a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony864 912
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 272

Hal Duncan - Atrament

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Hal Duncan - Atrament.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 683 stron)

Hal Duncan ATRAMENT KSIĘGA WSZYSTKICH GODZIN: 2 Przełożyła Anna Reszka Wydawnictwo MAG Warszawa 2007

Tytuł oryginału: Ink. The Book of All Hours: 2 Copyright © 2007 by Hal Duncan Copyright for the Polish translation © 2007 by Wydawnictwo MAG Projekt graficzny serii: Piotr Chyliński Ilustracja na okładce: Chris Shamwana i Neil Lang Opracowanie graficzne okładki: Jarosław Musiał Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57 www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl Wydanie I ISBN 978-83-7480-059-4 Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl

Koré dedykuję

TOM TRZECI RYCERZE ZIMY

PROLOG SŁOWA ROZPASANEGO POŻĄDANIA

Historia – do tej pory Historia, tak odległa w czasie i przestrzeni, wręcz niestworzona, zdała mi się egzotycznym zmyśleniem, kiedy usłyszałem ją po raz pierwszy od mojego wuja, na którego ustach błąkał się cień chytrego uśmiechu, ledwo widoczny, ale wystarczający, żeby wokół oczu pojawiły się kurze łapki. Stryj Reynard, rozpustnik i łobuz. Kiedy usłyszał, że sprzedałem swoje pierwsze opowiadanie i chcę zostać pisarzem, zaprosił mnie do siebie, mówiąc, że ma dla mnie pewną historię, rodzinną legendę wartą co najmniej książki. Gdy przybyłem do małego mieszkanka przy Baker Street, zostałem żywiołowo przywitany przez kundlicę Koré i posadzony przez gospodarza na czarnej skórzanej kanapie; na stoliku obok już stały szklanka dżinu z tonikiem i popielniczka. Stryj zapalił papierosa i rozpoczął opowieść. – Twój dziadek, kapitan Jack Carter, wrócił z wielkiej wojny bardzo zmieniony. Widział na własne oczy krew i błoto Sommy, posyłał ludzi na śmierć, skazywał ich na rozstrzelanie za tchórzostwo. Moja matka mówiła, że tamte wspomnienia ciążyły mu niczym sekretne brzemię, od którego nie mógł się uwolnić. Pewnego dnia dostał telegram od swojego starego profesora – chyba nazywał się Hobbsbaum – pożegnał się krótko ze swoją ukochaną Anną, która w tym czasie była przy nadziei, wyruszył na Bliski Wschód i ślad po nim zaginął. Stryj Reynard zamilkł na chwilę, stary manipulant. – Zniknął w Welinie – oznajmił wreszcie. – W Welinie? – powtórzyłem. Stryj pociągnął łyk dżinu z tonikiem. – Pusta kartka ma w sobie wielki potencjał, nie sądzisz? Jako pisarz? Na tym... podłożu za pomocą atramentu można stworzyć wszystko. Milion słów czeka na wyczarowanie lekkim muśnięciem pióra po papierze. I nawet jak już wyryjesz swoją wersję porządku na czystej tabliczce, między słowami zawsze pozostaną wolne przestrzenie, możliwości, które można wyczytać między wierszami. – Uśmiechnął się. – Uważasz, że mówię metaforami. Chyba tak. Staram się wyrażać w zrozumiały dla ciebie sposób. Historia nie biegnie prostą linią od początku do końca. Może być – i bywa – opowiedziana w różny sposób przez różnych pisarzy, z których każdy wybiera własną ścieżkę i dodaje jej drugi wymiar. Ta sama historia może być

– i jest – przekazywana w różny sposób przez kolejne pokolenia. Następcy poprawiają wersję poprzedników, wznoszą własne konstrukcje na szczątkach przeszłości, nowe warianty nadają historii trzeci wymiar. Kiedy potem ją czytamy, podążając szlakiem atramentu, poruszamy się w trzech wymiarach, mkniemy naprzód, skaczemy do tyłu, zbaczamy tu i tam, zastanawiając się, jak mogło być inaczej, kopiąc w złożach osadowych opowieści, martwych prawd ukrytych pod nowym tekstem. To metafora czasu. Taka jest natura Welinu. Czas ma trzy wymiary, podobnie jak przestrzeń. Idee światów równoległych fizyki kwantowej albo alternatywnych historii nie były mi obce, ale myśl o... poprzednich rzeczywistościach... – Nie jestem pewien, czy... – Żyjemy w małym zagajniku na powierzchni wielkiej kuli – ciągnął stryj – w małej dolinie rzeczywistości i widzimy tylko to, co za nami i przed nami. Ale istnieją w Welinie inne doliny i równiny, gdzie czas tworzy rozległe pola iluzji, na których łatwo zboczyć z drogi i zajść tak daleko, że kiedy człowiek się obejrzy, zobaczy przeszłość, ale już nie swoją. Są też rozpadliny, uskoki, gdzie przesuwające się kontynenty wypiętrzyły starsze światy w łańcuchy górskie, przy których pierwotnym majestacie jesteśmy karzełkami. Gdy zrobisz krok poza ten świat, pod stopami znajdziesz rumowisko mitów, w skalnym zboczu przed sobą ujrzysz skamieniałe pióra anielskich skrzydeł. Zaczekaj chwilę. Stryj dźwignął się z fotela i wyszedł z pokoju. Przez otwarte drzwi widziałem, jak przecina kwadratowy przedpokój swojego mieszkania z jedną sypialnią – kawalerskiego gniazdka, jak je nazywał – i wchodzi do gabinetu. Chwilę później wrócił z czymś w rodzaju pojemnika na cygara, wielkości pudełka na buty, może trochę większego. Każdy centymetr jego powierzchni zdobiły zawiłe abstrakcyjne wzory, wieczko było na zawiasach, klamra z mosiądzu. – Twój dziadek zniknął w Welinie, lecz przysłał nam to. Twój ojciec chciał je spalić, ale go powstrzymałem. Uznałem, że ty powinieneś je dostać. Zgodnie z wolą dziadka. Położył pudełko na moich kolanach. – Napisał to na pierwszej stronie. Odpiąłem klamrę i otworzyłem wieczko. Skrzypnął zawias. W środku było pełno papierów – luźnych świstków i notatników – o pożółkłych

