podpłynęliśmy, widać było, jakich doznały poparzeń i słyszało się wyraźnie ich bolesne krzyki. Z trudem utrzymywały się na powierzchni wody. Razem z kolegą wciągnęliśmy je po kolei na pokład Whalera, układając na szerokich drewnianych ławkach, które wcześniej, w Michigan, przez tyle godzin wraz z ojcem szlifowaliśmy i lakierowaliśmy. Do dziś mam w nozdrzach woń spalonych włosów tych kobiet. Na szczęście dla ofiar w tym samym czasie, gdy zawróciłem łódź i pomknąłem nią w kierunku brzegu, miejscowi na lądzie, którzy także widzieli wybuch, wezwali już pogotowie. Sanitariusze przybyli wkrótce po tym, jak dobiliśmy do brzegu; pomogliśmy przenieść kobiety na noszach do ambulansów. Nigdy się nie dowiedziałem, jak się nazywały i co się z nimi stało. Właściwie ostatnimi rzeczami, które zapamiętałem z tamtego poranka, było to, jak podpłynęliśmy do Vikinga, przywiązaliśmy linę holowniczą i wdrapaliśmy się z powrotem na pokład, na którym znajdowała się moja rodzina. Dopiero co się przebudzili.
„Wytrwałość i determinacja”, zwykł mawiać mój ojciec. „Wytrwałość i determinacja”. To mantra, która określiła jego życie. Mam nadzieję, że i moje. W dzieciństwie tata towarzyszył swojemu ojcu, Peterowi, w codziennych dostawach, jakie ten realizował w firmie Tulip City Produce, objeżdżając malownicze miasto Holland w stanie Michigan. Moja babka Edith była szwaczką. Tam, w owym cichym miasteczku na wschodnim skraju jeziora Michigan, mój ojciec nauczył się zaradności i zajmował się usprawnianiem gospodarstwa domowego, odkąd potrafił posługiwać się młotkiem. Kiedy dziadek Peter zmarł nagle na atak serca w 1943 roku, babcia nie starała się o rządowe zapomogi, nie szukała pomocy w kościele, nie prosiła nawet rodziny o pieniądze. Jej syn, Edgar, który miał dwie siostry, był teraz mężczyzną w domu. Potrafił zatroszczyć się o wszystko. Liczył sobie wtedy dwanaście lat. Za pierwszą pracę u miejscowego malarza pokojowego – szorowanie i polerowanie ścian – dostawał po kilka centów za godzinę. Tamtego lata, gdy w domu zepsuł się bojler, pomierzył wszystkie rury, poszedł do sklepu z artykułami żelaznymi i dobrał odpowiednie przewody i gwinty. Po kawałku zmontował nowy bojler i nie trzeba było wzywać hydraulika. Zresztą i tak nie było ich stać na niego. Nieczęsto słyszało się opowieści o radosnych wydarzeniach z czasów dzieciństwa mojego ojca. Nigdy nie wspominał o wakacjach na plaży albo o rodzinnych uroczystościach. W szkole średniej grał w piłkę tylko przez jeden sezon. Był pilny, bo tego od niego oczekiwano, i pracowity, bo nie miał innego wyjścia. Jako trzynastolatek tata zatrudnił się u lokalnego sprzedawcy firmy Chrysler-Plymouth i zarabiał czterdzieści centów za godzinę. Dosłownie chłonął wiedzę o samochodach – jak je rozbierać, gdzie szukać usterek, jak je sprzedawać. Trzy lata później zastępował już szefa placówki, kiedy ten wyjeżdżał. Tata utrzymywał rodzinę i odłożył tyle pieniędzy, żeby kształcić się w college’u. Jako magister inżynier, absolwent Politechniki Michigan, uzyskał stypendium Korpusu Szkoleniowego Oficerów Rezerwy (ROTC) i potem służył dwa lata jako specjalista od zwiadu lotniczego w bazach sił powietrznych w Karolinie Południowej i Kolorado. Po wojsku wrócił do Holland i podjął pracę jako odlewnik w zakładach Buss Machine, z czasem
awansując na stanowisko głównego inżyniera. Ożenił się z uroczą młodą nauczycielką Elsą Zweip, którą poznał na nartach wodnych w czasie letniego urlopu dwa lata wcześniej. Niedługo potem urodziła się moja najstarsza siostra Elisabeth. Potem przyszły na świat Eileen i Emily. Ja urodziłem się w lecie 1969 roku. W 1965 roku firma Buss została przejęta przez inne przedsiębiorstwo. W trakcie tych zmian tata dogadał się z dwoma współpracownikami, wziął kredyt na dom i pożyczył 10 tysięcy dolarów od swojej matki. Był przekonany, że okoliczni producenci wkrótce będą zmuszeni uruchomić na miejscu nowe zakłady odlewnicze. I miał jasny plan, jak odpowiedzieć na takie zapotrzebowanie – za co mógł