a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Grzegorz Gajek - Sen, brat śmierci

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :849.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Grzegorz Gajek - Sen, brat śmierci.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 102 osób, 93 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

Grzegorz Gajek SEN, BRAT ŚMIERCI

Spis treści: O autorze Od autora Pierwsza odsłona Sogno Ventura Węprzyn by night Psychol Lwica Vox Dei Wurdałak Metamorfozy Angelwing Synowie Kaina Anabaza

O autorze Grzegorz Gajek – ur. w 1987r., z wykształcenia kulturoznawca, z zamiłowania mitolog. Autor powieści Szaleństwo przychodzi nocą (Novae Res, 2013). Prywatnie całkiem sympatyczny facet. Wielki miłośnik wina, dobrej kuchni i wszystkiego, co piękne. Więcej informacji na stronie gajekgreg.pl.

Od autora Zawsze fascynowały mnie sny. Zawsze też fascynowała mnie noc. Ci z was, którym zdarzyło się kiedyś pracować na nocne zmiany albo podróżować nocnymi pociągami, albo biwakować w lesie w noc pełni księżyca pewnie zrozumieją, skąd wzięło się to drobne dziwactwo. O trzeciej albo czwartej nad ranem świat wygląda odrobinkę inaczej, staje się jakby ociupinkę mniej rzeczywisty. Ludzie są senni, rozmowy zbaczają na dziwne tory, o wiele łatwiej opowiada się niestworzone historie. Niestworzone historie to właśnie to, czym chcę się w życiu zajmować. Nie przez przypadek moja pierwsza powieść nosi tytuł Szaleństwo przychodzi nocą. Pisząc ją myślałem właśnie o tym, jak delikatna potrafi być nasza rzeczywistość, jak przerażająco niewiele dzieli nas czasami od obłędu – nas, zwykłych szaraczków, pracujących i jeżdżących pociągami. Podobne przemyślenia towarzyszą mi właściwie, odkąd tylko na poważnie wziąłem się za pisanie. Dowód na to stanowi niniejszy zbiór opowiadań, do którego trafiły teksty stworzone w ciągu siedmiu ostatnich lat. Do bardzo wielu z nich trafiły strzępki (a czasami i pokaźne kawały) moich prawdziwych snów i koszmarów. Mówiąc krótko, chciałbym zabrać Was w podróż do mojego prywatnego „świata pomiędzy”. Mam nadzieję, że zechcecie wsiąść ze mną do tego pociągu.

PIERWSZA ODSŁONA Mam takie wspomnienie z dzieciństwa albo może ze snu: siedzę przed telewizorem i przyglądam się małpie skąpanej w złotym blasku afrykańskiego słońca, a ona przygląda się mnie skąpanemu w błękitnej poświacie migoczącego ekranu. Dokoła mnie ciemność. Na szafie siedzi lis – tam dokładnie, gdzie za dnia stoi stara maszyna do pisania. Dwa zające przycupnęły niespokojnie pod stołem, w tym miejscu, gdzie mama jutro zostawi swoje kapcie. Ze składu porcelany wygląda sowa parą oczu wielkich jak spodki – ona jedna zostanie, gdy wstanie słońce. Tylko skurczy się, zmieni w małą, niebiesko–białą, porcelanową sówkę. W pewnym momencie małpa macha na mnie ręką, żebym się zbliżył. Podchodzę więc do telewizora, a ona również ze swojej strony zbliża się do przezroczystej tafli ekranu – tak bardzo, że para z jej nosa osiada mgiełką między naszymi twarzami. – Spójrz za telewizor – mówi zduszonym, konspiracyjnym szeptem. – Jest tam przejście, którego – założę się – dotąd nie widziałeś. Idź tam, a zobaczysz świat, jakiego nie znałeś... Zaintrygowany, z bijącym sercem, trochę może przestraszony odsuwam szafkę i odgarniam plątaninę kabli. Oto widzę, że faktycznie, w ścianie, za telewizorem jest dziura. Rodzice musieli specjalnie ją zastawić, abym jej nie znalazł. Zaglądam do niej – ostrożnie... Po drugiej stronie jest pokój. Wygląda znajomo, tylko meble są w nim strasznie duże. Podchodzę do łóżka. Gdybym chciał na nie wejść, miałbym problem z sięgnięciem nogą do krawędzi materaca. Podchodzę do biurka. Gdybym chciał coś z niego wziąć, to dotknę rękami blatu, ale nie będę widział, co na nim jest. Wiem już, gdzie jestem. To sypialnia rodziców. Wiem, że nie powinienem w niej być, więc w półmroku, półomackiem szukam drzwi. Wychodzę z pokoju.