kartkach i skórzanych oprawach, kruchych jak jesienne liście. Pachniały kurzem i rozkładem, i chyba trochę siarką; pod palcami czułem piasek albo sól oblepiającą gładkie, choć zniszczone powierzchnie wyprawionej skóry i wyblakłego pergaminu. Zgodnie z tym, co powiedział stryj, na pierwszej stronie – a właściwie na kawałku kartki wydartej nierówno z jakiejś taniej książki – wyraźnie było napisane, że tajemnica jest przeznaczona dla mnie. Dla mojego wnuka Reynarda, jeszcze nienarodzonego i nienapisanego. Obyś uczynił z tego szaleństwa przyszłość wolną od przeznaczenia. Zmień Księgę w książkę. Jack Carter, Palestyna, 1929 – Nie rozumiem – powiedziałem. – Przyszłość wolna od przeznaczenia? Jaka książka? – Księga wszystkich godzin – wyjaśnił stryj. – Przypuszczam, domyślam się, że chodzi o... projekt Welinu, całej rzeczywistości, całej nierzeczywistości, uwiecznionej w grimoire, która mogła zostać spisana przez samego Boga, jeśli wierzysz w takie rzeczy. Podręcznik matematyki i metafizyki napisany w języku aniołów – on nazywa go Mową – języku, który spaja rzeczywistość. – Księga wszystkich godzin? – Przeczytaj ją i sam zobacz – odparł stryj Reynard.

Dawno, dawno temu – Dawno, dawno temu – zaczął Jack, gdy siedzieliśmy w ogrodzie – była sobie księga pod tytułem Dawno, dawno temu, o małym Jacku. Niestety, Jack nie przepadał za książkami, bardziej interesowały go pistolety zabawki i tego rodzaju gówno, więc wziął flamastry i pomazał ją całą, aż nie można było odczytać żadnego słowa w jednym wielkim kleksie z atramentu. Oberwał za to jak cholera. – Spojrzał na mnie i dodał: – Taka właśnie jest historia mojego życia, atramentowy chaos. I tym samym jest Księga wszystkich godzin, Guy, pieprzona Księga wszystkich pieprzonych godzin. Oto skąd się wzięły moje blizny. Pomyślałem o pierwszych słowach Księgi: Na początku. Powszechnie znany tytuł pierwszego rozdziału, Genesis, pochodził od hobbeńskiego słowa bereshit przetłumaczonego na versidzki. Dawno, dawno temu to całkiem trafne tłumaczenie tytułu księgi o początku, o niebiosach i Ziemi powołanych do istnienia tchnieniem Zeusa na pustkę, uznałem. Chyba dobry sposób na rozpoczęcie tej opowieści. Dawno, dawno temu był sobie mały Jack. Jacka poznałem w szpitalu Poudre Valley w Laramie, w Manitu Północnym, do którego przyjęto go na leczenie z powodu ran. Zostałem wezwany jako konsultant psycholog, żeby ocenić, czy pacjent ma skłonności samobójcze. Sieć blizn na jego piersi świadczyła o samookaleczeniu albo maltretowaniu, ale były też inne, bardziej przerażające ślady. Z karty choroby wynikało, że trzy dni wcześniej Jack nożycami ogrodowymi odciął sobie skrzydła, najpierw usunąwszy rogi piłą i szlifierką. Siedząc na brzegu łóżka i wyglądając przez okno, z opatrunkiem na plecach wyraźnie widocznym pod szlafrokiem i obandażowaną głową – gęsta czupryna blond włosów o ognistym odcieniu sterczała wokół białej gazy niczym płonące zboże – powiedział mi, że tak naprawdę nigdy nie miał skrzydeł. – Ani rogów – dodał. Dysmorfia, pomyślałem od razu. Potem oznajmił, że jest odmieńcem. Na pierwszym spotkaniu nie robiłem notatek. W takich okolicznościach wolałem zwykłą rozmowę, która pomaga pacjentom rozluźnić się i otworzyć – czują się swobodniej niż w czasie tradycyjnego badania przez obcego człowieka z notesem w ręce, który oficjalnym tonem zadaje pytania. Takie

