a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 640
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 274

Howard E. Wasdin, Stephen Templin - Snajper. Opowieść komandosa SEAL Team Six

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :5.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Howard E. Wasdin, Stephen Templin - Snajper. Opowieść komandosa SEAL Team Six.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 242 osób, 151 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 368 stron)

Howard E. Wasdin Stephen Templin Snajper Opowieść komandosa SEAL Team Six tłumaczenie Łukasz Müller, Michał Romanek

Niektóre nazwiska, miejsca, daty i elementy taktyki zostały zmienione lub pominięte, aby chronić komandosów i ich misje.

Doniesiono, że rycerze Jedi z SEAL Team Six we współpracy z CIA i innymi służbami zabili Osamę Bin Ladena. Gdy służyłem jako strzelec w tej elitarnej jednostce SEAL, zostałem odznaczony Srebrną Gwiazdą. Wiem z własnego doświadczenia, w jaki sposób Team Six walczy z terroryzmem. Zanim dostałem się do SEAL Team Six, musiałem przebrnąć przez jedno z najcięższych szkoleń na świecie, które rozpoczyna się od Basic Underwater Demolition/SEAL Training (podstawowego kursu niszczenia podwodnego). Po ukończeniu dalszych szkoleń i służbie w warunkach bojowych w SEAL Team Two zgłosiłem się na ochotnika i zostałem zakwalifikowany do tak zwanego Green Teamu, gdzie wraz z innymi SEALsami wziąłem udział w procesie selekcji kandydatów do owianego legendą Teamu Six. Program szkoleniowy Green Teamu obejmował szeroki zakres ćwiczeń, od działań bojowych na lądzie po walkę bez użycia broni. Uczyliśmy się nie tyle przestrzeliwać zamki, ile wysadzać całe drzwi wraz z zawiasami. Do powodzenia misji takiej jak ta zakończona śmiercią Bin Ladena prowadzi całe mnóstwo monotonnej pracy. Gdy służyłem w SEAL Team Six, wystrzeliwaliśmy podczas szkoleń tysiące sztuk amunicji dziennie. Podobno rocznie na same tylko naboje do pistoletów kalibru 9 mm wydawaliśmy więcej pieniędzy niż cały korpus piechoty morskiej na wszystkie rodzaje amunicji. Dzięki wielokrotnemu powtarzaniu tych samych czynności w najrozmaitszych sytuacjach komandosi wyrabiają sobie pewne odruchy, tak zwaną pamięć mięśniową, która jest szczególnie przydatna w zamęcie bitewnym powodującym przeciążenie zmysłów. Innym ważnym elementem przygotowań jest pozyskiwanie informacji wywiadowczych. To na ogół niezmiernie nużący i czasochłonny proces, najeżony przeszkodami natury politycznej i dostarczający najróżniejszych rozczarowań. Analitycy próbują połączyć ze sobą informacje zdobyte przez wywiad osobowy i rozpoznanie techniczne. Chociaż przy pozyskiwaniu informacji przydatne są rozmaite gadżety i nowinki techniczne, niewiele znaczą bez odważnych ludzi, którzy infiltrują terytorium nieprzyjaciela i zadają właściwe pytania – widzą i słyszą to, czego nie są w stanie zobaczyć czy wychwycić urządzenia, i potrafią wyciągnąć właściwe wnioski, obserwując otoczenie, w czym szczególnie biegli są agenci CIA. Kilka miesięcy po tym, jak Bin Laden zaplanował i zorganizował zamachy z 11 września, Dalton Fury, dowódca Delta Force, wykorzystując dane

wywiadowcze CIA i innych służb, przyparł go do muru w Tora Bora, kompleksie jaskiń w górskim paśmie Safed Koh na wschodzie Afganistanu. Niestety brak wsparcia ze strony Naczelnego Dowództwa Stanów Zjednoczonych sprawił, że Bin Ladenowi pozostawiono otwartą tylną furtkę, dzięki czemu zdołał się wymknąć do Pakistanu. Gdy agenci CIA przesłuchiwali Chalida Szejcha Mohammeda, człowieka numer trzy w Al-Kaidzie, uświadomili sobie, że nawet najwyżsi rangą dowódcy siatki Bin Ladena nie znają jego miejsca pobytu – ale przecież musi je znać jego kurier, żeby przekazywać mu wiadomości. Jeśli CIA zdoła odszukać kuriera, znajdzie Bin Ladena. Chociaż sądzono, że terrorysta ukrywa się w jaskiniach na pograniczu pakistańsko-afgańskim, CIA, śledząc kuriera, dotarła do miejsca w pobliżu Pakistańskiej Akademii Wojskowej w dzielnicy Bilal Town w Abbotabadzie. Stała tam warta ćwierć miliona dolarów willa, kwatera główna Bin Ladena, chroniona wysokim murem zwieńczonym drutem kolczastym. Dom był wyposażony w dwa wyjścia ewakuacyjne, nie miał natomiast telefonu ani dostępu do internetu. Mieszkańcy sami spalali śmieci na terenie posiadłości, zamiast wzorem sąsiadów wystawiać je na zewnątrz do wywiezienia. Część miejscowych sądziła, że tajemniczy lokatorzy willi są handlarzami narkotyków. W kwietniu w obozie Alfa, wydzielonym obszarze ograniczonego wstępu na terenie bazy lotniczej Bagram w Afganistanie, Połączone Dowództwo Operacji Specjalnych (JSOC) stworzyło replikę willi Bin Ladena, w której SEAL Team Six zaczął ćwiczyć desant na kwaterę główną terrorysty. Dowódca JSOC, wiceadmirał William H. McRaven, który nadzoruje jednostki do zadań specjalnych takie jak SEAL Team Six i Delta, pisze w swojej książce Spec Ops, że udana misja musi być prosta, dlatego należy ograniczyć liczbę celów, musi uzyskać wiarygodne informacje wywiadowcze, a także wprowadzać innowacje. Chociaż była to operacja wysokiego ryzyka, miała tylko dwa proste cele: schwytać lub zabić Bin Ladena i uzyskać informacje wywiadowcze. Co do innowacji, świadczą o nich szczątki maszyny, która była najwyraźniej śmigłowcem niewidzialnym dla radarów. Pomimo najlepiej przygotowanych planów ostatnie dni poprzedzające schwytanie lub zabicie tego czy innego terrorysty mogą się okazać frustrujące. Wkłada się rynsztunek i pędzi do śmigłowców tylko po to, żeby usłyszeć „alarm odwołany”. Cel nieobecny w domu. Informacja niemożliwa do zweryfikowania. Źródło jest niewiarygodne. I tak w kółko.