podziękować mojej matce i operze. Otóż dla taty ich wspólne wieczory w operze w Grand Rapids były czymś tak nieskończenie nudnym, że przez całe spektakle obmyślał nowatorskie rozwiązania w urządzeniach odlewniczych. Mimo silnej konkurencji rynkowej, dużych wydatków na powiększającą się rodzinę i zastawienia domu swojej starzejącej się matki, postanowił założyć firmę Prince Manufacturing. Jej sześcioosobowy zespół pracował na okrągło przy konstruowaniu 600- tonowych maszyn odlewniczych. Kilka miesięcy po powstaniu firma Prince zrealizowała pierwsze zamówienie dla Honeywell International na dwie maszyny do produkcji uzbrojenia. Wkrótce potem Honeywell zamówił kolejne trzy. Następnie jeszcze piętnaście. Później maszyny te zaczął kupować koncern General Motors, produkujący nowe bloki cylindrów na maszynach marki Prince. Wszyscy w firmie rozumieli, że trud popłaca. „Skoro moi pracownicy wiedzą, ile od nich zależy, jeśli chcą wiedzieć, do czego zmierzamy, to przyczynią się do sukcesu – stwierdził mój ojciec. – Ludzie wygrywają, bo działają w składzie zgranej grupy.” Wielkość maszyn rosła wraz z zamówieniami: w styczniu 1969 roku General Motors zażądał 1600-tonowego urządzenia odlewniczego do produkcji aluminiowych skrzyń biegów. Szesnastogodzinny dzień roboczy w firmie Prince wydłużył się do osiemnastogodzinnego. Dla ojca zrealizowanie najbardziej wygórowanego zamówienia liczyło się bardziej od pieniędzy. Rzecz nawet nie w tym, że nie chciał stracić kontrahenta. Chodziło o osobistą dumę. „Jeśli ktoś oczekuje dużo od swojego życia, musi oczekiwać równie wiele od swojej pracy”, mawiał. I siedem miesięcy później
urządzenie odlewnicze Prince Manufacturing działało już w wytwórni General Motors. Niedługo potem firma Prince Manufacturing poszerzyła ofertę i rozrosła się w korporację. Przedsiębiorstwo taty nie wytwarzało już maszyn do produkcji innych urządzeń, lecz własne produkty. W 1972 roku wprowadziło osłonę przeciwsłoneczną na szyby samochodów cadillac – rzecz dzisiaj tak rozpowszechnioną, że trudno sobie wyobrazić czasy, w których wozy nie miały takich osłon. Następnie Prince zajął się projektowaniem pulpitów sterowniczych dla aut, a jeszcze później uchwytów na kubki przy tablicach rozdzielczych, przesuwanych podłokietników, cyfrowych kompasów i termometrów samochodowych, pilotów do otwierania drzwi garaży. David Swietlik, ówczesny kierownik pionu dużych aut w koncernie Chrysler, oznajmił pewnego razu reporterom z magazynu „Forbes”: „Prince kojarzy się z powiedzeniem: «Jeszcze nie wiecie, że tego chcecie»”. „Wielkiej trójce” wytwórców aut – General Motors, Fordowi i Chryslerowi – bardzo się podobało to, że mój ojciec sam finansuje prace badawcze w swojej firmie; jeśli jakiś prototyp zawodził, on sam pokrywał wszelkie straty. Takie podejście do sprawy sprawiło, że stał się surowy i zapobiegliwy; każde niedopatrzenie popełnione w firmie było udokumentowane i odnotowane w notatniku, który trzymał w biurku w swoim gabinecie. Nazywał te pomyłki „upokarzającymi darami”. Podziałało: siedem lat od chwili powstania korporacja Prince’a wyrosła na największego pracodawcę w Holland. Za sukcesy przyszło zapłacić. W 1972 roku ojciec o mało nie umarł wskutek zawału. Miał czterdzieści dwa lata. Przez trzy tygodnie leżał w łóżku w szpitalu w Holland, rozmyślając o tym, że nie oszczędzał nikogo – nawet siebie. Myślał o swoim ojcu, który zmarł w wieku trzydziestu sześciu lat. Dumał o tym, że za bardzo daje się ponosić emocjom. Pamiętam dzień, w którym mama i ja znaleźliśmy go w domu, tuż przed tym, jak trafił do szpitala. Wtedy pierwszy raz widziałem go leżącego za dnia. „Właśnie wtedy, kiedy leżał w szpitalnym łóżku, rozmyślając o tym wszystkim, czego się dorobił ciężką pracą, nawrócił się na wiarę w Jezusa Chrystusa – stwierdził później przyjaciel rodziny Gary L. Bauer. – Ed powierzył Bogu swoją przyszłość i losy swojej firmy”. W rezultacie tata zaczął mniej skupiać się na pracy i stał się znacznie ważniejszą częścią mojego życia.
