a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony854 643
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań669 213

Grzegorz Król - Przegrany

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Grzegorz Król - Przegrany.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 159 stron)

Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Wstęp Prolog Rozdział I wktórym przegrywam 20 puszek coca-coli, całuję się z Sylwią Gruchałą i razem z kolegami obrabiam duńską szkołę Rozdział II wktórym debiutuję wLechii dzięki sraczce, lecę z Włodzimierzem Lubańskim do Amsterdamu i zaliczam pierwszy raz z Wenezuelką Rozdział III wktórym uczę się seniorskiego życia, chodzę po mieście z reklamówkami pełnymi pieniędzy, a wPSV mijam się z Ronaldo Rozdział IV wktórym uczę kolegówsztuki podrywu, ratuję niedoszłą samobójczynię i zostaję wyrzucony z kadry Janasa Rozdział V wktórym na powitanie z Wronkami zaliczam klubową sekretarkę i pierwszą wizytę wkasynie Rozdział VI wktórym o wszystkim dowiaduję się od „Pana Precyzji”, a „Wasyl” wślizgiem rozrywa dywan Rozdział VII wktórym kasyno staje się moim domem, a na wielkanocne śniadanie jem zupkę chińską Rozdział VIII wktórym raz na zawsze zamykam temat Stefana Majewskiego, cudem unikam seksu we Władykaukazie, a Czesiu Michniewicz sika na Vicente Calderón Rozdział IX wktórym Darek Dudka zabija człowieka, a gangsterzy próbują wbić mi wrękę widelec

Rozdział X wktórym spędzam noc włóżku z menedżerem, a wkasynie przegrywam kontrakt z Lechem Rozdział XI wktórym przekonuję się, co to prawdziwe picie, a trener obraża się na mnie za to, że nie zabrałem go na podryw Rozdział XII wktórym zaprzyjaźniam się z Radkiem Matusiakiem i strzelam gole po dziesięciu piwach Rozdział XIII wktórym jestem królem Tarchomina, ważę o wiele więcej, niż pokazuje waga, i staję się dłużnikiem kierowcy autobusu Rozdział XIV wktórym próbuję się podnieść po raz ostatni, dowiaduję się, jak funkcjonują media, i ląduję wklubie Maria Kempesa Rozdział XV wktórym zaprzyjaźniam się z Litwinem jedzącym szkło i gram z dziurą na dupie Rozdział XVI wktórym opowiadam o orgii z nimfomanką, tłumaczę, na czym polega wkupne do drużyny, i przestaję liczyć, ile dziewczyn wżyciu przeleciałem Rozdział XVII wktórym poznaję tajniki krykieta, a Makélélé doprowadza mnie do orgazmu Rozdział XVIII wktórym gram wdrużynie z ćpunem, jem resztki po strażakach i jestem za słaby na trzecią ligę Rozdział XIX wktórym ląduję wareszcie i opowiadam o kosmetyczce, do której przed każdym meczem wrzucałem pięć stów Rozdział XX wktórym upijam się darmowymi drinkami, okradam kolegówi wstydzę się wyjść z mieszkania Okładka

Copyright © Grzegorz Król, Paweł Marszałkowski, Maciej Słomiński, Czerwone i Czarne Projekt okładki FRYCZ I WICHA Zdjęcie Bartłomiej Molga Redaktor prowadząca Katarzyna Litwińczuk Korekta Sylwia Razcwarkow, Agnieszka Wasilewska Skład Tomasz Erbel Wydawca CzerwoneiCzarneSp.zo.o.S.K.A. RynekStaregoMiasta5/7m.5 00-272Warszawa Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. S.K.A. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki ISBN 978-83-7700-213-4 Warszawa 2016 Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com

Wstęp

N azywam się Grzegorz Król i jestem krzyżowcem. Nie, nie chodzi o to, że byłem z wycieczką rycerzy w Ziemi Świętej, a o krzyżowe uzależnienie. Od alkoholu i hazardu. Kiedyś byłem też piłkarzem. Swego czasu w ekstraklasie strzeliłem ponad 40 goli, ale większość z was zapewne nie rozpoznałaby mnie na ulicy. Niedawno przy barze zapytałem jednego kolesia, który twierdził, że interesuje się piłką: – Hej, kojarzysz Grzegorza Króla? A on, co nie zdarza się często, nawet kojarzył. – Grzegorz Król? FIFA ’99! Grałem Amicą i strzelałem nim mnóstwo goli! – Cześć, jestem Grzegorz Król – przedstawiłem się grzecznie, bo wcześniej jakoś nie było okazji. Chłopak mocno się zdziwił. Należę do pierwszego pokolenia sportowców, które w wolnej Polsce miało szansę porządnie się ustawić, ale szansę tę koncertowo spartoliłem. Dzięki piłce zarobiłem sporo kasy – uzbierałoby się pewnie około trzech milionów nowych złotych. Wszystko to straciłem, stawiając na czarne lub czerwone. Mogłem, powinienem odłożyć na godne życie dla siebie i stada małych królików, ale okazałem się debilem. Gdy byłem juniorem, uchodziłem za jeden z największych, o ile nie największy talent w Polsce. Trzy tygodnie spędziłem na testach w Ajaksie Amsterdam, dosłownie krok dzielił mnie od podpisania kontraktu z PSV Eindhoven. Kiedy już byłem piłkarzem Amiki Wronki, próbował mnie ściągnąć Szachtar Donieck, wpakiecie z Tomkiem Dawidowskim. Byliśmy tak głupi, że nawet nie chciało nam się sprawdzić na mapie, gdzie leży ten Donieck. Wschód? Ukraina? Nie, nie, dziękujemy! Więcej rozumu i pokory miał Mariusz Lewandowski, do którego działacze Szachtara zwrócili się w drugiej kolejności. Podejrzewam, że teraz nie żałuje, mimo że na początku wypłaty dostawał wreklamówkach. Tomek Dawidowski mówi o mnie czasem, że jestem jego synem marnotrawnym. Wiszę mu jakieś 300 koła, ale bierze to na miękko i nie oczekuje zwrotu. Ponadto jako jedyny posiadł umiejętność odgadywania przez telefon, po ilu browarach jestem – z dokładnością do plus minus jednego. Od razu zaznaczę, że „Dawid” będzie jednym z głównych bohaterów mojej opowieści. Podobnie jak Radek Matusiak i jeszcze paru dobrych przyjaciół, na których zawsze mogę liczyć i którzy wiedzą całkiem sporo o tym, jak wyniszczające i okrutne są nałogi. Wiedzą, ponieważ sami z nimi walczą, jak wielu kopaczy. O nich też będzie ta książka. W piłkarskich szatniach jest więcej uzależnionych, niż wam się wydaje. Uzależnionych od różnych rzeczy. Od hazardu, alkoholu, seksu… Zdarzają się też narkomani,