Jednak w piątek 29 kwietnia prezydent Barack Obama podjął decyzję o rozpoczęciu operacji „Trident” („Trójząb”), której celem było pojmanie lub zabicie Bin Ladena. Dla powodzenia operacji specjalnych sprawą najwyższej wagi jest bezpieczeństwo, dlatego o akcji nie powiadomiono żadnych zagranicznych polityków ani nikogo spoza wąskiego kręgu osób z rządu Stanów Zjednoczonych. Dla SEAL Team Six oznaczało to, że gra się rozpoczęła. Ciemne niebo rozświetlało jedynie skąpe światło księżyca. Każdy z komandosów był wyposażony w gogle noktowizyjne i uzbrojony w karabinek M-4 z setkami sztuk amunicji, a w rezerwie miał na biodrze pistolet SIG Sauer kaliber 9 mm. Do ataku na dom Bin Ladena wyruszyło przypuszczalnie dwudziestu czterech SEALsów w czterech śmigłowcach: para snajperów w jednym, kolejna w drugim i po dziesięciu szturmujących w dwóch pozostałych. Podobno podczas akcji mającej na celu dopadnięcie Bin Ladena 160. Pułk Lotniczy Operacji Specjalnych wykorzystał tajne śmigłowce niewidoczne dla radarów. Własne śmigłowce mieli paramedycy wojsk lotniczych – na wszelki wypadek. Śmigłowce wystartowały z Dżalalabadu we wschodnim Afganistanie, stosując najnowocześniejsze osiągnięcia techniki, aby oszukać pakistańskie systemy radarowe. Inne nowinki techniczne wykorzystano do odcięcia telefonów komórkowych i elektryczności w rejonie celu. Dobrze wiem, jak to jest być linowym podczas tego rodzaju misji. Siedzisz w drzwiach śmigłowca na zwoju liny. Gdy maszyna wzbija się w powietrze, przytrzymujesz linę lewą ręką, żeby wiatr nie zwiał jej na zewnątrz. Helikoptery lecą tuż nad ziemią, żeby trudniej je było wykryć. – Piętnaście minut – w słuchawkach rozlega się głos członka załogi śmigłowca, który przekazuje informacje od pilota. – Dziesięć minut. Najistotniejszym czynnikiem będzie zaskoczenie, szybkość i gwałtowność akcji. – Pięć minut. Zważywszy na szybkie tempo ostatnich operacji, zwłaszcza po niezliczonych misjach w Afganistanie i Iraku, wszyscy faceci z Team Six szturmujący rezydencję Bin Ladena byli przypuszczalnie zaprawionymi w boju weteranami. – Trzy minuty. – Minuta… Nagle jeden ze śmigłowców zaczyna mieć trudności z utrzymaniem pułapu

lotu – wysoka temperatura i wysokie ściany sprawiają, że traci siłę nośną. Jedno ze śmigieł zawadza o mur i pęka. Maszyna uderza o ziemię w wyniku kontrolowanej katastrofy. Znika element zaskoczenia, lecz na korzyść komandosów wciąż przemawia szybkość i gwałtowność akcji, a także niezachwiana wiara w to, że wymierzają sprawiedliwości za śmierć ofiar zamachów z 11 września. Kiedy dziób nieuszkodzonego śmigłowca znajduje się pod odpowiednim kątem, pilot wyhamowuje. Ledwie maszyna zawisa nad celem, linowy zrzuca za drzwi trzydziestometrowy zwój. – Lina! Jej koniec spada wewnątrz ogrodzonego terenu należącego do posiadłości Bin Ladena. Powierzchnia jest zbyt mała, żeby posadzić śmigłowiec. – Jazda!

Linowy chwyta linę i zjeżdża po niej jak po rurze strażackiej, z tą różnicą, że komandos SEAL ma na sobie ekwipunek o wadze 45 kilogramów. Musi się mocno trzymać, żeby nie rąbnąć z impetem o ziemię, ale z drugiej strony nie chce spowalniać chłopaków zjeżdżających za nim. Jego rękawice dosłownie dymią, gdy zsuwa się w dół. W takich razach piloci również mają pełne ręce roboty, bo pod nieprzyjacielskim ogniem ich maszyna staje się

nagle lżejsza o dobre 130 kilogramów, czyli o tyle, ile waży żołnierz SEAL wraz z rynsztunkiem. Śmigłowiec próbuje wystrzelić w górę – niezbyt miła sytuacja dla następnego komandosa zjeżdżającego po linie. Za ogrodzeniem bazy Bin Ladena komandosi sił specjalnych ubezpieczają desant przed ewentualnym atakiem osób postronnych, które mogłyby ruszyć nieprzyjacielowi z odsieczą. O pierwszej w nocy jeden z pododdziałów SEAL wysadza dziurę w ścianie domu gościnnego. Komandosi wchodzą do środka, rozglądając się uważnie na prawo i lewo – lepiej się śpieszyć powoli. Kurier Bin Ladena – uzbrojony – próbuje stawiać opór, więc zostaje zabity. Jego żona, choć nie ma broni, również usiłuje stawiać opór i także ginie. Inny pododdział SEAL wkracza do głównego budynku, gdzie mieszka Bin Laden. Wysadzają kolejne drzwi i oczyszczają teren na prawo i lewo. Chociaż niektórym ludziom może się wydawać, że akcje SEAL polegają na zabijaniu, schwytani żywcem terroryści są często cenniejsi niż martwi, zwłaszcza ze względu na informacje wywiadowcze. Na parterze głównego budynku krewny kuriera stawia opór SEALsom, toteż zostaje zastrzelony. Na schodach pojawia się brat Bin Ladena. Nie chce się podporządkować, więc ginie na miejscu. Gdy komandosi wpadają do pokoju Bin Ladena, jego piąta żona Amal Ahmed Abdul Fatah rzuca się na nich i dostaje postrzał w nogę, który ją powstrzymuje. Zamiast się poddać, Bin Laden wybiera opór – kule SEALsów trafiają go w klatkę piersiową i w głowę. W pobliżu spoczywa AK-47 i pistolet Makarowa. W ubraniu Saudyjczyk ma zaszyte 500 euro i dwa numery telefoniczne. Jeden z SEALsów nadaje przez radio: – Geronimo, E-KIA. Bin Laden, wróg, został zabity podczas akcji. Komandosi używają bardzo wytrzymałych plastikowych kajdanków – przypominających zapinki stosowane w sklepach – do unieruchomienia pozostałych jedenastu osób pojmanych na terenie posiadłości. Po zabezpieczeniu terenu, polegającym na opróżnieniu schowków z bronią i usunięciu innych zagrożeń, gromadzą wszelkie materiały wywiadowcze, jakie tylko mogą znaleźć – twarde dyski, inny sprzęt elektroniczny, płyty DVD, pendrive’y, dokumenty itp. Skutych kajdankami jeńców pozostawiają na miejscu, gdzie odnajdą ich służby pakistańskie. Na zewnątrz operatorzy SEAL wysadzają w powietrze rozbity śmigłowiec,