Lecz miejsce, w którym się znajduję, to nie hol. Tu jest chłodno. Przez wielkie okna wpada fioletowy szum miasta upstrzony pomarańczowymi, śpiewnymi zaciekami tramwajowego biegu. Widzę czarne ramiona drzew na zewnątrz i równie czarne węże poręczy wewnątrz. Schody mają ten charakterystyczny, szarawy zapach betonu wydeptanego i wyślizganego tysiącami butów. Czuję strach i zachwyt. Nigdy nie byłem na klatce schodowej w nocy. Rodzice nie wypuszczali mnie tak późno z mieszkania. Stąd prowadzi wiele dróg – schody, windy, drzwi innych mieszkań. W dół, w górę i na boki do tysiąca różnych światów. Ruszam w górę. Coś mnie pcha na dach, do nieba. Biegnę po schodach. Z trudem, bo stopnie są dla mnie za wysokie. Pomyślałem o windzie, ale winda jest niebezpieczna. Jestem tak lekki, że może mnie ona nie wyczuć i zatrzyma się gdzieś, pomiędzy piętrami, w ciemnej nicości. Lecz nagle staję. I dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, co mnie zatrzymało. To uczucie, że na klatce poza mną jest ktoś jeszcze. Patrzę w górę. Powoli. Serce mi bije, ale inaczej niż wcześniej, innym strachem. Na górze jest On. Wysoki, chudy, o tysiącu twarzach albo bez twarzy. Rusza w moją stronę, ale jego ciało zostaje w miejscu. Rozciąga się tylko. Nienaturalnie. Jego długie, kościste ramiona popychają w moją stronę długie, kościste dłonie wyposażone w równie długie, kościste palce. Nie mogę krzyczeć. Uciekam, ale schody trzymają mnie w miejscu. On jest coraz bliżej, więc próbuję go uderzyć lub kopnąć, ale On tego nie czuje. W końcu zdesperowany zeskakuję z klatki schodowej w bok, do pomieszczenia z windami. Schody puszczają mnie. Roztrzę- siony wpadam do jednej z wind. Bordowe drzwi zamykają się i ruszam. Leżę w ciemności. Tylko od czasu do czasu jasne płaty światła wpadają przez wąskie okienko. Nie wiem, gdzie jadę – w górę czy w dół – lecz w końcu winda staje. Jednak nie otwierają się te drzwi, którymi wszedłem. Tylna ściana rozsuwa się na boki i przez nią wchodzę do drugiej windy. Ta jest mniejsza i nie ma wewnętrznych drzwi. Gdy rusza, przed moimi oczami przesuwa się goły mur. Mogę go dotknąć, ale się boję. W końcu i ona staje. Wychodzę.

W tej części bloku nie byłem nigdy. Nie wiedziałem nawet, że istnieje. Wygląda inaczej niż ta, w której mieszkam. Korytarze są tu niższe. Nie ma okien. Po ścianach ścieka bure światło z lamp, zawieszonych pod sufitem. Jest więcej mieszkań – więcej drzwi. Błądzę między nimi. Szybko gubię drogę między kolejnymi segmentami bloku. Raz wychodzę schodami wyżej, raz schodzę niżej. Parokrotnie mijam te same, lekko uchylone drzwi, zza których sączy się rudawy blask. Ignoruję je z początku, jednak w końcu postanawiam zajrzeć. Wewnątrz wita mnie bicie zegara i równy ukłon dwunastu mechanicznych pajaców zawieszonych na ścianie. Dokoła pełno bardzo starych mebli, z rodzaju tych, które zdają się być zrobione z kurzu udającego tylko starą sklejkę. Na każdym meblu leży co najmniej kilka serwet – wszystkie w różnych odcieniach koloru rdzawego. Bzyczącą żarówkę, wiszącą u sufitu, okrywa klosz z czerwonej krepy. Stąd ten rudawy blask. W powietrzu unosi się niezwykła mieszanina zapachów: kurzu, starych dywanów, naleśników smażonych na oleju, kasztanów, drewna i potu. Mieszanina ta kojarzy mi się wyłącznie ze starością i śmiercią. Przechadzam się po mieszkaniu. Jest dość zwyczajne. Dwa pokoje, kuchnia, łazienka. Nie ma w nim nikogo. Tylko kilka sztucznych psów, wiecznie kiwających głowami, kilka pajaców i kukieł, kilku przodków na obrazach, Pan Marszałek odlany w brązie, z brązowym wąsem i szabelką, wreszcie kilka starych fotografii równie starych ludzi. Na drugim końcu mieszkania znajduję kolejne drzwi, obarczone judaszem i ciężkim zamkiem. Otwieram je i znowu wychodzę na klatkę. Zostawiam za sobą zapach starości i śmierci, z ulgą witam neutralny zapach długo deptanego betonu. Kontynuuję moją wędrówkę w górę. W końcu dochodzę na ostatnie piętro. I zostaje już tylko drabina oddzielająca mnie od żółtej, metalowej klapy i nieba ponad nią. Ta drabina jest krótka – a ostatnie piętro niższe niż inne. Szybko się po niej wspinam, otwieram właz. Owiewa mnie zimna bryza bez zapachu. Ogarnia cisza. Przez kwadratowy otwór zieje tylko ciemność. Nade mną nie ma ani jednej gwiazdy...

SOGNO VENTURA Niniejszą opowieść należałoby zacząć od pytania: kim był Frena? Ktoś patrzący z zewnątrz, ale obdarzony odrobiną wyobraźni, mógłby odpowiedzieć, że Frena był duchem, straszydłem, zamieszkującym pewien pustostan przy niewielkiej uliczce niedaleko Okęcia. Dzieciaki z okolicy zakradały się czasem do jego legowiska, a potem uciekały z krzykiem. Nieraz rzucały sobie wyzwania: Pójdziesz? Nie pójdziesz?! Peniasz! Cykasz się! Jeśliby do sprawy podejść w sposób bardziej racjonalny, trzeba by stwierdzić, że Frena był upiorem tylko w sensie społecznym. Bo, jak my wszyscy, składał się z kości, krwi i ciała, ale egzystował gdzieś na skraju społecznej percepcji. Nie miał pracy, ubezpieczenia, PESEL–u, nie płacił podatków. Treścią i celem jego życia było ćpanie. Co ciekawe, największy problem z odpowiedzią na pytanie o to, kim jest, miałby zapewne sam Frena. Po prawdzie, to nawet sam tego nie pamiętał. Budził się każdego dnia ze świadomością, że jest; jednak bez świadomości, że był. Można powiedzieć, że bywał. Nie znał swojego imienia. Nie wiedział, jak wygląda. Z jakiegoś powodu bał się luster. Wiedział za to, że w pustostanie bywa ktoś jeszcze. Ten Drugi. Ten Drugi był żałosną kreaturą spełniającą wszystkie polecenia Freny. Kiedy trzeba było skołować hajs albo kolejną działkę, albo chociaż ukraść leki jakiemuś staruszkowi, Frena wysyłał Drugiego. Układ ten odpowiadał im obu, ponieważ Ten Drugi był jeszcze bardziej niż Frena bezradny i pozbawiony świadomości. Ale, ale... Czujny czytelnik zastanawia się zapewne, dlaczego co i rusz mówimy: „Frena to, Frena tamto”, skoro człowiek ten nie wiedział, że tak się nazywa. Zresztą, czy to w ogóle jest imię?

