a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony854 643
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań669 213

Krzysztof Piskorski - Zadra 2

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :862.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Krzysztof Piskorski - Zadra 2.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 155 stron)

Krzysztof Piskorski Zadra Tom 2 ROZDZIAŁ PIERWSZY W KTÓRYM: Francuzi ścierają się z Prusakami w walnej bitwie, natarcie Legii nie przebiega jak powinno, ogniomistrz Świeradowski traci swój kulomiot, Maurice Dalmont słyszy z ust ojca Bianiego wykład o celach i środkach Towarzystwa Jezusowego, a jego służący Battiste dokonuje niepokojącego odkrycia. – Gdzie skrzynia z kompensatorem? – krzyknął Piotr Świeradowski, skręcając wielkie, kulowe łożysko, które służyło za podstawę kulomiotu. – Marczak ma – odparł jeden z młodszych kanonierów. – Marczak, dawaj kompensator, do jasnej cholery! – Nie widać Marczaka, panie ogniomistrzu. – A czort by was wszystkich wziął! – wściekł się Piotr. – Biegnij kto tam w dół szukać kompensatora. Piotruś, jak tam napęd? – Nie wchodzi, panie ogniomistrzu. – Jak nie wchodzi, co nie wchodzi! Bo jak podejdę, to ci zaraz but w rzyć wejdzie. – Trzecia cewka nijak nie wchodzi w komorę ciśnieniową. – Musi wejść, Piotruś, postaraj się no. Przecież miałeś szkolenie, tyś to powinien składać z oczami zamkniętymi. – Co poradzę, kiedy nie wchodzi? Nie wchodzi i już. Pewnikiem się wygięło. Tymczasem do grupki artylerzystów, którzy krzątali się wokół skrzyń z drobnymi częściami, podszedł młody francuski porucznik w kurcie oficera artylerii i kapeluszu z czerwonym pióropuszem. – Jakiś problem, panie ogniomistrzu? – zagadnął po francusku. – Problem? Cała sterta problemów z kłopocikiem na wierzchu, przybrana wokół pechem. Gdzie ten darmozjad Deveraux? – Inżynier poczuł się źle w trakcie przeprawy. Jest jeszcze na brzegu. – To niech go pan tu jak najszybciej sprowadzi. Jego przeklęta maszyna nie chce działać! – Panie Świeradowski, inżynier jedzie z armią jako człowiek prywatny, nie mogę mu nic rozkazać. – A, durne żabojady! – bluznął po polsku Świeradowski. – Tak to jest brać cywila do armii! I to inżynierka, co od kanonfieber zafajdał portki przy pierwszym wystrzale. Sami durnie, jak matulę kocham, sami durnie wokół, chroń nas Najświętsza Panienko. – Proszę zwracać się do oficera po

francusku, panie Świeradowski. Pana doświadczenie nie usprawiedliwia braku szacunku. Niech pan mnie nie zmusza, żebym pana zdyscyplinował. Kanonierzy, pracujący przy kulomiocie, odwrócili głowy, żeby stłumić śmiech. Dobrze wiedzieli, że Świeradowski mógł sobie pozwolić na wiele. Był najlepszym celowniczym Legii, nosił cztery medale, miał za sobą jedenaście kampanii. Gdyby nie ciągłe konflikty z przełożonymi, dawno już dowodziłby baterią. Jeśli jakiś nadgorliwy porucznik zdegradowałby go albo dał pod sąd, to sam generał Dmowski, dowódca Artylerii Legii, który był ze Świeradowskim po imieniu, nogi by mu z tyłka powyrywał. Świeradowski zmierzył porucznika rozbawionym wzrokiem, potem wstał, otrzepał spodnie, zasalutował i odszedł. – Co pan robi, jeśli można wiedzieć? – krzyknął za nim Francuz. – Idę nacelować moje dwunastofuntówki. Przynajmniej pewne jest, że będą strzelać. – Panie Świeradowski! Baczność! Starszy ogniomistrz zatrzymał się i niespiesznie odwrócił w stronę porucznika. – Kulomiot ważniejszy – rzekł z naciskiem Francuz. – Proszę zostać tutaj. Baterię armat będzie nadzorował bombardier Rajczak. – Bombardier Rajczak, za przeproszeniem, z przystawienia w stodołę by nie trafił, panie poruczniku. – To rozkaz! Świeradowski zmarszczył się, nerwowo przeczesał palcami bujną brodę, a potem splunął na ziemię śliną czarną od tytoniu. Stali tak naprzeciw siebie przez chwilę – młody porucznik w wytwornym mundurze i brodaty, siwiejący kanonier w porwanych portkach oraz skórzanym fartuchu. Ale ten pojedynek woli przerwał wkrótce krzyk z boku: – Wracają! Wracają! – Kto wraca, Pietrek? – spytał powoli Świeradowski, nie zdejmując wzroku z dowódcy. – Nasi! Wycofują się, wszystkie regimenty! Kiełbaśniki depczą im po piętach. W jednej chwili obaj mężczyźni zapomnieli o kłótni. Świeradowski z przekleństwem na ustach wbiegł na czubek wzgórza; porucznik za nim, wyciągając w biegu lunetę. – Mon Dieu! – jęknął Francuz. – Jeden, dwa, trzy... osiem pełnych regimentów. – I brygada konnej artylerii – mruknął Świeradowski. – O tam, pod lasem. Widać Prusacy też sobie umyślili, że nas oskrzydlą. Tyle że zabrali się do tego solidniej. Przed nimi Legia cofała się na całej linii. Jej bataliony ostrzeliwały się zajadle i sprzedawały drogo każdy metr, ale broniąc się przed otoczeniem oraz pod ogniem konnych baterii, spychane były coraz bliżej wzgórza. – Nie ma czasu do stracenia! – krzyknął porucznik. – Proszę uruchomić ten kulomiot, panie Świeradowski. Działami zajmie się Rajczak. Ogniomistrz splunął raz jeszcze pod buty, lecz widząc, że wiele nie wskóra, krzyknął do swoich: – Słyszeliście, psie chwosty, darmozjady, szelmy skończone? Do pracy, bo was Prusaki bagnetami połechcą. Sam zaś wrócił do skręcania łoża etherowej maszyny. Wkrótce wróg był już w zasięgu, a dwunastofuntówki huknęły tak głośno, że zdawało się, iż to niebo wali się na ziemię. Ich kule uderzyły gdzieś pomiędzy batalionami wroga, tylko jedna trafiła wprost w prostokąt piechoty, wzbijając fontannę ziemi przemieszanej z krwią oraz szczątkami ciał. – Jak ten dureń celuje – krzyknął Świeradowski, który wciąż zmagał się z delikatnym mechanizmem. – Przecież rykoszetem by kosił ich jak zboże. Leć no, Jacuś, powiedz mu: elewacja minus dziewięć, ładunek na dwanaście i pół funta. Jeden z młodszych kanonierów pobiegł do szefa baterii. Chwilę potem lufy dział opuściły się nieco. Następna salwa była już wyraźnie skuteczniejsza. Ciężkie, większe od ludzkiej głowy kule z litego metalu uderzyły co prawda w ziemię przed liniami wroga, ale pod tak płaskim kątem, że potoczyły się i pokoziołkowały w głąb szeregów z siłą, która pozwalała im urywać nogi i rozszarpywać brzuchy. Trzy długie, krwawe szramy pojawiły się w środkowym regimencie Prusaków. Świeradowski tymczasem wrócił do walki z mechanizmem kulomiotu. Z każdą chwilą tracił wiarę, że uda się złożyć maszynę. Delikatne części pogięły się w transporcie, kilka poginęło gdzieś w krzątaninie. Legia wciąż się cofała, a wróg był coraz bliżej wzgórza. – Kompensator! – krzyknął ogniomistrz, dokręcając ostatnią śrubę przy chłodnicy. – Jest! – odpowiedział mu głos z

