a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 640
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 274

H.P. Lovecraft - Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :4.5 MB
Rozszerzenie:pdf

H.P. Lovecraft - Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 164 osób, 141 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 682 stron)

H.P. Lovecraft Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści Wybór, przekład, opracowanie i posłowie: Maciej Płaza Ilustracje: John Coulthart

Tytuł: Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści Copyright for the Polish translation © by Vesper, Poznań 2012 All rights reserved Copyright for the illustrations © by John Coulthart Wydawca: Włodzimierz Wieczorek Wybór, przekład, opracowanie i posłowie: Maciej Płaza Redakcja: Urszula Horecka Korekta: Janusz Krasoń Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część książki nie może być reprodukowana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem zacytowania krótkich fragmentów przez recenzenta. Dystrybucja: In Rock ul. Wieruszowska 16 60-166 Poznań tel./fax (061) 8686795 handlowy@inrock.pl milosnik@inrock.pl

www.inrock.pl Vesper www.vesper.pl Wydanie I Poznań, wrzesień 2012 ISBN 978-83-7731-159-2

P Dagon iszę te słowa w stanie niemałego napięcia zmysłów, bo nim nastanie wieczór, nie będzie mnie wśród żywych. Nie mam grosza przy duszy i kończy mi się narkotyk, ostatnia rzecz, która jeszcze trzyma mnie przy życiu; nie zniosę już dłużej dręczących mnie katuszy, wkrótce otworzę okno mego stryszku i rzucę się na plugawy uliczny bruk. Nie sądźcie, że skoro dałem się zniewolić morfinie, jestem słabeuszem czy zwyrodnialcem. Przeczytajcie to skreślone w pośpiechu wyznanie, a może zdołacie odgadnąć – choć w pełni nie pojmiecie tego nigdy – czemu nie ma dla mnie ucieczki przed zapomnieniem lub śmiercią. Przemierzaliśmy właśnie najbardziej otwarty i najmniej uczęszczany przestwór wielkiego Pacyfiku, gdy statek pocztowy, na którym służyłem jako nadzorca ładunku, padł ofiarą niemieckiego korsarza. Wielka wojna dopiero się rozpętywała i siły morskie Hunów nie pogrążyły się jeszcze bez reszty w zwyrodnieniu, które stało się ich udziałem w latach następnych, toteż jednostkę naszą wzięto jako należny pryz, nas zaś, jej załogę, traktowano z wszelkim szacunkiem i bezstronnością należną morskim jeńcom. Doprawdy, tak wielką swobodą cieszyliśmy się w rękach naszych pogromców, że pięć dni po naszym pojmaniu udało mi się zbiec samotnie w niewielkiej szalupie, z zapasem wody i żywności na wiele dni żeglugi. Kiedy wreszcie zostałem sam pośrodku oceanu, miałem nader mgliste pojęcie o swym położeniu. Nie posiadłszy dostatecznej znajomości nawigacji, domyślałem się tylko z grubsza, na podstawie ogólnej pozycji Słońca i gwiazd, że znajduję się nieco na południe od równika. Długość geograficzna była dla mnie niewiadomą, w zasięgu wzroku nie majaczyły żadna wyspa ani wybrzeże. Niebo było pogodne i przez wiele, wiele dni dryfowałem bez celu w palącym słońcu, licząc, że znajdzie mnie przepływający statek lub dobiję do jakichś gościnnych brzegów. Wszelako nie ujrzałem ani statku, ani brzegu, i samotny dryf pod kopułą niezmąconego błękitu z czasem jął przyprawiać mnie o rozpacz.

Zmiana nastąpiła, gdy spałem. Jak do niej doszło, nie dowiem się nigdy, spałem bowiem głęboko, choć niespokojnie, i dręczyły mnie niedobre sny. Gdy się wreszcie zbudziłem, okazało się, że leżę w pewnej odległości od swej szalupy, na poły wessany w śluzowatą breję, która rozlewała się aż po horyzont piekielnym, czarnym, rozfalowanym monotonnie bagniskiem. Jakkolwiek można się spodziewać, że pierwszym uczuciem, jakie zrodziła we mnie tak znaczna i niespodziewana odmiana krajobrazu, było zdumienie, w istocie nad osłupieniem górowała we mnie zgroza; zarówno powietrze, jak gnijący grunt miały bowiem w sobie coś złowieszczego, co przejęło mnie do szpiku kości. Niekończąca się równina przebrzydłego mułu zasłana była gnijącymi truchłami ryb i jeszcze innych, trudniejszych do opisania stworzeń, przez co nozdrza wypełniał mi wstrętny, trupi odór. Może zresztą daremnie się łudzę, że uda mi się wyrazić w zwykłych słowach, jak nieopisaną ohydą mogą być przepojone absolutna cisza i jałowy bezkres. W którąkolwiek stronę zwróciłem wzrok czy nadstawiłem uszu, rozciągał się tylko czarny śluz – wszelako dojmujący bezruch i jednostajność tego pejzażu przyprawiały mnie o mdlący lęk. Słońce zalewało mnie swym żarem, a niebo w swym bezchmurnym okrucieństwie wydawało mi się niemal czarne, jak gdyby odbijało się w nim atramentowe trzęsawisko, które miałem pod stopami. Wczołgawszy się do ugrzęźniętej łodzi, doszedłem do przekonania, że moje położenie można wyjaśnić tylko jedną teorią: niespotykana w swej gwałtowności erupcja wulkanu musiała wyrzucić na powierzchnię część oceanicznego dna, odsłaniając obszary, które przez niezliczone milionlecia spoczywały w niezmierzonych głębinach. Wyniesiony pode mną nowy ląd rozpościerał się tak rozlegle, że choć z całych sił wytężałem słuch, nie posłyszałem najlżejszego choćby szmeru morskich fal. Nie zauważyłem też, by jakieś morskie ptactwo żerowało na zalegającym dookoła ścierwie. Przez kilka godzin siedziałem w skąpym cieniu przewalonej na burtę szalupy, oddając się ponurym dumaniom. W miarę upływu godzin grunt z wolna tracił na lepkości; wydało mi się, że rychło wyschnie na tyle, że uniesie ciężar mych stóp. Niewiele spałem tej nocy, nazajutrz przyszykowałem zaś sobie tobołek z jedzeniem i wodą, gotując się do pieszej wędrówki w poszukiwaniu zaginionego morza i możliwości ratunku. Trzeciego ranka grunt był już na tyle suchy, że chodziło się po nim z łatwością. Odór ryb był nie do zniesienia, głowę zaprzątały mi jednak znacznie poważniejsze troski, toteż nie przejmowałem się tak błahą