Już spieszę z wyjaśnieniem. W życiu Freny poczucie tożsamości pojawiło się w ściśle określonym momencie, wraz z poczuciem ciągłości. Pewnego razu wydarzyło się coś, co poszatkowało jeden wieczny dzień na ciąg następujących po sobie chwil. Frena spadł ze schodów i złamał rękę. Była to paskudna kontuzja. Kość przebiła mięśnie i skórę, powodując niemały krwotok. Jednak Frena był już w takim stanie, że nawet tego nie poczuł. Na poły omdlał, na poły zapadł w narkotyczny sen. Kiedy spał, duchy zwęszyły jego krew. Cienie zaczęły wypełzać z kątów, drżące, strachliwe... Od tak dawna nie czuły nawet posmaku ludzkiego życia. Głód skłaniał je do tego, żeby podchodziły bliżej, coraz bliżej. W końcu obsiadły Frenę i zaczęły ucztować. Spijały posokę, pożerały poszarpane ciało – kawałek po kawałeczku, bardzo drobnymi kęsami. Frena ocknął się (czy naprawdę?) i zaczął krzyczeć. Wołać pomocy. Pomocy! Chodź tu! Pomóż mi! Ten Drugi się nie zjawił. Frena osłabł. Nie mógł zapanować nad kłębiącymi się wokół niego cieniami. Jeszcze nie posiadał woli, aby tego dokonać. Omdlał ponownie, a we śnie przyszedł do niego jakiś człowiek – dziwny brodacz o bezwiecznych oczach, ubrany w wyblakły podkoszulek w paski i spodnie zrobione z kawałków starego żagla, przewiązane sznurem. Człowiek ten (podróżnik) dotknął ramienia Freny: – Kim jesteś, chłopcze? – zapytał. – Nazywam się Frena. Nie wiedział, dlaczego udzielił takiej odpowiedzi, ale od tego czasu to właśnie miało być jego imię. Podróżnik popatrzył na prawo i lewo. Nagle wykonał gniewny gest i znaleźli się z powrotem w pustostanie. Po duchach nie było ani śladu. Frena zauważył, że jego rana jest zaleczona, choć w miejscu po niej skóra stała się gładka i różowa jak skóra niemowlęcia. – Dzięki – powiedział. – Nie ma sprawy.

Na chwilę zapadła cisza. Co się mówi w takich chwilach? – A... – zaczął niepewnie Frena. – A kim ty jesteś? – Jestem Randolf Karter. – No tak. Znowu cisza. – Skąd się tu wziąłeś? – zapytał po jakimś czasie Frena. – Wezwałeś mnie, więc przyszedłem. – No tak. Karter uśmiechnął się. – Czy jesteś podróżnikiem? Frena się zmieszał. – Nie – odpowiedział. – A ty? – Tak. Dziwne... Byłem przekonany... Wyglądasz na jednego z nas. Czy śniłeś kiedyś o podróżach? Dobre pytanie. Czy śnił? Nie pamiętał. Może. Możliwe. Spróbował wysilić pamięć i nagle okiem wyobraźni dostrzegł jakiś obraz. – Tak – powiedział. – Śniłem kiedyś o takim mieście. Karter uśmiechnął się ponownie. Wyciągnął dłoń ku Frenie. – Daj mi rękę – rzekł miękko. Frena cofnął się nieufnie: Co to, jakiś pedzio? Nie lubił pedziów. Karter uniósł dłoń. Przez chwilę przyglądał się swoim palcom, jakby chciał stwierdzić, czy jest w nich coś strasznego. – Nie bój się. – Nie boję się – burknął Frena. Przygryzł wargę i pospiesznym, niezgrabnym ruchem chwycił dłoń Kartera. Wrażenie było niesamowite. Duchy ponownie wyskoczyły ze swych kątów i poniosły ich przez nieskończone przestrzenie. Tyle że nadal stali na parterze w pustostanie... Nagle Frena poczuł jakiś obcy zapach. Powietrze stało się inne, wyraźniejsze, słonawe. Frenie zrobiło się tęskno, jakby trafił w jakieś bezpieczne miejsce z dzieciństwa. „Woda święcona... Tak pachnie woda święcona”, pomyślał. Nie wiedział jeszcze, że to Morze Mgieł go wezwało. W ogóle nie wiedział wówczas, co to morze.

Karter puścił jego dłoń. Rozejrzał się. – No to jesteśmy – oświadczył radośnie. Stali w samym środku portowej tawerny. Nazywała się „Śmiały harpunnik”. Frena wiedział to, ale nie miał pojęcia, skąd. Na ścianach wisiały wielkie sieci, stare, pożółkłe mapy, suszone pęki wodorostów. Ćmiące kaganki dawały niewiele światła. – Gdzie jesteśmy? – zapytał Frena. – To wieczne miasto Sogno Ventura. Port snów. Bezpieczna przystań. Frena podszedł do baru. Na ladzie stały kamionkowe flaszki z jakimiś trunkami, ale nie było barmana. – Czy można tu dostać coś do picia? Za ladą nikogo nie ma. – A przyniosłeś kogoś ze sobą? Frena obejrzał się zdziwiony, a gdy odwrócił spojrzenie z powrotem, stał przed nim... człowiek. Płaski. Kartonowy. – Śmiało, zamów – zachęcił go Karter. – Ale... – Zamów. – No dobra. To może wódkę... Proszę? Nic się nie stało. Zawiedziony Frena popatrzył na Kartera. Podróżnik uśmiechał się. Kiwnął głową, jakby wskazywał coś na ladzie. Na barze, koło łokcia Freny, stał kieliszek wódki. Frena się napił. Przyjemne ciepło wypełniło jego ciało. Nabrał ochoty na zwiedzanie. W tawernie było mnóstwo zakamarków, niewielkich lóż wyłożonych bordowym pluszem (jak w operze), schowków, pokoików, szaf kryjących drzwi do tajnych pomieszczeń i drzwi, kryjących szafy. W jednej z sal stało... coś. Duże, kanciaste coś, przykryte szarą kapą. Frena podszedł zainteresowany. Oparł ręce na zakurzonym materiale. Zaciągnął się zapachem starości. Nie odważył się zajrzeć pod kapę. Wrócił do baru. Kartera już tam nie było. – Hej! – zawołał Frena. – Gdzie jesteś? Nic. Cisza. Popatrzył na barmana. Ten oczywiście się nie odezwał, wobec czego