ale to już naprawdę skrajne przypadki. Z moich obserwacji wynika, że przynajmniej czterech–pięciu zawodników w każdej drużynie ma poważny problem z hazardem. To takie minimum, bo zdarzają się kluby, gdzie więcej niż połowa zespołu nie może przeżyć bez kasyna lub przynajmniej bez zakładów bukmacherskich. Alkohol? Wypić lubi każdy, ale uzależnionych jest mniej niż od hazardu. Za to z seksem jest wprost przeciwnie. Swoje żony zdradza dziewięciu na dziesięciu piłkarzy. Narkomanów spotkałem tylko kilku. Pewnie chcielibyście poznać nazwiska? W mojej opowieści padnie ich całkiem sporo, choć przynajmniej kilku kolegów postaram się ochronić. Rozwód to najmniejsza kara, jaka mogłaby ich spotkać. To nie będzie książka o Grzegorzu Królu – piłkarzu. To będzie książka o Grzegorzu Królu – człowieku. O upadaniu na samo dno, o gównie, w którym przez ponad 15 lat się topiłem, czyli nałogach. O tym przede wszystkim. Ale o futbolu i świecie piłkarzy też będzie bardzo dużo. Wielu się obrazi, wiem o tym. Czas jednak, żebyście poznali brutalną prawdę. Oddaję wam tę książkę z nadzieją, że chociaż jedna osoba, która dryfuje w nieodpowiednim kierunku, zastanowi się i w porę opamięta. Na mnie już chyba za późno. Cytując klasyka: „Jeszcze płynę, ale kra nade mną zamarza”.

Prolog

T en scenariusz powtarzał się każdego dnia. Ze snu wyrywał mnie piekielny ból kolan, zwykle około piątej. Włączałem telewizor, w którym o tej porze króluje Maja w ogrodzie, siadałem na krześle i przez kilka godzin beznamiętnie przełączałem kanały. Przez wiele lat oszukiwałem siebie i innych. Być może przyzwyczajenia z boiska były na tyle silne, że nie potrafiłem inaczej? Kiwałem w polu karnym, kiwałem i w życiu. Nie zliczę, ile razy naciągałem moich znajomych na parę złotych, mówiąc, że potrzebuję, bo córka mojej dziewczyny ma imieniny, jej dziadkowie rocznicę ślubu, a pies urodziny. Hazardzista to nałogowy kłamca. Wymyślałem niestworzone historie, a ludzie dawali mi pieniądze chyba tylko dlatego, żebym się wreszcie odczepił. Przed towarzyskim meczem Polski z Urugwajem koledzy ze stowarzyszenia, które kiedyś wspólnie założyliśmy, dali mi firmową kartę VISA i poprosili, żebym stanął w kolejce po bilety. Stanąłem, ale gdy tylko zniknęli z horyzontu, zwinąłem się i ruszyłem do kasyna zakręcić kulką. Kiedy zadzwonili, kłamałem, że nadal tkwię wkolejce. Innym razem Krzysiek Stanowski wysłał mi parę stów, żebym miał za co dojechać do Warszawy. Zaprosił mnie do swojego programu telewizyjnego, wktórym razem z Andrzejem Iwanem miałem opowiedzieć o hazardzie i innych nałogach wśród piłkarzy. Kasę wypłaciłem, ale o podróży do stolicy nawet nie pomyślałem. Wyłączyłem telefon i wybrałem się na plażę, gdzie wspólnie z moim druhem Sebkiem Milą przepiliśmy całą gotówkę. W sumie dobra pointa do programu o nałogach. Nie robiło mi różnicy, czy upijam się na plaży, w podrzędnej spelunie, czy w pięciogwiazdkowym hotelu. Wszędzie chlałem na umór. W warszawskim hotelu Sobieski spadłem z hokera ustawionego przy barze. Przez kilkanaście minut nikt nie był w stanie mnie podnieść. Potraficie sobie wyobrazić tę sytuację? Do takiego stanu się doprowadzałem. Nie kontrolowałem tego, nawet nie chciałem. Jedyne, czego chciałem, to zapomnieć o rzeczywistości. Siedziałem więc na tym krześle, przełączałem kanały, myślałem, wspominałem, a gdy wybijało południe, wychodziłem z mieszkania, wsiadałem do autobusu i na gapę przejeżdżałem kilka przystanków. Na metę zawsze docierałem jako pierwszy, a były nią drzwi mojego ulubionego irlandzkiego pubu. Siadałem przy barze i zdarzało się, że już nie wstawałem. Nie przychodziłem tam na pięć piw. Siedziałem tak długo, aż w końcu urywał mi się film. Wtedy po prostu przewracałem się na plecy, a jacyś ludzie wynosili mnie na zewnątrz. Wiele razy budziłem się w różnych dziwnych miejscach, na przykład na ławce. Byłem wtedy zwyczajnym menelem, jednym z tych, których możecie spotkać na każdym dworcu. Zawsze zastanawiało mnie, czy tacy ludzie bywają szczęśliwi. W momencie, gdy stałem się jednym z nich, nadarzyła się dobra okazja, aby o to zapytać. Bywają. Za to ja sam