boku. – Loże! – Jest! – zameldował ktoś inny. – Komora! – Jest! – Cewki! – Są! – Patrontasza! – Jest! – Rozbiegówka! – Sprawna! Świeradowski powoli wyprostował się i spojrzał ze zdziwieniem na swoich ludzi. Dwanaście osób stało wokół zmontowanej, gotowej do użycia i błyszczącej maszyny, a na ich twarzach malował się wyraz takiego tryumfu, jakby wygrali całą bitwę. – No to co się gapicie jak sroka w gnat – krzyknął na nich. – Jacuś do celownika, Filek i Kosa do chłodnicy. Draska, leć powiedzieć żabojadowi, że kulomiot pierwszy gotowy do akcji. Artylerzysta pobiegł do porucznika, mijając linię armat, które nieustannie grzmiały, przy każdym strzale odskakując na dobre pięć stóp. Po chwili wrócił z rozkazem rozpoczęcia ognia. Ludzie znów zakrzątali się przy etherowej maszynie. Dwóch stanęło przy pompie, która tłoczyła wodę do chłodnic, dwóch z boku przy silniku rozbiegowym, dwóch przy skrzyniach z amunicją, trzech przy głównym zamku, dwóch przy łożu. Świeradowski osobiście spojrzał w dół celownika. Wkrótce zaterkotał napędzany korbami silnik, a masywna lufa, otoczona pełnym chłodziwa, żebrowanym cylindrem, obróciła się leniwie w stronę wrogich regimentów, których idealnie równe prostokąty zbliżały się z trzech stron. – Rozpocząć ogień – rozkazał Świeradowski. Najpierw był tylko świst. To cewki etherowe, zamknięte głęboko w komorach ciśnieniowych maszyny, zaczęły się powoli rozkręcać. – Szybciej robić tą korbą – popędzał Świeradowski. – Nie oszczędzać się! Jeden ze strzelców napiął dźwignią masywny zamek i ściągnął zdecydowanie spust. Gdzieś w głębi maszyny cewki, z których każda miała już w sobie roztańczoną drobinę czystego etheru, wskoczyły do pełnych wody komór ciśnieniowych. I wtedy rozległ się strzał, złożony właściwie z dwóch dźwięków – potężnego huknięcia wewnątrz kulomiotu, wywołanego przez litry wody zmienione w ciągu milionowej części sekundy w parę, oraz przeciągły, stawiający włosy na głowie wizg pocisku, który napędzony niewyobrażalnymi dla człowieka ciśnieniami opuścił lufę wielekroć szybciej niż muszkietowa kula. Został za nim w powietrzu postrzępiony, błękitny ślad. Cylinder wokół lufy buchnął parą, a ludzie przy pompie zaczęli tłoczyć do niego chłodziwo. Automatyczny zamek nastawił się do następnego strzału, po czym kulomiot wypalił po raz drugi. I raz. I jeszcze – coraz szybciej. Wreszcie, gdy wewnętrzny, pełen sprężyn i kompensatorów mechanizm uzyskał odpowiednią inercję, broń zaczęła strzelać tak szybko, że huki zlały się w jeden odgłos, jak kamienna lawina, jak tętent stada bawołów. Zaczęła się rzeź. Kulomiot wypluwał sto dwadzieścia pocisków na minutę. Każdy z nich miał kaliber większy od muszkietowej kuli, był rozgrzany do białości, przebijał naraz po pięciu, sześciu ludzi, wydając przy tym przeraźliwy, przeszywający wizg. Drogę każdej kuli znaczyła świetlista smuga etheru, która tkwiła chwilę w powietrzu jak zamrożona błyskawica. Za sprawą tej jednej broni pruskie bataliony zatrzymały się nagle. Oto żołnierze stanęli przed koszmarem każdego piechura, gorszym nawet niż reduta pełna armat. Przez chwilę zdawało się, że natarcie się załamie. Jednak od czasu Lipska nauczono się już jako tako radzić z działkami etherowymi. Rozproszona szarża kawaleryjska albo kontrbateria z kilku lekkich armat były dla nich najgroźniejsze. Dlatego konna artyleria, dotychczas rażąca ze skrzydła piechotę Legii, zwróciła się w stronę wzgórza. Pierwsze kule rozryły stok, wyrzucając w powietrze fontanny czarnej ziemi i murawy. Pruscy oficerowie zmusili jednak swoje kompanie do dalszego marszu, wprost pod piekielny ogień kulomiotu i na jeżącą się lufami karabinów ścianę, którą wokół wzgórza utworzyła piechota Legii. Nie minęło wiele czasu, a wroga bateria wstrzelała się we wzgórze. Kule zaczęły padać coraz bliżej ludzi Świeradowskiego. Jedna trafiła dwunastofuntówkę w koło, rozłupując lawetę – piątka kanonierów z obsługi padła na ziemię, naszpikowana drewnianymi drzazgami. Inny

pocisk uderzył nieopodal kulomiotu, rozrywając na krwawe strzępki jednego z ładowniczych. Posoka bryznęła na rozgrzane boki maszyny i natychmiast wyparowała, zostawiając po sobie tylko dym oraz czarny ślad. – Strzelać dalej! – Świeradowski przekrzykiwał świergot maszyny. Beczka z wodą, którą podłączono do chłodnicy, była już w połowie pusta. Para spowiła kulomiot jak mgła, niemal oślepiając celowniczego. W gorącu, które biło od stalowych boków, w dusznej wilgoci, mundury artylerzystów przesiąkły potem. Pracowali jednak dalej, z zapamiętaniem, niczym tryby śmiercionośnej maszyny. I wtedy jeden z pruskich granatów upadł w trawę po lewej stronie kulomiotu. – Pad... – zaczął Świeradowski, lecz ubiegł go wybuch, który rzucił nim o ziemię i przypalił mu brodę. Rozległy się pełne bólu, agonalne wrzaski i jakiś dziwny syk. Buchnął żar. Podniósłszy się, Świeradowski spojrzał na swoją maszynę i zobaczył rzecz straszną. Jeden bok kulomiotu został rozerwany, a małe krople etheru, wrzątek oraz para, które się z niego wyrwały, sięgnęły ludzi po lewej stronie urządzenia. W kłębach widniały tam zataczające się sylwetki, które już tylko przypominały ludzi – spalone mundury, skóra odłażąca płatami, ścięte gorącem i wybałuszone oczy, zwęglone włosy. Krążyły chwilę niczym upiory, ślepo, bez celu, wydając z siebie tylko jakieś przytłumione wycie. Potem, jedna za drugą, padły na trawę w przedśmiertnych drgawkach. Świeradowski zgiął się wpół i wyrzygał. Obok znów wybuchła pruska bomba, odłamki świsnęły mu nad głową. – Do armat! – krzyknął, otarłszy usta. – Do armat, kto żyw! Siedmiu ocalałych ludzi z obsługi kulomiotu dopadło do przewróconego działa. Wkrótce osadzili je na lawecie i zaczęli ładować kartaczem. Tymczasem Prusacy, widząc, że kulomiot umilkł, ruszyli do natarcia ze zdwojoną determinacją. Na polu bitwy – od horyzontu do wzgórza – zalegały ciała ich żołnierzy, ale wciąż byli znacznie liczniejsi od Legii, z tyłów zaś szły właśnie cztery odwodowe bataliony. Nie minęło wiele czasu, a regimenty Polaków, mimo wsparcia trzech armat, zaczęły znów oddawać pola, broniąc się rozpaczliwie przed oskrzydleniem. Generał Paszkowski wjechał wtedy na wzgórze, odszukał wzrokiem francuskiego podoficera i krzyknął: – Cofamy się za chwilę! Prusaki nas otaczają! Musicie się natychmiast zwijać, bo zostaniecie z tyłu! – Słyszeliście? Zaprzodkować działa, zabezpieczyć jaszcze – rozkazał porucznik. Świeradowski rzucił nienawistne spojrzenie na wrogą piechotę, która nacierała na wzgórze z trzech stron. Tak był rozgrzany walką i taka go furia ogarnęła na widok tego, co się stało przy kulomiocie jego ludziom, że gotów był rzucić się na Prusaków z gołymi rękami. Jednak bataliony Legii cofały się już jeden po drugim, przystając tylko co jakiś czas, żeby oddać salwę. Pozycja była stracona. Gdy zjeżdżali ze stoku, tylko jeden regiment stał jeszcze przy wzgórzu. Świeradowski zmrużył oczy, by zobaczyć jego sztandar. Piąty piechoty liniowej, pułk Tyca. Zacisnął zęby, patrząc jak setki małych, niebieskich sylwetek stawiają wśród kłębów prochowego dymu opór całemu morzu tych zielonoszarych, otaczających je już z trzech stron. Odwrócił się, czując w piersi jakiś dziwny ucisk. – Prędzej tam, nogi za pas, jeden z drugim – pogonił zaraz swoich. – Chyba że ktoś chce, aby mu fryc zrobił w brzuchu drugi pępek! Jedno po drugim, zaprzodkowane działa zjechały ze stoku, każde ciągnięte na linach przez ośmiu ludzi, a ubezpieczane z tyłu przez czwórkę innych. Ścigani odgłosami szalonej kanonady, pędzili ile sił w stronę brodu, który ledwie godzinę temu pokonali. – Ucieczka przez rzekę Wiktorię. To ci dopiero ironia – sapnął Świeradowski, widząc przed sobą srebrzystą, spokojną toń. * * *