podejście pozwala mi jednocześnie na wnikliwszą obserwację. Pamiętam, zauważyłem, że w pokoju nie ma kartek pocztowych ani kwiatów. Spartańskie otoczenie i brak śladów odwiedzin pasowały do obojętności pacjenta. Podobnie jak brak skrzydeł, które mógłby złożyć wokół siebie dla osłony przed chłodem Zimy. – Żadnej rodziny – wyjaśnił. – Nie w tym świecie, doktorku. Jestem odmieńcem, rozumie pan. Osieroconym Orfeuszem szukającym swojej Eurydyki. Później się dowiedziałem, że rodzice Jacka są nieznani. Zajęła się nim opieka społeczna, przerzucano go z jednego sierocińca do drugiego; jego akta spłonęły w pożarze, powiedział mi dyrektor jednego z domów dziecka. Można by niemal pomyśleć, że naprawdę zjawił się tutaj z jakiegoś innego świata, z innego czasu. Ale na pierwszym spotkaniu tylko rozglądałem się po jego pokoju, szukając jakichkolwiek wskazówek. Jedynym przedmiotem zdradzającym potrzebę otuchy była Księga wszystkich godzin Gideona, która leżała otwarta na szafce przy łóżku. Nie wydało mi się to niezwykłe tutaj, na środkowym zachodzie Amoryki, w sercu kultury przesiąkniętej ewangeliczną wiarą. Jedno z pytań, które najczęściej zadawali mi koledzy, żeby zagaić przyjazną rozmowę, brzmiało: Do jakiego kościoła chodzisz w Albionie? Odchrząkiwałem wtedy i wyznawałem, że jestem niewierzący. Przez chwilę patrzyli na mnie wstrząśnięci, raczej skonfundowani, gdyż nie rozumieli, jak, u licha, ktoś może nie pragnąć w życiu miłości Naszego Pana Adonisa – po czym szybko zmieniali temat. Księga świadczyła o tym, że Jack nie jest całkiem wyobcowany z otaczającego go świata.

Pasterze w Arkadii – Czytałeś Księgę – mówię. Siadam na brzegu łóżka i biorę Gideona z szafki, żeby zobaczyć, jaką przypowieść albo proroctwo studiował Jack. Tego rodzaju drobiazgi często wskazują na stan umysłu pacjenta: ci w depresji zwykle lubią Księgę Hioba, bo identyfikują się z tym nieszczęśnikiem, który cierpi bez skargi, i stawiają sobie za wzór jego nieugiętość wobec ciężkiego losu; neurotycy wolą Nowy Testament, ponieważ szukają oparcia i afirmacji u zawsze kochającego Chrystusa, natomiast osobowości schizoidalne zawsze wybierają Objawienie. Egzemplarz Jacka jest otwarty na Pieśni Salamandra, jedynej części Księgi, dla której sam znalazłem kiedyś sporo czasu, nie przypowieści ani proroctwu, tylko zwykłej poezji. – „Niech mnie pocałuje pocałunkiem ust swoich” – cytuje Jack pierwszy wers Pieśni Salamandra, Pieśni nad Pieśniami. Odwraca się i patrzy na mnie, a ja dostrzegam w jego niebieskich tęczówkach srebrzysty płomień i błyski złota. On jest inny, uświadamiam sobie. Elementy łamigłówki wskakują na swoje miejsce, urojenie Jacka, że pochodzi ze świata bezskrzydłych szaraków, staje się bardziej zrozumiałe. Wyobrażam sobie jego przeszłość. Matka, angelo-satyr, patrzy na swojego syna po raz pierwszy i widzi połysk jego skóry, blask oczu, trochę bardziej zmysłowy, niżby należało. Znienawidziła go sama czy może żłopiący piwo ojciec jednym machnięciem ręki strącił naczynia z kuchennego blatu i w furii groźnie rozpostarł wielkie czarne skrzydła? Zabieraj to coś z mojego domu! Dziecko dorastało pod opieką osób, które go nie kochały, i zdawało sobie sprawę, że jest inne niż rówieśnicy. Chryste, minęło zaledwie kilka tygodni od tragicznej śmierci Thomasa Messengera, która okryła hańbą miasteczko, stan, całą Amorykę. Do jakiego stopnia kosmopolitycznie jest tutaj, w uniwersyteckim mieście korporacji studenckich i piwiarni? Jack dochodzi do wniosku, że jest odmieńcem. Nie należy do świata, który morduje osobę tak niewinną jak Thomas Messenger za to tylko, że jest gejem. Próbuję naprowadzić go na to wyjaśnienie, ale w chwili, gdy z moich ust pada nazwisko zamordowanego studenta, on przerywa mi z wyrazem takiego bólu, gniewu i... że, na Zeusa, rozumiem coraz więcej. – Znałem go jako Puka – mówi Jack głosem tak ochrypłym od