nie mogłem przypomnieć sobie chwili, w której byłem naprawdę szczęśliwy. Zbyt mało czasu minęło, by nie pamiętać, gdy każdego miesiąca na moje konto wpływało 50 tysięcy złotych, ale to nie było prawdziwe szczęście. Przez 15 lat łudziłem się, że prawdziwe szczęście mogą mi zagwarantować wyłącznie biała kulka i szklane butelki. Byłem głupi. Mimo że byłem wrakiem, znaleźli się frajerzy, którzy postanowili zatrudnić mnie jako trenera piątoligowego klubu. Prędko przekonali się, że nie był to najlepszy pomysł. Pięć dni z rzędu nie dawałem oznak życia, nie pojawiałem się na treningach. To był jeden z wielu ciągów. Przez ponad sto godzin nie przestawałem pić. Kiedy wytrzeźwiałem, dotarło do mnie, że znowu jestem bez roboty. Tym razem byłem również bez pomysłu, jak przeżyć kolejne tygodnie niskim kosztem. Pić nie miałem już za co. Na mieście piętrzyły się kolejne długi, kolegów – tych, którzy jeszcze się ode mnie nie odwrócili – oszukałem. Puchły mi stopy – lata picia zrobiły swoje. Była jesień 2013 roku. Miałem 35 lat, a organizm 60-latka. Tkwiłem wgównie po uszy. Czułem, że dalej już nie dam rady. To była kwestia czasu, musiałem tam trafić. Stare Juchy koło Ełku. Ośrodek Terapii Uzależnień – specjalistyczna nazwa, a po ludzku: odwyk. Ktoś, kto mówi, że jedzie tam z własnej woli, kłamie. W moim przypadku bezpośrednim powodem była kolejna utrata pracy, innych zmusza rodzina, jeszcze innych sąd. Tysiące powodów. Każdy przypadek to osobny dramat. Nigdy jednak nie jest tak, że sam chciałeś tam trafić. Lądujesz w ośrodku, bo zmusza cię do tego sytuacja. Na pewno miałem poważniejsze podstawy, żeby zgłosić się na odwyk niż bohater popularnego w latach 90. ubiegłego stulecia serialu Beverly Hills, 90210, który wypił na imprezie kieliszek wina i bezpośrednio stamtąd udał się na seans AA – jednak nie traktowałem tego do końca poważnie. Pierwsze wyobrażenie o ośrodku jest takie, że jedziesz do czubków, że spotkasz tam samych dziwolągów. Ale pierwsze wrażenie było już zupełnie inne. Nie była to instytucja rodem z Lotu nad kukułczym gniazdem, nie spotkałem tam wykolejeńców. Żadnego Napoleona ani Juliusza Cezara. Spotkałem za to zwyczajnych ludzi borykających się z tymi samymi problemami co ja. Ludzi dociśniętych przez życie, mających za sobą śmierć bliskich, rozwody... Wiele osób twierdzi, że to taki kaprys, że ktoś idzie do kasyna i przegrywa tam pieniądze. Kaprys. Te osoby nie wiedzą, czym jest uzależnienie. Człowiek uzależniony to człowiek chory. Hazard jest chorobą śmiertelną. Tak samo jak alkohol. Tylko z alkoholem jest tak, że wypijesz dwa litry wódki, porzygasz się – i padniesz. A z hazardem to trochę bardziej skomplikowana sprawa. Bo przecież postawić możesz wszystko: dom, milion złotych, swoją kobietę, wszystko. Fizycznie nie jesteś w stanie wypić 10 litrów wódki, a w hazardzie nie masz ograniczeń. A jak już przegrasz wszystko, to myślisz o samobójstwie. Dlatego właśnie hazard jest chorobą śmiertelną. Na 16 osób, z którymi byłem w grupie na odwyku, cztery próbowały się zabić. Facet opowiadał, że poszedł do lasu, wykopał dół, usiadł na jego skraju, wziął do ręki nóż i… zabrakło mu odwagi. Byli jednak też tacy, którym odwagi nie brakowało. Jeden powiesił się na kablu, drugi podciął sobie żyły, jeszcze inny położył się na torach.

W ośrodku spędziłem sześć tygodni. 42 dni w zamknięciu. Warunki były prawie jak w hotelu. Wygodny pokój z łazienką, dobre wyposażenie, nawet dietę można było wybrać. Życie w ośrodku to życie w społeczności. Nie ma równych i równiejszych. Poważny biznesmen traktowany był tak samo jak dzieciak uzależniony od zakładów bukmacherskich. Wyjątkowo mocną reprezentację miała branża sportowa – oprócz mnie był tam między innymi pewien młody, obiecujący dziennikarz, który zbyt mocno lubił obstawiać trzecią fińską ligę hokeja. Dzień zaczynał się o szóstej rano, a kończył o szóstej wieczorem. Na porannej zbiórce pięć osób z grupy czytało wcześniej przygotowane wypracowania. Kazali nam pisać na najbardziej prywatne tematy. Te prace będziecie mieli okazję przeczytać na kolejnych stronach. W ciągu dnia wielogodzinne zajęcia z terapeutami. Każdy dostał teczkę, zeszyt – jak w szkole. Pierwszego dnia mówiłem sam do siebie: „Co ja tu, kurwa, robię?!”, ale szybko zdałem sobie sprawę, że trafiłem do szkoły życia. Wszystkiego musiałem nauczyć się od początku. Każdego dnia dowiadywałem się nowych rzeczy o tym, kim naprawdę jestem i czym jest moje uzależnienie. W ośrodku dużo się zmienia. Nie wszystko, ale dużo. Gdy grałem, wiele osób pytało, czemu to robię. No cóż, dziś, po pobycie w ośrodku, wiem, że byłem chory. Że jestem chory i już zawsze będę chory, bo nałogu do końca wyleczyć się nie da. Ale można z nim walczyć. Nie potrzebuję współczucia. Po prostu przeczytajcie, co mam wam do przekazania.