Frena wyszedł przed tawernę i znalazł się na podwórku zamkniętym z czterech stron murami kamienic. Potem zobaczył półokrągłe, żółte drzwi. Otworzył je i stanął na ulicy. Rozejrzał się. Na ścianie sąsiedniego budynku znajdowała się jakaś tabliczka, ale napis na niej był niewyraźny, jakby zamazany. Frena wytężył wzrok i wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, litery nabrały ostrości: ulica Za Pomnikiem. „Za jakim pomnikiem?”, zaczął się zastanawiać Frena, jednak zaraz jakiś dźwięk odwrócił jego uwagę. Gdzieś w oddali rozbrzmiewał gwar ludzkich głosów. Śmiechy, śpiewy. Popiski muzyki. Stopy uderzające o bruk. Wystrzały. Nawoływania, okrzyki. „Karnawał trwa”, pomyślał nagle Frena. Procesja karnawałowa szła w dół ulicy: od centrum miasta prosto ku niemu. Zbliżała się coraz bardziej i bardziej. Dopiero po chwili Frena zorientował się, że już powinien ją widzieć. Mieszkańcy miasta dążyli do niego bezustannie, ale wcale nie byli bliżej. Poczuł, jak zimny dreszcz strachu wspina się po jego kręgosłupie. – Karter?! – zawołał ponownie. Karter nie odpowiedział, więc Frena odwrócił się i ruszył w dół ulicy – byle dalej od głosów wiecznych balowników. Po paruset metrach dotarł do niewielkiego łuku, na którym kończył się spadek terenu. Dalej zaczynało się nabrzeże: szeroki bulwar wykładany drewnianym chodnikiem i rozpłomieniony setkami gazowych latarń. W fioletowozłotym blasku, objęty szarą bramą łuku, majaczył jakiś cień. Groźny i fascynujący zarazem. Frena przez chwilę walczył ze sobą, lecz w końcu zdecydował się podejść bliżej i zobaczyć, co to takiego. Jego oczom ukazał się majestatyczny pomnik z brązu. Starzec i morze. Nie poświęcił zbyt wiele czasu na podziwianie go, ponieważ coś innego przykuło jego uwagę. W odległości zaledwie kilkunastu metrów od niego, tam gdzie kończył się bulwar i keja, zaczynało się Morze Mgieł. Bezkresny, poszumny przestwór, tęskny i tęskniący.

Gdzieś w oddali zabrzmiał zew śpiewnicy i Frena poczuł w piersi, po lewej stronie, dziwne, boleśnie przyjemne ukłucie. – Jest piękne, prawda? Karter stał tuż obok niego. Wpatrywał się w falującą leniwie wodę. – Aha – bąknął Frena. – Chodź, pokażę ci coś. Ruszyli wzdłuż brzegu Bulwarem Cichych Ludzi. Po paruset metrach skręcili w Rybną, potem w uliczkę Nad Wodą, potem w Solną. Wreszcie wyszli przez Bramę Rybną na Bulwar Głupców. – Najsłynniejszy bulwar Sogno Ventura – oznajmił Karter. – Dlaczego? – zapytał Frena. – To jest, z czego słynie? Karter nie odpowiedział tylko ruszył na molo i przysiadł na jego skraju. Frena stanął obok. Zapatrzył się w mgłę. Niewiele widział, ale jego uszu dobiegał jakiś słabo uchwytny poszum. I coś jakby rytmiczne westchnięcia. – Co to? – szepnął Frena. – Mrzonki zacumowane w porcie. Powiał wiatr, rozganiając mleczny opar. Oczom Freny ukazała się niewielka łódka, niemal tratwa. Miała dziwny żagiel, przypominający skrzydło nietoperza, a jej kadłub wydawał się nierzeczywisty. Karter z mgły wydobył cumę i przyciągnął mrzonkę do brzegu. – Chodź – powiedział. Następnie zwinnie skoczył na pokład. Frena bez wahania podążył za nim. Odcumowali i wypłynęli. Po paru minutach wieczne miasto Sogno Ventura zmieniło się w plamę złotego blasku za ich plecami. Frena obejrzał się na nią tęsknym wzrokiem. – Jak to jest w ogóle możliwe? – zapytał. – Co takiego? – Jak mnie tu sprowadziłeś? Karter zaśmiał się. – To magia – oświadczył. – Naucz mnie. Proszę – odparł na to Frena. – Dobrze, to nic trudnego. Magia jest już w tobie, musisz ją tylko wydobyć. Istnieje kilka prostych zasad. Po pierwsze, zawsze potrzebne