niedogodnością i wyruszyłem dziarsko ku nieznanym celom. Przez cały dzień parłem wytrwale na zachód, kierując się w stronę odległego pagóra, piętrzącego się nad dookolną pustynią wyżej aniżeli wszystkie inne wzniesienia. Nocą rozbiłem obóz, a następnego dnia kontynuowałem marsz w stronę pagóra – jakkolwiek odniosłem wrażenie, że od kiedy go wypatrzyłem, zbliżyłem się doń zaledwie odrobinę. Czwartego wieczoru dotarłem wreszcie w jego pobliże. Okazał się znacznie wyższy, niż można było sądzić z oddali; otoczony był doliną, przez co tym wyraźniej odcinał się od powierzchni gruntu. Na wspinaczkę zabrakło mi już sił, przeto położyłem się spać w cieniu wzgórza. Dalibóg, nie wiem czemu tej nocy nękały mnie tak oszalałe sny, wszelako nim nad wschodnią równiną zdążył wzejść niknący, fantastycznie garbaty księżyc, zbudziłem się zlany zimnym potem i postanowiłem, że spać już nie będę. Nie zniósłbym więcej podobnych majaków. W blasku księżyca przekonałem się też, jak nieroztropnie postąpiłem, wędrując za dnia, w prażącym słońcu; nocny marsz kosztowałby mnie znacznie mniej energii. Uczułem wręcz, że mogę już podjąć się wspinaczki, na którą brakło mi sił o zmierzchu. Spakowałem tedy mój tobołek i ruszyłem ku szczytowi wysoczyzny. Wspomniałem już, że dookolna równina swą niezmąconą monotonią przyprawiała mnie o mgliste poczucie trwogi – lecz jeszcze większa groza przejęła mnie w chwili, gdy dotarłem wreszcie na wierzchołek i ujrzałem, co znajduje się po drugiej stronie. U mych stóp rozwierał się niepomierną głębią czarny kanion, istna czeluść, której tajni nie rozświetlał dopiero co wzeszły księżyc. Czułem się tak, jakbym stał na skraju świata, jakbym spozierał w bezdenny chaos wiekuistej nocy. W mej strwożonej głowie pobrzmiewały osobliwym echem ustępy z Raju utraconego – przypomniałem sobie, jak Szatan rozpoczynał swą ohydną wędrówkę na Ziemię poprzez nieokrzesane władztwa ciemności… Gdy księżyc dźwignął się nieco wyżej na nieboskłonie, dostrzegłem, że zbocza doliny wcale nie są tak pionowe, jak sobie zrazu wyobrażałem. Skały pełne były występów i półek, które mogły posłużyć jako oparcie dla stóp, kilkaset zaś jardów niżej spadzistość znacznie łagodniała. Wiedziony impulsem, którego nie umiem do końca wytłumaczyć, z niemałym trudem zeszedłem po skałach i stanąwszy na niższym, łagodniejszym stoku, jąłem wpatrywać się w stygijską głąb nietkniętą jeszcze promieniem światła. Nagle uwagę moją przykuł pewien potężny, osobliwy obiekt wznoszący

się stromo około stu jardów ode mnie na przeciwległym zboczu; postrzegłem go, gdy łysnął biało w promieniach księżyca, który zdążył właśnie wspiąć się nieco wyżej. Rychło upewniłem się, że jest to tylko gigantyczny kawał kamienia, wszelako nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jego kształt i położenie nie do końca są dziełem Natury. Po bliższych oględzinach wypełniły mnie odczucia, których nie umiem wyrazić; jakkolwiek bowiem olbrzymi był ów dziwny obiekt, jakkolwiek przecież od zarania świata musiał tkwić na dnie oceanu, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że jest to obelisk o zgoła nieprzypadkowym kształcie, że jego masywna bryła zaznała ongiś twórczej ręki – a może i czci – żywych i myślących istot. Półprzytomny z przerażenia, ale i nie bez rozkosznego dreszczu naukowej czy archeologicznej ekscytacji, przyjrzałem się baczniej otoczeniu. Księżyc, bliski już zenitu, zalewał ostrym, nieziemskim blaskiem górujące nad przepaścią urwiska, a przy okazji objawił mym oczom coś jeszcze: pokaźne rozlewisko, z obu stron znikające kręto za skalnymi załomami i chlupoczące niemal u mych stóp. Po drugiej stronie rozpadliny drobne fale lizały cokół cyklopowego obelisku; na jego powierzchni mogłem już zaś dojrzeć napisy i toporne rzeźby. Inskrypcje wykonane były pismem hieroglifowym, nieznanym mi i niepodobnym do żadnych systemów, jakie zdarzyło mi się widzieć w książkach; były to głównie konwencjonalne symbole związane ze światem wód: ryby, węgorze, ośmiornice, skorupiaki, mięczaki, wieloryby… Kilka hieroglifów przedstawiało stworzenia morskie nieznane we współczesnym świecie, poznałem jednak, że to właśnie ich truchła zalegały na dźwigniętej z oceanu równinie. Najbardziej porażające wrażenie wywarły na mnie jednak reliefy obrazkowe – z racji olbrzymich rozmiarów widoczne przez wodny przestwór jak na dłoni. Były to płaskorzeźby o tematyce, której nie powstydziłby się sam Doré. Wyobrażały, jak mi się zdaje, ludzi – a przynajmniej pewien rodzaj ludzi; byli oni wszakże przedstawieni w trakcie rybich figli w morskiej grocie lub składania hołdów w skalnej świątyni najwyraźniej również znajdującej się pod wodą. Ich twarzy i cielesnych kształtów nie śmiem opisać w szczegółach – na samo ich wspomnienie robi mi się słabo. Groteskowe ponad wszystko, co zrodziła wyobraźnia Poego czy Bulwer-Lyttona, w ogólnym pokroju zdradzały wstrętne podobieństwo do ludzi – przeczyły mu jednak płetwiaste dłonie i stopy, rażąco szerokie i obwisłe wargi, szkliste, wyłupiaste oczy tudzież inne, jeszcze mniej przyjemne cechy. Co ciekawe, miałem wrażenie, że wyrzeźbiono je z pogwałceniem wszelkich proporcji

względem otoczenia: jedno ze stworzeń zostało przedstawione w trakcie zabijania wieloryba, było jednak odeń zaledwie odrobinę mniejsze. Uwagę moją przykuły, jak powiadam, groteskowość kształtów i dziwne rozmiary tych istot; po chwili wszakże uznałem, że są to tylko wizerunki bogów zrodzonych w wyobraźni jakiegoś prymitywnego rybackiego lub żeglarskiego plemienia, którego ostatni potomek sczezł na długo, nim narodził się pierwszy neandertalczyk lub człowiek z Piltdown. Byłem zdumiony i wstrząśnięty, że tak znienacka dane jest mi wejrzeć w przeszłość, o której nie śniło się nawet najśmielszym antropologom; zamyśliłem się tedy, światło zaś księżyca odbijało się dziwnymi poblaskami w cichym kanale u mych stóp.