Rozdział I wktórym przegrywam 20 puszek coca-coli, całuję się z Sylwią Gruchałąi razem z kolegami obrabiam duńskąszkołę

M ówią, że mam tak wielkiego pecha, że trawa przy mnie nie rośnie. Może to dlatego, że przez większość życia mieszkałem w bloku nr 13? Co prawda urodziłem się we Wschowie, miasteczku położonym 20 kilometrów na zachód od Leszna, ale tata dostał pracę wstoczni, więc szybko wylądowaliśmy wGdańsku. Zamieszkaliśmy na Zaspie, ogromnym osiedlu z wielkiej płyty. Aby trochę wyrwać się z tej betonowej pustyni, każdego roku jeździliśmy z rodzicami do babci na wieś. Pomagałem w polu, bawiłem się z kuzynami – tak spędzałem kilka tygodni wakacji. Któregoś roku, tuż po powrocie, wyszedłem na podwórko, żeby przywitać się z kumplami i... po kilku minutach wróciłem do domu z płaczem. Okazało się, że pod moją nieobecność mieszkający na tym samym piętrze emerytowany piłkarz pan Mietek Cirkowski zorganizował zapisy do trampkarzy Stoczniowca. Z mojego bloku poszło 20 chłopaków. Ależ byłem zły, że ominęła mnie taka szansa. Postanowiłem jednak działać i zapukałem do mieszkania naprzeciwko. – Dzień dobry, ja też chcę chodzić na treningi – oznajmiłem pewnym głosem, patrząc panu Mietkowi prosto woczy. – Grzesiu, ale jest problem, jesteś jeszcze za mały, nie mamy twojego rocznika. – Dla mnie to żaden problem. Mimo pechowego numeru rodzinnego bloku od małego byłem optymistą – szklanka zawsze była dla mnie do połowy pełna, co wkrótce miało nabrać nowego znaczenia. Następnego dnia stawiłem się na treningu. Trafiłem do rocznika o dwa lata starszego, ale nie skłamałem, mówiąc, że dla mnie nie był to żaden problem. Normalną rzeczą jest, że na podwórku są dzieciaki, które kiwają wszystkich, i takie, które służą za pachołki. Ja oczywiście byłem wtej pierwszej grupie. Nic dziwnego, że po dwóch latach treningów w Stoczniowcu wpadłem w oko trenerowi Józefowi Gładyszowi z Lechii, który zaczął robić wszystko, żeby ściągnąć mnie do swojej drużyny. Po roku podchodów i rozmów na wszystkich frontach wreszcie udało się dopiąć transfer. Do Lechii oddano mnie za 20 piłek. Miałem 11 lat. Teraz mogłem już grać w drużynie z rówieśnikami. To był świetny zespół, rocznik 1978. Do dziś wielu twierdzi, że najlepszy w historii klubu. W lidze laliśmy wszystkich. Z Tomkiem Dawidowskim stworzyliśmy zabójczy duet napastników. Pamiętam sezon, w którym wspólnie strzeliliśmy ponad 120 goli – ja 78, „Dawid” 43. Ostatni mecz sezonu sędzia celowo przedłużył o kilkanaście minut. Wszystko po to, żebyśmy całą drużyną dobili do 200 strzelonych goli. Skończyło się 24:0, a cel oczywiście osiągnęliśmy. Zdarzało się, że podczas jednego meczu trafiałem do siatki kilkanaście razy. Robiłem to, co kochałem, i nie zamierzałem przestać. Ani przez chwilę nie zastanawiałem się, kim będę wprzyszłości. Naturalną koleją rzeczy było dla mnie, że skoro strzelam gole jako junior, to będę strzelał również jako dorosły piłkarz.

Odkąd pamiętam, uwielbiałem rywalizację. Na podwórku zawsze o coś graliśmy, w drużynie podobnie. Nawet jak jechaliśmy na mecz do Kartuz, a to tylko pół godziny drogi, układaliśmy torby jedna na drugą i rżnęliśmy w pokera. Karty to u mnie gra rodzinna. Gdy tylko był wolny dzień, cała rodzina spotykała się w naszym mieszkaniu i grała w kanastę. Tak spędzało się czas. Do taty często wpadali koledzy ze stoczni i wspólnie grali w kaszubską baśkę na pieniądze. Siedziałem z nimi przy stole i liczyłem ojcu monety. PRACANR1 Moje życie to gra. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze w coś grałem. Od najmłodszych lat towarzyszyła mi piłka nożna. Kopałem futbolówkę na podwórku, na szkolnym holu, na klatce schodowej – gdzie tylko się dało i kiedy tylko się dało. Na osiedlu nie mieliśmy boiska z prawdziwego zdarzenia, więc budowaliśmy bramki z gałęzi, którymi wcześniej rysowaliśmy na piasku linie. Gdy nie rozgrywaliśmy meczów, graliśmy w warszawiaka. Gra polegała na tym, że jeden z nas stał na bramce, a zadaniem reszty było strzelenie mu trzech goli z powietrza i trzech goli z główki. Kiedy cel udało się osiągnąć, wykonywało się rzuty karne. Ten, kto trafił do bramki, miał prawo dać bramkarzowi kopniaka. Jako że zawsze grałem ze starszymi, często bolała mnie pewna część ciała. W szkole podstawowej równie chętnie grałem w ping-ponga. Obok mojego bloku znajdował się klub sportowy, w którym tenis stołowy był na pierwszym planie. Mimo że sport towarzyszył mi w wolnym czasie, zawsze z niecierpliwością oczekiwałem lekcji wychowania fizycznego. Graliśmy na nich w kosza, piłkę ręczną, palanta, unihokeja, zbijaka – jak to na WF-ie. Wszystkie te gry uwielbiałem. Gdy tylko pojawiła się taka możliwość, zapisałem się do Szkolnego Klubu Sportowego. Rywalizacji wciąż było mi mało. W szkole często graliśmy w karty. Moją ulubioną grą było kuku, ale lubiłem też tysiąca. Od czasu do czasu graliśmy również w państwa-miasta. Prawdziwym hitem były piłkarzyki na sprężynki, które tata kolegi przywiózł z Francji. Graliśmy w nie tak namiętnie, że wkrótce sprężynki popękały. Kolejną grą były kapsle. Szykowaliśmy trasę, wyklejaliśmy na kapslach godła i zaczynaliśmy wyścig. Wygrywał ten, kto pierwszy pstryknięciami doprowadził swoje kapsle do mety. To była moja ulubiona gra. Od czasu do czasu graliśmy z kolegami w gry planszowe, takie jak chińczyk czy warcaby. Gdy pojawiły się pierwsze komputery, to oczywiście i na nich grałem, najchętniej w gry strategiczne lub sportowe.