jest coś żywego i coś martwego, i coś, co usypia umysł. Po drugie, zawsze potrzebna jest ofiara. Po trzecie, zazwyczaj potrzebna jest krew. Reszta to już wola i melodia słów, i rytm przedmiotów. Tworzysz je sam. Tylko musisz pamiętać o równowadze. Bogowie nie znają próżni. Rozmiar ma znaczenie. – I to wszystko? – Tak. Frena poważnie kiwnął głową. Przymknął oczy, żeby poczuć magię. Tak, była tam. Była w nim i wszędzie wokół... A może to było jedno i to samo miejsce. Miejsce? Czymże są miejsca? Głęboko zaciągnął się powietrzem. Słona bryza wdarła mu się w nozdrza. Morze odezwało się furkotem fal. Drobne kropelki wody rozprysły się po pokładzie mrzonki. Żagiel wydął się z łopotem. – Jak długo będziemy mogli tu zostać? – zapytał Frena. – A jak długo byś chciał? – Chyba już na zawsze. – O nie, to niemożliwe. – Dlaczego? – Zbliża się świt, a o świcie budzą się tytani morza. Nikt, kto zobaczył mrzonki o brzasku, nie przeżył, aby o tym opowiedzieć. Frena otworzył oczy. Faktycznie słona pomgłać wokół nich zmieniała barwę. Jaśniała. Granat spływał z niej i roztapiał się wśród fal. Na jego miejsce powoli naciekało czerwone złoto. *** Ten Drugi krążył w kółko, pochlipując z cicha nad leżącym na podłodze ciałem. Bał się zbliżyć, bo był pewien, że jest martwe. Nie ruszało się. Oczy miało wywalone białkami na wierzch. – Dlaczego? No? No, dlaczego? – jęczał Ten Drugi. Jak on mógł mu to zrobić? Jak mógł tak po prostu umrzeć? Co pocznie bez niego? Sam, tylko nie sam, dlaczego, no dlaczego ma być sam... Ten Drugi zatrzymał się raptownie. Przykucnął. Zakwilił. Dotknął dłoni leżących na ziemi. Pospiesznie cofnął palce. Zachlipał, zaczął dalej

krążyć. Wtem rozległ się donośny trzask. Rozwarły się drzwi pustostanu. Do wnętrza wtoczył się nieprawdopodobny smród, a zaraz za nim – jakiś człowiek. Właściwie jakiś wielki kołtun kłaków, wciśnięty w bardzo stary i bardzo brudny płaszcz. O człowieczeństwie świadczył jedynie wystający znad kołnierza potężny, sinoczerwony nos. – O – powiedział nos. – Sorki, miszczu. Nie wiedziałem, że parafia jest zajęta. Nie uczynił jednak żadnego ruchu, który mógłby sugerować, że się wycofa. Ten Drugi dotarł do niego jednym susem. – Musisz mi pomóc! – powiedział. – Musisz mi pomóc, on nie żyje. On chyba nie żyje. Dlaczego nie żyje? – Zaraz, zaraz, miszczu, spokojki. Niech no popaczę. Kołtun z nosem zbliżył się do ciała. Nachylił się, postukał, popukał, powąchał. – E, żyje – zawyrokował. – Trochę za dużo przyćpał i tyle. Cho no, zaniesiemy go do barłogu. Zarazki będzie jak nowy. Chwycił ciało pod pachy. I spróbował dźwignąć, ale mu się nie udało. – No nie stój tak, pomóż – ponaglił. Ten Drugi otarł łzy i głośno smarknął. Chwycił za nogi. We dwóch unieśli ciało i zabrali je na górę. – E no, elegansior tu macie wszystko urządzone – skomentował po drodze nos w kołtunach. – Sucho, przytulnie. Pokoiki, szafeczki. To w was lubię, ćpunki. Jesteście prawie jak prawdziwi ludzie. Tyle tylko, że was nie ma. Więc na pewno nie będziecie mieli nic przeciwko, żebym tu sobie parę nocy przekimał. Co? – Nie – odpowiedział poważnie Ten Drugi, gdy już układali ciało na warstwie mocno wysłużonych śpiworów. – Uratowałeś mu życie. Możesz zostać, ile chcesz. – Mu ży... – zaczął kołtun, lecz zaraz sam sobie przerwał litościwym kaszlem. – No pewnie, że ta. Słuszną masz rację, miszczu. Frena chrząknął nagle. Zatrzepotał ramionami.

– O, budzi się. – Już prawie wstało – wymamrotał Frena. Nieprzytomnymi oczami potoczył po pomieszczeniu. Uniósł się na ramieniu i zawołał do kogoś, kogo tam nie było: – Jeszcze chwilę! *** Frena, gdy doszedł już do siebie, nie był zachwycony. Wadziło mu, że w jego domu zalęgł się potworny smród. Nie wspominając już o tym, który go roznosił. Miał pretensje do Tego Drugiego, że pozwolił nieproszonemu gościowi nocować. – On uratował ci życie – odpowiadał uparcie tamten. – Niczego mi nie uratował, debilu zatracony! – tłumaczył Frena, marnując tylko ślinę. Jednak bardziej dręczyło go to, co zobaczył... co prawie zobaczył... czego nie zobaczył... Tam, w Sogno Ventura. Przez kilka dni chodził jak struty albo zaszywał się w jakimś kącie i próbował wspominać, ale nie miał czego. Może jedynie palce świtu umykające szybko, tak szybko. Wreszcie postanowił działać. Skołował dwie butelki wódki i zaprosił włochoczłeka, żeby się z nim napił. Sam raczej pozorował, ale partnerowi od flaszki polewał z gestem. Nie minęło dużo czasu, a gość zjechał z mocno zdezelowanego krzesła, na którym siedział. Nie był całkiem nieprzytomny; coś tam ględził pod nosem. Lecz przynajmniej nie pętał się pod nogami. Frena poszedł obudzić Tego Drugiego, który kimał na pięterku. – Chodź! – wdusił mu do ucha podekscytowanym szeptem. – Szybko, chcę ci coś pokazać. – Soo? – wydukał Ten Drugi, gramoląc się z barłogu. – Chcesz pyknąć, tak? – Nie. To coś dużo lepszego. No, chodźże już. Do kuchni! Prędko! Stanęli nad kuchenką. To jest, ekhem, nad wysłużonym palnikiem gazowym, założonym na mocno przerdzewiałą butlę, która nie przeszłaby żadnej kontroli BHP.