Gabinet ojca Bianiego był osobliwym połączeniem ascezy i luksusu. Gołe, kamienne ściany oraz masywny krucyfiks, wiszący naprzeciw okna, przywodziły na myśl celę ubogiego mnicha. Jednak ciężkie biurko z czerwonego mahoniu, polerowanego na wysoki połysk, z półkolumienkami, pozłacanymi gałkami oraz inkrustacją z kości słoniowej wyglądało bardziej jak przedmiot z komnat samego cesarza. Na krawędzi biurka stała etherowa lampka przepięknej roboty, o pozłacanych magnetycznych łukach, mikroskopijnej, zegarmistrzowsko precyzyjnej cewce oraz kloszu z kawałków grubo ciętego kryształu. – Włoska manufaktura, Roberto Partonni i Synowie, siódmy model z tegorocznej serii, drogi chłopcze – rzekł Biani, widząc zainteresowanie Maurice’a. – Na spodzie jest numer. W Paryżu znajdują się obecnie tylko dwie sztuki: jedna u mnie, druga u Marii-Teresy. Dopiero w tym roku udało im się zbudować tak małe cewki, które nie przeciekają po kilku tysiącach obrotów. – Dużo ojciec wie o etherze. Na twarzy jezuity, pociągłej, o ostrych rysach, z krótko przystrzyżoną czarną brodą i garbatym nosem, pojawił się łagodny uśmiech. – Taki mam zawód. Zakon musi wiedzieć o wszystkim... Zresztą czy nie dlatego tu przyszedłeś, paniczu Dalmont? Głos jezuity miał w sobie coś, co bardzo denerwowało Maurice’a: mentorski ton, intonacyjną manierę, która sprawiała, że rozmówca czuł się jak na kazaniu. – Owszem, tak się składa, że liczyłem na pomoc ojca w pewnej naukowej sprawie. Biani uśmiechnął się znów, szeroko, łagodnie, jakby z politowaniem. – Drogi chłopcze, jeśli kryminalne awantury nazywasz naukową sprawą... – Przecież ksiądz jeszcze nawet nie wie, z czym... – Gdybym nie wiedział, czemu chcesz się ze mną widzieć, nie zgodziłbym się na spotkanie, chłopcze. W dzisiejszych czasach i w tym kraju ostrożność jest nieodzowna, czyż nie tak? – Ojciec wie, że chodzi o profesora Beulaya? Biani splótł dłonie i skinął głową. – Z tego wszystkiego tylko jednego nie rozumiem – odparł. – Co według ciebie, chłopcze, ma wspólnego z tą sprawą Towarzystwo Jezusowe? – Przyszedłem do ojca osobiście, nie do Towarzystwa Jezusowego. Podejrzewam, że był ojciec z profesorem w pewnym naukowym kole, które... Maurice zaciął się, nie wiedząc, do jakiego stopnia może się zdradzić z wiedzą o Stowarzyszeniu Arcueil. – ...które spotykało się na początku tego wieku w wiejskich posiadłościach Bertholleta i Laplace’a – dokończył. – Przykro mi to mówić, ale twoje źródła myliły się, młody paniczu. Nie znam osobiście żadnego z tych ludzi, jeśli natomiast idzie o to tajne stowarzyszenie, to z pewnością wiesz, że jako słudze Ojca Świętego i Kościoła nie wolno mi do takowych należeć bez wiedzy i zgody mojego kolegium. Co, racz zauważyć, kłóci się z samą ideą tajnych stowarzyszeń. – A kto mówi, że kolegium nie wiedziało o udziale ojca? I że naukowe koło, do którego – jak sądzę – ojciec należał, było tajne? Jezuita splótł dłonie i spojrzał na Maurica tak przeszywająco, że zdawało się, iż widzi go na wylot. – Drogi paniczu Dalmont. Jak widzę, jest z pana bardzo zmyślny i rzutki młodzieniec. Owszem, Towarzystwo Jezusowe wie dużo, bardzo dużo i ma swoich zaufanych ludzi w wielu miejscach. Przecież sam Paweł III, powołując do życia nasz zakon, kazał nam „być zawsze tam, gdzie decydują się losy świata”. Ale skoro jesteś, chłopcze, tak sprytny, musisz zdawać sobie sprawę, że z wiedzą idą w parze odpowiedzialność, pokusy, wreszcie niebezpieczeństwo. Proszę sobie teraz wyobrazić, że zaczęlibyśmy brać aktywny udział w utarczkach różnych... grup interesów. Od razu stalibyśmy się wrogami dla bardzo wielu wpływowych ludzi i organizacji, jak to bywało w zamierzchłej przeszłości. A przecież dopiero pięć lat temu Ojciec Święty oficjalnie przywrócił nasz zakon do istnienia. Nie chcemy, żeby trafił się nam drugi rok tysiąc siedemset