Przypominam sobie trzy gry, które nie mogły obyć się bez monet. Pierwsza: wykopywało się dołek i kto ze wskazanej odległości wrzucił do niego więcej monet, zabierał wszystkie. Druga: kto dorzucił monetę najbliżej ściany bloku, zabierał wszystkie. Trzecia: rzucało się monety z wysokości metra i jeśli moneta nakryła tę, która leżała na ziemi, zabierało się obie. Pierwszą grą na trochę poważniejsze pieniądze niż kilka monet były kierki. Najczęściej graliśmy w nie z kolegami z drużyny podczas wyjazdów na mecze. Gdy jako 18-latek przeprowadziłem się do Poznania, zacząłem odwiedzać salony gier. Mniej więcej dwa lata później mogłem o sobie powiedzieć – hazardzista. Trafiłem do kasyna. Początkowo wracałem do niego nieśmiało, z czasem coraz częściej, aż w końcu spędzałem tam każdą wolną chwilę. Na początku grałem w pokera, później zawładnęła mną ruletka. Przegrywałem coraz większe kwoty, przy zielonym stoliku spędzałem setki godzin. Kiedy uznałem, że przegrałem za dużo, odchodziłem na chwilę. Nie wracałem jednak do domu, a przenosiłem się na stanowiska do gry w pokera lub blackjacka. Czasami stawałem przy maszynach. Kiedy nie byłem w kasynie, spędzałem czas z kolegami. Z nimi również grałem, najczęściej w pokera albo w remibrydża. Oczywiście na pieniądze, często niemałe. Duże stawki wchodziły również w grę podczas rozmaitych zakładów, które z kolegami zawieraliśmy niemal bez przerwy. Nie mogę zapomnieć o zakładach bukmacherskich. Grałem zarówno w punktach stacjonarnych, jak i w internecie. Obstawiałem wszystko: od piłki nożnej, przez hokej, po baseball, a więc dyscyplinę, o której nie mam zielonego pojęcia. Gdy czytam tę pracę na głos, jestem przerażony. Uświadamiam sobie, że hazard jest we mnie od zawsze. Fajną sprawą były zagraniczne turnieje. Dla nas, w większości ubogich chłopaków z blokowisk i podmiejskich wsi, te wyjazdy były jedyną szansą, żeby choć na chwilę wyrwać się z codziennej szarości. Piękne boiska, mecze ze znanymi drużynami, grille – to był dla nas inny, wielki świat. A że tworzyliśmy pakę nie do podrobienia, przygód nie brakowało. Pierwszą zagraniczną wyprawą był rejs do fińskiego Turku. Mama wypchała mój plecak jedzeniem i 20 puszkami coca-coli, jakby mnie wyprawiała na pustynię. Największą atrakcją na pokładzie promu były maszyny do gry. Przed wyjazdem dostaliśmy od naszego sponsora, znanego gdańskiego piekarza Andrzeja Szydłowskiego, całkiem spore kieszonkowe. Niektórzy wychodzili ze sklepu z siatkami wypchanymi słodyczami, inni nakupili sobie sprzętu sportowego, a ja wrzuciłem wszystko do jednorękiego bandyty. Zostałem bez grosza, ale byłem na tyle sprytny, że zacząłem handlować puszkami coli. Nie

miałem co pić, ale miałem za co grać. Przynajmniej do wieczora. Wtedy przegrałem wszystko. Innym razem byliśmy na turnieju Vildbjerg Cup w Danii. Mieli tam tony fajnego sprzętu. A że nas nie było stać na własny, to kilka rzeczy postanowiliśmy wziąć sobie za darmo. Raczej nie byliśmy grzeczną drużyną. Spaliśmy w szkole i ostatniej nocy przed wyjazdem grupką włamaliśmy się do jednej z klas. Pozabieraliśmy stamtąd jakieś cyrkle, linijki i inne tego typu duperele. Do dziś nie wiem, po co nam to było. „Egon”, nasz bramkarz, wpadł na genialny pomysł. Chcąc zmylić gospodarzy, napisał na tablicy: „Byliśmy tu, Holendrzy”. Po polsku… Na tym samym turnieju, tuż przed wyjazdem, przeprowadziliśmy jeszcze jedną akcję. Tym razem zorganizowaną odgórnie. Na placu przy boisku stały fajne pachołki. Nasz kierowca, pan Marek, podjechał busem jak najbliżej się dało, a my szybko zapakowaliśmy je do środka. Trener o niczym nie wiedział, ale później nie narzekał. Duńskie pachołki służyły nam przez wiele lat. Tak hartowała się stal. Nie brakowało historii miłosnych. Podczas turnieju w Holandii zakochałem się w pewnej Amerykance. Zaczęło się od tego, że zobaczyłem kolegę całującego się w basenie z dwa razy większą dziewczyną. Okazało się, że to piłkarka z USA i razem z nią na obóz do Europy przyjechało kilkanaście równie urodziwych koleżanek. Z innym kolegą, „Śledzikiem”, niezwłocznie ruszyliśmy więc na łowy. Mieliśmy niespełna 15 lat, ale wąs pomału sypał się pod nosem. Wreszcie to jednak nie my dorwaliśmy Amerykanki, a one dorwały nas. Jedna taka wzięła mnie za rękę i prowadziła po całym osiedlu – i my, i one mieszkaliśmy u holenderskich rodzin – dzwoniąc do kolejnych drzwi z pytaniem, czy możemy na chwilę wpaść. Nigdzie nie było miejsca. Teraz jestem pewny, że chciała się ze mną bzykać, ale wtedy mało kumałem. Akcja zakończyła się więc fiaskiem. Niepowodzeniem zakończyły się także moje podchody do znanej polskiej florecistki Sylwii Gruchały. To znaczy wtedy jeszcze nieznanej, chyba że wśród bywalców trójmiejskich dyskotek. Często chodziliśmy z kolegami do Tropsa przy Akademii Wychowania Fizycznego. To miejsce słynęło z pięknych dziewczyn, a jedną z nich była właśnie Sylwia. Uczyła się w tym samym liceum co ja, tylko była o trzy lata młodsza. Nie ukrywam, podkochiwałem się w niej, pewnie jak setka innych chłopaków. Była ładna, bardzo dobrze tańczyła, więc nic dziwnego. Niestety jedyne, do czego doszło, to krótki pocałunek podczas którejś z imprez. To historie śmieszne, ale zdarzały się też o wiele poważniejsze przygody. Nasza drużyna dobrze grała w piłkę, ale były z nas też niezłe ananasy. Takie były czasy, że w piłkę grali głównie ci, którzy mieli charakter i zacięcie. Pamiętam trening, który odbył się w dniu strajku pracowników Zakładu Transportu Miejskiego. Przez całą dobę nie jeździły tramwaje i autobusy, ale jak odwołać zajęcia, skoro nie było ani telefonów komórkowych, ani internetu? Pojawiło się pięciu chłopaków, w tym „Dawid” i „Maki”, którzy mieszkali w Bysewie, 12 kilometrów od stadionu. Przyszli pieszo. Dziś rodzice muszą podwieźć dziecko pod samą szatnię i biada, jeśli po treningu ich pociecha wsiądzie do samochodu spocona.