aby zniszczyć jego tajne wyposażenie, a następnie ładują zwłoki Bin Ladena na pokład jednego ze śmigłowców. Zespół szturmowy spędził na miejscu niecałe czterdzieści minut. Później komandosi zabierają zwłoki Bin Ladena na lotniskowiec USS Carl Vinson manewrujący w północnej części Morza Arabskiego. Tożsamość Bin Ladena zostaje potwierdzona na podstawie pomiarów długości ciała, biometrycznych testów służących do rozpoznawania twarzy oraz badań genetycznych. Ciało zostaje umyte, zawinięte w biały całun, umieszczone w obciążonym pokrowcu na zwłoki i wrzucone do morza. Pogrzeb odbył się zgodnie z rytuałem muzułmańskim. Tymczasem operatorzy SEAL Team Six wracają do bazy w Virginia Beach w stanie Wirginia, zdejmują ekwipunek, czyszczą go i upewniają się, że broń oraz wszystkie pozostałe elementy wyposażenia zostały spakowane i są gotowe do ponownego użycia. Następnie składają raport i omawiają ze swoimi przełożonymi, co poszło źle, na przykład katastrofa śmigłowca, a co dobrze, czyli wykonanie zadania. Później prezydent Obama składa im osobiste gratulacje. Mając w szczególności na uwadze prawdziwy skarb w postaci zebranych materiałów wywiadowczych, ci sami komandosi SEAL czekają w pogotowiu, aby znów dopaść kolejnego terrorystę. W przeciwieństwie do operacji, która miała na celu schwytanie lub zabicie Bin Ladena, większość misji SEAL Team Six pozostaje tajna i nie jest ujawniana ogółowi społeczeństwa, rodzinom komandosów, a nawet ich kolegom z SEAL. Na kolejnych stronach znajdziecie moją historię.

CZĘŚĆ PIERWSZA „Lubię strzelać i uwielbiam polować, lecz zabicie człowieka nigdy nie sprawiło mi przyjemności. To moja praca. Jeśli ja nie dopadnę drani, oni pozabijają mnóstwo tych dzieciaków poprzebieranych za marines”. sierżant Carlos Hathcock, snajper piechoty morskiej

Rozdział 1 Namierzyć i trafić Gdy marynarka wojenna wysyła swoje jednostki elitarne, wysyła oddziały SEALs. Gdy z kolei SEALs wysyłają własną elitę, jest to ich Team Six, będący w marynarce odpowiednikiem Delta Force w wojskach lądowych – ma on za zadanie walkę z terroryzmem i prowadzenie działań przeciwpartyzanckich. Od czasu do czasu współpracuje z CIA. W tej książce po raz pierwszy światło dzienne ujrzała historia strzelca wyborowego z SEAL Team Six, moja historia. Strzelcy wyborowi starają się unikać zdemaskowania. Chociaż wolimy działać, niż być celem działania, nad pewnymi siłami nie jesteśmy w stanie zapanować. Polegamy na swoich mocnych stronach, a wykorzystujemy słabe strony nieprzyjaciela. Tymczasem podczas wojny w Zatoce Perskiej to ja pokazałem się ze słabej strony, gdy znalazłem się sam jeden na nawisie rufowym nieprzyjacielskiego okrętu, którego załoga pracowała dla Saddama Husajna. Jeszcze innym razem, mimo że byłem mistrzem w wynajdowaniu osłony i kryjówek, leżałem nagi na pasie startowym w pewnym kraju Trzeciego Świata, z dziurami od kul w obu nogach, z prawą niemal odstrzeloną pociskiem z AK-47. Niekiedy musimy stawić czoła temu, czego staramy się unikać. 18 września 1993 roku, w porannym mroku spowijającym Mogadiszu, stolicę Somalii, Casanova i ja przeczołgaliśmy się nad występem muru oporowego i wspięliśmy się na szczyt sześciokondygnacyjnej wieży. Ludzie już się krzątali, mimo tak wczesnej pory. Mężczyźni, kobiety i dzieci załatwiali się na ulicy. Poczułem woń rozpalanych porannych ognisk, podsycanych wysuszonym zwierzęcym nawozem i wszystkim, co tylko nadawało się na opał. Na ogniskach grzały się te skąpe racje jedzenia, które z trudem udawało się zdobyć Somalijczykom. Miejscowy watażka Mohamed Farrah Aidid doskonale wiedział, jaką władzę daje kontrola nad dostawami żywności. Za każdym razem, kiedy widziałem dziecko umierające z głodu, winiłem Aidida za to, że w niegodziwy sposób wykorzystywał władzę, przechwytując pomoc żywnościową, co doprowadziło do takiego wyniszczenia populacji.

Wieża, na której się znaleźliśmy, była usytuowana pośrodku pakistańskiej bazy wojskowej. Pakistańczycy byli profesjonalistami i okazywali nam wiele szacunku. Kiedy przychodziła pora na herbatę, chłopiec zajmujący się jej serwowaniem zawsze przynosił nam po filiżance. Nawet zasmakowałem w świeżym kozim mleku, którego dodawali to herbaty. Dochodzące z bazy odgłosy i fetor stada kóz zaatakowały moje zmysły, gdy wraz z Casanovą wczołgaliśmy się na zewnętrzną krawędź na szczycie wieży. Leżeliśmy tam na brzuchu, obserwując duży pozbawiony dachu warsztat samochodowy, a dokładnie: blacharski. Wokół warsztatu rozciągało się miasto rozpaczy. Przygarbieni Somalijczycy snuli się z opuszczonymi głowami, ledwie powłócząc nogami. Na ich twarzach malowała się bezradność. Przymierali głodem, więc została z nich sama skóra i kości. Ponieważ była to „lepsza część miasta”, wielopiętrowe budynki znajdowały się w jakim takim stanie. Zamiast blaszanych i drewnianych szop, które zdominowały większą część stolicy i tereny wiejskie, tu wznosiły się bloki. Ale mimo że byliśmy w tej lepszej części, smród ludzkich odchodów i śmierci – pomieszanych z bezradnością – wypełniał powietrze. Tak, bezradność też cuchnie. Ludzie używają określenia „kraje rozwijające się”, ale to gówno prawda. Jeśli w Somalii cokolwiek się rozwijało, to najwyżej głód i walki. Sądzę, że termin „kraje rozwijające się” miał poprawić samopoczucie tym, którzy go wymyślili. Jak zwał, tak zwał, śmierć głodowa i wojna to dwie najgorsze rzeczy, jakie można sobie wyobrazić. Obliczyłem dokładne odległości do niektórych budynków. Oddając strzał snajperski, należy wziąć pod uwagę dwa zasadnicze czynniki – wpływ wiatru na odchylenie toru pocisku oraz kąt podniesienia lufy. Ponieważ prawie nie było wiatru, który mógłby znieść mój strzał na prawo czy lewo, nie musiałem brać poprawki na podmuchy. Kąt podniesienia lufy jest zmienną, którą trzeba dostosować do zasięgu i odległości do celu. Ponieważ większość moich potencjalnych celów znajdowała się w odległości od 200 jardów (około 185 metrów) – warsztat – do 650 jardów (około 550 metrów) – skrzyżowanie za obserwowanym warsztatem – ustawiłem celownik optyczny na 500 jardów (około 460 metrów). W ten sposób mogłem po prostu trzymać karabin mniej albo bardziej uniesiony, zależnie od faktycznej odległości. Kiedy zacznie się strzelanina, nie będzie czasu na korygowanie ustawień celownika pomiędzy kolejnymi strzałami. Obserwację rozpoczęliśmy o 6.00. Podczas gdy czekaliśmy na sygnał od naszego agenta, odgrywałem w myśli różne scenariusze: jeden przeciwnik