siedemdziesiąty drugi, drogi chłopcze. Teraz mamy służyć wiernym, w pokoju pracować ad maiorem Dei gloriom. – Ale już mówiłem, przychodzę do ojca jak do osoby prywatnej – w głosie Maurice’a zaczęła pobrzmiewać złość. – Wiem, że ojciec znał Beulaya ze starych czasów... – I jakkolwiek bolałoby mnie zniknięcie profesora, nie mogę wykorzystywać swojej wiedzy do spraw prywatnych. – Proszę! To może mieć wielkie znaczenie dla bezpieczeństwa cesarstwa. Profesor prowadził ważne badania... Uśmiech znikł z oblicza zakonnika. – Pan chyba mnie z kimś myli, paniczu Dalmont. Jestem tutaj, by reprezentować interesy Rzymu oraz społeczności wiernych. Czemu miałbym opowiadać się w jakiejkolwiek sprawie po stronie samozwańca, który sam będąc bezbożnikiem, cały czas głośno mówi, że przyszła Francja może być tylko świecka? Wie panicz, ile razy próbowano przegnać nasz zakon z tego budynku? Jak urzędnicy Bonapartego utrudniają naszą codzienną działalność? A ja mam im pomagać, ot tak, z chrześcijańskiej dobroci? Wiedz zatem, chłopcze, że chrześcijańska dobroć ma na swoim odległym krańcu granicę, za którą zaczyna się królestwo głupoty. – Stary, biedny człowiek jest gdzieś więźniem, może torturowanym, może umierającym, a ojciec nie chce pomóc mi go odnaleźć? Czy to po chrześcijańsku? Tak się nie godzi! Zakonnik westchnął głośno i przymknął oczy. – Drogi chłopcze – rzekł. – To, co powiem, niech na zawsze zostanie między nami, rozumiesz? Nasza rozmowa już się skończyła, ty właśnie wyszedłeś przez drzwi. To, co dzieje się teraz w gabinecie, nigdy się nie zdarzyło. Czy nie tak? Maurice gorliwie przytaknął. – Obawiam się, że twoje śledztwo, chłopcze, szybko schodzi na manowce. Związałeś się z nieodpowiednimi ludźmi, przyjaźń z nimi niewiele ci da, a jej konsekwencje mogą być poważne. – Mówi ojciec o hrabinie Elenie Rostov? Przecież to wspaniała kobieta, bardzo mi pomogła. Proszę o jakieś konkrety! – Nie zamierzam z paniczem o tym dyskutować, a już tym bardziej rzucać oskarżeń, które mogą być bezpodstawne. Po przyjacielsku tylko uprzedzam. I jeszcze jedno. Może pomogłoby ci, chłopcze, gdybyś zamiast szukać samej osoby profesora, skupił się na odnalezieniu tego, co chcieli mu skraść bandyci. Proszę to wszystko jeszcze raz przemyśleć... i pomodlić się. Modlitwa nigdy nie zaszkodzi. To mówiąc, jezuita sięgnął do szuflady. Wyciągnął z niej mały różaniec z czerwonych korali, który podał Dalmontowi. Maurice jednak zerwał się, uniesiony złością. – Drogi panie. Nie tylko wysnuwa pan pod adresem hrabiny Rostov dziwne insynuacje, ale jeszcze zwraca się do mnie jak do dziecka! Dość już tego! – krzyknął, odsunął krzesło i wyszedł z gabinetu, trzaskając drzwiami. – Módl się, chłopcze – rzekł za nim ojciec Biani – o wstawiennictwo do Jezusa Chrystusa i wszystkich świętych. Będzie ci ono potrzebne. Dalmontowi gotowało się w głowie. Nie dość, że ten przeklęty zakonnik nie chciał mu pomóc, nie dość, że traktował go protekcjonalnie, to jeszcze śmiał rzucać jakieś podejrzenia na Elenę! Na jedyną osobę, która jak dotąd raczyła pomóc w sprawie Beulaya! Zdenerwowany, przeszedł szybko przez krużganki i korytarze kolegium, bez słowa wziął od odźwiernego swój pistolet i wyszedł na uliczny bruk. Battiste siedział na koźle powozu. Z kapeluszem o szerokim rondzie nasuniętym na oczy, żuł powoli kawałek chleba. – Jedziemy do domu – rozkazał Maurice, wsiadając do bryczki. Służący splunął, skinął głową i chwycił za lejce. Powóz potoczył się, podskakując, między wysokimi ścianami kamienic, które błyszczały w słońcu pastelowymi barwami. Gdy masywny budynek Kolegium Towarzystwa Jezusowego zniknął za zakrętem, Battiste nieznacznie odchylił się do tyłu i rzekł cicho: – Niech pan nie robi gwałtownych ruchów, paniczu. I pod żadnym pozorem się nie obraca. Śledzi nas dwójka uzbrojonych ludzi. – Co? – Maurice wyrywał się z zamyślenia. – Śledzą nas. Dwóch ludzi na koniach, typki spod ciemnej gwiazdy. Przyjrzałem im się uważnie, gdy panicz był w środku, bo zatrzymali się na rogu. Obaj mają pistolety i szpady. – Czy... – Dalmont czuł jak strach ściska go za gardło – czy możemy im uciec? – Tak, o ile panicz jest przekonany, że tego chce. – Nie rozumiem. –

Jeśli uciekniemy, będą wiedzieli, że o nich wiemy. Ciarki przeszły po plecach Maurice’a Dalmonta. Do tej pory traktował śledztwo tylko jako łamigłówkę. Nigdy nie myślał, że sam może znaleźć się w niebezpieczeństwie. – Battiste – powiedział lekko drżącym głosem. – Zrobimy tak... ROZDZIAŁ DRUGI W KTÓRYM: Legia się cofa, na polu bitwy pojawia się tajemnicza postać, Stanisław Tyc ogląda polowy szpital z perspektywy rannego, Jean Narbonne zaś obmyśla plan okrutnej zemsty. Legia cofała się. Jej żołnierze od dwóch godzin ustępowali przeciwnikowi pola, na każdym metrze zostawiając trupy w błękitnych mundurach. Najpierw uciekli pod wzgórze z artyleryjską baterią, a gdy jego obrona się załamała – do rzeki. Tam bronili się wściekle, by kupić wszystkim kompaniom dość czasu na przekroczenie brodu. Później, mokrzy i zmęczeni po przeprawie, podczas której cały czas strzelała w nich pruska artyleria konna, zajęli pozycję tam, gdzie stali na początku bitwy. Pod dziką jabłonią, którą Stanisław Tyc pozdrowił ręką jak dawno niewidzianego przyjaciela. Na drugim brzegu Wiktorii zostawili niemal połowę ludzi – rannych, schwytanych lub rozbitych na drobne grupki, które pierzchły w las. Mimo to, nie czekając, aż wróg przekroczy rzekę, przegrupowali się i sformowali do obrony długimi liniami, sto kroków od brodu. Salwa za salwą strzelali w kłęby wrogiej piechoty, które zwaliły się w nurt, a było tego wciąż dobre dziesięć batalionów, kilka tysięcy ludzi. Wkrótce muszkiety zaczęły parzyć i zatykać się nagarem, więc legioniści chwytali broń zabitych, byle móc strzelać dalej. I choć Paszkowski przejechał wzdłuż szeregów z rozwianą grzywą siwych włosów, krzycząc, że to ostatnia pozycja, a wroga puścić dalej nie wolno, Tyc zdawał sobie doskonale sprawę, że ta cienka, niebieska linia nie powstrzyma naporu Prusaków. Kule, wystrzeliwane z kilkuset luf, ginęły w ich masie bez widocznego efektu. W dół nurtu spływały trupy, woda barwiła się na czerwono, ale wróg parł przez rzekę niepowstrzymalną falą i coraz bardziej zbliżał się do ich pozycji. Nie mogły im pomóc nawet trzy uratowane ze wzgórza działa, które, obsadzone ludźmi Świeradowskiego, grzmiały bez ustanku. Pozycja była nie do utrzymania. Mimo to stali nadzwyczaj długo. Gdy rozwinęły się przed nimi świeże, ledwie naruszone regimenty wroga, wymienili z nimi cztery pełne, krwawe salwy. Wielu ludzi padło po obu stronach, nim część polskich kompanii ogarnął nieład. Wkrótce zabity też został pułkownik Rabka, szef Pierwszego Regimentu Królewskiego. Zastąpił go jakiś młodzik, który ze strachem w oczach zawołał na odwrót. Pojawiła się szeroka wyrwa w linii, a Czygaczow, chcąc nie chcąc, także kazał cofać się eszelonami, nie przerywając przy tym ognia. Tyc osobiście dowodził odwrotem swojego batalionu. Zostawał zawsze z tyłu, z tym eszelonem, który prowadził ogień, podczas gdy reszta strzelców cofała się pędem o pięćdziesiąt kroków, ładowała broń i przygotowywała kolejną linię obrony. Potem było