W domach się nie przelewało, więc wynajdowaliśmy sposoby, żeby różne rzeczy mieć za darmo. Mówiąc wprost: kradliśmy. Na początku jakieś koszulki, czapki, buty – to jeszcze można zrozumieć, jednak później zaczęliśmy przeginać. Kilku kolegów ukradło z hotelu telewizor, ktoś inny radiomagnetofon, ale to nadal nic… Podczas wyjazdów na obozy do Niemiec każdej nocy wychodziliśmy polować na radia samochodowe. Królem tych eskapad był kolega Krzysiu. Gdy nie wiedział, jak dostać się do wnętrza kabrioletu, rozcinał dach nożem. Zaradny chłopak. Z jednego turnieju każdy przywoził po kilka radyjek. Tym samym gwarantowaliśmy sobie wiele miesięcy godnego życia wGdańsku. Normą było obrabianie kolegów z innych drużyn w miasteczkach namiotowych. Na każdy turniej opracowane mieliśmy dwie taktyki – tę na boisko i tę na „zajęcia dodatkowe”. Gdy inne drużyny grały mecze, my robiliśmy szybki rajd po obozowisku i sprawnie czyściliśmy teren z wszystkiego, co wydawało nam się cennym łupem. Znowu przypomina mi się kolega Krzysiu. Poszedł kiedyś na samotne łowy i po chwili wraca z krzykiem: – Mam, mam! Zajebiste! Podekscytowany schował się do namiotu i obiecał, że jak wszyscy pójdą spać, to pokaże nam, co też udało mu się upolować. W końcu nadeszła noc. Umieraliśmy z ciekawości, jakie to niesłychane fanty przytargał kolega. Wreszcie wyciągnął parę butów: jeden Nike, drugi Adidasa. Oba lewe. Na jednym z naszych ulubionych barbecue wypiliśmy trochę piwa. Któryś z kolegów zakochał się od pierwszego wejrzenia w świeżo poznanej koleżance. Postanowił zaciągnąć ją w krzaki. Nie była to jednak do końca bezinteresowna miłość. Podczas gdy para namiętnie się całowała, słynny już kolega Krzysztof opróżniał plecak tej biednej dziewczyny. Przez pewien czas, nawet w czasie meczów naszej ukochanej Lechii, siedząc na trybunach, o piłce nie rozmawialiśmy ani przez sekundę. Temat był jeden: co komu udało się zwinąć na mieście. Taka to była drużyna. I do tańca, i do różańca. Kiedyś, niestety beze mnie w składzie (grałem już w seniorach), chłopaki pojechali na mecz pomorskiej ligi juniorów. Spokojnie wygrali, zdaje się 3:0, z Zawiszą w Bydgoszczy. Nic ciekawego, poza tym, że przy trzecim golu „Dawidowi” puściły nerwy i pokazał miejscowym kibicom, gdzie się zgina dziób pingwina, opcjonalnie: takiego wała jak Polska cała. Po końcowym gwizdku przybijali tradycyjne piątki z rywalami i sędziami, gdy nagle trzech miejscowych przeskoczyło przez płot i widać, że wyraźnie latają im łapki. „Śledzik”, kapitan, jakoś sobie z nimi poradził z karata. Wszyscy zmyli się do szatni, tam szybka kąpiel i wyjście ze stadionu. Pierwszym wychodzącym był el capitano. Miejscowi już na niego czekali. Złapali za chabety i kastetem po buzi. Padł znokautowany. Chłopaki szybko go ocucili i razem ruszyli na miasto. Akurat mieli jeszcze wolną godzinę, a że nie byliśmy aniołami, to pierwszego napotkanego typa w szaliku Zawiszy rzucili na glebę, tak żeby zapoznał się z krawężnikiem. Ten okazał się mało honorowy i zaraz zadzwonił po policję. Mundurowi przyjechali w mig i zawinęli całą drużynę na dołek. Szkoda, że mnie nie było, bo swym pacyfistycznym usposobieniem pewnie załagodziłbym całą sytuację. Pod względem piłkarskim byliśmy wśród rówieśnikówścisłą krajową czołówką. Mocny