Dla ojca ważne było przedstawienie mi europejskiego rodowodu moich dziadków. Starego kraju. Moje holendersko-niemieckie korzenie są dość wyraźne: wychowałem się w miasteczku o nazwie Holland, założonym w 1847 roku przez niderlandzkich imigrantów, którzy uciekli przed prześladowaniami religijnymi w ojczyźnie. W okolicy organizowano wystawy tulipanów, kopiowano tradycyjną architekturę rodem z Holandii – sprowadzono nawet zabytkowy wiatrak z kraju. Prawie wszyscy chodzili w drewnianych sabotach. Holenderski Kościół Reformowany był centralnym punktem naszego miasteczka, a moja matka zawsze do niego chodziła. Fascynowały mnie rodzinne dzieje i generalnie historia powszechna – zwłaszcza ta o charakterze militarnym. Pierwsze żołnierzyki, które dostałem, były odlane z ołowiu – miały po kilka centymetrów i stały w równych szeregach na okiennym parapecie w moim pokoju. Były ich setki, pomalowane na kolory mundurów armii brytyjskiej, francuskiej i amerykańskiej z czasów wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Odlewałem je w foremkach, kupowanych w czasie zagranicznych wyjazdów, a razem z tatą przetopiliśmy w żeliwnym garnku prawie dwadzieścia kilo ołowiu. Miałem wtedy ledwie siedem lat, ale wsłuchiwałem się w zdumiewające historie o wojsku opowiadane przez ojca i jego wujów, którrzy także służyli w armii. W naszej rodzinie liczyło się też poczucie obowiązku. Mama była wymagająca, ale i dobra, zwłaszcza dla mnie. Tata miał metr osiemdziesiąt wzrostu, był przeciętnej budowy, ale przy tym miał ogromne dłonie, zgrubiałe od niezliczonych godzin przepracowanych na frezarce. Często wyjeżdżał w interesach i wtedy na mnie spadała rola gospodarza, tak jak niegdyś na niego w czasach jego dzieciństwa. Życie rodzinne przeplatało się z zawodowym i zacząłem uczyć się prowadzenia interesu, gdy tata uczynił mamę, moje siostry i mnie ważnymi udziałowcami w stale rozrastającej się swojej korporacji. Prowadził rodzinne narady, abyśmy wszyscy mogli mieć udział w decyzjach dotyczących firmy. W soboty oprowadzał mnie po różnych zakładach i firmowych biurach, opowiadając mi o procesie produkcyjnym i wskazując na przykłady niekompetencji. W całej wytwórni cuchnęło hydrolem. Ojciec kazał mi witać się z wszystkimi, od szeregowych pracowników po kierowników, podkreślając ich wkład w dokonania firmy – choć miałem dopiero siedem lat.
W latach po przebytym zawale tata poważnie się zmienił. Rodzina i zdrowie stały się dla niego ważniejsze. Poza wyjazdami na inne kontynenty odwiedziliśmy takie miejsca jak Dachau czy pola bitewne w Normandii. Zaczął obsesyjnie traktować kwestię swojej sprawności fizycznej – ze stołu zniknęły pączki – a ta obsesja nakazywała mu też zatroszczyć się o zdrowie półtora tysiąca ludzi, których zatrudniał. Trzy razy w tygodniu kadra kierownicza korporacji Prince’a spotykała się w pobliskim klubie tenisowym, wykupionym przez tatę, kiedy placówce zagrażało bankructwo. W latach, kiedy gdzie indziej urządzano lunche z trzema kolejkami martini, kierownictwo firmy Prince ćwiczyło się w tenisowych serwisach i doskonaliło uderzenie z backhandu. Potem, w 1987 roku, firma uruchomiła nowy kompleks sportowy z boiskami do koszykówki i siatkówki. Poza tym tato opłacał swoim pracownikom regularne badania lekarskie i testy, umożliwiające wykrywanie zagrażających życiu schorzeń. Dla niego prowadzenie interesów nie polegało tylko na zarabianiu pieniędzy. Pracownicy ojca byli wobec niego lojalni, a on uważał, że powinien się o nich troszczyć. Bardzo go cieszyło, kiedy powodziło im się za sprawą sukcesów firmy – gdy ciężko pracujący operator maszyny mógł zapewnić swoim dzieciom naukę w college’u, a inżyniera stać było na zapewnienie fachowej opieki dziecku specjalnej troski. Wysyłał firmowe samoloty po handlowców w odległe miejsca, aby zdążyli do domów na rodzinne kolacje. W niedziele biura firmy były zamknięte. Osiągnięty sukces uczynił ważnym dzielenie się z innymi. Co roku tata oddawał z własnej woli co najmniej 10 procent dochodów. Czwarty punkt przewodniego programu korporacji Prince’a głosił: „Maksymalne datki na cele dobroczynne” – i moi rodzice sumiennie tego przestrzegali. W latach 80. dzięki ich pomocy udało się unowocześnić centrum Holland – a dotacja w wysokości ponad miliona dolarów przyczyniła się do powstania jednego z pierwszych ośrodków dla seniorów w kraju, Evergreen Commons. (Ówczesny wiceprezydent George H.W. Bush odwiedził tę placówkę w grudniu 1985 roku.) Ich datki pozwoliły też na odrestaurowanie wspaniałej Wieży Zegarowej z piaskowca, znajdującej się w głównym punkcie miasteczka od 1892 roku, która stała się ulubionym miejscowym zabytkiem. Pomoc ta została doceniona. Obecnie płyty pamiątkowe z brązu na deptaku w śródmiejskim Parku Alpenrose wiodą ku pomnikowi przedstawiającemu