Frena wygrzebał z szafki powyginany rondel. Wlał do niego całą wódkę, jaka mu została (niecałe pół butelki), postawił na ogniu. Następnie dorzucił garść pigułek, które zwinęli kiedyś jakiemuś dziadkowi, i sięgnął po nóż. – Co ty...? – jęknął Ten Drugi. Frena go zignorował. Zaciskając zęby, rozorał sobie skórę na ramieniu tępym ostrzem. W tym samym miejscu, w którym widniały płaty różowiutkiej, dziwnie delikatnej skóry. Krew zaczęła kapać do garnka. – Coś żywego i coś martwego... – mruknął Frena. Z kolejnej szuflady wyjął niewielkie pudełeczko. Wyciągnął z niego podduszoną mysz. Poczekał aż wódka zacznie parować i wtedy wrzucił do niej zwierzątko. Trzasnęły pękające gałki oczne. Ten Drugi z rosnącym przerażeniem przyglądał się tym operacjom. Tymczasem Frena z zadowoleniem zauważył, że cienie zaczynają wypełzać z kątów i czaić się u ich stóp. Wyciągnął do nich krwawiące ramię. – Posilcie się – powiedział miękko. Cienie wpełzły na niego. Przyssały się do otwartej rany, a potem pokierowały ruchami Freny, który uniósł garnek i duszkiem wypił palącą ciecz. Nie poczuł bólu. Zwymiotował czymś błękitnym, z powrotem do rondla. Podsunął go Temu Drugiemu pod nos. – Pij! – polecił. – Nie. Ale opar wystarczył. Świat już wirował. Stojąc w kuchni, spadali przez nieskończone przestrzenie. Wylądowali ponownie w „Śmiałym harpunniku”. Ten Drugi stanął na środku tawernianej sali, lustrując wszystko oczami okrągłymi i błyszczącymi niczym spodki. – Łoł! – oświadczył wreszcie. – Robi wrażenie, co? – uśmiechnął się Frena. Ten Drugi nie odpowiedział, tylko podszedł do kartonowego barmana.

Lekko stuknął go palcem. Barman zachwiał się. – Co to za cudak? – spytał Ten Drugi. – Dwie wódki, poproszę – powiedział Frena, podchodząc do lady. – Ło...! Ten Drugi z otwartymi szeroko ustami zagapił się na kieliszki, które się przed nim pojawiły. – Twoje zdrowie – Frena stuknął kieliszkiem o kieliszek i wypił. – I on tak serwuje wszystko, co tylko chcesz? – Mhm. Jeszcze po jednemu? – Czekaj, czekaj... To może ja... tego... Jakieś brendi poproszę? – Będziesz te szczyny pił, kretynie? Ale na ladzie już pojawił się nowy kieliszek – okrągła bańka na cienkiej nóżce. Wewnątrz połyskiwał bursztynowy trunek. Frena z niesmakiem pokręcił głową i zamówił drugą wódkę. Popatrzył na zegar, wiszący na ścianie. Mieli jeszcze czas. Usiadł przy stoliku i przyglądał się, jak Ten Drugi zwiedza tawernę. Jego myśli krążyły wokół bladych sylwetek kołyszących się na Morzu Mgieł, pojawiających się w miarę, jak słońce wynurzało się z głębin. Z zamyślenia wyrwały go dźwięki, które przez chwilę brzmiały jak muzyka. Potem jednak zmieniły się w mieszankę losowych brzdąknięć. – E! – zawołał Frena, unosząc się z miejsca. – Co tam robisz? Przeszedł do jednego z bocznych pomieszczeń i zastał Tego Drugiego siedzącego przy wielkim czarnym fortepianie, nadal do połowy przykrytym szarą kapą. Nad klawiaturą błyszczała mosiężna tabliczka z napisem: OPRZYJ DOCZESNE SZCZĄTKI. – Popatrz, muzykuję! – Zostaw to! – Frena zamknął pokrywę nad klawiszami, omal nie przycinając Temu Drugiemu palców. – Idziemy! Ten Drugi trochę marudził, ale dał się odciągnąć od instrumentu. Powędrowali na nabrzeże, a potem prosto na Bulwar Głupców – w miejsce, gdzie wcześniej Frena z Karterem wsiedli na mrzonkę. Niewielka łódeczka znowu stała zacumowana przy kei. Jej nietoperzowy żagiel trzeszczał pod wpływem lekkiej bryzy.

– Co powiesz na przepływkę? – zapytał Frena. – No nie wiem... – Chodź! Wsiedli do łódki. Odcumowali. Popłynęli. Mrzonkę prowadziło się zadziwiająco łatwo. Frena nie wiedział absolutnie nic o żeglowaniu, ale najwyraźniej nie miało to żadnego znaczenia. Po jakiejś godzinie prucia słonych fal, usłyszał znajomy dźwięk. Szum, kojarzący mu się – nieco absurdalnie – z szumem skrzydeł tysiąca ważek. Nie było tego widać w gęstej mgle, ale wpłynęli między wielką ławicę mrzonek, kiwających się bez celu na powierzchni wody. Frena puścił rumpel i rozsiadł się wygodnie. Ich łódka stanęła. – Co teraz? – zapytał Ten Drugi. – Nic. Czekamy. – Aha... Słuchaj... Frena go zignorował. Odchylił głowę do tyłu, przymknął oczy. Rozkoszował się zapachem morza i jego cichym śpiewem. Zdawało się, że drzemie. Ten Drugi zaczął się kręcić niespokojnie. Źle znosił bezczynność. Wstał, usiadł, wstał. Pochodził tyle, ile mógł. Pomacał żagiel. Pobełtał palcami wodę za burtą. Postanowił, że spróbuje naśladować swojego przyjaciela, ale jak siedział zbyt długo z odchyloną głową, kark zaczynał go boleć. Po długim, długim czasie wreszcie coś się stało. Dał się słyszeć cichy świst, jakby cały przestwór mórz wzdychał nagle. Bryza zakolebała mrzonkami. Zadźwięczały obijające się latarnie na czubkach masztów. Frena ożywił się, spiął. Chwycił rumpel. Otaczający ich opar zaczynał jaśnieć. Pojawiały się w nim zarysy nietoperzowych żagli. I coś jeszcze, coś tam, tam daleko. – Widzisz? – szepnął Frena. – Nie – odparł Ten Drugi. Lecz zaraz zmienił zdanie. – Tak! – To wyspa. Poza lasem masztów zamajaczyła większa ciemniejsza plama. Zza niej błysnęło złote światło, obrysowując kształty skał. I coś się poruszyło,