był też Łódzki Klub Sportowy. Stanęliśmy naprzeciwko siebie w finale mistrzostw Polski, który odbywał się na zasadzie mecz i rewanż. Jako gospodarze nie mogliśmy zagrać przy Traugutta, ponieważ nasz stadion był akurat wynajęty jehowym. Ustalono, że przyjmiemy ŁKS w Starogardzie Gdańskim. Zbiórkę zarządzono na godzinę 14. Całe przedpołudnie mieliśmy wolne, więc mocną ekipą wybraliśmy się na plażę. Na zbiórce stawiliśmy się w ostatniej chwili cali czerwoni od słońca. Trener Gładysz strasznie się wściekł i do dziś wypomina nam głupotę. A sam mecz? Niemiłe wspomnienie. Pierwszą setkę miałem już po 10 minutach, zaraz potem drugą. Żadnej nie wykorzystałem. Chwilę później załatwił nas Marek Saganowski. Trafił dwa czy trzy razy i wyjazd na rewanż mogliśmy traktować już tylko jako wycieczkę. W Łodzi też dostaliśmy wysoko wplecy. Jednak co się odwlecze, to... wiadomo. Przynajmniej w moim przypadku. Nie udało się zdobyć mistrzostwa w kategorii wiekowej, to poszedłem do rocznika starszego. Młodszy mógł grać u starszych. Trener Krzysztof Słabik postawił na mnie w finale mistrzostw Polski z Rakowem Częstochowa. Grali tam m.in. Marcin Bojarski i Jacek Magiera. Pierwszy mecz na wyjeździe przegraliśmy 0:2, więc w rewanżu trzeba było się spiąć. Poszło zaskakująco łatwo. Szybko wyprowadziliśmy wynik na 2:0, a ja zdobyłem jedną z bramek. Nagle jednak Bojarski strzelił gola kontaktowego. Biegał po boisku jak opętany i krzyczał nam prosto w twarze: „Jesteśmy mistrzami, jesteśmy mistrzami!”. Kilka chwil później Marcinkowi jednak zrzedła mina. Raz, dwa, trzy i żegnamy mistrzów. Skończyło się 5:1, a ja strzeliłem w tym meczu dwa gole. Miałem też epizody w roczniku 1975, czyli o trzy lata starszym, u trenera Jerzego Brzyskiego. Grali tam m.in. Grzesiek Szamotulski czy Marcin Mięciel. Pamiętam, że dzielili się na metali i depeszów. Strasznie się między sobą lali, wszatni nie było spokoju. Czas pokazał, że to jednak z rocznika 1978, czyli mojego, najwięcej chłopaków zrobiło mniejsze lub większe kariery. W Lechii często mówią, że wyszło nam, bo byliśmy wyjątkowo dobrzy. Po części to pewnie prawda, ale myślę, że zaważyło coś innego. Przede wszystkim bieda. W czasie, gdy pomału wchodziliśmy do poważnego futbolu, w Lechii nie było nic. Nie ściągano piłkarzy, bo nie było za co. Stawiano więc na nas. Teraz młodzi mają gorzej – klub co pół roku sprowadza po kilku zawodników, więc żeby trafić do seniorów, musisz być naprawdę dobry. Za naszych czasów w Lechii było w rzeczywistości 13 piłkarzy. Debiut w seniorach był więc dość spodziewany. Wiadomo, jak to jest, gdy w klubie kręci się wyjątkowo utalentowany chłopak. Trenerzy rozmawiają między sobą, przekonują jeden drugiego, że powinno się mu dać szansę. Tak właśnie było w moim przypadku. Krok po kroku, rocznik po roczniku, aż wreszcie w wieku 16 lat zadebiutowałem w pierwszej drużynie Lechii Gdańsk.

Rozdział II wktórym debiutuję wLechii dzięki sraczce, lecę z Włodzimierzem Lubańskim do Amsterdamu i zaliczam pierwszy raz z Wenezuelką

N a pierwszy trening z drużyną seniorów przyszedłem dwie godziny przed czasem. Byłem w klubie przed wszystkimi, ale do szatni wszedłem jako ostatni. Pamiętam, że ze strachu trzęsły mi się nogi. Cholernie się wstydziłem. – Dawaj, młody! My nie gryziemy! – krzyknął Piotrek Filipik, ksywa „Bamber”. Dopiero po tej zachęcie wszedłem do środka i zająłem wskazane miejsce. Po kilku minutach opanowałem tremę do tego stopnia, że zacząłem rozmawiać z kolegą, który siedział obok. – Szczylu, jeszcze jedno słowo, a wylecisz stąd na zbity pysk! – zganił mnie surowym tonem trener Marian Geszke. Zrobiło mi się wstyd przed starszymi kolegami, którzy przecież jeszcze chwilę temu byli moimi idolami, jak na przykład Marek Ługowski. „Nieźle zaczynam!” – pomyślałem. W Lechii zadebiutowałem dzięki sraczce. To był początek sezonu 1994/95. Biało- zieloni grali w drugiej lidze. Kontuzje i kartki sprawiły, że w kadrze na wyjazdowy mecz z Naprzodem Rydułtowy znalazło się miejsce dla mnie oraz o rok starszego Karola Dymanowskiego. Już sama droga na Śląsk zrobiła na mnie spore wrażenie. Wszystko dlatego, że mimo wszechobecnej biedy mieliśmy w Lechii jedną ekskluzywną rzecz, której zazdrościła nam niejedna drużyna. Otóż w naszym autokarze zamontowane były dwa stoliki do gry w karty. W większości klubów mogli tylko pomarzyć o takim luksusie. Nawet w Amice, gdzie autokar był tak nowoczesny, że pokazywali go w Teleexpressie, prowizoryczne stoliki trzeba było konstruować z toreb i ręczników. A tutaj eleganckie stoliki, do których zapisywała się kolejka. Ja, smarkacz, nie grałem, ale uważnie przypatrywałem się z boku i bardzo mi się to podobało. W Rydułtowach byliśmy już dzień przed meczem. Na odprawie trener ogłosił, że Karol zagra od początku, a ja zacznę na ławie. Jakoś specjalnie się nie przejąłem. Wyjazd z seniorami na mecz ligowy i tak był dla mnie dużym przeżyciem. Przejął się za to Karol, który przez całą noc nie zmrużył oka. Zamiast tego co 20 minut odwiedzał toaletę. Rano poszliśmy do trenera. Kolega łamiącym się głosem rozpoczął tłumaczenie: – Trenerze, taka sytuacja, nie spałem całą noc… Nie wiem, czy dam radę zagrać… Myślałem, że zbierze solidny opierdol, ale nie, Geszke spojrzał najpierw na niego, potem na mnie i wypalił: – Nie ma problemu, wtakim razie ty, młody, zagrasz. No i zagrałem pełne 90 minut. Przegraliśmy 0:3, a gazety pisały po meczu: „Naprzód to niewątpliwie dobry zespół, więc porażka Lechii ujmy jej nie przynosi”. Zebraliśmy łomot od jakiejś wiochy, a zdaniem dziennikarzy wszystko było wporządku. Nie do wiary! Karol wkońcu opanował swój organizm i zadebiutował tydzień później. Legendą ówczesnej Lechii, do dziś zresztą pracującą w klubie, był pan Marek