ZDUMIEWAJĄCE NICZYM POTWÓR Z KOSZMARNYCH SNÓW ŚMIGNĘŁO W STRONĘ OBELISKU I nagle to ujrzałem. Leciutką tylko kipielą zdradzając, że wzbija się z

głębin, wyśliznęło się nad ciemną wodę; potężne, obmierzłe jak Polifem, zdumiewające niczym potwór z koszmarnych snów śmignęło w stronę obelisku, zarzuciło nań gigantyczne łuskowate ramiona, po czym skłoniło swój ohydny łeb i wydało kilka miarowych dźwięków. Wydaje mi się, że wtedy postradałem zmysły. Niewiele pamiętam z gorączkowej wspinaczki w górę zbocza, przez krawędź urwiska, i obłąkańczej wędrówki do porzuconej łodzi. Zdaje się, że zawzięcie coś wyśpiewywałem, a gdy nie mogłem już śpiewać, zanosiłem się dziwacznym śmiechem. Przypomina mi się mgliście, że niedługo po mym powrocie do szalupy zerwał się wielki sztorm; tak czy owak słyszałem łoskot piorunów, tudzież inne jeszcze dźwięki, które Natura wydaje z siebie tylko w chwilach najdzikszego szaleństwa. Gdy umysł mój powrócił już z krainy cieni, ujrzałem, że jestem w szpitalu w San Francisco; przywiózł mnie tam kapitan amerykańskiego statku, który natknął się na moją szalupę pośrodku oceanu. W malignie sporo majaczyłem, lecz moje słowa wzbudziły nikłe zainteresowanie. O tym, by na Pacyfiku nastąpiło wyniesienie morskiego dna, moi wybawcy nie słyszeli nic – ja zaś nie uznałem za stosowne przekonywać ich do czegoś, w co z całą pewnością by nie uwierzyli. Wreszcie dotarłem do sławnego etnologa, który zdumiał się, słysząc z mych ust osobliwe pytania związane ze starożytną filistyńską legendą o Dagonie, Bogu-Rybie; spostrzegłszy jednak, że jego poglądy są beznadziejnie konwencjonalne, rychło zaprzestałem mych dociekań. Nocami, zwłaszcza gdy rozświetla je niknący, garbaty księżyc, zdarza mi się widzieć tamtą istotę. Ratowałem się morfiną, lecz narkotyk przyniósł mi tylko przejściową ulgę, a w dodatku spętał mnie i uzależnił bez reszty. Oto spisałem więc wszystko, co przeżyłem – kto chce, niech wierzy, albo zbędzie to pogardliwym rozbawieniem – i zamierzam ze wszystkim skończyć. Często zadaję sobie pytanie, czy nie mógł to być wytwór czystej fantazji – gorączkowy majak zrodzony w malignie, kiedym leżał w otwartej łodzi po ucieczce z niemieckiego okrętu. Zadaję je sobie raz po raz, lecz w odpowiedzi zawsze pojawia mi się przed oczyma tamten widok, tak szkaradnie wyrazisty. Ilekroć pomyślę o morskich głębiach, przejmuje mnie dreszcz: wyobrażam sobie, że właśnie teraz te nieopisane stwory wiją się i roją w swojej śluzowatej macierzy, oddając cześć pradawnym kamiennym bożkom i rzeźbiąc ich wstrętne podobizny na podmorskich obeliskach z wyszlifowanego przez wodę granitu. Roi mi się w snach, że pewnego dnia

mogą powstać z morskich głębin i wyciągnąć swe cuchnące szpony po niedobitków zmizerniałej, wyczerpanej wojną ludzkości – że pewnego dnia ziemia pogrąży się w odmętach, a mroczne dno oceanu wynurzy się wśród powszechnego pandemonium. Koniec jest bliski. Za drzwiami słyszę hałas, jak gdyby napierało na nie jakieś ogromne, śliskie cielsko. Nie znajdzie mnie. Boże, ta ręka! Okno! Okno!

Ż Ustalenia dotyczące zmarłego Arthura Jermyna i jego rodu ycie jest doprawdy ohydne, na domiar złego zaś uchyla niekiedy zasłonę pozorów i odsłania przed nami przebłyski diabolicznej prawdy czyniącej je tysiąckroć ohydniejszym. Nauka, której rewelacje zdążyły już wstrząsnąć nami do głębi, koniec końców przyniesie pewnie zgubę ludzkiemu gatunkowi – o ile rzeczywiście jesteśmy odrębnym gatunkiem – gdyby bowiem świat poznał skrywany przez nią w zanadrzu bezmiar nieodgadnionych zgróz, żaden śmiertelnik nie ostałby się przy zdrowych zmysłach. Gdybyśmy wiedzieli, kim jesteśmy, postąpilibyśmy tak jak Arthur Jermyn; Arthur Jermyn zaś pewnej nocy oblał się naftą i podpalił. Zwęglonych jego szczątków nie złożono w urnie, nie wystawiono mu też nagrobka; pewne dokumenty i zamknięty w pewnej skrzyni przedmiot sprawiły bowiem, że wolano o nim zapomnieć. Niektórzy spośród dawnych jego znajomych zaprzeczają w ogóle, jakoby ktoś taki kiedykolwiek istniał. Arthur Jermyn poszedł na wrzosowisko i spalił się po tym, jak zobaczył ów przedmiot w skrzyni, świeżo sprowadzony z Afryki. To właśnie za sprawą tego przedmiotu, nie zaś swej osobliwej aparycji, Arthur Jermyn targnął się na swoje życie. Mało kto cieszyłby się życiem, wyglądając tak osobliwie, Arthur Jermyn był wszakże poetą, uczonym, i nie dbał o takie błahostki. Po swych przodkach odziedziczył zapał do wiedzy: sir Robert Jermyn, jego prapradziadek z tytułem baroneta, zyskał sławę jako antropolog, a praprapradziadek sir Wade Jermyn był jednym z pierwszych odkrywców okolic Konga, pisał przebogate w wiedzę rozprawy o żyjących tam plemionach, zwierzętach i domniemanych zabytkach. Gorliwość, z jaką sir Wade oddawał się swym zainteresowaniom, graniczyła wręcz z manią. Jego książka Spostrzeżenia na temat niektórych regionów Afryki, zawierająca cudaczne domysły na temat istniejącej w prehistorycznym Kongu białej cywilizacji, została powszechnie wyśmiana. W 1765 roku nieustraszony ów odkrywca został umieszczony w przytułku dla obłąkanych w Huntingdon. Szaleństwo u Jermynów przechodziło z ojca na syna, toteż nikt nie