sto kroków szalonego biegu z wrogiem tuż za plecami. Trzeba było wyminąć towarzyszy, którzy zaraz potem dawali salwę, odbiec pięćdziesiąt stóp i samemu gotować się do strzału. Ale za każdym razem przeciwnik podchodził trochę bliżej, jak wzbierająca fala przypływu, coraz drożej musieli płacić za każdy postój i coraz więcej trupów padało przy każdym odwrocie. W końcu Tyc zdał sobie sprawę, że dalej tak się nie da. Po kolejnym odcinku biegu, gdy zataczając się ze zmęczenia pomógł sformować linię, złożoną już tylko z marnych dwustu karabinów, spojrzał za siebie, szukając wzrokiem Czygaczowa. I wtedy spostrzegł, że ledwie dwieście metrów dalej, na długim grzbiecie, przegrupowuje się do obrony regiment królewski. Chwycił za ramię Ryłkę, swojego porucznika, który blady jak śmierć cały odwrót spędził przy jego boku. – Ryłko! – krzyknął Tyc. – Pędź do Czygaczowa, powiedz mu, że pierwszy zatrzymał się na stoku i rozwija linię. Gdy mówił, eszelon, który zostawili pięćdziesiąt stóp za sobą, rzygnął ogniem, a chwilę potem rzucił się do desperackiej ucieczki w ich stronę. – Co? – Porucznik miał tak nieprzytomny wzrok, że Tyc na chwilę zwątpił, czy młodzieniec nadaje się jeszcze do czegokolwiek. – Pierwszacy zajęli pozycję na stoku za nami! Powiedz to Czygaczowowi. Ryłko oprzytomniał. Spojrzał w bok, na nieodległe szeregi pierwszego regimentu, po czym skinął głową i pobiegł wzdłuż linii, jakby gonił go sam diabeł z widłami. Tymczasem strzelcy właśnie skończyli ładować i mierzyli teraz w piersi biegnących w ich stronę przyjaciół, czekając tylko, aż za ich plecami ukażą się zwarte szeregi Prusaków. Ludzie z drugiego eszelonu minęli ich, klepiąc po ramionach. – Twoja kolej, Stanisławie! Powodzenia! – rzucił Tycowi Gryl, który dowodził oddziałem. – Ognia! – krzyknął Tyc, kiedy tylko wszyscy Legioniści znaleźli się za linią. Kaskada ognia spłynęła wzdłuż szeregu strzelców, a dym na chwilę skrył pruskie bataliony, które maszerowały w ich stronę. Na szczęście Czygaczow był niedaleko, a Ryłko nie musiał mu powtarzać dwa razy. Kiedy pułkownik zobaczył pozycję pierwszego regimentu, zaraz rozkazał, by po kolejnej salwie wszystkie oddziały biegiem cofnęły się na wzgórze i przegrupowały za skrzydłem regimentu królewskiego. Wkrótce dowódcy batalionów dali sygnał do generalnego odwrotu. Tyc, zataczając się ze zmęczenia i dysząc ciężko, popędził z kompanią Bielińskiego, na samym końcu. Kule świstały mu nad głową, nogi ciążyły jak z ołowiu i zdawało się, że wzgórze, które skakało przed oczyma w takt szalonego biegu, jest odległe jak nigdy – i że wcale się nie zbliża. Wtem poczuł się dziwnie lekko. Wszystko zawirowało i zdał sobie sprawę, że leci na spotkanie ziemi. Strach zawładnął nim na chwilę, żołądek skręcił się w gruzeł, po ciele przeszedł zimny dreszcz. Czy go trafili? Słyszał przecież, że kuli z początku się nie czuje. Próbował się podźwignąć, ale w ramionach czuł dziwną słabość. Zaraz ktoś chwycił go w pasie, postawił na nogi. – Nic panu nie jest, podpułkowniku? – krzyknął mu wprost do ucha jakiś fizylier. Tyc spojrzał w dół, na swoje ciało, jakby spodziewał się, że gdzieś na mundurze zobaczy szybko rosnącą plamę krwi. Ale nie – potknął się. Potknął się tylko, a przed oczami stanęła mu śmierć. – W porządku – krzyknął. – Biegnij, biegnij! Ruszyli obaj i już wkrótce byli na stoku, pnąc się w górę. Huknęły strzały – to żołnierze z regimentu królewskiego dali pierwszą salwę. Czygaczow przegrupowywał swoich ludzi o dwadzieścia stóp za linią tego regimentu. Była w tym jakaś sprawiedliwość, bo w końcu to jego żołnierze osłaniali odwrót, podczas gdy tamci cofali się bez przerwy. Ale główny powód był taki, że jego wykończeni biegiem ludzie potrzebowali chwili, by przygotować się do walki. Tyc rozejrzał się wokół. W głowie mu się kręciło, niemal zwymiotował ze zmęczenia. Wszystkie jego kompanie były nieopodal, przerzedzone, wycieńczone, przemieszane. Niektórzy strzelcy padli w trawę, niektórzy siedzieli, płacząc i kryjąc twarz w dłoniach, inni stali jak posągi i z pobladłymi twarzami wpatrywali się w nadchodzących znowu Prusaków. Tak bardzo chciałby dać im choć chwilę wytchnienia. Ale nie mógł. Trzeba było