jakaś postać... Uderzenie zimnej wody wybiło Frenie powietrze z płuc. Słona ciecz zalała krzyk. Frena zakrztusił się, obrócił na bok i zwymiotował. Nieopodal rozległ się donośny kaszel. Ktoś się poruszył. Coś z brzękiem runęło na podłogę. Frena przez łzy zobaczył, jak Ten Drugi nieporadnie gramoli się na nogi, zrzucając przy tym garnek z ich prowizorycznej kuchenki. *** Po powrocie z „podróży” Ten Drugi czuł się dziwnie, ale był zadowolony. Przez wiele dni nie czuł głodu, który niegdyś spędzał mu sen z powiek. Nie odczuwał potrzeby, żeby sobie pyknąć i rzadko wybiegał myślami do dwóch szpryc, które trzymali ukryte pod luźną deską w jednym z pokoi. Człowiek–kołtun uczył go grać w szachy. Okazało się, że gra ta wcale nie była skomplikowana ani nudna. Kołtuniak znał mnóstwo ciekawych zasad. Na przykład, po biciu konia ruch wykonywał ten, kto pierwszy pierdnie. A jeśli spotkały się dwa piony, wygrywał ten, którego właściciel dalej splunął. Rzecz jasna, Człowiek–kołtun ciągle wygrywał, bo na zawołanie pierdział, bekał i co tam jeszcze chcecie. Jeśli chodzi o plucie, to był w stanie z pięciu metrów trafić pająka pełznącego po ramie okna. No i czasami zapominał powiedzieć Temu Drugiemu o tej czy innej zasadzie, a przypominał sobie akurat wtedy, kiedy mógł z niej skorzystać. Jednak Temu Drugiemu sielankę psuła obawa o jego jedynego przyjaciela, który od czasu podróży stał się milczący i ponury. Zaszywał się całymi dniami... gdzieś. Ten Drugi nie wiedział, gdzie. W dodatku, nie wiadomo kiedy, Frena skołował skądś bardzo długi nóż, który zawzięcie ostrzył po nocach. Wreszcie, po jakimś tygodniu, gdy Wielki–Nos–We–Włosach smacznie chrapał, Frena przyzwał do siebie Tego Drugiego i oświadczył: – Wiem już, jak to zrobić.

– Jak co zrobić? – zdziwił się Ten Drugi. Jego przyjaciel nie odpowiedział. – Przynieś mi moje wudu – rzekł tylko. – Twoje co? – Szprycę, debilu, szprycę! – Aha. Okej. Ten Drugi pospiesznie wykonał polecenie. – Chcesz sobie pyknąć? – zapytał, podając jedną ze strzykawek. – Nie, pogrzebać sobie igłą w dupie. A jak myślisz? – No dobra, dobra... – Walnij sobie też. Ten Drugi się zawahał. – Chyba nie chcę. Wiesz, nie mam ochoty sobie pyknąć. Jakoś tak... no, przeszło mi, no. – Wal! – Warknął tamten. A Ten Drugi posłuchał. Ze świata nagle zniknęły wszystkie ostre krawędzie. – Chodź! Poszli do pokoju, w którym spał Człowiek–kołtun. Przyjaciel Tego Drugiego z całej siły kopnął leżącego mężczyznę w twarz. Kołtuniak obudził się z krzykiem bólu, zaraz jednak bezlitosna stopa znów spotkała się z jego policzkiem. Facet odtoczył się pod ścianę. Zasłonił głowę rękami. Błędne spojrzenie rozbieganych oczu spoczęło na Tym Drugim. – Miszczu! – zawył błagalnie Człowiek–kołtun. Ten Drugi nie drgnął. Był zbyt przerażony. Pozwolił swojemu przyjacielowi tak długo kopać i bić, aż wielkie, śmierdzące ciało znieruchomiało. – No, pomóż mi – rozkazał przyjaciel Tego Drugiego, chwytając Człowieka–kołtuna pod ramiona. – Bierz go za nogi. No, rusz się, tępaku! Ten Drugi drgnął. Poczuł, że po jego twarzy toczą się łzy strachu. Jednak chwycił nogi nieprzytomnego mężczyzny. We dwóch z trudem dźwignęli go do góry i zanieśli do kuchni. Na