żałował, że ród ów był tak nieliczny; istotnie, nie miał żadnych bocznych gałęzi i wygasł wraz z bezpotomną śmiercią Arthura. Gdyby Arthur miał dzieci, nie wiadomo, co mógłby zrobić, ujrzawszy przysłany w skrzyni przedmiot. Jermynowie nigdy nie wyglądali prawidłowo, każdemu czegoś brakowało, Arthur zaś wyglądał najgorzej – jakkolwiek stare rodowe portrety w domu Jermynów zaświadczają, że dawniej, jeszcze przed sir Wade’em, zdarzały się wśród nich przystojne twarze. Szaleństwo zaczęło się niewątpliwie wraz z sir Wade’em, który obłędnymi opowieściami o Afryce wzbudził niegdyś wśród swych nielicznych przyjaciół rozkosz pomieszaną z grozą; dostatecznym świadectwem owego szaleństwa była jego kolekcja afrykańskich trofeów zawierająca okazy, jakich nie zbierałby i nie przechowywał żaden normalny człowiek, jeszcze dobitniejszym zaś – kompletne odosobnienie, w jakim trzymał swoją żonę. Była ona, jak twierdził, córką poznanego w Afryce portugalskiego kupca i nie przepadała za angielskimi obyczajami. Razem z maleńkim synkiem, urodzonym jeszcze w Afryce, towarzyszyła mężowi w drugiej, najdłuższej wyprawie, wybrała się też na trzecią i ostatnią, z której już nie wróciła. Była osobą o ekscentrycznym i gwałtownym usposobieniu, toteż nikt nigdy nie widział jej z bliska, nawet służba. Podczas krótkiego pobytu w Anglii zajmowała odległe skrzydło domu Jermynów, usługiwał jej zaś osobiście mąż. Najosobliwszą właściwością sir Wade’a była właśnie dbałość o rodzinę: gdy pojechał do Afryki, jedyną osobą, jaką dopuszczał do swego dziecka, była pewna wstrętna czarnoskóra Gwinejka, wróciwszy zaś do domu po śmierci lady Jermyn, całkowicie przejął opiekę nad synkiem. O tym, że przyjaciele sir Wade’a uznali go za szaleńca, zdecydowały wszakże jego opowieści snute zwłaszcza po kilku głębszych. W racjonalnym wieku osiemnastym człowiek światły powinien być na tyle rozsądny, by nie opowiadać o dziwnych i obłędnych rzeczach, jakie dane mu było ujrzeć pod kongijskim niebem: o gigantycznych murach i kolumnadach zapomnianego miasta, murszejących i porosłych winnymi pnączami, o wilgotnych i cichych schodach z kamienia wiodących nieskończenie w mroczną głąb otchłannych lochów, skarbców i niepojętych katakumb. Szczególnie niemądrze było roić o żywych istotach być może nawiedzających to bezbożnie starodawne miasto – stworzeniach na poły dzikich, na poły ludzkich, tak bajecznych, że nawet Pliniusz opisałby je ze szczyptą sceptycyzmu; istotach, które mogły pojawić się na świecie po tym, jak umierające miasto – z jego kolumnami i murami, lochami i obłędnymi rzeźbami – opanowały wielkie małpy. Po powrocie z

ostatniej wyprawy sir Wade opowiadał jednak o tym z niesamowitą, zatrważającą wręcz swadą, zwłaszcza w gospodzie Knight’s Head po trzecim kielichu; przechwalał się znaleziskami, które przywiózł z dżungli, i tym, że mieszkał w sobie tylko znanych zakątkach strasznych ruin. Wreszcie począł mówić o owych istotach w taki sposób, że zamknięto go w przytułku dla obłąkanych. Nie okazał wielkiego żalu, że znalazł się za kratami, w jego umyśle zaszła bowiem intrygująca zmiana: od kiedy jego syn zaczął wyrastać z wieku dziecięcego, własny dom stał się dla sir Wade’a miejscem coraz bardziej nienawistnym, aż wreszcie zaczął budzić w nim grozę. Zadomowił się na dobre w Knight’s Head; gdy zaś go zamknięto, okazywał wręcz coś na kształt wdzięczności, jak gdyby na wolności coś mu groziło. Trzy lata później zmarł. Syn jego Philip był osobą doprawdy przedziwną. Jakkolwiek pod względem fizycznym bardzo przypominał ojca, wygląd i maniery miał tak ordynarne, że omijano go z daleka. Wbrew obawom nie odziedziczył po ojcu szaleństwa, był jednak wyjątkowo głupi, miewał też wybuchy nieokiełznanej gwałtowności. Posturę miał skromną, lecz był ogromnie silny i niewiarygodnie zwinny. Dwanaście lat po objęciu tytułu ożenił się z córką swego leśniczego, z pochodzenia – jak mówiono – Cyganką, jakby jednak ów mezalians tudzież jego prostackie zwyczaje nie były dostatecznym powodem ogólnej odrazy, jeszcze przed narodzinami syna zaciągnął się na okręt wojenny jako zwykły marynarz. Po zakończeniu amerykańskiej wojny o niepodległość pływał ponoć na jakimś statku handlowym do Afryki; swoją siłą i zwinnością we wspinaczce po wantach zaskarbił sobie nawet coś na kształt szacunku, jednak pewnej nocy, gdy jego statek kotwiczył u wybrzeży Konga, przepadł bez wieści. Osobliwość rodziny Jermynów stała się rzeczą ogólnie akceptowaną, lecz syn Philipa sir Robert Jermyn nadał jej wymiar dziwny i tragiczny. Mimo pewnej dysharmonii w proporcjach ciała Robert był wysoki i wcale przystojny, niepozbawiony tajemniczego orientalnego wdzięku, i już za młodu dał się poznać jako obiecujący badacz i uczony. To właśnie on pierwszy przebadał naukowo potężny zbiór pamiątek, który jego szalony dziadek przywiózł był z Afryki i który rozsławił Jermynów jako rodzinę o tradycjach odkrywczych i etnologicznych. W roku 1815 sir Robert poślubił córkę siódmego wicehrabiego Brightholme’a, która w krótkim czasie urodziła mu trójkę dzieci; najstarszego i najmłodszego nigdy wszak nie pokazano publicznie ze względu na wrodzoną ułomność ciała i umysłu.