pojawiający się nagle w jednym miejscu, a zaraz potem drugi w innym miejscu i tak dalej. Przyjmowałem pozycję, celowałem, a nawet symulowałem pociągnięcie za spust, powtarzając całą wyćwiczoną procedurę związaną z oddechem i czynnościami po oddaniu strzału, a równocześnie wyobrażałem sobie faktyczne starcie. Potem symulowałem przeładowanie i powrót do obserwacji przez celownik optyczny Leupold z dziesięciokrotnym powiększeniem w poszukiwaniu kolejnych gnojków. Tysiące razy prowadziłem taki ogień zarówno na sucho, jak i prawdziwy, w każdych warunkach – przemoczony, suchy, ubłocony, przysypany śniegiem, z jamy wykopanej w ziemi, przez uchylone okno ze snajperskiej kryjówki w mieście i w każdy inny sposób, jaki tylko można sobie wyobrazić. Słowa, które wbijali nam do głowy, odkąd rozpoczęliśmy szkolenie w SEAL, mówiły prawdę: „Im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju”. Tego konkretnego dnia miałem za zadanie postarać się, żeby żaden z moich kumpli z Delta Force nie zaczął przeciekać, kiedy będę ubezpieczał ich wtargnięcie do warsztatu. Nie dopuścić, żeby moi kumple krwawili w boju, było w każdym calu tak samo ważne jak to, żebym ja sam nie krwawił. Naszym celem podczas tego zadania był Osman Ali Atto – główny finansista watażki Aidida. Chociaż Casanova i ja potrafilibyśmy rozpoznać cel na podstawie wcześniejszej inwigilacji, wymagano od nas, żebyśmy uzyskali potwierdzenie jego tożsamości od informatora CIA, zanim damy rozkaz do ataku. Bynajmniej nie umknęła mi ironia sytuacji polegająca na tym, że mieliśmy ująć Atta, zamiast go zabić, mimo że on i jego szef zgładzili setki tysięcy Somalijczyków. Miałem wrażenie, że gdybyśmy mogli zabić Atta i Aidida, zdołalibyśmy powstrzymać walki, rozdać szybko ludziom żywność i wrócić do domu w jednym kawałku. Ostatecznie dopiero koło 8.15 nasz informator dał nam z góry ustalony sygnał. Robił to, bo CIA dobrze mu płaciła. Współpracując z CIA, miałem okazję sam się przekonać, jak łapówki wpływają na lojalność. Gdy zobaczyliśmy sygnał, Casanova i ja rzuciliśmy do ataku pełne ukompletowanie. Na niebie zaroiło się od śmigłowców Little Bird i Black Hawk. W tym czasie komandosi Delty dosłownie nadstawiali dupy – miejska zabudowa zapewniała wrogowi zbyt dobrą osłonę, zbyt wiele kryjówek i dróg ucieczki. Wystarczyło, żeby nieprzyjaciel oddał kilka strzałów do śmigłowca czy pojazdu Humvee, wskoczył z powrotem do budynku i odłożył broń. Nawet jeśli znów się pojawił, nie był uważany za nieprzyjaciela, bo nie

miał broni. Wszystko działo się bardzo szybko, a warunki były bezlitosne. Komandosi Delta Force desantowali się szybką linią wprost do warsztatu, a rangersi, którzy zjechali na linach w ten sam sposób, okrążyli obiekt. Nad ich głowami unosiły się śmigłowce Little Bird ze snajperami Delty ubezpieczającymi siły szturmowe. Ludzie Atta rozpierzchli się niczym szczury, lecz po chwili w okolicy pojawiła się nieprzyjacielska milicja, strzelając do helikopterów. Na ogół strzelcy wyborowi działają w parach: obserwator – snajper. Obserwator identyfikuje cele, ocenia odległość i przekazuje te informacje strzelcowi, który je wykorzystuje. W tej operacji nie byłoby na to czasu – braliśmy udział w działaniach wojennych w warunkach miejskich. W tego rodzaju środowisku nieprzyjaciel mógł się pojawić zewsząd, co gorsza, nieprzyjaciel ubrany tak samo jak cywil. Musieliśmy czekać, aby przekonać się, jakie są jego zamiary. Nawet jeśli byłby uzbrojony, mogłoby się zdarzyć, że należy do klanu trzymającego naszą stronę. Trzeba było czekać, aż taki osobnik wymierzy broń w naszych chłopaków. Dopiero wtedy dopilnujemy, żeby przeniósł się do wieczności. Nie będzie czasu na poprawkę i kolejne strzały. Obaj z Casanovą byliśmy uzbrojeni w karabiny snajperskie .300 Win Mag. Przez swój celownik optyczny Leupold ×10 dojrzałem w odległości 500 jardów (około 450 metrów) bojownika milicji strzelającego do śmigłowców przez otwarte okno. Pamiętając, żeby uspokoić bicie serca, skierowałem krzyż celowniczy na mężczyznę, gdy tymczasem do głosu doszły wyćwiczone odruchy – kolba mocno przyciśnięta do ramienia, policzek za celownikiem, wzrok skupiony na środku krzyża celowniczego, a nie na nieprzyjacielu, i mocne pociągnięcie za spust (mimo że był bardzo lekki, o sile oporu dwóch funtów, czyli niecałego kilograma). Poczułem przyjemne kopnięcie karabinu. Pocisk trafił bojownika w bok klatki piersiowej, wchodząc z jego prawej strony, a wychodząc z lewej. Przeciwnik dostał konwulsji, zachwiał się na nogach, po czym runął w tył do wnętrza budynku i tak już pozostał. Natychmiast ponownie przyłożyłem oko do celownika i powróciłem do obserwacji. Gramy dalej. Wszystkie inne myśli wyparowały. Ja i mój win mag stanowiliśmy jedno. Skanowałem swój sektor, a Casanova swój. Inny bojownik milicji uzbrojony w AK-47 wyszedł na schody pożarowe przez drzwi z boku budynku jakieś 300 metrów ode mnie i wymierzył karabin w komandosów Delty szturmujących warsztat. Uważał, jak sądzę, że