tłumionego żalu, że ledwo odróżniam słowa. Przyjaciel Jacka, Puk, zginął na wzgórzu tamtego Mroku, dokładnie 16 października. Zginął pobity na śmierć przez nienawidzących pedałów dwóch łajdaków, którzy poderwali go w barze na obietnicę trójkąta. – Wtedy się dowiedziałem – wyjawił mi Jack. – Śmierć otwiera oczy, doktorku. Jeśli ich nie zamyka i nie kładzie monet na cholernych powiekach. Siedzieliśmy na drewnianej ławce w szpitalnym ogrodzie, ja ze skrzydłami złożonymi ciasno pod anorakiem podbitym futrem, skulony przed przenikliwym styczniowym chłodem, Jack w rozchylonym szlafroku, z luźno zwisającym paskiem. Rozgrzany gniewem, nie zważał na zimno. Wydmuchał pióropusz pary w powietrze i zerknął na mnie; wiedział, że to dzień mojego spotkania z szefem personelu, wiedział, że wychodząc, zostawię zalecenia decydujące o jego przyszłos’ci, tutaj albo w zewnętrznym świecie: uznam, że stanowi zagrożenie dla samego siebie, przepiszę leki na depresję albo psychozę, zatrzymam go na dalszą obserwację albo wypuszczę, żeby utonął lub pływał. – Chryste, Guy, nie zabiję się – zapewnił. – Będę żył na przekór skurwielom. Walczyć czy uciekać? Cholera, zamierzam rozpalić ogień pod ich pieprzonymi stopami. – Zacząłem sobie wszystko przypominać na pogrzebie. Myślałem o tym, jak się poznaliśmy. To było na wykładzie z socjologii. Po prostu zaskoczyło, jakbyśmy się znali przez całe życie. Na pogrzebie zacząłem sobie przypominać, że rzeczywiście się znaliśmy. Przez całe życie. Siedzi w jednym ze skórzanych foteli, które ustawiłem naprzeciwko siebie po obu stronach okna w moim gabinecie do takich właśnie rozmów, takich wyznań. To nasze trzecie czy czwarte spotkanie. Przepraszam, ostatnio trudno mi zebrać myśli. – Bawiliśmy się jak dzieci na polach iluzji – ciągnie Jack. – Udawaliśmy. Jednego dnia byliśmy żołnierzami z pierwszej wojny światowej: kapitan „Szalony” Jack Carter, szeregowiec Thomas Messenger. Kiedy indziej ja odgrywałem serafina, wysłanego, żeby go tropił w tej dziwnej szarej wersji Amoryki. Leżeliśmy w łóżku i zasypialiśmy w tym świecie, a budziliśmy się w mieście Endhaven, wśród ubranych na czarno uciekinierów przed nanotechnologiczną apokalipsą. Byliśmy pasterzami w Arkadii i męskimi prostytutkami na ulicach Sodomy, doktorku. Przemierzałem pustynie większe

niż cały świat, bo on rzucał mi wyzwanie. Prowadziłem armie ku zagładzie, bo on był w niebezpieczeństwie. Przypomniałem sobie wszystko – Chryste, zupełnie jakbym znowu się narodził – gdy stałem na jego pogrzebie, słuchałem, jak pastor wygłasza swoje bzdury. Przeżyliśmy milion żywotów i zawsze się spotykaliśmy, nieważne, w jaki fałd Welinu trafiliśmy. To atak psychozy, ucieczka przez straszną rzeczywistością w wyszukane rantazje o wieczności. – A w tych innych... fałdach Puk nie umierał? – pytam. – O nie, on zawsze umiera. Powinieneś to wiedzieć, Reynard. Ty też powinieneś pamiętać.

Niezdecydowany świat Jest trzecia rano i powinienem już leżeć w łóżku, ale zawsze byłem nocnym markiem, więc wysiadam z samochodu i idę przez chrzęszczący śnieg do całodobowego sklepu, żeby kupić paczkę papierosów, z czym mógłbym pewnie zaczekać do rana. Za ladą znowu stoi Melisa. Uśmiecham się do niej. – Cześć, Melisa. Ma dwadzieścia parę lat, jest olśniewająca i szaleje za moim akcentem. Gdy pierwszy raz przyszedłem do tego sklepu i zapytałem o regalia, akurat gawędziła z przyjaciółką. Od razu zaczęła mnie wypytywać, skąd jestem i co tutaj robię, jak długo zostanę, uroczo podekscytowana obecnością obcego w tym dziwnym kraju. – Powiedz moje imię – poprosiła w końcu. – Melisa? – bąknąłem zmieszany. – Powtórz. – Melisa? – O rany! Brzmi dużo lepiej, kiedy ty je wymawiasz, niż kiedy to robią ludzie stąd. Przed sklepem wyjmuję papierosa z paczki, zapalam go i wsiadam z powrotem za kierownicę, zamykam drzwi samochodu, wydmuchuję chmurę dymu. Sięgam do lusterka wstecznego, ustawiam je odpowiednio i nachylam się, żeby spojrzeć na własne odbicie. Nie mam rogów. Nie muszę dotykać ramion, by wiedzieć, że skrzydeł również brak. Ogarnia mnie lekki niepokój, że jest w tym coś niewłaściwego – powinienem się martwić? – ale zaraz sobie uświadamiam, że oczywiście, oczywiście, właśnie o tym mówił Jack. Wszyscy mieszkamy jednocześnie w miriadach fałd, ci na Ziemi marzą o niebie dla swoich zmarłych, ci w niebiosach marzą o ziemiach dla żywych. Nic zatem dziwnego, że z lusterka patrzą na mnie kocie oczy; wszystko ma sens. Świat po prostu jeszcze się nie zdecydował, którą rzeczywistością chce być. Następnego ranka, kiedy odprawiam codzienny rytuał śniadania w postaci earl greya i gofrów z syropem klonowym, dostrzegam paczkę papierosów leżącą na kuchennym stole i przypominam sobie sen oraz normalność, która go zainspirowała. Wspominam uczucie satori, które miałem we śnie – świat