ogniu już syczała gorąca wódka w rondlu. – Przytrzymaj go! Oparli Kołtuniaka o ścianę. Przyjaciel Tego Drugiego wyjął zza pazuchy ortalionowej kurtki długi nóż i poderżnął nieprzytomnemu mężczyźnie gardło. Nie poszło łatwo. Ostrze zatrzymało się na jakiejś chrząstce. Co gorsza, w tym momencie facet się ocknął. Spróbował krzyknąć, ale z jego gardła dobył się tylko obrzydliwy bulgot. Zatrzepotał rękami i nogami. Przyjaciel Tego Drugiego wypuścił nóż, chwycił rondel i zaczął zbierać do niego buchającą krew, tak manewrując, aby unikać nieskoordynowanych wymachów kończyn. – Coś żywego i coś martwego – wymamrotał i wziął potężny łyk. Ten Drugi zaczął się cofać. Zbierało mu się na mdłości. W uszach wył okropny śpiew człowieka duszącego się własną krwią. Nie mógł oderwać spojrzenia od oczu, przemieniających się powoli w parę szklanych koralików. – Pij! – polecił jego przyjaciel. Jednak Ten Drugi odwrócił się i uciekł. *** Wiatr kołysał mrzonką. Coraz szybciej, coraz szybciej. Frena czuł, że podniecenie zaraz go rozsadzi. Już niedługo. Niedługo. Tak niedługo. Już, już, różowe palce świtu muskały czubki masztów. W szkle latarń pojawiały się pierwsze błyski odbitego światła. Nietoperzowe żagle zaczynały płonąć barwami: czerwienią, żółcią, złotem, fioletem, różem. Serce Freny uderzyło dwa razy i w tym momencie z mgły wyłoniła się wyspa. Wielki kawał dumnej, czarnej skały. Na jej szczycie wznosiły się ruiny pradawnej świątyni. Spośród powalonych kolumn pokrytych śliskim mchem i barwnymi porostami wystawał kawałek złotego pomnika: głowa w hełmie, włócznia, fragment togi. Nieopodal walały się resztki potężnego cyklopowego muru. Zaraz... Coś było nie tak. Podczas poprzedniej wizyty na wyspie coś się poruszało. Frena uświadomił to sobie, ale nie zdążył się nawet zdziwić,

zanim jakieś potężne cielsko chwyciło go i oplotło. Poczuł, jak miażdżone żebra wbijają mu się w płuca. Momentalnie zaczęło mu ciemnieć przed oczami. *** Ten Drugi siedział w kącie, drżąc ze strachu i odrazy. Z trudem powstrzymywał mdłości. W jego głowie kłębiły się myśli. „On uratował ci życie... Nie, kretynie, nie uratował... Dlaczego mu to zrobiłeś... Bo muszę zobaczyć... Nie uratował... Nie mogę tego zrobić... Nie mogę tego zrobić... Muszę... Nie uratował mi życia... Nie, uratował tobie życie...”. W pewnym momencie zamarł. Jego głowę wypełniła pustka. W pustce zabrzmiał krzyk. „On poszedł zobaczyć tę istotę z wyspy”, uświadomił sobie Ten Drugi. Przezwyciężając przerażenie popełzł do kuchni. Obrzucił wzrokiem zachlapane krwią pomieszczenie, martwe ciało leżące na podłodze, żywe ciało jego przyjaciela stojące całkiem bez ruchu. Wyłuskał rondel z ciągle zaciśniętych palców. Od zapachu cieczy zrobiło mu się niedobrze, ale wypił mimo wszystko. Uderzył stopami o podłogę tawerny. Rozejrzał się. Przy ladzie siedział brodaty facet w spodniach, wyglądających jakby uszyto je ze starych szmat, i spranej koszulce w pasy. Leniwie popijał ciemne piwo. Ten Drugi podbiegł do niego. – Czy był tu... mój przyjaciel? – zapytał. Randolf Karter spojrzał na niego smutnymi oczami o barwie równie spranej, jak koszulka, którą nosił. – Był – odparł po prostu. – Muszę go znaleźć! – Poszedł na nabrzeże. Ten Drugi chciał wybiec z tawerny, lecz Karter chwycił go za ramię. – Poczekaj – powiedział. – Co? – Użyj totemu.

– Jakiego totemu? – Totem przyzwał cię do siebie. Ciebie, nie twojego przyjaciela. Myślałem, że z was dwóch to on jest silniejszy, to on jest prawdziwym podróżnikiem. Ale totem wybrał ciebie. – Fortepian... – szepnął Ten Drugi. Pobiegł do bocznego pomieszczenia. Gorączkowym ruchem zrzucił na bok szarą kapę. Uniósł wieko. Uderzył akord. Powietrze rozciął ryk. Tawerna nagle eksplodowała, a Ten Drugi wraz z fortepianem znalazł się na szczycie pradawnej świątyni na środku wyspy, pośród Morza Mgieł. Zagrał kilka dźwięków, a mrzonki odpowiedziały zgodnym śpiewem żagli. Oparł swoje doczesne szczątki na krawędzi klawiatury. Zaczął miarowo uderzać klawisze. Popłynęła melodia. Tytani morza wyłonili się z fal, oparli się na przybrzeżnych skałach. Jeden z nich wyszedł na brzeg i zatrzymał się tuż przed świątynią. Ten Drugi przyjrzał mu się, nie odrywając palców od klawiatury. Tytan był przerażający i piękny zarazem. Bił od niego jaskrawy blask. Jego ciało składało się z niezliczonych macek, dziobów, chwytnych odnóży, jednak pomiędzy nimi błyskała złota skóra kobiety: nieludzko piękna twarz, nagie piersi, brzuch. Niczego więcej nie dało się dostrzec. – Czego tutaj chcesz? – zapytał tytan. Jego głos był męski i kobiecy zarazem. – Przyszedłem błagać o życie mojego przyjaciela. – Przybył tu, aby zobaczyć coś, czego nie wolno mu było zobaczyć. Nie możemy darować mu życia. – Jestem gotów oddać coś za nie. – A cóż ty miałbyś nam do ofiarowania? Ten Drugi nie wiedział, skąd w jego umyśle wzięła się odpowiedź: – W zamian za jego życie ofiaruję wam swoje imię. Ciało tytana zafalowało. Złota twarz ukazała się na dłużej. – Imię podróżnika to cenna ofiara. Czy wiesz, że jeśli nam je oddasz, to część ciebie zostanie tu już na zawsze? – Wiem, ale ta część... Ona już tu była od zawsze.