w miejscu, gdzie się znajduje, nic mu nie zagraża ze strony atakujących, i zapewne miał rację. Za to ja mu zagrażałem – 300 metrów nie było żadnym wyzwaniem. Mój strzał trafił go w lewy bok, a pocisk przeszedł na wylot. Mężczyzna osunął się na podest schodów pożarowych, nie wiedząc nawet, co go trafiło. Obok niego leżał milczący AK-47. Ktoś próbował sięgnąć na zewnątrz i odzyskać broń – wystarczył jeden pocisk z mojego win maga, żeby go powstrzymać. Za każdym razem, kiedy oddawałem strzał, natychmiast zapominałem o tamtym celu i obserwowałem okolicę w poszukiwaniu następnego. Wewnątrz i wokół warsztatu wybuchł zamęt. Wszędzie dokoła biegali ludzie. Powietrze wypełniało ogłuszające dudnienie wirników śmigłowców Little Bird i Black Hawk. Ja jednak tkwiłem w swoim własnym małym świecie – nie istniało dla mnie nic poza moim celownikiem i moim zadaniem. Niech faceci z Delty robią swoje w warsztacie. Do mnie należało namierzyć i trafić nieprzyjaciela. Nie był to pierwszy raz, kiedy zabijałem dla ojczyzny. I nie będzie ostatni. Kilka następnych minut upłynęło mi na obserwacji okolicy. Jakieś 750 metrów ode mnie pojawił się nagle facet z RPG na ramieniu, szykując się do odpalenia pocisku w stronę śmigłowców. Gdybym go zdmuchnął, byłby to najdalszy śmiertelny strzał w mojej karierze. Gdybym spudłował…

Rozdział 2 Kulą w parapet? Rok wcześniej stacjonowałem w bazie SEAL Team Six w Virginia Beach w stanie Wirginia. Gdy byłem w stanie gotowości, nosiłem dłuższe włosy, niż to przewiduje standardowy regulamin marynarki wojennej, dzięki czemu mogłem w każdej chwili wyruszyć w dowolne miejsce na świecie, nie zwracając na siebie uwagi wojskowym wyglądem. Zwykle byłem gładko ogolony. Co prawda, kiedy stacjonowałem z SEAL Team Two w Norwegii, miałem brodę, lecz na ogół nie lubię nosić zarostu. W oczekiwaniu na sygnał alarmowy doskonaliłem swoje umiejętności na strzelnicy oraz w budynku zwanym kill house wykorzystywanym podczas szkoleń przygotowujących do akcji antyterrorystycznych w mieście. Po okresie gotowości następowała każdorazowo trzymiesięczna faza szkolenia indywidualnego, podczas której mogliśmy się zapisać na dowolny kurs: na przykład do akademii strzeleckiej Billa Rogersa, na kurs nurkowania, wspinaczki klasycznej czy jakikolwiek inny, jaki sobie wybraliśmy. Wielką zaletą służby w SEAL Team Six było to, że mogłem pójść do niemal każdej z najlepszych szkół, gdziekolwiek zapragnąłem. Faza szkoleniowa była również dobrą sposobnością na wykorzystanie urlopu, choćby na wakacje z rodziną, zwłaszcza dla tych, którzy wracali ze służby za granicą. Później następowały trzy miesiące wspólnych szkoleń w Teamie: nurkowanie, skoki spadochronowe i szkoła strzelecka – po każdej z części szkolenia następowała pozorowana operacja wykorzystująca ćwiczone ostatnio umiejętności. Pewnego wieczoru siedziałem w pizzerii Ready Room (tej samej, przed którą w filmie Navy SEALs kłócili się Charlie Sheen i Michael Biehn), rozmawiając o golfie ze swoim siedmioletnim synem Blakiem i zabawnym facetem o przezwisku Smudge, przypominającym niedźwiedzia grizzly. W tle słychać było jakiś kawałek Def Leppard lecący z szafy grającej. Rozkoszowaliśmy się zapachem pizzy pepperoni z cebulą – mojej ulubionej. Kiedy byłem w stanie gotowości, wolno mi było wypić nie więcej niż dwa piwa. W SEAL Team Six traktowaliśmy ten limit całkiem poważnie.

Naszym ulubionym napojem było piwo Coors Light. Ilekroć podróżowaliśmy w grupie, ja i moi koledzy z Teamu używaliśmy legendy operacyjnej głoszącej, że jesteśmy członkami drużyny Coors Light wykonującymi akrobatyczne skoki spadochronowe – miało to wyjaśniać, dlaczego trzydziestu przypakowanych facetów, w większości przystojnych, zjawia się w barze w japonkach i podkoszulkach bez rękawów, ze składanymi nożami Spyderco wystającymi z przedniej kieszeni. Za każdym razem, kiedy wchodziliśmy do jakiejś knajpy, mężczyźni przerzucali się na coors light. Po chwili to samo robiły kobiety. Coors powinien nam za to płacić. Ta przykrywka świetnie się sprawdzała, bo gdy ludzie pytali nas o skoki akrobatyczne, umieliśmy odpowiedzieć na każde pytanie. Poza tym nasza historyjka była tak niedorzeczna, że musiała być prawdziwa. Około 19.30, zanim zdążyłem skończyć pizzę i dopić coors light, zadzwonił mój pager: „T-R-I-D-E-N-T-0-1-0-1”. Tego rodzaju kod mógł znaczyć: „Jedź do bazy SEAL Team Six”. Mógł też informować mnie, przez którą bramę powinienem wejść na teren koszar. Tym razem miałem się udać prosto do samolotu. Mój ekwipunek miał już na mnie czekać na pokładzie. Każdy worek był zaklejony taśmą i oznaczony innym kolorem, w zależności od konkretnej misji. Gdybym wszystkiego poprawnie nie spakował, po prostu bym tego nie miał. Podczas jednej z operacji pewien facet zapomniał izolującej nakładki na śpiwór zapobiegającej przedostawaniu się wody do środka. Nie spało mu się zbyt przyjemnie. W stanie gotowości byliśmy trzymani na „jednogodzinnej smyczy”. Nieważne, gdzie bym się, u diabła, podziewał, miałem godzinę na to, żeby wziąć tyłek w troki i znaleźć się na pokładzie, gotowy do odprawy. Teraz zegar już tykał. Wskoczyłem wraz z Blakiem do samochodu, srebrnego pontiaca grand am, i pojechałem do domu. Mieszkałem na tej samej ulicy, gdzie mieściła się pizzeria Ready Room. Laura, moja żona, zapytała: – Dokąd jedziesz? Wzruszyłem ramionami. – Nie wiem. – Czy to będzie naprawdę? – Nie wiem, a gdybym nawet wiedział, nie mógłbym ci powiedzieć. Do zobaczenia. Był to kolejny gwóźdź do trumny naszego małżeństwa – wyjeżdżałem niespodziewanie i nie wiedziałem, kiedy będę z powrotem. Któż mógł ją