muzyków i śpiewające dzieci; jedna z nich upamiętnia mojego ojca. „Zawsze będziemy słyszeć twoje kroki – głosi inskrypcja. – Mieszkańcy centrum Holland wdzięczni za twe wizje i hojność”. Tata dał miliony dolarów na miejscowe uczelnie, Hope College i Calvin College, Alma Mater mojej matki w pobliskim mieście Grand Rapids. Obie te szkoły to uczelnie ewangelicko-reformowane, a ojciec stał się głęboko wierzący, odkąd otarł się o śmierć. W 1988 roku dzięki jego wsparciu Gary Bauer i James Dobson zorganizowali Radę Badań nad Rodziną – wpływową organizację społeczną popierającą kultywowanie tradycyjnych wartości. „Bardzo nam się poszczęściło – tata powtarzał nam często. – Spada na nas obowiązek walki o dobro na świecie”. Tata nie pozwolił mi pracować w czasie mojej nauki w szkole średniej; mimo że sam musiał w młodości harować, to chciał, żebym nacieszył się młodzieńczymi latami. W Christian High School w Holland należałem do drużyny koszykarskiej, piłkarskiej, lekkoatletycznej i zapaśniczej; na ostatnim roku wygraliśmy w stanowych drugoligowych rozgrywkach piłki nożnej. Pamiętam, że tata przylatywał z różnych miejsc na świecie i podczas naszych meczów siedział razem z mamą na metalowych ławkach na odkrytych trybunach, nawet gdy padało. W szkole średniej nie należałem do najbardziej lubianych chłopaków. Nie piłem i nie paliłem. Uprawianie sportu zapewniało kontakty towarzyskie, jednak nie dorastałem w otoczeniu dobrych przyjaciół. Moja sytuacja rodzinna stanowiła atut, ale miała też swoje minusy. Nigdy nie byłem pewien, czy przypadkiem nie jestem postrzegany jako syn największego pracodawcy w Holland. Spędzałem godziny na rozmowach z tatą o polityce i na myśleniu o swojej przyszłości. Zacząłem chodzić do kościoła. Nauczyłem się latania i w wieku siedemnastu lat uzyskałem licencję pilota na miejscowym lotnisku Tulip City. Uwielbiałem studiować historię – zwłaszcza historię wojskowości. Sprzeczałem się z nauczycielami i kolegami z klasy, którzy nie widzieli tego, co ja miałem okazję zobaczyć podczas wakacji z rodziną. Te wyprawy i uderzające kontrasty między komunistyczną a wolną Europą robiły na mnie wrażenie. Dlaczego nie żądają, żebyśmy przeciwstawili się komunizmowi? Czy nie rozumieją, że żelazna kurtyna zamieniła państwa za nią w więzienne
obozy? Na jednej z lekcji postawiłem się nauczycielowi, który określił ówczesny zimnowojenny program zbrojeń realizowany przez prezydenta Reagana jako marnotrawienie pieniędzy podatników. Wymieniłem wszystkie systemy broni w ramach Inicjatywy Obrony Strategicznej, jakich potrzebowaliśmy, aby odeprzeć różne zagrożenia ze strony radzieckiej. Przeanalizowałem reaganowskie „wojny gwiezdne”, posługując się porównaniem do sposobu, w jaki moja klasowa drużyna rozniosła ekipę piłkarką Uniwersytetu Michigan. I sam chciałem walczyć z Sowietami. Od najmłodszych lat z zapałem żeglowałem, a tata rozbudzał moje zainteresowania marynarką wojenną. Czas służby w ROTC dopomógł mu w rozwinięciu zdolności przywódczych, jak twierdził, a akademia wojskowa mogła przyczynić się do tego samego w moim przypadku. Po przebytym ataku serca nie skąpił nikomu swego czasu – ale nie szastał pieniędzmi. Nie chciał, żebym ograniczał się do udziału w prowadzeniu rodzinnego interesu. Nie skrywał, że choć rodzina zapewniła mi świetny start życiowy, to nie ma powodu, abym sam nie spróbował czegoś osiągnąć. Samodzielnie. Oznajmił, że po studiach nie podejmę pracy w korporacji Prince’a i nie założy mi funduszu powierniczego. Miałem osiągać sukcesy na własny rachunek. Pierwszego lipca 1987 roku stawiłem się w Akademii Morskiej Stanów Zjednoczonych w Annapolis w stanie Maryland. Bardzo mi odpowiadały dążenia do nowego celu życiowego oraz związki tej uczelni z historią. Czymś wspaniałym był dla mnie miesiąc spędzony na pokładzie tankowca z czasów drugiej wojny światowej, USS Caloosahatchee – mimo że nabawiłem się wtedy ospy wietrznej i musiałem odbyć trzytygodniową kwarantannę. Ale już wkrótce zdałem sobie sprawę, że ta akademia to coś niezupełnie dla mnie: akurat wtedy wszedł na ekrany kinowe film Top Gun i na uczelni dominowała atmosfera niezdrowego braterstwa z czasów „afery Tailhook” pomieszanego z bezsensowną poprawnością polityczną. Czułem się tam tak, jak bym miał się uczyć od młodych instruktorów, którzy wiedzieli niewiele ponad to, że mają nieco dłuższy staż ode mnie. I szybko zacząłem się zastanawiać, czy taka akademia może kształtować wybitnych przywódców i dowódców – albo czy kandydaci na takich liderów po prostu wstępują do niej, jakoś znoszą studia i w końcu się wybijają. Porzuciłem ten cyrk w Annapolis po trzech semestrach, zamierzając podjąć prawdziwe studia. Wybrałem Hillsdale College, liberalną uczelnię na