Przybity rodzinnymi nieszczęściami uczony szukał pociechy w zajęciach naukowych; podjął także dwie długie wyprawy badawcze w głąb Afryki. W roku 1849 jego drugi syn Nevil, osobnik wyjątkowo odpychający, łączący w sobie – jak się zdawało – grubiaństwo Philipa Jermyna z wyniosłością Brightholme’ów, uciekł z pospolitą tancerką, uzyskał jednak ojcowskie przebaczenie, wróciwszy po roku – już jako wdowiec, za to w towarzystwie malutkiego synka Alfreda, który później miał zostać ojcem Arthura Jermyna. Przyjaciele rodziny twierdzili później, że to właśnie owa seria zgryzot doprowadziła sir Roberta Jermyna do obłędu, jakkolwiek do ostatecznej katastrofy przyczyniła się prawdopodobnie szczypta afrykańskiego folkloru. Będąc w podeszłym już wieku, sir Robert zbierał legendy plemion Onga zamieszkujących rejony sąsiadujące z obszarem, który i on, i jego dziadek badali w trakcie swych wypraw – miał nadzieję, że uda mu się wyjaśnić zagadkę obłędnych opowieści sir Wade’a o zaginionym mieście i mieszkających w nim dziwacznych hybrydach. W osobliwych papierach swego szalonego przodka dostrzegł pewną konsekwencję, która mogła świadczyć o tym, że wyobraźnię jego pobudziły krążące wśród tamecznych ludów mity. Dziewiętnastego października 1852 roku do domu Jermynów przybył z wizytą odkrywca Samuel Seaton; przywiózł ze sobą rękopiśmienne notatki poczynione w trakcie wizyt u Ongasów z nadzieją, że znanego etnologa mogą zaciekawić pewne legendy o szarym mieście zamieszkanym przez białego boga i podległe mu plemię białych małp. Można przypuszczać, że w trakcie rozmowy ujawnił wiele szczegółów, lecz jakiej natury – nie dowie się już nikt, oto bowiem niespodziewanie rozpętała się seria zdarzeń tragicznych i odrażających: sir Robert Jermyn pojawił się samotnie w drzwiach biblioteki, pozostawiając za sobą uduszonego odkrywcę, i nim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, pozbawił życia troje swych dzieci – ową niewidzianą przez nikogo dwójkę oraz syna, który niegdyś zasłynął haniebną ucieczką. Nevil Jermyn zginął w obronie swego dwuletniego synka, który najwidoczniej miał być kolejnym celem morderczego ataku oszalałego starca. Sir Robert został pojmany i po kilku nieudanych próbach samobójstwa, uparcie odmawiając wydania z siebie jakiegokolwiek artykułowanego dźwięku, w drugim roku pobytu w przytułku zmarł na apopleksję. Sir Alfred Jermyn został baronetem, nim zdążył ukończyć czwarty rok życia, lecz swymi zamiłowaniami zadawał kłam szlacheckiemu tytułowi. W wieku dwudziestu lat przystąpił do trupy kabaretowej, a gdy miał lat trzydzieści sześć, porzucił żonę i dziecko i dołączył do objazdowego

amerykańskiego cyrku. Zakończył życie w sposób wyjątkowo makabryczny. Wśród cyrkowych zwierząt znajdował się potężny goryl o nietypowo jasnej sierści, który swą zdumiewającą łagodnością zaskarbił sobie wśród cyrkowego personelu znaczną sympatię. Goryl ów budził w Alfredzie Jermynie osobliwą fascynację: obaj często zasiadali naprzeciwko siebie i długo wpatrywali się w swoje oblicza przez pręty klatki. W końcu Alfred poprosił o możność zajęcia się tresurą zwierzęcia i uzyskawszy pozwolenie, radził sobie z tym tak świetnie, że wzbudził zdumienie wśród widzów i kolegów po fachu. Pewnego ranka w Chicago, gdy Alfred i goryl odbywali nadzwyczaj zręczną próbę pojedynku na pięści, małpa wyprowadziła mocniejszy niż zwykle cios, przynosząc jej trenerowi amatorowi uszczerbek nie tylko na ciele, ale i na godności. O tym, co zdarzyło się później, pracownicy „Największego Widowiska Świata”* opowiadają niechętnie. Nie spodziewali się, że usłyszą z ust Alfreda Jermyna tak przeszywający, nieludzki wrzask i zobaczą, jak chwyta oburącz niezdarnego przeciwnika, ciska nim o podłogę klatki i z diabelską dzikością zatapia zęby w jego kudłatym gardle. Goryl dał się zaskoczyć, ale nie na długo: nim właściwy treser zdążył cokolwiek uczynić, z nieszczęsnego baroneta pozostał już tylko nierozpoznawalny zewłok. II Arthur Jermyn był synem sir Alfreda Jermyna i szansonistki kabaretowej nieznanego pochodzenia. Gdy Alfred uciekł do cyrku, żona jego wprowadziła się wraz z dzieckiem do domu Jermynów, gdzie nie było już nikogo, kto mógłby sprzeciwić się jej obecności. Jak się okazało, miała pewne pojęcie o tym, co przystoi szlachcicowi, i dopilnowała, by jej syn zdobył najlepsze wykształcenie, na jakie tylko pozwalały ograniczone rodzinne fundusze. Rodowy majątek zdążył niestety znacznie stopnieć, dwór popadł w pożałowania godną ruinę, lecz młody Arthur uwielbiał stare domostwo i wszystko, co się w nim znajdowało. Nie przypominał żadnego ze swych przodków, był bowiem poetą i marzycielem. Niektórzy sąsiedzi, znający opowieści o niewidzianej przez nikogo portugalskiej żonie sir Wade’a, uznali, że w Arthurze niechybnie odzywa się jej południowe