winić. Wyglądało, jakbym wziął ślub z Teamem, a nie z nią. Smudge zabrał mnie spod domu i podrzucił na lotnisko bazy lotniczej Oceana należącej do marynarki wojennej. Przyjrzałem się zaciemnionemu C- 130 do zadań specjalnych. Niektóre z tych maszyn mają doczepione małe silniki rakietowe, tak zwane butle JATO (jet-assisted takeoff), wspomagające start, to znaczy pozwalające wystartować z krótkiego pasa i znacznie szybciej wzbić się w powietrze. Fajna rzecz, jeśli ktoś do ciebie strzela. Gdybym zobaczył te butle, wiedziałbym, że cel naszej podróży nie będzie zbyt przyjemny, lecz tym razem ich nie było. Wszedłem na pokład dobrze przed 20.30, nieprzekraczalnym terminem. Wnętrze samolotu było zaciemnione, oświetlone jedynie czerwonym światłem. Upewniłem się, że moje worki są na miejscu oraz że to te właściwe, i zapamiętałem, gdzie dokładnie leżą, żebym wiedział, gdzie ich szukać, kiedy będę musiał przystąpić do wkładania rynsztunku. Dołączyło do mnie trzech snajperów z SEAL: Casanova, Little Big Man (Mały Wielki Człowiek) i Sourpuss (Ponurak). W Teamach wielu facetów nosi przezwiska. Niektórzy nazywali mnie Waz-man. Inni próbowali wołać na mnie Howie, ale się nie przyjęło, bo nie reagowałem. Czasem gość dostaje przezwisko, dlatego że zrobił coś naprawdę głupiego – musi być jakiś powód, że nazywają faceta Drippy (Pierdoła). Kiedy indziej trudne do wymówienia nazwisko takie jak Bryzinski zmienia się w Alphabet. Jednego z moich przyjaciół z Teamu Two nazywali Tripod (Trójnóg). Casanova był moim kumplem od strzelania. Trzymaliśmy się razem od czasów szkoły snajperskiej w Quantico w stanie Wirginia. Był kobieciarzem. Zaliczył więcej majtek niż dywan w sypialni. Little Big Man cierpiał na ciężki przypadek kompleksu niskiego faceta, pewnie dlatego zawsze nosił ten sakramencko wielki nóż Randalla u boku. Wszyscy się z nim droczyli: „Mały człowiek, wielki nóż”. Sourpuss, starszy od nas, miał zero osobowości – jedyny w grupie, który nie był typem jajcarza, facetem uwielbiającym zabawę. Zbyt śpieszno mu było do „Kochanej”, czyli żony, i wyglądało, że niewiele go obchodzi operacja i to, co mieliśmy do zrobienia. Za to strasznie marudził. Właściwie żaden z nas go nie lubił. Usiedliśmy przed przenośną tablicą w pobliżu kokpitu. Tylko nas czterech. Przypuszczalnie prawdziwa operacja. Nigdy wcześniej nie widziałem faceta, który prowadził odprawę – był to ktoś z JSOC, Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych, śmiertelnie poważny gość. Bywa, że podczas odpraw w zespołach jest trochę śmiechu. Gdyby prowadził ją człowiek z SEAL,

mógłby rzucić jakiś żart, na przykład o facecie ze słabym pęcherzem: „Okej, będziemy się tędy posuwać w szyku patrolowym przez mniej więcej dwa kilosy. W tym miejscu Jimmy odsika się po raz pierwszy. A tutaj będzie sikał po raz drugi”. Teraz nie było żadnych dowcipów. Trzymaliśmy buzie na kłódkę. Po nieudanej przeprowadzonej w 1980 roku próbie odbicia pięćdziesięciu trzech amerykańskich zakładników z ambasady Stanów Zjednoczonych w Iranie stało się jasne, że wojska lądowe, marynarka wojenna, wojska lotnicze i piechota morska nie umieją skutecznie współdziałać podczas operacji specjalnych. W 1987 roku Departament Obrony przeszczepił wszystkie gałęzie wojskowych operacji specjalnych na jedno drzewo – w tym takie elitarne jednostki jak SEAL Team Six i Delta. Co prawda SEALs i Zielone Berety są jednostkami do zadań specjalnych, ale tylko najlepsi z ich operatorów dostali się na najwyższy poziom: Team Six i Delta. Naszym szefem było JSOC. Pan JSOC przerzucił arkusz na tablicy, żeby pokazać nam zdjęcie lotnicze. – Okej, panowie, to jest operacja TCS. A zatem generał dywizji William F. Garrison, dowódca JSOC, wezwał nas na operację sprawdzającą standardy (wyszkolenie) bojowe (Task Conditions and Standards). Inaczej mówiąc, generał insynuował, że nasza reputacja jest gówno warta: „Czy rzeczywiście potrafimy zrobić to, co się o nas mówi, czyli wszystko, o każdej porze i w każdych warunkach, na przykład zastrzelić człowieka z odległości 700 metrów?”. – Wykonacie nocny skok techniką HALO nad znanym celem – kontynuował ważniak z JSOC. HALO oznacza dużą wysokość, niskie otwarcie: wyskoczymy z samolotu i będziemy swobodnie spadać, otwierając spadochrony dopiero, gdy zbliżymy się do ziemi. Oznaczało to również, że z dołu każdy będzie miał szansę dostrzec lub usłyszeć nasz samolot przelatujący tak blisko celu. Inaczej jest w przypadku HAHO (duża wysokość, wysokie otwarcie). Moglibyśmy wyskoczyć na wysokości 8500 metrów, spadać przez pięć sekund, otworzyć spadochron i szybować na przykład 60 kilometrów w stronę rejonu lądowania, co pozwala łatwiej uniknąć wykrycia. Podczas jednego ze skoków treningowych nad Arizoną, równocześnie nad Phoenix i Tucson odległymi o ponad 160 kilometrów, zaczynaliśmy niemal z tego samego miejsca. Złą stroną HAHO jest przejmujące zimno panujące na wysokości 8500 metrów. Niżej wcale nie robi się dużo cieplej. Po wylądowaniu musiałem wciskać