południu Michigan, oddaloną około 25 mil od północnej granicy Ohio, w której kształciło się 1400 studentów. Tym, co naprawdę przypadło mi do gustu w Hillsdale, były wykłady na temat liberalnej gospodarki wolnorynkowej. Na zajęciach skupiano się na badaniu założeń austriackiej szkoły ekonomii, która opowiadała się za prowadzeniem długoterminowej polityki gospodarczej bez ingerencji państwa. W 1977 roku prezydent Reagan wygłosił w Hillsdale odczyt zatytułowany: „Co takiego stało się z wolną przedsiębiorczością?”. Żałuję, że nie udało mi się go wysłuchać. Pasjonowała mnie ekonomia i zaczynałem się interesować naukami politycznymi i powoli docierało do mnie, że pewnego dnia mógłbym dokonać czegoś jako przedsiębiorca, tak jak mój ojciec. Hillsdale, placówka uczelniana o zdecydowanie religijnym charakterze, była też znana ze swego nastawienia do kwestii federalnych i stanowych dotacji: tam ich nie uznawano. Władze college’u stanowczo broniły swoich akademickich swobód, nie chcąc i nie potrzebując biurokratycznego nadzoru, który towarzyszył takim dotacjom. I pamiętam, że kiedy uczelnia zaproponowała mi pełne stypendium, nie przyjąłem go. „Zostaw je komuś, kto naprawdę potrzebuje pieniędzy”, poradził mi wtedy tata. W 1986 roku widziałem jednego ze swoich ulubionych aktorów, Clinta Eastwooda, w filmie Wzgórze złamanych serc (Heartbreak Ridge). W filmie tym grany przez Eastwooda sierżant piechoty morskiej mówi: „Możecie mnie okraść, możecie mnie zagłodzić, pobić i zabić. Tylko mnie nie zanudzajcie”. Do dziś uwielbiam tę kwestię – nigdy nie należałem do tych, co to siedzą bezczynnie. Na przykład już w dzieciństwie marzyłem o tym, żeby zostać strażakiem, a na uczelni jako pierwszy student zapisałem się do miejskiej straży pożarnej w Hillsdale. Większość studentów w Hillsdale wywodziła się z zamożnych rodzin. Rzeźnicy, malarze pokojowi i pracownicy jatek, którzy działali ochotniczo lub pracowali w remizie strażackiej, początkowo traktowali mnie jak smarkacza z college’u. Ale zjawiałem się tam wcześnie, żeby wymieniać ostrza pił ratowniczych typu K12, i zostawałem do późna, aby czyścić pompy. Zajmowałem się ciężkimi brezentowymi wężami gaśniczymi i nosiłem drabiny. Po godzinach, kiedy inni odpoczywali i popijali, zwijałem węże. Stopniowo zdobyłem ich szacunek – zarabiając przy tym siedem dolarów za godzinę – i stopniowo rozwijałem działalność.
Zdobyłem certyfikat nurka jeszcze w Annapolis, więc objąłem stanowisko ratownika wodnego w urzędzie szeryfa w Hillsdale, przybywając na pomoc tonącym i ich samochodom, które wpadały do okolicznych jezior. Pamiętam, jak zimą wycinałem piłą łańcuchową otwory w lodzie, który się na tych jeziorach tworzył, wciskając napełnione gorącą wodą butelki po soku pomarańczowym w swój przemoczony kombinezon, zanim zanurkowałem – po to, żeby nie zamarznąć. Nigdy wcześniej nie byłem tak skoncentrowany ani nie czułem takiego zastrzyku adrenaliny, jak wtedy, gdy zanurzyłem się w ciemnej wodzie, nie słysząc w niej nic poza swoim oddechem w regulatorze, albo wówczas, kiedy jechałem uczepiony wozu strażackiego, którego syreny wyły. I uwielbiałem to. Należało działać szybko. Ludzkie życie zależało od naszego przygotowania i odpowiedniego przeprowadzenia akcji. Było to dla mnie ważniejsze od wszystkich uczelnianych zajęć. Nawet na egzaminach miałem przy sobie strażackie radio alarmowe. Byłem gotów wybiec na sygnał alarmu. W tym czasie poznałem też pewną dziewczynę – Joan. Po raz pierwszy zobaczyłem ją na zdjęciu zawieszonym na ścianie pokoju innego kadeta w Bancroft Hall w Annapolis. Miała długie blond włosy i niebieskie oczy, które rozjaśniały cały tamten pokój. Pomyślałem, że to pewnie dziewczyna Jimmy’ego Keatinga – a potem pomyślałem sobie, że zabiorę Jimmy’emu tę dziewczynę. Wyszło jeszcze gorzej: Joan Nicole Keating była jego siostrą. – Nie pozwolę żadnemu kadetowi nawet do niej podejść – ostrzegł, a potem dodał z uśmiechem. – Zresztą żaden by nie poradził sobie z zawodem miłosnym. W końcu udało mi się poznać Joan w styczniu 1989 roku, kiedy pewien stary znajomy z uczelni miał na zbyciu bilety na bal dla młodzieży z okazji inauguracji prezydentury George’a H.W. Busha. Był to jeden z ośmiu takich balów wyprawionych przez Busha – ten miał się odbyć w hotelu Marriott. Córka kumpla chciała wybrać się z Jimmy’em – a ja zwyczajnie nie chciałem dać mu zaproszenia, dopóki się nie zgodził, że pójdę z jego siostrą. Przyleciałem z Michigan, żeby się z nią spotkać. Tamtego wieczoru Joan zupełnie mnie oczarowała. Pochodziła z północnej części stanu Nowy Jork, z okolic Saratogi, i studiowała na