pochodzenie; więcej wszelako było takich, którzy pokpiwali z jego wrażliwości na piękno, uważając, że odziedziczył je raczej po matce, osobie o niejasnym statusie społecznym. Poetyczna delikatność Arthura zwracała uwagę tym większą, że przejawiał ją młodzieniec o wyjątkowo ordynarnej aparycji. Dziwaczny i nieco odstręczający pokrój nie był w rodzie Jermynów rzadkością, przypadek Arthura był wszakże uderzający. Właściwie trudno było stwierdzić, do czego jest podobny – lecz rysy i wyraz jego twarzy w połączeniu z długością ramion sprawiały, że widząc go po raz pierwszy, trudno było opanować dreszcz odrazy. Niedostatki wyglądu Natura wynagrodziła Arthurowi subtelnością umysłu i charakteru. Młodzieniec był mądry i wszechstronnie uzdolniony, w Oksfordzie dostąpił największych zaszczytów i wydawało się, że wskrzesi dawną chwałę Jermynów jako światłego rodu. Jakkolwiek przejawiał raczej temperament poetycki niż naukowy, zamierzał kontynuować etnologiczną i antykwaryczną działalność swych przodków, wykorzystując doprawdy cudowne, choć dziwaczne afrykańskie zbiory sir Wade’a. Często oddawał się fantastycznym rojeniom o prehistorycznej cywilizacji, w którą tak święcie wierzył szalony odkrywca, i układał niezliczone opowieści o zamarłym mieście w dżungli, pojawiającym się w co obłędniejszych ustępach jego pism. Mgliste wzmianki sir Wade’a o zagadkowej, niesłychanej rasie leśnych hybryd budziły w nim osobliwe uczucie fascynacji pomieszanej z grozą; Arthur snuł rozmaite przypuszczenia co do genezy owej fantazji, starał się też rzucić nieco światła na świeższe dane, jakie jego dziadek i Samuel Seaton zebrali wśród Ongasów. W roku 1911, po śmierci matki, sir Arthur Jermyn postanowił rozwinąć swoje badania na niespotykaną pierwej skalę; sprzedał część swej posiadłości, za uzyskane tą drogą fundusze zorganizował ekspedycję i pożeglował do Konga. Na miejscu ułożył się z belgijskimi władzami, wynajął grupę przewodników i spędził rok na terenach zamieszkałych przez plemiona Onga i Kaliri. Informacje, które udało mu się zebrać, przeszły jego najśmielsze oczekiwania. Kalirisom przewodził sędziwy wódz Mwanu obdarzony nie tylko doskonałą pamięcią, ale i wyjątkową inteligencją. Mwanu interesował się także starymi legendami i potwierdził wszystkie znane Arthurowi opowieści, uzupełniając je własną, przekazaną mu przez przodków wersją mitu o kamiennym mieście i białych małpach. Wódz twierdził, że leśne hybrydy wyginęły – przed wielu laty zgładziło je wojownicze plemię N’bangus. Plemię to nie tylko wycięło w pień

mieszkańców szarego miasta i zburzyło większość budowli, ale osiągnęło też główny cel swego najazdu, czyli przywłaszczyło sobie obiekt kultu owych dziwnych istot – wypchane ciało białej małpiej bogini, zgodnie z tradycją kongijskich plemion uosabiającej postać rządzącej niegdyś w mieście księżniczki. Czym właściwie były owe małpoludy, Mwanu nie miał pojęcia – sądził jednak, że to właśnie one wzniosły kamienne miasto. Jermyn nie miał podstaw, by snuć na ich temat jakiekolwiek domysły, lecz po dokładniejszej indagacji udało mu się usłyszeć od wodza barwną legendę o wypchanej bogini. Małpia księżniczka poślubiła mianowicie wielkiego białego boga, który przybył z Zachodu. Oboje przez długi czas sprawowali nad miastem wspólne rządy, lecz gdy urodził im się syn, zabrali go i wyjechali. Później biały bóg i księżniczka wrócili, a po śmierci księżniczki boski małżonek zmumifikował jej ciało i złożył je w olbrzymim kamiennym grobowcu, który następnie stał się miejscem jej czci. To uczyniwszy, wyjechał. W tym miejscu legenda zaczynała się rozszczepiać na trzy różne wersje. Jedna głosiła, że nic więcej się nie wydarzyło poza tym, że wypchana bogini zaczęła symbolizować wyższość plemienia, które akurat było w jej posiadaniu – dlatego właśnie porwali ją N’bangusi. Zgodnie z wersją drugą bóg powrócił i skonał u stóp swej zmumifikowanej małżonki. Wersja trzecia głosiła, że powrócił jego syn, osiągnąwszy pełnię wieku męskiego – lub może małpiego czy boskiego – lecz nieświadom własnej tożsamości. Trzeba przyznać, że obdarzone wyobraźnią dzikusy wycisnęły z wymyślnej legendy, ile tylko się dało. Arthur Jermyn nie wątpił już ani trochę, że opisane przez sir Wade’a miasto istniało naprawdę – i nie zdziwił się, gdy w początkach roku 1912 udało mu się wreszcie odnaleźć jego szczątki. W legendach wyolbrzymiano nieco rozmiary miasta, wszelako mnogość kamiennych ruin świadczyła o tym, że nie była to zwykła murzyńska wioska. Niestety, nie udało się znaleźć żadnych rzeźb, skromne zaś środki, jakimi dysponowała ekspedycja, nie pozwoliły na podjęcie dokładniejszych badań – odkryto jedynie korytarz, który ponad wszelką wątpliwość prowadził do wspomnianego przez sir Wade’a systemu lochów. Jermyn wypytywał wszystkich okolicznych wodzów o białe małpy i wypchaną boginię, dopiero jednak w rozmowie z Europejczykiem udało mu się potwierdzić informacje uzyskane od Mwanu. M. Verhaeren, belgijski agent handlowy stacjonujący w faktorii nad rzeką Kongo, twierdził, że jest w stanie nie tylko zlokalizować, ale i zdobyć wypchaną boginię – potężni niegdyś N’bangusi byli teraz potulnymi

poddanymi króla Belgii Alberta i drobna perswazja powinna wystarczyć, by rozstali się z uprowadzonym przed laty makabrycznym bóstwem. Jermyn odpływał tedy do Anglii przepełniony radosną nadzieją, że w ciągu kilku miesięcy otrzyma bezcenny etnologiczny okaz potwierdzający najobłędniejsze opowieści jego praprapradziadka – a raczej najobłędniejsze spośród tych, jakie zdarzyło mu się słyszeć; dziedzice majątków sąsiadujących z posiadłością Jermynów być może znali opowieści jeszcze bardziej niewiarygodne, przekazane im przez przodków, którzy pijali z sir Wade’em w Knight’s Head. Arthur Jermyn czekał cierpliwie na przesyłkę od M. Verhaerena, coraz dogłębniej studiując rękopisy swego szalonego przodka. Poczuł, że łączy go z nim silna więź, przeto nie tylko badał owoce afrykańskich wyczynów sir Wade’a, ale zaczął też poszukiwać śladów jego życia osobistego w Anglii. Ustnych przekazów o tajemniczej, trzymanej w odosobnieniu dziedziczce było w bród, lecz w całym domu nie pozostał po niej ani jeden ślad materialny. Jermyn próbował dociec, co też mogło sprawić, że sir Wade tak skrzętnie ukrył swą żonę przed światem – i uznał, że przyczyną był jego obłęd. Była ponoć córką portugalskiego kupca; jako kobieta praktyczna i powierzchownie znająca Czarny Ląd z pewnością pokpiwała sobie z męża, gdy bajał o tym, co widział we wnętrzu kontynentu, sir Wade nie był zaś mężczyzną, który puszcza takie rzeczy płazem. Zmarła w Afryce – zapewne mąż zaciągnął ją tam, by na własne oczy przekonała się, że mówił prawdę. Arthur folgował sobie w domysłach, zdawał sobie jednak sprawę, że półtora stulecia po śmierci obojga przodków snucie takich domniemań jest zajęciem raczej jałowym. W czerwcu 1913 roku przyszedł list od M. Verhaerena. Belg donosił, że znalazł wypchaną boginię, i zapewniał, że jest to przedmiot doprawdy nadzwyczajny – przedmiot, którego jako laik nie jest w stanie sklasyfikować. Tylko uczony mógłby stwierdzić, czy jest to mumia ludzka, czy też małpia, rozróżnienie owo mogło zaś być w tej mierze trudne, że zachowała się w nie najlepszym stanie. Czas i kongijski klimat nie obchodzą zbyt łaskawie się z mumiami, zwłaszcza tak amatorsko spreparowanymi. Małpia księżniczka miała na szyi łańcuszek z pustym medalionem ozdobionym rodowym herbem; najwidoczniej N’bangusi zabrali go jakiemuś nieszczęsnemu podróżnikowi i zawiesili jej na szyi jako amulet. Komentując rysy twarzy bogini, M. Verhaeren pozwolił sobie na kuriozalne porównanie – czy raczej w żartobliwy sposób zastanawiał się, jakie też zrobią one wrażenie na jego