jeszcze się nie zdecydował – i uznaję je za zabawne. Moja podświadomość jest, zdaje się, zakochana w iluzji Jacka. Otrząsnę się z tego oczywiście. Spojrzę w lustrze na moje rogi i skrzydła, w moje zdecydowanie ludzkie oczy i wszystko będzie w porządku ze światem. Psychoza Jacka jest właśnie tym – psychozą. Dziwne, że w innych fałdach, które sobie wyobrażał, Puk umiera; mechanizm wyparcia działa inaczej. Ale rozwikłam tę sprzeczność, w miarę jak będziemy odbywać nasze sesje. Nie zdaję sobie jeszcze sprawy, że czeka mnie więcej takich snów, coraz częstszych w ciągu kilku następnych tygodni i intensywniejszych, aż już nie będę pewien, czy to rzeczywiście są sny. – Wiem, że mam rację – mówi Jack. – Po prostu jeszcze nie jesteś gotowy dać nurka. Nie chcesz się do tego przyznać. – Więc twierdzisz, że jesteś zdrowy? A my wszyscy szaleni? Jack wzrusza ramionami i uśmiecha się szeroko. – W jednym z fałdów, w których znałem Puka, w Endhaven, na wzgórzu za miastem stały wiatraki. Kiedy Puk był dzieckiem, wyobrażał sobie, że to giganci. Ja mu powiedziałem, że to całkiem możliwe. Podobnie jak z Don Kichotem, ale w tym filmie, w którym ten... jak mu tam, myśli, że jest Sherlockiem Holmesem w Nowym Jorku w roku 1970. George C. Scott. Mówi do swojego psychiatry, że Don Kichot chyba miał rację. Może to tylko wiatraki. Albo jednak giganci. Ja myślę, że jedno i drugie. Może świat jeszcze się nie zdecydował. Może... O co chodzi? Moje pióro nieruchomieje nad notatnikiem. „Świat jeszcze się nie zdecydował”. Szczęka mi nie opada, ale na twarzy wyraźnie maluje się zaskoczenie. Potrząsam głową, próbuję zbyć go śmiechem. – Nic – mówię. Tej nocy mam kolejny sen.

Obłęd to miasto Obłęd to miasto, myśli, przytłaczający, groźny labirynt potworów o kamiennych cielskach. Szaleństwo, które się stało rzeczywistością. Anioły biją się z demonami. Bogowie o skrzydłach ze stali spadają z nieba, żeby rozbić ludzkość w pył. Chwiejnie wychodzi z zaułka, kurczowo ściskając poły płaszcza dłońmi o zbielałych kostkach. Za nim krzyki anioła przechodzą w rzężenie, zagłuszane przez wycie tłumu. Obłęd to miasto, myśli. Idzie brukowanymi ulicami, przez zacienione podwórka, przez szerokie place wyłożone marmurowymi płytami, obok kamiennych ławek i ozdobnych fontann, nagich drzew i ośnieżonych posągów. Są przystanki tramwajowe i autobusowe, ale on nie ma waluty tego fałdu, więc tylko patrzy, dokąd ociężale suną turkoczące maszyny-dinozaury, i idzie za tymi, które mają na tablicy z przodu napis Stadde Centrale, aż dociera do centrum miasta ze sklepami i arkadami, pasażem handlowym, informacją turystyczną ze stojakami pełnymi map i rozkładów jazdy autobusów. Bierze po jednej z wielu mapek numerowanych tras, które wiją się przez tę czy inną dzielnicę – razem trzydzieści albo czterdzieści – i napełnia nimi kieszenie. Pragnie jedynie znaleźć miejsce, gdzie będzie bezpieczny. Nie ma nic oprócz ubrania na grzbiecie i książki, której jedynym celem jest teraz przechowanie jego imienia nabazgranego na frontyspisie. Przyciska do piersi Księgę wszystkich godzin, swój ostatni łącznik z własną tożsamością. Kiedyś to była księga map, jest tego pewien. Pamięta, że wtedy każda kolejna stronica ukazywała świat w coraz większej skali: ulice, miasta, kraje, kontynenty i dużo od nich rozleglejsze, niewiarygodnie rozległe, bezkresne pola rzeczywistości niczym powierzchnia jakiegoś gazowego giganta, strona po stronie sięgające coraz dalej, aż po odległości niewyobrażalne. Przewodnik do wieczności, do Welinu. Pamięta, że rysował ludzkie losy jako hieroglify na pergaminie. Pamięta, że zapełniał pożółkłe kartki sygilami, a one wędrowały po nich, w miarę jak toczyło się życie ludzi, których były symbolami. Pamięta, że znaki się mnożyły, pokrywając atramentowym morzem narysowane pod spodem mapy, skakały tu i tam, jakby próbowały opowiedzieć, poprzez swoją kombinację, dziwną, zmieniającą się historię