wstać, walczyć dalej. Otarł twarz z potu zmieszanego z sadzą, poprawił kapelusz i wyprostował się tak powoli, z takim wysiłkiem, jakby na barkach miał stukilowy ciężar. – Formować linię! – krzyknął. – Pierwsza kompania na lewym skrzydle, potem piąta, trzecia, i druga. Gdzie Kryłowicz? – Padł, panie podpułkowniku – odkrzyknął ktoś z drugiej. – Teraz dowodzi porucznik Wower. – Wower, druga stoi w odwodzie! Niski, ciemnowłosy podoficer skinął głową. Sformowali się na stoku, przeładowali broń, zwrócili ponownie w stronę wroga. Prusacy zbliżali się rozwinięci w potrójną linię. Wciąż byli o dobre sto kroków, więc Tyc kazał sierżantom odliczyć swoje plutony. Przez szeregi przebiegła fala szybkich krzyków. Gryl miał jeszcze sześćdziesięciu ludzi. Walewski czterdziestu ośmiu, Bieliński siedemdziesięciu trzech, Wower pięćdziesięciu. Połowa stanu. Na dodatek zaraz przybiegł adiutant od Bielińskiego, by przekazać, że w jego kompanii żołnierze mieli jeszcze po jeden – dwa patrony na głowę. W reszcie oddziałów było niewiele lepiej. Ponure przeczucie, które miał Tyc, gdy przyszło im się bronić przy dzikiej jabłoni, teraz wróciło po trzykroć mocniejsze. Sytuacja od tamtej pory jedynie się pogorszyła. Ogarniało ich coraz większe zmęczenie, wroga nie ubyło, morale podupadło, amunicja się kończyła. Czuł, że najdalej trzy salwy złamią ich linię na dobre. Nie będzie już nawet odwrotu, tylko bezładna ucieczka w stronę drzew. Spostrzegłszy, że Czygaczow stoi na tyłach wraz z majorem Rabką, obecnym dowódcą regimentu królewskiego, podbiegł do nich. – Panie pułkowniku – wydyszał. – Jakie są dalsze rozkazy? Mój batalion długo się nie utrzyma, amunicji tyle, co nic, ludzie zmęczeni. – Rozkazy? Nie ma rozkazów, panie dobrodzieju. – Czerwona, nalana twarz Czygaczowa miała jakiś ponury, zacięty wyraz. – Stoimy, ile się da, ot co. Przed pół godziny generał Paszkowski posłał gońców z meldunkiem, że nie utrzymaliśmy swojej strony rzeki i cofamy się teraz na zachód. Do tej pory nie było odzewu. Nie wiemy, co dzieje się na północy, może być, że bitwa już skończona. Nie powiedział „przegrana”, bo nie mógł, ale jego gorzki ton starczył za tysiąc słów. – Osobiście posłałem kilku konnych, żeby pojechali lasem sprawdzić, co się stało z tym przeklętym batalionem woltyżerów. Może uda się ich ściągnąć na pomoc. Podpułkowniku? – Tak jest? – Odwrót poprowadziliście na medal. Nie żałuję teraz, że wam zaufałem. Ale przed nami zadanie jeszcze trudniejsze, panie dobrodzieju. Teraz przyjdzie nam bronić honoru polskiego munduru. Rozumie pan? Tyc skinął głową. – Wyśmienicie, a więc na pozycje i Bóg z wami. Wróciwszy do własnych kompanii, Stanisław zobaczył, że jego kapitanowie już ustawili linię ogniową, łącząc się na jednym skrzydle z pierwszakami, a na prawym z drugim batalionem regimentu Czygaczowa. Szereg był zwarty, ale oblicza ludzi – blade i umęczone, a mundury brudne i okopcone. Tyc, wiedząc, że trzeba im jakoś dodać otuchy, osobiście stanął w pierwszej linii. – Pomoc jest w drodze! – rzekł donośnie. – Ale jeśli chcemy wygrać tę bitwę, nie wolno nam się cofnąć o krok. Musimy się utrzymać, nim przyjdzie odsiecz. A zaraz potem dodał: – Przysięgam wam, że raczej zginę, niż oddam to pole. Nie będzie już dalszego odwrotu, tu padnę, jeśli trzeba, a komu drogi cesarz, ojczyzna i sztandary Legii, niech zostanie ze mną. Sam zdziwił się, jak łatwo, naturalnie wyszła z niego ta obietnica. Przecież przysięgał też Natalie, że zrobi wszystko, by do niej wrócić! Ale sytuacja, w której się znalazł, zmusiła go do wypowiedzenia tych obcych, strasznych słów. Kilku doboszy, którzy nie rozpierzchli się w trakcie odwrotu lub nie poginęli od pruskich kul, stanęło za linią i uderzyło z werwą w werble, grając marsza. Ludzie modlili się, całowali medaliki z podobiznami najbliższych lub po prostu patrzyli otępiale w nadchodzącego wroga. Wypalili, gdy ten znalazł się na granicy pola rażenia. A zaraz potem odpowiedziała im jego salwa. Świsnęły kule, coś plasnęło miękko obok Tyca, który poczuł, jak na twarz pada mu kilka

kropel. Odwrócił się w bok i spostrzegł Ryłkę, leżącego na plecach i drżącego w konwulsjach. Zamiast lewego oka miał wielką, krwawą dziurę, a na trawie pod jego głową widać było aureolę krwi i strzępków mózgu. Z lewej i prawej dochodziły bolesne jęki, lecz jeden rzut oka upewnił Tyca, że linia stoi nadal. – Ładuj! – krzyknął mechanicznie, nie zastanawiając się nawet. Na myśl, nie wiedzieć czemu, przyszła mu Natalie i biała altanka w ogrodzie Dalmontów, gdzie skradł jej pierwszy pocałunek. Kąciki oczu zabolały go nagle i poczuł, że gromadzą się w nich łzy. Wyprostował się, wyciągnął szablę przed siebie. Spojrzał na boki. Wszystkie kompanie skończyły już nabijać broń, tylko kilku żołnierzy szarpało się jeszcze z zamkami lub stemplem. Ci, którzy nie mieli już kul, stali z przymkniętymi oczyma lub gapili się w niebo, z rezygnacją czekając na swój los. Tyc nagle poczuł to, co oni. Że to jest ta chwila, że śmierć stoi przed nim. Wtedy, na granicy pola widzenia, coś rozbłysło złocistym blaskiem. Odwrócił się w lewo, w stronę płaskowyżu, którego krawędź zalśniła w słońcu świetlistą koroną; cienką, złotą linią podkreślającą granicę między niebem a ziemią, niczym kontur nałożony jednym pociągnięciem pędzla malarza. – Nasi! – ryknął w tyle Czygaczow. – Nasi, nasi! – podchwycili ludzie. Kirasjerzy Młodej Gwardii. Wyglądali jak posągi odlane ze szlachetnego metalu w błyszczących, wysokich kaskach z czerwonymi kitami oraz pokrytych mosiądzem napierśnikach, które mimo paradnego wyglądu ważyły tyle, że potrafiły przygiąć do ziemi słabszych ludzi i były tak grube, że pozwalały przyjąć na pierś kulę z pistoletu. Muskularne konie kirasjerów, wybrane z najsilniejszych, zdawały się dwa razy większe od zwykłych wierzchowców. Niebawem nad złotą linią zabłysła druga, srebrna – dwieście szabel wzniesionych w powietrze. A potem fala metalu, końskich mięśni i ludzi stoczyła się ze wzgórza wprost na skrzydło pruskiej piechoty. – Pal! – przerwał tę niezwykłą chwilę Tyc. Strzelcy, oprzytomniawszy nagle, dali ognia w Prusaków. Ale ci zaś zapomnieli o stojącej naprzeciw nich garstce piechoty. Formowali się pospiesznie w czworoboki dla obrony przed kawalerią, która zdaniem ich dowódców była o wiele groźniejsza. Kirasjerzy byli już niedaleko. Polacy machali im, krzyczeli z radości, podrzucając w górę czapki i czaka. Stanisław poczuł, że bryła lodu, którą dotąd nosił w piersi, rozpuszcza się nagle. Zaciśnięta konwulsyjnie szczęka rozluźniła się, a nienaturalny chłód opuszczał ciało. Nasi! A więc na północy wciąż toczyła się bitwa. Ale czy przebiegała po myśli Davouta, skoro kierował do walki nawet cenną Młodą Gwardię? I czy jej atak pozwoli odwrócić sytuację? Kirasjerzy za sprawą masywnych koni i pancerzy wyglądali, jakby było ich znacznie więcej niż w rzeczywistości, ale Tyc zdał sobie sprawę, że nie ma przed sobą nawet pełnego pułku. Ledwie dwa szwadrony, łącznie jakieś trzysta koni, szarżowały na niemal trzy tysiące wrogiej piechoty. Wszelako gdy ta rozpędzona, pancerna fala uderzyła w nie do końca jeszcze przeformowane bataliony wroga, skutek był druzgocący. Wysunięte na skrzydło kompanie rozprysły się jak szklane tafle, a kirasjerzy wjechali z impetem w samo centrum formacji. Zaczęła się chaotyczna rąbanina. Jeźdźcy, otoczeni ze wszystkich stron przez piechotę, wyglądali jak złote kamienie w mętnym strumieniu. Z tą różnicą, że jeśli któregoś zakryła ta zielonoszara woda, to nie pojawiał się znów, lecz ginął na zawsze pod powierzchnią, dołączając do warstwy trupów, na której ślizgali się walczący. Tyc zacisnął zęby. Ludzie szemrali i niecierpliwie przestępowali z nogi na nogę. Stojąc ledwie sto stóp od krwawej walki, zostali od niej odcięci niewidzialną ścianą. Tymczasem coraz mniej złotych punktów widniało w skłębionym wirze. Zniknął gdzieś z oczu biały pióropusz francuskiego pułkownika, który dowodził szarżą, chorągiew pułku już dwa razy upadała i była podnoszona przez kolejnego jeźdźca. Stanisław spojrzał w bok, na Czygaczowa. Pułkownik wyraźnie walczył ze sobą. To patrzył w tył, gdzie cofały się dwa pozostałe regimenty Legii, to w przód, na bezładną kotłowaninę koni, ludzi, bagnetów i szabel. Twarz miał