korespondencie; był jednak na tyle zainteresowany naukowymi aspektami znaleziska, że nie rozpisywał się o tym zbyt szeroko. Najważniejsze, że wypchana bogini została już należycie zapakowana i powinna dotrzeć do Jermyna około miesiąca po otrzymaniu listu. Skrzynia przybyła do domu Jermynów 3 sierpnia 1913 roku. Dostarczono ją po południu i niezwłocznie wniesiono do dużej komnaty mieszczącej zbiór afrykańskich eksponatów, urządzony przez sir Roberta i samego Arthura. O tym, co zdarzyło się potem, najlepiej zaświadczają relacje służby oraz zbadane później rzeczy i dokumenty związane ze sprawą. Najbardziej obszerna i spójna opowieść pochodzi od kamerdynera Soamesa, człowieka sędziwego i godnego zaufania. Wedle jego słów sir Arthur Jermyn wyprosił wszystkich z komnaty i został sam na sam ze skrzynią, a dochodzące zza zamkniętych drzwi uderzenia młotka i dłuta świadczyły o tym, że nie zwlekał z jej otwarciem. Przez pewien czas nie było słychać nic ponadto; jak długo – Soames nie umiał określić, lecz z pewnością nie dłużej niż kwadrans. Nagle rozległ się przerażający wrzask, bez wątpienia Jermyna, po chwili zaś młodzieniec wybiegł z komnaty i rzucił się w stronę głównego wyjścia z domu, jak gdyby ścigał go ohydny wróg. Wyrazu jego twarzy – która nawet spokojna wyglądała dostatecznie upiornie – nie da się opisać. Tuż przed drzwiami Arthur zatrzymał się, jak gdyby tknięty nagłą myślą, zawrócił na pięcie i zniknął na schodach do piwnicy. Osłupiała służba zgromadziła się u ich szczytu i czekała, lecz pan już się nie pojawił; z dołu dochodziła jedynie silna woń nafty. Gdy zapadł zmierzch, chłopiec stajenny usłyszał grzechot zamka w drzwiach wiodących z piwnicy wprost na dziedziniec, po chwili zaś ujrzał, jak lśniący od stóp do głów i cuchnący naftą Arthur Jermyn przemyka się pod ścianami, a potem znika na otaczających dwór czarnych wrzosowiskach. Wówczas wszyscy ujrzeli coś, co przejęło ich najwyższą zgrozą: na wrzosowisku błysnęła iskra, buchnął płomień i w niebo wystrzeliła kolumna ludzkiego ognia. Ród Jermynów przestał istnieć. Powód, dla którego nie zebrano i nie pogrzebano zwęglonych szczątków Arthura Jermyna, odkryto później; była nim głównie przysłana w skrzyni istota. Wypchana bogini, przegniła i spróchniała, przedstawiała sobą widok obrzydliwy, ponad wszelką wątpliwość była to jednak zmumifikowana małpa nieznanego gatunku, mniej owłosiona niż wszelkie znane małpy i nieskończenie bliższa gatunkowi ludzkiemu – w istocie bliska wręcz wstrząsająco. Dokładny opis nie byłby zbyt przyjemny, trzeba jednak wspomnieć o dwóch istotnych szczegółach, w odrażający sposób

odpowiadają one bowiem niektórym zapiskom z afrykańskich wypraw sir Wade’a oraz kongijskim legendom o białym bogu i małpiej księżniczce. Szczegóły owe są następujące: po pierwsze, herb na pustym medalionie był herbem Jermynów; po drugie, żartobliwa sugestia M. Verhaerena na temat czyjegoś podobieństwa do zasuszonej twarzy dotyczyła – co objawiło się z najżywszą, upiorną grozą zwyrodnienia – nikogo innego jak tylko Arthura Jermyna, wrażliwego prapraprawnuka sir Wade’a Jermyna i jego nieznanej żony. Przedstawiciele Królewskiego Instytutu Antropologicznego spalili mumię, medalion wrzucili do studni, niektórzy zaś z nich zaprzeczają, jakoby Arthur Jermyn kiedykolwiek istniał. * „The Greatest Show on Earth”, amerykański cyrk założony w roku 1881 przez słynnych impresariów P.T. Barnuma i Jamesa A. Baileya (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

N Wyrzutek W noc ową baron staczał bój z koszmarem, Panów rycerzy gnały w snach straszliwych Chmary glist z trumien, biesy, wiedźmy, dziwy. Keats* ieszczęsny, kto ze wspomnień swoich lat dziecięcych czerpie jeno żałość i trwogę. Biada temu, kto wraca pamięcią do samotnych godzin w potężnych, ponurych komnatach przybranych w brązowe draperie i zastawionych szeregami obmierzłych starożytnych ksiąg, kto wspomina, jak z bojaźnią wpatrywał się w zmroczniałe, ciche gaje gigantycznych, oplecionych winną latoroślą drzew, rozfalowanych gdzieś w dali gąszczem groteskowych koron. Taki bogowie zgotowali mi los – mnie, oszołomionemu, rozczarowanemu, mnie, złamanej, jałowej istocie. A przecież jednak ze zwiędłych tych wspomnień czerpię dziwną radość, hołubię je w sobie z trwożną rozpaczą – ilekroć myśl moja, omsknąwszy się, sięgnie do tego, co zdarzyło się potem. Nie wiem, gdzie przyszedłem na świat. Wiem tylko, że zamek był stary i straszny ponad wszelkie pojęcie, pełen ciemnych przejść, a sufity miał tak wysokie, że sięgnąwszy okiem wzwyż, widziało się jeno pajęczyny i cienie. Murszejące kamienne korytarze powleczone były zawsze ohydną wilgocią, wszędy unosił się też odór przeklęty, jakby wyziew ze stosu nagromadzonych