Mroku. Potem nastała Zima, a on stracił... co właściwie stracił? Ostatnim razem, kiedy zaglądał do Księgi wszystkich godzin, strony były puste jak otaczające go białe pustkowie śniegu i kości, pod jego palcami rozciągały się monotonne równiny welinu, jego własny hieroglif zblakł i poszarzał. Siedząc przy wypalonym ognisku obozowym, bliski zamarznięcia, zanim stracił przytomność, nabazgrał swoje imię węglem na pierwszej stronie, wiadomość dla tego, kto znajdzie jego ciało. – Es mortu – powiedział jakiś głos. – Neh, es liffen. Ocknął się w szpitalu. Wyjął swoje ubranie z szafki przy łóżku, wziął Księgę i zwyczajnie wyszedł do miasta leżącego na krańcu czasu, gdzie w zaułkach tłumy nastolatków łamały skrzydła aniołom, torturowały je dla rozrywki. Bezdomny mężczyzna siedzi skulony przy schodach ruchomych, które suną w dół, stopień za stopniem, na stację metra, pod misternym żelaznym mostem ozdobionym kutymi herbami i kandelabrami. Z kwadratowych kamiennych słupów obłażą plakaty reklamujące kluby i imprezy. Reynard patrzy, jak ludzie wchodzą i wychodzą przez drzwi z brązowego pleksiglasu oznaczone jaskrawopomarańczową literą U; niektórzy noszą garnitury, inni ubrania w sportowym stylu, ale wszyscy wyglądają na przedstawicieli niższej klasy średniej, nawet ci w podniszczonych, używanych ciuchach. Za mostem pośród murów z piaskowca, łupkowych dachówek i konarów wyrasta gotycka iglica. Obok kamiennych stopni, które biegną równolegle do schodów ruchomych i prowadzą w dół na parking dla samochodów i otaczający stację metra trawnik przyprószony śniegiem, znajduje się sklep z sosnowymi meblami. To uniwersytecka dzielnica wykładowców i studentów, profesjonalnych członków bohemy i ekscentrycznych profesjonalistów. Na mapie miasta widać duży park na południu, w zakolu rzeki, dobre miejsce na nocleg, jeśli nie znajdzie przytulnej bramy, która ochroni go przed mroźną nocą. Od dziesięciu minut stoi oparty o most i próbuje powstrzymać dreszcze, kiedy czuje dłoń na ramieniu. – Nove migres? To bezdomny. Reynard wzrusza ramionami, potrząsa głową, mamrocze

bezładne przeprosiny, cały drży z napięcia, równie bliski śmiechu, co łez. Nie rozumiem. Nie rozumiem. Palcami przeczesuje włosy. – Peregrim nove en de stadde, ev? Tu ne sprash lingischt? – Nie. – Trochę jednak rozumie. – Nie mówię w tym języku. Mężczyzna sięga do swojego kubka i podaje mu, z bezzębnym uśmiechem, złotawą monetę. – Per kave – mówi, wskazując ponad mostem na Bóg wie co. – Kave, ev? Podnosi kubek do ust, przechyla go raz, drugi. Kave. Reynard tępo kiwa głową. Uświadamia sobie, że napięcie minęło. Jednocześnie śmiejąc się i płacząc, mówi: – Dziękuję. Dziękuję.

Z bajek i folkloru Moje ostatnie spotkanie z Jackiem było jeszcze mniej oficjalne niż pierwsze. Nie tyle spotkanie, ile pożegnanie. Minęło parę miesięcy i rany na jego plecach już dawno się zagoiły. Nie licząc zabliźnionych kikutów na czole i niepokojącego braku skrzydeł, który nadawał mu trochę niesamowity wygląd istoty z bajek i folkloru, był całkiem zdrowy pod względem fizycznym. Siedział za szklanymi przesuwanymi drzwiami szpitala, z plecami wygiętymi w łuk i szeroko rozłożonymi rękoma, jakby zagarniał ku sobie świeże poranne powietrze i przyszłość. Miał w sobie zwinność i grację, poruszał się jak sportowiec, doskonale panując nad ciałem. Zerknął przez ramię, kiedy portier obrócił jego wózek i wtoczył go z powrotem do szpitala. – Cholerne dzięki – rzucił Jack. – Chryste, nie jestem pieprzonym kaleką. Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się krzywo. Jack złościł się, że wiozą go na wózku do samych drzwi. – Polityka szpitala, Jack. Zabezpieczenie. – Czuję się dobrze, do cholery – odburknął. Oczywiście wiedziałem, że nadal uważa się za odmieńca, lecz zdążyłem się również zorientować, że nie jest całkiem szalony. Trochę, ale nie do końca. Nie bardziej niż ja sam. – Czuję się dobrze, do cholery – mówi Jack. – Super. Kiedy się przeciąga, kręcąc łopatkami jak wioślarz, słyszę w głowie „Could We Start Again Please?” z Adonis Christ Superstar. Nie jest to rodzaj muzyki, jaki się słyszy w szpitalnym radiu w tym zakątku Amoryki, tak drażliwym na punkcie wiary i bluźnierstwa. Mój oddech zmienia się w białą parę w chłodnym porannym powietrzu, gdy cicho gwiżdżę melodię. Czasami, przyznam się, brakuje mi starego kraju i jego pogańskiego luzu; mam ochotę przejąć kontrolę nad radiem i na cały regulator puścić Sex Pistols na wszystkie oddziały. Wspomniałem kiedyś Jackowi o tym pomyśle, a on niemal się posikał ze śmiechu. – Co ty tutaj robisz, do licha? – zapytał. – To znaczy, co, do cholery, robi na środkowym zachodzie, pośrodku cholernego... niczego, stary buntownik ze szkoły publicznej? – Chyba próbowałem zacząć od początku. Mokry śnieg osuwa się z gałęzi i ląduje na masce samochodu. Po drugiej stronie parkingu mgła i cienie drzew stapiają się w szarą nicość. Zima jest