Janowski, pseudonim „Kotlet”. Ten sam, który pomógł zakosić nam pachołki podczas turnieju w Danii. Oficjalnie pełnił rolę kierowcy, ale tak naprawdę był, i nadal jest, kimś o wiele ważniejszym. Gdy wchodziłem do drużyny seniorów, wszyscy mówili na pana Marka „Kotlet”. Jak wszyscy, to wszyscy. – Ej, „Kotlet”, podaj mi buty! – zawołałem dziarsko. – „Kotlet” to będziesz mógł do mnie mówić, jak już będziesz piłkarzem – usłyszałem wodpowiedzi. Od tamtego czasu jest to dla mnie „pan Marek”, mimo że pewnie mógłbym już zwracać się do niego inaczej. Pan Marek to wielki człowiek. Kiedyś w programie meczowym Lechii była rubryka, w której piłkarze opowiadali, co lubią najbardziej. Ulubiony aktor, ulubiony piosenkarz i tak dalej – wiecie, o co chodzi. Gdy Tomek Dawidowski wrócił do Gdańska i poproszono go o wypełnienie tej ankiety, wyglądała ona mniej więcej tak: wzór do naśladowania: Marek Janowski ulubiony aktor: Marek Janowski ulubiony zawodnik: Marek Janowski znak zodiaku: Marek Janowski Wszędzie Marek Janowski. Bo pan Marek to legenda. Takich ludzi powinno się w klubach doceniać, ale rzeczywistość jest smutna. Najczęściej pracują za śmieszne pieniądze. À propos pana Marka i pieniędzy. Przez długi czas dorabiał sobie kilka groszy, czyszcząc po treningach buty piłkarskie. Brzmi to słabo, ale prawda jest taka, że czyszczenie butów to w poważnych klubach normalna rzecz, nic upokarzającego. Drużyna się składa, powiedzmy po stówce, i każdy jest szczęśliwy. Gdy „Dawid” wrócił do Lechii, był w szoku. Dwie osoby zgodziły się zapłacić panu Markowi w zamian za czyste korki. Taki Grzegorz Rasiak był nawet w stanie się o to wykłócać. – Panie, ja mam kontrakt na dwa lata, a zamierzam być tu jeszcze dłużej! – stwierdził „Rossi”. Dziś nie ma go już nawet w trzeciej lidze, a pan Marek jest w Lechii nadal i nigdzie się nie wybiera. Wracając do moich pierwszych kroków w dorosłej piłce. Już wspomniałem, że w klubie była bida z nędzą. Jako młody chłopak nie słyszałem wszystkiego, co mówili między sobą starsi, ale podejrzewam, że każdy chciał z Lechii uciekać. Ja początkowo nie miałem nawet kontraktu. Byłem juniorem, więc dostawałem tylko premie za mecz, do tego jakieś symboliczne stypendium. Dziś nie pamiętam już kwot. Kontrakty podpisywali tylko najlepsi.

Nie było prawa Bosmana, więc gdy kończyła ci się umowa, to nie mogłeś odejść za darmo. To było chore. W dużej mierze dlatego nigdzie później nie wyjechałem. Wiadomo, byłem dobry, więc sporo trzeba było za mnie wyłożyć. A wyjechać miałem dokąd. Wystarczyło kilka niezłych meczów w barwach drugoligowej Lechii, by wokół mnie zaczął się robić szum. Po rundzie jesiennej moje nazwisko figurowało w tygodniku „Piłka Nożna” w rubryczce „talenty”. Nic dziwnego, że zainteresowała się mną Legia Warszawa. To zainteresowanie było na tyle duże, że razem z Marcinem Kubsikiem pojechaliśmy do stolicy. Trenerem Wojskowych był wtedy Mirosław Jabłoński. Spotkaliśmy się z nim oraz z prezesem, chwilę porozmawialiśmy i bez zbędnych ceregieli podpisaliśmy umowy. Zaskakująco sprawnie to poszło. Aby kontrakty były ważne, musiały zostać spełnione dwa warunki. Po pierwsze mieliśmy przejść testy medyczne, po drugie potrzebne było porozumienie między klubami. Oba podpunkty wydawały się formalnością. Byliśmy z Marcinem w siódmym niebie. Tuż po wejściu do pociągu zmierzającego nad morze, z kontraktami w kieszeni, udaliśmy się do Warsu, gdzie walnęliśmy po siedem czy osiem browarów każdy. Przez całą drogę przybijaliśmy piątki i śpiewaliśmy ze szczęścia. Gdy chwiejnym krokiem wysiedliśmy na dworcu w Gdańsku, podszedł do nas wysłannik Lechii i przekazał, że nasze umowy z Legią możemy podrzeć i wyrzucić do śmietnika. Kluby się nie dogadały. Do dziś nie wiem, o co poszło. A jak nie wiadomo, o co poszło, to wiadomo. No nic, mówi się trudno i gra się dalej. Po meczu z Pogonią Oleśnica, w którym strzeliłem dwa gole, do Gdańska przyjechał Włodzimierz Lubański, który wówczas bawił się trochę w menedżerkę. Doszło do tego, że legenda, o której od małego opowiadał mi tata, siedziała w dwupokojowym mieszkanku na Zaspie, popijała herbatę i oglądała na wideo moje gole. – Mam konkretną propozycję. Czy zgadzają się państwo, żeby syn pojechał na testy do Ajaksu Amsterdam? – pan Włodek postawił sprawę jasno, a odpowiedź mogła być tylko jedna. Kilka dni później wsiedliśmy razem do samolotu. Teraz, gdy młodzi piłkarze wyjeżdżają na Zachód na testy, wydaje im się, że muszą mieć wszystko zapewnione od A do Z: pięciogwiazdkowy hotel, indywidualnego opiekuna i najlepiej, jakby menedżer klubu przychodził do nich co dwie godziny i dopytywał, czy czegoś jeszcze nie potrzebują. Ja, 16- latek, leciałem bez rodzicówdo obcego miasta i jakoś dałem sobie radę. Trenowałem z trzecią drużyną Ajaksu. Nie z juniorami, tylko po prostu z zespołem trzecim w hierarchii. Spotkałem tam m.in. o dwa lata starszego Maria Melchiota, późniejszego reprezentanta Holandii i obrońcę Chelsea. Pamiętam, że na treningach z łatwością sobie z nim radziłem. Przed wyjazdem wszyscy mówili mi, w jakich to wspaniałych warunkach będę trenował, więc zdziwiłem się, gdy któryś raz z rzędu szliśmy na piaszczyste boisko. Zupełnie takie jak nasza gdańska Sahara. To nie oznacza jednak, że treningi były słabe. Wręcz przeciwnie. Pierwszego dnia kazali nam się przebrać w stroje gimnastyczne, płaskie obuwie