z biegiem pokoleń trupów. Nigdy nie rozświetlały go najlichsze nawet lampy, niekiedy zapalałem więc świece i z ulgą zatapiałem wzrok w ich płomieniu; z zewnątrz nie docierało też słońce, albowiem nawet szczyt najwyższej dostępnej mi wieży ginął w pomroce rzucanej z góry przez niebotyczne drzewa. Jedna tylko czarna wieżyca wzbijała się ponad ów gąszcz straszliwy, w nieznane, niedosiężne niebo – była wszakże częściowo zrujnowana, tedy aby dotrzeć na jej szczyt, trzeba by dokonać sztuki omal niemożliwej: kamień po kamieniu wspiąć się po nagim murze. Zamek ów niechybnie był moim mieszkaniem, lecz jak wiele trwało to lat – nie pomnę. Ktoś zapewne troszczył się o me cielesne potrzeby, jakkolwiek nie pamiętam zgoła nikogo prócz mej własnej osoby – ani żadnych żywych stworzeń prócz bezszelestnych szczurów, pająków i nietoperzy. Ktokolwiek mię wychował, musiał być chyba przeraźliwie wiekowy, gdy wspomnę bowiem moje najpierwsze wyobrażenie żywej istoty, widzę kogoś, kto jest do mnie złudliwie podobny, tyle że poskręcany zgrzybiałym uwiądem starości, tak jak i cały zamek. Nie widziałem nic groteskowego w stosach kości i szkieletów zawalających krypty w najgłębszych lochach zamczyska. Roiłem sobie fantastycznie, że jest to widok powszedni i zwyczajny, miałem je za rzecz naturalniejszą niźli żywe istoty z barwnych rycin, które znajdowałem w zapleśniałych księgach. Z takich właśnie ksiąg czerpałem całą wiedzę. Nikt mię nie kształcił, nie naglił do nauki, nie przypominam sobie też, bym przez te wszystkie lata choć raz usłyszał ludzki głos – nawet własny; jakkolwiek bowiem z lektur wiedziałem, że istnieje mowa, nigdy nie próbowałem wydobyć z siebie głosu. Nie mniejszą zagadkę stanowił mój wygląd: w zamku nie było luster, toteż jeno instynkt podpowiadał mi, że muszę być podobny do młodzieńców wyrysowanych i wymalowanych w księgach. Czułem się młody, ponieważ pamięć moja nie sięgała daleko. Po drugiej stronie fosy, z dala od jej gnilnych wyziewów, kładłem się często w cieniu mrocznych, niemych drzew i godzinami marzyłem o tym, com wyczytał w księgach. Myśl moja wyrywała się hen, za bezkresną puszczę, do słonecznego świata, oczyma wyobraźni widziałem siebie śród wesołych tłumów. Któregoś razu spróbowałem wyrwać się z lasu, lecz gdy tylko oddaliłem się od zamku, cienie jęły gęstnieć, a powietrze wypełniło się posępną trwogą – rzuciłem się przeto jak szaleniec z powrotem, aby tylko nie zgubić się w labiryncie milkliwej pomroki. I tak upływały nieprzeliczone zmierzchy, a ja śniłem i czekałem; na com wszakże czekał – nie wiedziałem. Z czasem jednak tęsknota za światłem

roztętniła się we mnie tak szaleńczo, że nie mogłem już zdzierżyć mej cienistej pustelni – i błagalnie wyciągałem ręce ku czarnej zrujnowanej wieży, która wystrzelała hen, ponad puszczę, wprost w nieznane, niedosiężne niebo. Aż wreszcie postanowiłem, że wdrapię się na nią, choćbym nawet miał przypłacić to upadkiem – wolałem sczeznąć, ujrzawszy choć przez chwilę niebo, niż żyć, aż do śmierci nie widząc światła dnia. W wilgnym półmroku wspinałem się po wytartych, wiekowych stopniach z kamienia, dopokąd się nie urwały – dalej już pełzłem po ścianie, chwytając się wątłych występów. Straszliwe, upiorne było to miejsce: wymarły, skalisty cylinder bez schodów – zrujnowany, opuszczony, posępnie oskrzydlony czernią spłoszonych nietoperzy śmigających bez szmeru. Lecz jeszcze upiorniejsza, jeszcze straszliwsza była powolność, z jaką piąłem się w górę; ciemność nad mą głową nie rzedła bowiem ani trochę, nadto zaś przeszył mię nieobecny pierwej chłód, jakby ziemisty wyziew grobowej zmurszałości. Dygocząc z zimna, zachodziłem w głowę, czemu jeszcze nie dotarłem do światła; mogłem spojrzeć w dół, lecz nie śmiałem. Łudziłem się, że nagle zapadła noc; chciałem wyjrzeć na zewnątrz i oszacować, na jakiej jestem wysokości, wolną ręką szukałem tedy w ścianie wnęk okiennych – lecz na próżno. Piąłem się na oślep w tej rozpacznej studni, zda się bez końca – gdy wtem uderzyłem głową w coś twardego; domyśliłem się, że mam nad sobą dach, a przynajmniej jeszcze wyższe piętro. W ciemnościach uniosłem rękę i zmacałem przeszkodę; była kamienna, nieporuszona. Puściłem się tedy na śmiertelnie niebezpieczny obchód całego koliska wieży, chwytając się wszelkich załomów, jakie kryły się w oślizłej ścianie; w którymś wreszcie miejscu pod naciskiem mej dłoni przeszkoda ustąpiła, podciągnąłem się więc na rękach, głową zaś wparłem się w ustępliwą płytę czy klapę. W szczelinie nie zabłysło światło, a dźwignąwszy się wyżej, ujrzałem, że nie jest to bynajmniej kres mej wspinaczki; okazało się bowiem, że otworzyłem zapadnię w płaskiej kamiennej podłodze, mającej obwód większy niźli niższa wieża. Bez wątpienia znalazłem się w jakimś przestronnym napowietrznym obserwatorium. Ostrożnie przelazłem przez otwór; starałem się nie upuścić ciężkiej płyty, ale na próżno – z upiornym łoskotem upadła na swe dawne miejsce. Zległem więc bez tchu na kamiennej posadzce, nie tracąc wszelako nadziei, że w razie potrzeby uda mi się ją na powrót otworzyć. Byłem przekonany, że wspiąłem się na wysokość niebotyczną, daleko ponad przeklętą leśną gęstwinę – dźwignąłem się tedy z podłogi i jąłem