Uniwersytecie Stanowym w Pensylwanii. Umiała długo i zajmująco opowiadać na prawie każdy temat. Nie wiedziała niczego o mnie ani o mojej rodzinie – tak jak nie wiedział tego nikt w marynarce wojennej; dla niej byłem po prostu byłym kadetem, młodszym od niej o dwa lata. Miała na sobie granatową, taftową suknię z zakładkami, którą kupiła specjalnie na tę okazję – mimo że okazja nie wydawała jej się szczególnie ważna. Ta sięgająca do ziemi suknia podkreślała kolor jej oczu, ale przy tym skrywała jej figurę. Prawdę mówiąc, pewnie dlatego nigdy za tą kreacją nie przepadałem. Jednak nigdy nie zapomnę chwili, w której po raz pierwszy ujrzałem w niej Joan. Chętnie poświęciłbym cały wieczór, aby tylko przestać razem z nią przy barierce. W 1990 roku, po pierwszym roku studiów w Hillsdale, złożyłem podanie, ubiegając się o możliwość odbycia stażu w Białym Domu podczas kadencji George’a H.W. Busha. Uczelnia w Hillsdale miała tradycyjne powiązania z administracjami Reagana i Busha, a ja popierałem politykę tych prezydentów. Kilka miesięcy wcześniej wpłaciłem pierwszą w życiu dotację na cele polityczne: przekazałem 15 tysięcy dolarów na rzecz Narodowego Republikańskiego Komitetu Kongresowego, a pieniądze te wziąłem z zysków z inwestycji giełdowych, które dawno temu poczynili dla mnie rodzice. W tym samym czasie Joan ukończyła studia w Pensylwanii i podjęła pracę w Waszyngtonie w pewnej fundacji niekomercyjnej i kancelarii prawnej. Cały wolny czas spędzaliśmy razem i równie szybko, jak się w niej zakochałem, rozczarowałem się amerykańską polityką. Udałem się do stolicy, spodziewając się, że to bastion bezinteresownego służenia krajowi. Tam, skąd się wywodziłem, wychwalano administrację Reagana jako rządy dalekowzroczne i oddane Ameryce. Wydawało się, że władze federalne popierają siły dobra na świecie – poprzez politykę wspierania wynalazczości i przedsiębiorczości w kraju oraz burzenia komunistycznych murów na polu międzynarodowym. Ale w Waszyngtonie zastałem politykierów- karierowiczów i cynicznych biurokratów, którzy mieli na względzie tylko własne interesy – a należeli do tego grona również politycy na najwyższych stanowiskach państwowych. Pracowałem w biurze sekretarza prasowego, mieszczącym się wtedy w tzw. starym biurowcu, ozdobnym pałacyku w stylu z czasów II Cesarstwa,
gdzie ulokowano większość personelu Białego Domu. Wspomniane biuro było głównym kanałem, przez który amerykańska opinia publiczna mogła kierować do Białego Domu swoje uwagi – a ja sam miałem pewne uwagi i zastrzeżenia dotyczące pracy administracji rządowej. Dość szybko zacząłem wyczuwać, że prezydent Bush dogaduje się z ludźmi, którzy chcieli doprowadzić do osłabienia świętej instytucji małżeństwa, podnieść podatki i naruszyć federalny budżet oraz przeforsować taką politykę środowiskową, która wiązała się nałożeniem niepotrzebnych wydatków na firmy zatrudniające najwięcej pracowników. Wiem, że bywam nieprzejednany i że moja bezkompromisowość doprowadziła do tego, że wezwano mnie „na dywanik” do zachodniego skrzydła Białego Domu. Do Andrew Carda, zastępcy szefa sztabu asystentów prezydenta, dotarły informacje, że narzekam na administrację. I postanowił mnie objechać. To moje jedyne spotkanie z czołowym urzędnikiem państwowym potrwało około pięciu minut, a w konsekwencji mój staż w Białym Domu szybko się zakończył – po zaledwie pięciu miesiącach. Ale tak się złożyło, że pewnego wieczoru, który spędzałem z przyjaciółmi na kręgielni, natknąłem się na kongresmana Dana Rohrabachera. Dziś Rohrabacher jest po raz trzynasty reprezentantem południowej Kalifornii w Kongresie, obecnie jako przedstawiciel 48. okręgu. Przed tym, jak pierwszy raz uzyskał nominację w 1988 roku, pracował jako specjalny asystent prezydenta Reagana i przez siedem lat był jednym z głównych autorów jego przemówień. W Białym Domu Rohrabacher odegrał wiodącą rolę w opracowaniu prezydenckiej „ekonomicznej karty praw”, optując za wolnym rynkiem z minimalną ingerencją państwa. Przyczynił się też do sformułowania doktryny Reagana, czyli agresywnej polityki militarnej, związanej z publicznym popieraniem antykomunistycznych powstańców. „Wolność nie jest wyłącznym przywilejem nielicznych wybrańców – R. Reagan oświadczył w noworocznym orędziu w 1985 roku – to powszechne prawo wszystkich dzieci Boga”. Te słowa stanowiły dla mnie natchnienie. Kiedy Rohrabacher zaproponował mi staż u siebie, skwapliwie skorzystałem z szansy nauczenia się czegoś od niego. A jednemu z współpracowników Rohrabachera, Paulowi Behrendsowi, zawdzięczam kolejną życiową przygodę. Behrends, podówczas major rezerwy piechoty morskiej – który przeszedł