dłonie pod pachy, żeby odtajały. Ponieważ jednak ten skok miał być wykonany techniką HALO, zimno nie będzie istotnym czynnikiem. Pan JSOC pokazał nam trasę przelotu, punkt zrzutu i, co ważniejsze, punkt lądowania, gdzie mieliśmy zostawić spadochrony. Powiedział, gdzie je mamy umieścić, gdy znajdziemy się na ziemi. Na terytorium nieprzyjaciela wykopalibyśmy jamy, aby je ukryć, ale to była misja szkoleniowa, więc trudno, żebyśmy zakopywali spadochrony warte po parę tysięcy dolarów. – To jest trasa, którą ma przebyć wasz patrol. Wyznaczył nam dziesięciominutowy przedział czasu, w którym będziemy mieli szansę zlikwidować nasz cel. Jeśli się spóźnimy i nie wstrzelimy się w te dziesięć minut albo spudłujemy, nie będzie drugiej okazji. Jeden strzał, jeden trup. Zrzuciliśmy cywilne ubrania. Podobnie jak wszyscy inni członkowie SEALsów, których znam, przyszedłem na akcję w cywilnych ciuchach, bez bielizny pod spodem. Szykując się do roli snajpera, włożyłem niebieskie polipropylenowe bokserki firmy North Face, usuwające wilgoć z ciała i stosowane także podczas działań bojowych w zimie. Wszyscy włożyliśmy mundury polowe w wersji leśnej, górę i dół w barwach ochronnych. Ja zawsze nosiłem wełniane skarpety. Gdy zaliczyłem z SEAL Team Two szkolenie bojowe w warunkach zimowych, nauczyłem się doceniać dobre skarpety i wydawałem sporo pieniędzy na najlepsze cywilne, jakie mogłem znaleźć. Na skarpety włożyłem buty taktyczne typu Jungle. W jednej z kieszeni miałem kapelusz maskujący używany na patrolu. Taki kapelusz posiada szerokie rondo, a powyżej ma wkoło przyszyte pętelki służące do zatknięcia fragmentów roślin dla kamuflażu. W futerale przy pasie nosiłem szwajcarski nóż oficerski, jedyny, jakiego używałem podczas operacji snajperskich. Później wyjąłem zestaw do kamuflażu, przypominający kieszonkowy komplet do makijażu, żeby pomalować sobie twarz na kolor ciemno- i jasnozielony. Pomalowałem także dłonie, na wypadek, gdybym musiał zdjąć rękawice lotnicze z nomexu, chroniące przed zimnem. Już wcześniej odciąłem w prawej rękawicy kciuk i palec wskazujący do wysokości pierwszego stawu. Przydawało się to, gdy musiałem delikatnie manipulować palcami, na przykład przy regulowaniu celownika optycznego czy ładowaniu amunicji, i pozwalało lepiej wyczuć spust. W charakterze broni bocznej używałem pistoletu SIG Sauer P-226 Navy kalibru 9 mm. Ma on podzespoły wewnętrzne powleczone warstwą fosforanu zapobiegającą korozji, kontrastowe przyrządy celownicze i kotwicę

wygrawerowaną na zamku, a w magazynku mieści się piętnaście naboi. Został zaprojektowany specjalnie dla SEAL i był najlepszym pistoletem, z jakiego kiedykolwiek strzelałem, a strzelałem z niemal wszystkich istniejących pistoletów z górnej półki. Jeden magazynek załadowałem, a dwa umieściłem przy pasie. W skład mojego wyposażenia wchodziła także mapa, kompas i latarka świecąca na czerwono. W trakcie prawdziwych operacji mogliśmy korzystać z GPS-u, ale tym razem generał Garrison nie odpuściłby sobie przetestowania naszych umiejętności czytania mapy i posługiwania się kompasem. Każdy z nas miał przy sobie także indywidualny pakiet medyczny. Podczas tego rodzaju operacji snajperskich w terenie nie nosiliśmy kamizelek kuloodpornych, licząc raczej na to, że będziemy niewidoczni. Gdybyśmy brali udział w akcji w warunkach miejskich, mielibyśmy na sobie kamizelki i hełmy. Każdy z nas miał tak zwany plecak nawadniający, camelbak, czyli rodzaj elastycznego bukłaka z rurką wyprowadzoną nad ramieniem, przez którą można ssać płyn (wolne ręce), żeby uniknąć odwodnienia. Naszą bronią długą był karabin .300 Winchester Magnum. Jego naboje są mniej podatne na porywy wiatru, tor lotu pocisku jest niższy, a zasięg dalszy. Poza tym ma piekielną siłę rażenia, znacznie lepszą niż inne karabiny. Gdyby trzeba było trafić w twardy obiekt, taki jak blok silnika, wybrałbym broń kalibru .500 cala (12,7 mm), lecz gdy celem jest człowiek, .300 win mag nie ma sobie równych. Już wcześniej załadowałem do karabinu cztery naboje, piąty włożę do komory, gdy zbliżę się do celu. Przy sobie miałem jeszcze dwadzieścia sztuk. Używałem snajperskiego celownika optycznego Leupold ×10. Im wyższa liczba, tym bliższy wydaje się cel, w tym wypadku dziesięć razy bliższy. Podziałka na celowniku, czyli punkty zwane mil dots, pomagały mi ocenić odległość. Dysponowaliśmy dalmierzami laserowymi, które były niewiarygodnie dokładne, lecz podczas tej operacji nie pozwolono by ich nam używać. Na lunetę Leupold nasunąłem celownik noktowizyjny KN-250. Chociaż snajperzy z SEAL Team Six stosują niekiedy amunicję przeciwpancerną oraz przeciwpancerną zapalającą, podczas tej operacji używaliśmy tak zwanych nabojów zapałczanych – pocisków, które specjalnie szlifowano, żeby były dokładnie symetryczne. Kosztowały prawie cztery razy tyle co zwykłe i były pakowane w niczym się niewyróżniające pudełka z napisem „Zapałki”. Strzelało się nimi mniej więcej tak samo jak nabojami

Win Mag produkowanymi przez firmę Winchester. Podczas innych misji dźwigaliśmy radiostację LST-5 umożliwiającą zaszyfrowaną łączność satelitarną, ale dzisiejsza operacja miała potrwać tylko jedną noc, więc nie musieliśmy składać meldunków, tylko „wpaść, uderzyć i spadać”. Mieliśmy natomiast ze sobą radiotelefony MX-300. W tym wypadku litera X nie pochodziła od „excellent” (doskonały), ale od „experimental”. Nasze radiotelefony mogły zamoknąć albo zamarznąć, a i tak działały. Ze swoich stanowisk snajperskich mogliśmy mówić cicho do mikrofonu i słyszeć się wzajemnie, a dźwięk był kryształowo czysty. SEAL Team Six zawsze wypróbowywał najnowsze i najlepsze nowinki techniczne. Jako kierownik skoków musiałem sprawdzić wszystkie spadochrony. To był model MT-1X. Również tym razem X nie oznaczał „excellent”. – Trzydzieści minut! – krzyknął instruktor pokładowy. Gdybym musiał oddać mocz, teraz był odpowiedni moment. Służyła do tego specjalna tuba zamontowana w ścianie. Nie musiałem, więc wróciłem do przerwanej drzemki. – Dziesięć minut! Przebudzenie. – Pięć minut! Tylna rampa C-130 została opuszczona. Po raz ostatni rzuciłem okiem na spadochron każdego ze snajperów. Zbliżyliśmy się do rampy, lecz na nią nie weszliśmy. Kiedy rampa była opuszczona, panował zbyt duży hałas, żeby można się było usłyszeć. Wszystko opierało się teraz na sygnałach ręcznych. Gdy pozostały trzy minuty, położyłem się na brzuchu na rampie. Mając w pamięci zdjęcie lotnicze z odprawy, spojrzałem w dół, aby się przekonać, czy samolot znajduje się tam, gdzie powinien. – Minuta! Na ziemi wszystko wyglądało znajomo. Mogłem po prostu zaufać pilotom, ale w przeszłości sporo się nachodziłem, więc wolałem się upewnić co do punktu zrzutu. – Trzydzieści sekund! Samolot nieco zboczył z kursu. Lewą ręką przytrzymałem się rampy, a prawą przekazałem sygnał. Spoglądając w głąb samolotu, wyprostowałem wszystkie palce, a równocześnie kciukiem wykonałem gwałtowny ruch w prawo, dając znak instruktorowi pokładowemu, który znajdował się przede mną. Ten poprosił pilota, żeby skorygował lot o 5 stopni na sterburtę (w