czerwoną, po czole spływał mu pot, jakby podejmował właśnie najtrudniejszą decyzję swojego życia. Rozkazu do ataku nie było; nacierając, Czygaczow ryzykowałby sąd polowy. Na dodatek, jak każdy oficer, wahał się przed wprowadzeniem całych swoich sił w zwarcie. Gdy dochodziło do walki na bagnety, regimentem nie dało się już dowodzić. Szeregi rwały się, nikt niczego nie kontrolował. Dwie siły pozostawały sczepione w bliskim boju, dopóki jedna nie uciekła zdziesiątkowana, niezależnie od tego, co działo się wokół na polu bitwy. Co będzie, jeśli z kolei Prusacy dostaną posiłki? Jeśli ze wzgórz zjedzie nagle ich kawaleria? Legioniści byli śmiertelnie zmęczeni po całym dniu walki, ponieśli ciężkie straty... Spojrzenie Tyca i Czygaczowa spotkało się nagle. Pułkownik zamarł w pół ruchu, jak aktor na scenie, który zapomniał właściwej kwestii i potrzebuje podpowiedzi. Stanisław podniósł do czoła szablę w szermierczym geście. Pułkownik skinął swoją okrągłą, kudłatą głową. – Bagnet na broń – rozkazał. – Bagnet na broń! – przebiegło po szeregach. – Bagnet na broń – powtórzył Tyc. Żołnierze nie zdołali się powstrzymać i rozgrzmiały pełne entuzjazmu krzyki. – Do ataku formuj! Zwarli się w ciasną linię, pochylili karabiny, kierując ostrza bagnetów w stronę walczących. – Pas de chargé! En avant! Vive l’Empereur! * Spadli na Prusaków z obłąkańczym krzykiem, jakby nagle wróciły im wszystkie siły. Wrodzy dowódcy nie dali się jednak zaskoczyć. Z kłębowiska wyłoniło się kilka plutonów, które uformowały pospieszną linię. Wystawiły w stronę nadbiegających legionistów prawdziwy płot bagnetów. Polacy jednak nawet nie zwolnili. Wpadli na wroga z pełnymi impetem, odtrącając na bok karabiny, dźgając i tłukąc z dzikim zapamiętaniem. Pruscy podoficerowie w ufryzowanych perukach próbowali utrzymać linię, ale poborowi żołnierze, z których wielu nie przeżyło jeszcze ani jednej bitwy, cofali się przed wyjącą bandą osmolonych szaleńców. I tak legioniści wbili się pomiędzy nich, dołączając do wielkiego, skotłowanego tłumu, gdzie nikt nie dawał pardonu, a walcząc, deptano trupy oraz rannych. Tyc trzymał się wśród grenadierów Gryla, którzy przebili się aż do środka wrogich regimentów. Ci weterani, wybrani spośród najwyższych i najtęższych żołnierzy, mieli przy bokach krótkie pałasze, w bliskim starciu skuteczniejsze od bagnetów. Siekli nimi pruskich piechurów jak rzeźnik tasakiem, gięli lufy karabinów, łamali oficerskie szable, odrąbywali dłonie. Tyc odmierzał na lewo i prawo zdecydowane, precyzyjne cięcia, starając się mieć za plecami zawsze któregoś z wielkoludów Gryla. Rozpłatał gardło młodziutkiemu fizylierowi, który rzucił się na niego z bagnetem. Uniknął kolby kostropatego kaprala, przebił mu brzuch sztychem. W miarę jak walka się przedłużała, Polacy wbijali się coraz głębiej we wrogą formację. Mieli więcej doświadczenia niż poborowi fizylierzy von Gneisenaua, już nieraz walczyli w zwarciu, a na dodatek wiedzieli, że to ich ostatnia pozycja. Przyparci do muru bili się więc z oczyma błyszczącymi obłędem – co dla Prusaków było tylko potwierdzeniem opowieści o tym, że cesarska armia jest niepokonana na bagnety. Wkrótce pierwsi legioniści połączyli się z otoczonymi kirasjerami, by u ich boku stawiać czoło wciąż licznym zastępom szaro-zielonej piechoty. Tyc, przebiwszy szablą pierś wąsatego strzelca, rozejrzał się, szukając nowego przeciwnika. I wtedy spostrzegł, jak ledwie parę metrów dalej podoficer kirasjerów, półleżąc * Krok szarżowy! Naprzód! Niech żyje cesarz! z ranną nogą na trupie własnego konia, opędza się szablą od trzech pruskich żołnierzy. Stracił już hełm, a krew z rozciętego czoła zalewała mu oczy. Stanisław wyrwał zza pasa pistolet, który dotąd trzymał nabity na wypadek ostateczności. Wypalił bez namysłu, a kula ugodziła jednego ze strzelców w czoło. Nim jeszcze ów mężczyzna osunął się na ziemię w drgawkach, dwóch pozostałych – sierżant o sumiastych wąsach i ryży fizylier – odwróciło się w stronę Tyca. Ten, nie czekając,