w stan spoczynku w 2005 roku w stopniu podpułkownika – kierował misjami specjalnymi z upoważnienia Komitetu Stosunków Międzynarodowych. Zajmował się ważnymi kwestiami z dziedziny polityki zagranicznej i bezpieczeństwa narodowego i bez trudu znaleźliśmy wspólne tematy. Ponadto zauważyłem, że codziennie wymyka się z biura w porze lunchu i nigdy nie wspominał, gdzie się wtedy udaje. Dopiero później dowiedziałem się, że chodził wtedy na msze. Ostatecznie Behrends odegrał ważną rolę w moich próbach stania się katolikiem. W marcu 1991 roku wraz z nim wyjechałem do Zagrzebia na spotkanie z chorwackimi przywódcami, którzy planowali oderwanie się od zdominowanej przez Serbów komunistycznej Jugosławii. Pamiętam, że odwiedziliśmy duży szpital w tym mieście i zobaczyliśmy tam długie rzędy łóżek rannych Chorwatów. W następnym miesiącu towarzyszyłem Behrendsowi w Nikaragui, gdzie mieliśmy zbadać prawdziwość doniesień o masowych grobach w tym kraju. Nikaraguańskie Stowarzyszenie Obrony Praw Człowieka uważało, że Daniel Ortega, marksista, który doszedł do władzy jako przywódca bojówki, Frontu Wyzwolenia Narodowego im. Sandino (Frente Sandinista Liberación Nacional), obalając w 1979 roku miejscowy rząd, mordował tamtejszych dysydentów. W Managui musieliśmy zgubić „ogon” – śledzących nas sandinistów w radzieckiej ładzie. Po półtoragodzinnej jeździe na północ od miasta lokalni rolnicy zaprowadzili nas na odludne wzgórza – a tam natrafiliśmy na ponure dowody zbrodni. Zobaczyliśmy szczątki kilkunastu chłopów z powiązanymi rękami, zabitych strzałami w głowę i wrzuconych do rowu. Pamiętam widok potrzaskanych kości i stos rozbitych czaszek wyłaniających się z ziemi. Osiem dni po powrocie z Nikaragui stanąłem z Joan przed ołtarzem w katolickim kościele św. Marii w Alexandrii w stanie Wirginia. Miałem dwadzieścia jeden lat, Joan – dwadzieścia trzy. Przybyli wszyscy nasi przyjaciele i całe nasze rodziny. I choć pewnie Joan nie w smak był mój wyjazd z kraju w czasie najpilniejszych przygotowań ślubnych, to szczęśliwie pobraliśmy się 27 kwietnia 1991 roku. Kiedy niedługo potem zakończył się mój staż w Kongresie, wyjechaliśmy na miesiąc miodowy. Rozpoczęliśmy go od, jak to nazwaliśmy, „objazdu
wyzwoleńczego nad Bałtykiem” – po Polsce, Litwie, Łotwie i Estonii. Następnie odwiedziliśmy Belgrad, Sarajewo oraz Mostar w Bośni i Hercegowinie. Zachwyciły nas średniowieczne kamienne fortece w Splicie i Dubrowniku. Zahaczyliśmy jeszcze o północną Afrykę przed powrotem do Michigan, gdzie ukończyłem ostatni rok studiów w Hillsdale. Pozostałem strażakiem-ochotnikiem – i nadal uwielbiałem nurkowanie, latanie i polowania – ale ciągnęło mnie do jeszcze poważniejszych zadań. Zależało mi też na tym, żeby dotrzymać danego słowa. W trakcie krótkiego pobytu w Akademii Morskiej dowiedziałem się o formacji Navy’s Sea, Air and Land – lepiej znanej jako SEAL. Podczas ostatniej oficjalnej rozmowy w Annapolis oświadczyłem sekretarzowi uczelni, że pewnego dnia znajdę się w SEAL – i to bez pomocy jego akademii. Zadrwił wtedy. A ja tylko kiwnąłem głową. Tak więc zgłosiłem akces do Szkoły Kandydatów na Oficerów (OCS), co było niezbędnym pierwszym krokiem na drodze do ponownego wstąpienia do marynarki wojennej, jeszcze przed ukończeniem Hillsdale. – Ale będziesz w marynarce wojennej tylko przez kilka lat, dobrze? – upewniała się Joan. W Stanach Zjednoczonych było osiem bojowych zespołów SEAL, każdy złożony z sześciu plutonów. W plutonach tych było po szesnastu komandosów – dwóch oficerów, dowódca i trzynastu żołnierzy. Po przyjęciu do OCS z zapałem zacząłem ćwiczyć: pływałem codziennie całymi godzinami, trenowałem podciąganie na drążku i skoki do wody. W SEAL liczy się nie to, ile razy ktoś potrafi się podciągnąć, ale sprawność na lądzie i w wodzie. Każdy komandos z SEAL musi być specjalistą w pływaniu w pełnym oporządzeniu, skokach spadochronowych ze znacznej wysokości, nawigacji, użyciu ładunków wybuchowych i mnóstwie innych umiejętności. Spakowałem wszystkie nasze rzeczy, kiedy tylko zdałem ostatni egzamin na uczelni – nie czekając nawet na uroczystość wręczenia dyplomów – i niezwłocznie zameldowałem się OCS w Newport w stanie Rhode Island. Szesnaście tygodni później razem z Joan przemieściliśmy się znowu do Coronado w Kalifornii, gdzie czekało mnie przeszkolenie w zakresie BUD/S (podwodnej dywersji) w Ośrodku Operacji Specjalnych Marynarki Wojennej. Cały kurs BUD/S trwa sześć miesięcy, ale do legendy przeszła jego