tutaj ostrzejsza niż u mnie w domu. – Powinieneś wracać do siebie – mówi Jack. – Do Albionu. Wiesz, że tu nie jest twoje miejsce. Ty, ja, Puk... nigdy tutaj nie pasowaliśmy. Nic nie odpowiadam. Później wrócę do gabinetu i usiądę nad Księgą wszystkich godzin, którą zwykle trzymam na półce za krzesłem, a teraz na biurku. Zamknę drzwi na klucz i opuszczę żaluzje, żeby się ukryć przed wścibskimi oczami i przed widokiem złotych liter na szklanych drzwiach układających się w napis: Guy Reynard Carter, doktor medycyny, konsultant psycholog. Otworzę okno, wyciągnę krzesło na środek pokoju i wyjmę baterie z czujnika dymu, żeby spokojnie zapalić papierosa, kiedy będę kartkował Księgę. Później. Teraz nie chcę myśleć o tym, czego dowiedziałem się od Jacka w ciągu dwóch i pół miesiąca, kiedy był moim pacjentem. Nie chcę teraz myśleć o schronieniach pośród Zimy, o mitycznym raju, nagrodzie po śmierci, tylko o niebie równie realnym jak każde niebo, rządzonym przez bogów równie realnych jak każde bóstwo. Ogromne królestwo wieczności i rozrzucone po nim fortece światów – Jack nazywa je Haven – jak ta tutaj. Dlatego odpowiadam pytaniem na pytanie: – A co z tobą? Dokąd ty pójdziesz? Wzrusza ramionami. – Może pytanie powinno raczej brzmieć: kiedy? – Nie zauważasz, jak zmienia się świat? – pyta Jack. To nasza czwarta, może piąta sesja. Wygląda na to, że pacjent zaczyna się otwierać. Naprawdę robimy postępy, drążymy jego urojenie o odmieńcu, szukając przyczyny, dla której Jack się upiera, że jest szarakiem wykradzionym zaraz po urodzeniu z innego świata, z innego fałdu Welinu. Uważa, że go zmienili, dodali mu skrzydła i rogi, by nie wyglądał tutaj jak dziwadło. Czasami wszystko jest dla niego jasne, ale wciąż dużo zapomina. Jakby mieszano mu we wspomnieniach. Właśnie skończyłem mu tłumaczyć, że ten rodzaj wyparcia jest równie naturalny jak chęć, żeby odróżnić się od zwykłych poczciwców, białych angelo-satyrów protestantów, którzy zamieszkują większą część środkowego zachodu Amoryki. To genetyczne, powtarzałem mu; urodził się taki, a nie inny, i żadni nawiedzeni ani nawróceni nie są w stanie go zmienić, nie powinni nawet próbować. Nie ma nic złego w jego pragnieniu odszczepieństwa, nieważne, co gadają tamci. Nie

trzeba go leczyć. – Wystarczy, że spojrzysz w lustro. Zwróć uwagę na blask w twoich oczach, na złote lśnienie skóry. Jesteś inny. Potrząsa głową. Para wodna na szybie gabinetu, sypiący śnieg, pobielony świat za oknem, pusta kartka. – Chryste, doktorku. Chciałbym znać słowo, które cię obudzi, i wreszcie zrozumiesz, że żyjesz w cholernym s’nie. Chętnie, kurwa, wykrzyczałbym je z dachów.

Puste kanały, biały szum Zatrzymuję samochód na poboczu przed drogowskazem, który dumnie oznajmia, że wjeżdżamy do Manitu Północnego. Wita nas zdjęcie kowboja w dżinsach i koszuli w kratę, archetypowego Marlboro mana z lassem tworzącym pętlę nad głową i rozpostartymi orlimi skrzydłami. Krajobraz za znakiem to niskie pofałdowane wzgórza, nagie drzewa i śnieg. Odchylam się na oparcie fotela. – Gdzie jesteśmy? Co mówi Księga? Puk leży na tylnym siedzeniu, z głową na kolanach Jacka, z otwartą Księgą wszystkich godzin, ze skrętem przyklejonym do warg. – Niech mnie diabli, jeśli wiem – mówi. – Wszystko się pochrzaniło. Puk odwraca do mnie Księgę, a ja widzę, że faktycznie się zmieniła; strony z mapami, które prowadziły nas po nieskończonym Welinie, dawno stały się nieczytelne pod moimi zapiskami, ale teraz jest coś nowego. Notatki pełzają i wiją się na papierze, jakby były żywe. Może powinniśmy zawrócić, myślę. Spróbować inną trasą. Ale chmury zbierające się za nami są szare od mokrego śniegu z deszczem, a w oddali słychać grzmoty. Jeśli pojedziemy dalej, przy odrobinie szczęścia dotrzemy do jakiegoś motelu, zanim nadejdzie noc, zanim dopadnie nas Zima. – Kiedy się zmieniła? – pytam. – Jak daleko stąd? Puk potrząsa głową. Wygląda na zaniepokojonego. – Nie pamiętam. Cholera, Guy, nie pamiętam. Siedzę w bokserkach przy kuchennym stole, palę papierosa i piję wodę ze szklanki, skacząc po pustych kanałach telewizyjnych. Kablówka nie działa, pewnie padło zasilanie w przekaźniku. Nie wiem, jakaś techniczna usterka, która zapewne nie zostanie naprawiona, dopóki pogoda się nie poprawi; zawsze tak jest. W każdym razie nie mogę złapać CNN, ABC ani żadnej ze stacji ogólnokrajowych, tylko lokalny kanał publiczny i stanową telewizję Manitu Północnego z reklamami rolniczych centrów handlowych, które mają wszystko, czego ci potrzeba... – Ten traktor pasuje do mojego kapelusza! – cieszy się jakiś szaleniec. Właśnie się obudziłem z jednego z moich snów i przydałby się jakiś ogłupiający program, który wypełniłby mi myśli białym szumem. Śniłem, że Thomas Messenger i ja podróżowaliśmy przez fałdy, o których mówił Jack. Za przewodnika służyła nam Księga wszystkich godzin. To nie była znana mi książka; żadnej Tytanii ani Oberona w Edenie, żadnego Adonisa