prawo). Gdybym dwukrotnie wyprostował pięć palców, skorygowałby o 10 stopni. Nigdy nie musiałem wprowadzać poprawki większej niż 10 stopni, a przy niektórych skokach wcale nie trzeba było tego robić. Miło było mieć doskonałych pilotów. Światło na rampie zmieniło się z czerwonego na zielone. Teraz od mojej decyzji zależało, czy skoczymy, czy nie. Będzie potrzeba około pięciu sekund, żeby wszyscy znaleźli się poza samolotem. Dałem znak chłopakom. Jako pierwszy na zewnątrz znalazł się Little Big Man – 3600 metrów nad ziemią. Zwykle skakaliśmy w kolejności od najlżejszego do najcięższego, żeby najcięższy skoczek nie wylądował z dala od pozostałych. Następny był Sourpuss, potem Casanova. Ja skakałem ostatni, ponieważ jako kierownik skoków musiałem się upewnić, że wszyscy opuścili samolot, pomóc się odciąć, gdyby ktoś się zaplątał, itd. W powietrzu nasze plecaki zwisały na lince przyczepionej do klatki piersiowej. Dawniej bywało, że myślałem: „Naprawdę mam nadzieję, że to gówno zadziała”. Prawdopodobnie przez pierwsze sto skoków błagałem: „Boże, proszę, niech się otworzy”. Teraz miałem na swoim koncie setki skoków techniką swobodnego spadania i zawsze sam pakowałem swój spadochron. Niektórzy faceci miewali kłopoty z głównym spadochronem i musieli korzystać z zapasowego, mnie jednak nigdy się to nie przytrafiło. Mój spadochron zawsze się otwierał. Nigdy nie odniosłem większej kontuzji niż wybity palec u nogi – nawet po 752 skokach. Przyjąłem taką pozycję, żebym mógł dolecieć bliżej strefy lądowania. Spadałem swobodnie przez niecałą minutę i na wysokości 900 metrów pociągnąłem za uchwyt. 150 metrów niżej miałem czaszę nad głową. Spojrzałem w górę, aby upewnić się, że ze spadochronem wszystko w porządku, i poluźniłem paski przymocowane do plecaka, żeby nie utrudniały krążenia krwi. Sam plecak przytrzymywałem stopami, próbując w ten sposób zmniejszyć obciążenie. Włączyłem noktowizor. Na tylnej części hełmu każdego z nas jarzyło się podczerwone światło chemiczne. W cywilu nazywa się to pałeczką fluorescencyjną. Wystarczy zgiąć taką pałeczkę, aż pęknie umieszczony wewnątrz pojemniczek z kruchego szkła i wymieszają się dwie substancje chemiczne, które zaczynają wtedy świecić. Niewidoczne gołym okiem podczerwone światełka błyszczały w naszych noktowizorach. Ustawiliśmy czasze spadochronów jedna nad drugą. Nad Little Big Manem, nieco z tyłu opadał Sourpuss, z tyłu nad Sourpussem Casanova, a nad Casanovą ja. Gdy tak lecieliśmy do celu, nasze spadochrony przypominały

schody. Gdy zbliżyłem się do ziemi, wyrównałem lot spadochronu, spowalniając opadanie. Poluzowałem plecak, żeby nie zawadzał mi przy lądowaniu. Pierwszy wylądował Little Big Man. Ponieważ nie było najmniejszego podmuchu wiatru, jego czasza o rozpiętości 6,35 metra natychmiast opadła na ziemię. Błyskawiczne wypiął się ze spadochronu i już trzymał broń w pogotowiu, gdy lądował Sourpuss. On również uwolnił się od spadochronu i przyszykował broń. Casanova i ja opadliśmy na spadochrony poprzedników. Wszyscy czterej wylądowaliśmy na powierzchni wielkości dużego pokoju. Little Big Man i Sourpuss przystąpili do obrony okrężnej – każdy z nich pokrywał sektor 180 stopni. W tym czasie ja z Casanovą zdejmowaliśmy spadochrony. Kiedy już wszystkie ukryliśmy, stanąłem na czele pododdziału i wyprowadziłem nas stamtąd. Instruktorzy z JSOC byli gdzieś w pobliżu, żeby przekonać się, czy nie działamy na skróty. Oszukiwanie mogło być kuszące – na przykład gdybyśmy wszyscy czterej odłożyli równocześnie spadochrony, zamiast wystawić dwóch z nas na straży, być może zaoszczędzilibyśmy pięć minut cennego czasu. Nie warto było jednak ryzykować, że zostaniemy przyłapani przez instruktorów. Wiedzieliśmy, że lepiej trzymać się takich reguł gry, jakby to było wrogie terytorium, zgodnie z zasadą: im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju. Zacinał deszcz, więc pogoda była idealna, żeby wybaczono nam pewne taktyczne potknięcia – tu jakiś odgłos, tam nagły ruch. Poruszaliśmy się w szyku patrolowym przez niecały kilometr, a potem zatrzymaliśmy się w miejscu zbiórki. Little Big Man i Sourpuss trzymali wartę, podczas gdy Casanova i ja sięgnęliśmy do plecaków, żeby wyciągnąć stroje maskujące, tak zwane ghillie suits, które wyglądają jak gęste liście i są wykonane z luźnych pasków tkaniny jutowej. Każdy z nas zrobił je samodzielnie i był w posiadaniu dwóch takich strojów – jednego przydatnego w zielonych zaroślach, drugiego na pustynię. Tym razem używaliśmy tego zielonego. Zdjąłem kapelusz maskujący i zastąpiłem go czapką stanowiącą element ghillie suit. W wypadku ubrania ważne jest, żeby wtapiało się w otoczenie. W środowisku miejskim kolory stają się ciemniejsze bliżej ziemi, dlatego dobrze się sprawdzają ubrania w dwóch odcieniach – ciemniejsze spodnie maskujące jak do lasu i jaśniejsza góra z kamuflażem pustynnym. Casanova i ja sprawdziliśmy sobie nawzajem barwy wojenne: na dłoniach, szyi, uszach i twarzy. Gdy się maluje skórę, ważne, żeby wyglądać dokładnie odwrotnie niż człowiek: to, co jest ciemne, ma być jasne i na odwrót.