początkowa faza „przygotowania ogólnego”: pływanie na dwie mile na czas, biegi na cztery, sześć lub czternaście mil po miałkim piasku i jeszcze trudniejsze rzeczy. Maksymalny wycisk, codziennie przez siedem tygodni. W marynarce wojennej twierdzi się, „że ze względu na szczególnie wysokie wymagania wielu kandydatów zaczyna powątpiewać w słuszność swojej decyzji o rozpoczęciu szkolenia BUD/S”. Pewnego razu wraz z jednym z kumpli z zespołu zostaliśmy ukarani za wygłupy – trzęsąc się z zimna w przybrzeżnej fali postanowił na znak solidarności z pozostałymi zainicjować grupowy taniec konga – instruktorzy nakazali nam udawać „wieloryby wyrzucone na brzeg”. Musieliśmy leżeć twarzą w piasku, gdy fale zalewały nam głowy, i szybko wypluwać wodę z ust, zanim nadeszła kolejna fala. Oddychanie w takich warunkach było kwestią odpowiedniego wyliczenia czasu między falami. Piaszczysty brzeg okazał się przeklętym miejscem. Marnie z nami wtedy było. Szósty tydzień naszego szkolenia nazywali „piekielnym”: 132 godziny błota, zimna i bólu, bez przerwy. My, kandydaci na komandosów, przebiegliśmy wtedy ponad dwieście mil i dostawaliśmy ostry wycisk przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. W ciągu tych pięciu i pół dnia przespaliśmy łącznie może ze cztery godziny. Przyswajanie siedmiu tysięcy kalorii dziennie nie zapobiegło utracie wagi; pod koniec tamtego tygodnia „bieg” nie był już biegiem, tylko chaotycznym przemieszczaniem się na nogach z ponaciąganymi mięśniami i kolanami odmawiającymi posłuszeństwa. Nasz kurs był cięższy od wielu innych. Zazwyczaj „piekielny tydzień” organizowano w bazie morskiej w Coronado i w jej pobliżu. Ale sześciotygodniowe ulewne deszcze na krótko przed tą próbą na początku lutego sprawiły, że zatoka San Diego i pobliskie wody oceanu były pełne ścieków, chemikaliów i wszystkiego innego, co spływało z Tijuany, oddalonej o dziesięć mil na południe. W tej sytuacji instruktorzy zabrali nas na zapasowy poligon morski na wyspie San Clemente – zimną, niegościnną wysepkę sześćdziesiąt mil na zachód od San Diego, którą z wielkim naciąganiem można określić mianem „wsiowej”. Zapamiętałem San Clemente głównie z długotrwałego czołgania się po poletku porośniętym kaktusami. Wolałbym już chyba ścieki w Coronado. Przez kolejne dni instruktorzy dogadywali nam, namawiając, żebyśmy
zrezygnowali: wystarczyło poruszyć blaszanym dzwonkiem zawieszonym w obozie. W trakcie naszego kursu spasowało prawie stu ze 120 kandydatów. Wielu z tych, którzy odpadli, dokonało wielkich rzeczy w marynarce wojennej – ale do SEAL nigdy się nie dostali. Ci, którym jakoś udało się przejść tę próbę, w swoim życiu już przed niczym się nie cofną. Kiedy wróciłem do domu po „piekielnym tygodniu”, rodzice przysłali mi niezwykły prezent: statuetkę kowboja z brązu. Widniała na niej inskrypcja: „W niepisanym prawie prerii wytrwałość wciąż się liczy. Kiedy wstępuje się do pewnej grupy, jeździ się na koniu z jej znakiem. Prawdziwe zaangażowanie nie uznaje łatwych wyjść”. Taki etos z dumą podjąłem: miesiące z dala od domu, jeśli zajdzie taka potrzeba, spędzane na łasce żywiołów, wciąż w obliczu zagrożeń, widocznych i niewidocznych. Uwieczniony na posążku kowboj przeżył dzięki odwadze i sprytowi. Chronił tych powierzonych jego opiece. Przetrwawszy tamten tydzień, wiedziałem już, że moim piętnem będzie znak SEAL. Dostąpiłem jednego z największych życiowych zaszczytów. Po tym szkoleniu pozostaliśmy w Coronado jeszcze tylko przez kilka tygodni. Joan zrezygnowała z pracy w miejscowej szkole podstawowej. A ponieważ byłem żonatym oficerem, mogłem zamieszkać poza bazą; nasze lokum w mieście stało się znane moim kolegom z kursu jako „hotel Tango”. Podczas tych ostatnich tygodni w Coronado Joan podchwyciła tradycję swojej matki, Włoszki, i przyrządzała całe mnóstwo lasagne dla komandosów z mojego kursu. Była z nas dwojga osobą bardziej towarzyską – umiała z każdym nawiązywać przyjazne więzi i czyniła to. Przyprowadzała na obiady zakonnice, oficerów i nauczycieli ze swojej szkoły i rozmawiała z nimi do późnego wieczoru o wszystkim, od mody po filozofię. Choć byłem wyczerpany po dniach w błocie, uwielbiałem w domu czyścić swoje buty i przyglądać się, jak Joan bryluje w towarzystwie, póki nie byłem już w stanie powstrzymać senności. Moja córka Sophia urodziła się 22 grudnia 1994 roku w Virginia Beach w Wirginii, jako pierwsze z siedmiorga wspaniałych dzieci, którymi obdarzył mnie los. Przeprowadziłem się tam, gdy zostałem przydzielony do 8. Zespołu SEAL rok wcześniej. Na chrzcie Sophii ksiądz kazał jej dziadkom zrobić znak krzyża na jej czole. Pamiętam, jak mój ojciec, przystojny