umierającego na krzyżu za nasze grzechy, tylko same mapy i tajemnicze bazgroły, które nauczyłem się odczytywać w ciągu eonów naszej podróży. Ale potem Księga się zmieniła, a myśmy się zgubili i trafiliśmy na noc do jakiegoś motelu. Wyłączam telewizor i odkładam pilota na ławę, przewracając przy okazji solniczkę. Zbieram rozsypaną sól i z przesądnego nawyku wyrzucam ją przez ramię, żeby ustrzec się przed duchami, które mogą się czaić w ciemności. – Idź za mną – mówi Jack. – Chodź. Rusza szpitalnym korytarzem. Stawiając długie kroki, od czasu do czasu się odwraca, żeby mnie ponaglić. W rytmie galopującego konia zeskakuje po stopniach na poziom piwnic. Protestuję, ostrzegam, że nie powinien tutaj schodzić. To miejsce wyłącznie dla personelu. – Jack, dokąd mnie ciągniesz? – pytam. Drzwi kostnicy zamykają się, kołysząc, gdy Ja.ck wpada do środka. Wzdycham i idę za nim. Wyrzuty zamierają na moich ustach, kiedy wchodzę do pomieszczenia ciągnącego się przede mną w nieskończoność. Na stołach sekcyjnych ustawionych w rzędy, których nie da się policzyć, leżą nieboszczycy. Smużki pary unoszą się z otwartych ust tam, gdzie prześcieradło jest zsunięte. Nigdy tutaj nie byłem w ciągu lat pracy w szpitalu, uświadamiam sobie; nigdy nie musiałem. I dobrze, bo jest tu zimno i strasznie. – O co chodzi, Jack? – pytam znowu. – Coś ważnego? – Czy to cię nie dziwi? Wszystkie te ciała? Są ich miliony, Guy, miliony. Rozglądam się niewzruszony. – Jesteśmy w kostnicy. Czego się spodziewałeś? – Spójrz na ich twarze. Dopiero teraz widzę, że wszystkie należą do Puka. Budzę się z krzykiem. Rozumiecie, byłem w szpitalu, kiedy przywieźli Thomasa Messengera. Akurat wyszedłem na papierosa przed izbę przyjęć, gdy podjechała karetka z wyjącą syreną. Parking dla ambulansów od razu zaroił się od ratowników i lekarzy, z turkotem potoczył się wózek, zakołysały się drzwi. Dostrzegłem tylko twarz, zakrwawioną i zmasakrowaną, z paskami czystej skóry pod oczami, gdzie łzy zmyły krew. Nie rozpoznałem go.

Przechodząc obok sali, w której leżał w śpiączce przez cały tydzień, podłączony do respiratora, zaglądałem do s’rodka i widziałem pod maską spuchniętą twarz, ale nadal go nie rozpoznawałem. Oglądałem wiadomości, które stopniowo ujawniały szczegóły tej potwornej zbrodni z nienawiści. Pokazywano chłopca na rodzinnej fotografii, uśmiechniętego, z zielonymi włosami i koźlimi różkami. Wtedy również go nie poznałem. Nigdy nie spotkałem Thomasa Messengera. Nigdy nie spotkałem Puka w tym fałdzie. Woda różana i lukrecja Reynard siedzi w kawiarni i sączy gęstą słodką smołę, skrzyżowanie włoskiego espresso i tureckiej kawy. Nuty wody różanej i lukrecji, gorzki osad na dnie. Na stole przed nim leży książka otwarta na pierwszej stronie, na której jest nasmarowane węglem jego nazwisko. Już ma odwrócić kartkę, żeby zobaczyć – tylko zobaczyć – czy nie ma nic więcej, kiedy ktoś kładzie rękę na jego dłoni. Mężczyzna o blond włosach odsuwa krzesło, siada i mówi: – Lepiej tego nie rób, nie tutaj, gdzie ktoś może zobaczyć. Chryste, obaj wiemy, co to za książka. Anielską skórę wyczuwam na milę. Powiedzmy, że są tacy, którzy odcięliby prawą rękę, żeby tylko położyć na tej książce swoje tłuste, cholerne paluchy. Jasne, że nie swoją prawą rękę. Twoją. Mężczyzna, odsuwa dłoń Reynarda, zamyka książkę i przesuwa po stoliku z powrotem w jego stronę. – Na razie ją schowaj. Chryste, nie wiesz, że toczy się pieprzona wojna? Przymierze przegrało. Każdy cholerny anioł chce być teraz górą, a ty świecisz cholerną Księgą, jakby to był twój dziennik z wierszami nastoletniego onanisty. Chryste! Reynard chowa książkę do kieszeni. Na usta cisną mu się pytania. – Król Finn – mówi mężczyzna. – A ty jesteś Guy Fox? A może nazywasz się teraz Reynard? Zresztą nieważne, kurwa, wszystko jedno. – Macha na kelnera. – Kave, grazzis. Reynard stwierdza, że drżą mu ręce. Irlandczyk odchyla się na oparcie krzesła. – Pewnie jesteś trochę skołowany i w ogóle, pojawiłeś się nagle w środku całego zamieszania, ale to nie jest życie dla ciebie, co? Byłoby miło myśleć,