odrzucił pistolet i ruszył im na spotkanie. Byli ostrożni. Rozdzielili się tak, że jeden zaczął zachodzić od lewej, drugi od prawej. Tyc wiedział, że nie może dać się oskrzydlić, bo w bitewnym zgiełku to pewna śmierć. Zaatakował fizyliera. Ciął od góry, a gdy cios został zablokowany, kopnął z rozmachu w brzuch. Prusak zgiął się, niemal wypuszczając z dłoni karabin, a Tyc rąbnął go wtedy w głowę szablą. Błyskawicznie odwrócił się na jednej nodze, idąc za impetem ostrza, w sam raz, by sparować uderzenie wąsatego sierżanta. Odpowiedział serią lekkich, szybkich ciosów z nadgarstka. Prusak zbił je wszystkie, a następnie wyprowadził sztychem błyskawiczną kontrę. Czubek ostrza sięgnął barku Tyca, zgrzytnął na obojczyku. Stanisław syknął z bólu. Odskoczył w tył, zderzył się z kimś plecami i zaklął. Pole bitwy nie było salą ćwiczeń. Rzucił się w bok, spodziewając ciosu w plecy, ale na szczęście wpadł na własnego grenadiera, który zwarty był w zapaśniczym chwycie z tłustym pruskim porucznikiem. Tyc bezzwłocznie uderzył znów na wąsacza. Tym razem zamarkował pchnięcie, a gdy wróg przygotował się do jego zbicia, błyskawicznym ruchem nadgarstka wykręcił szablę do cięcia na głowę. Sierżant w ostatniej chwili uniknął ostrza, które strąciło mu z czupryny czarne czako. Cofnął się, zdyszany i czerwony. Jego twarz przybrała wyraz przerażenia. I nagle po prostu odwrócił się i zaczął uciekać. Przepchnąwszy się między walczącymi, zniknął z pola widzenia zdziwionego Tyca. Stanisław nie rozumiał, co tak podziałało na Prusaka. Czyżby przestraszył się prostego, szermierczego manewru? Rzucił na boki szybkie spojrzenie, by sprawdzić, jak się toczy bitwa. Wokół stało kilku ludzi w niebieskich mundurach i ów kirasjer bez hełmu, tak samo zaskoczony. Wszędzie Prusacy cofali się, rwąc zwarcie. A gdy Stanisław spojrzał za siebie, dotarło do niego, dlaczego. Na krawędzi płaskowyżu znów pojawiły się znajome mundury. Szwadrony ułanów Legii już pędziły w ich stronę, za nimi maszerowały zwarte, świeże bataliony Axamitowskiego. Tycowi zdawało się nawet, że widzi samego generała, który stał w otoczeniu sztabu na wzgórzu, obserwując przez lunetę ogromne starcie, które toczyło się naprzeciw. Rozległy się wiwaty. Żołnierze ściskali się, ktoś jeszcze próbował strzelać za Prusakami, ktoś inny podnosił już rannych. – Pan uratował mi życie – usłyszał za sobą Tyc. – Niech mi będzie wolno złożyć wyrazy dozgonnej wdzięczności. Odwrócił się, by zobaczyć wyciągniętą w swoją stronę dłoń kirasjera. – Jestem pewien, że na moim miejscu zrobiłby pan to samo – odparł Tyc, ściskając mu prawicę, mimo bólu w ranionym barku. – Zresztą najpierw wasza szarża uratowała nas. – Niech pan mówi, co chce, dobrze widziałem, jak było. Mógł mnie pan zostawić swojemu losowi, lecz ryzykował pan życie w walce z trzema ludźmi. Jestem pana dłużnikiem. Czy mogę wiedzieć, jak pana godność? – Stanisław Tyc. Podpułkownik w Piątym Regimencie Piechoty Legii. – Paul Narbonne, porucznik Paul Narbonne z Kirasjerów Młodej Gwardii – Francuz potrząsnął jego ręką tak mocno, że Tyc aż syknął z bólu. * * * Johann Raunstadt ścisnął udami konia i zmusił go do ostatniego wysiłku. Spocone, rzężące zwierzę wspięło się na stromiznę i zatrzymało na szczycie wzgórza. Wkrótce obok Johanna stanęła reszta szwadronu. Ludzie słaniali się w siodłach, ocierali z twarzy sadzę, przeczesywali dłońmi zlepione od potu włosy. Z wysokości pagórka, który leżał na północnym skrzydle armii, ponad zakolem rzeki, widzieli wyraźnie jak po drugiej stronie srebrzystej wstęgi piechota Compansa i Młoda Gwardia zajmują reduty, które były jeszcze niedawno sercem wrogich pozycji. Ciemnego dymu było tam tyle,

że zdawało się, jakby chmury płynęły tuż nad samą ziemią, to przesłaniając, to odsłaniając czworoboki oraz kolumny piechoty, które wspinały się na zryte kulami armatnimi, poczerniałe wały ziemi, pełne trupów i rozbitych, zrzuconych z lawet dział. Po francuskiej stronie rzeki błyszczały lufy wielkiej baterii, która, grzmiała strzałami znacznie rzadziej już, jakby od niechcenia, w stronę, gdzie powinien być uciekający wróg. Z północy rzeką spływały płonące barki, ślady nieudanego kontrataku von Gneisenaua. Tam, w szuwarach, jegrzy strzelali się jeszcze z francuską lekką piechotą. Co jakiś czas wśród rozlewisk pojawiała się chmurka dymu, a chwilę potem do uszu Johana dochodził – opóźniony i stłumiony – strzał. Daleko na wschodzie, na granicy pola widzenia, za redutami, kilka przetrzebionych batalionów francuskiej piechoty nacierało w równych kolumnach na Prusaków, którzy, złamawszy szyki, uciekali do lasu. Bokiem gnał jeden czy dwa pułki ułanów, próbując przeciąć drogę uciekinierom. Co chwila wśród wycofującego się wroga eksplodowały pod kulami z Wielkiej Baterii fontanny ziemi. Pruska konna artyleria nie odpowiadała – jej zaprzodkowane armaty uciekały w kierunku wschodnim, pędząc tak szybko, że niejedno działo zostawało z tyłu, gdy łamały się koła w lawecie lub pękał zaprzęg. Przy gęstym borze, porastającym podnóża wzgórz, na południu, polska piechota z kirasjerami gwardii rozpędziły właśnie Prusaków, z którymi zwarci byli przez wiele minut w ogromnym, bliskim boju. Wrodzy strzelcy pierzchali małymi grupkami, bez oficerów, ładu i składu. Bitwa została wygrana. Na twarzach Johana i reszty westfalskich szwoleżerów pokazała się wielka ulga. Wtedy ktoś z lewej krzyknął: – Panie rotmistrzu, proszę spojrzeć tam! Stary Niemiec, szef szwadronu, osłonił oczy przed słońcem chudą, pożółkłą dłonią. Na innym pagórku, jakieś trzysta stóp dalej, stała mała grupka konnych. W ostrym świetle łatwo było rozpoznać kurty i bermyce siczowych strzelców. Między nimi siedziała jednak dziwna postać bez munduru, w lnianym, powłóczystym ubraniu. Pasma siwych włosów falowały jej na wietrze. – Co to, panie rotmistrzu? Zwiadowcy? – Pewnie tak. Tylko ośmiu. Jak tam, chłopcy? Pogonimy ich? Odpowiedział mu chór zgodnych krzyków. Szwoleżerowie byli zmęczeni, ale też rozgrzani bitwą. Przez cały dzień walczyli tylko raz, głównie manewrując pod ciężkim ogniem wroga, dlatego mieli ochotę spotkać się w bliskim starciu z kawalerią przeciwnika. Zwłaszcza że mieli przewagę sześciu do jednego. Rotmistrz machnął ręką. Oddział zjechał ze wzgórza, nabierając powoli prędkości, jak rozpędzająca się lawina. Na szerokiej przestrzeni między dwoma pagórkami jeźdźcy rozsypali się w podwójną linię i wyciągnęli szable. Trębacz, kołysząc się w siodle, chwycił jedną dłonią sygnałówkę i dał znak do szarży. Srebrny, wibrujący odgłos trąbki poniósł się daleko nad wzgórzami. W jednej chwili oddział z kłusa przeszedł do szalonego galopu. Kozacy wydawali się zdziwieni. Chwilę kręcili się niepewnie wokół kobiety na koniu, aż w końcu zawrócili i zniknęli za wzniesieniem. Szwoleżerowie przestali patrzeć na staruchę. Skupili się tylko na kozakach, chcieli przemknąć obok niej i dopędzić wroga. Dlatego Johann jako jedyny zauważył, że kobieta robi coś dziwnego. Wyciągnęła z sakwy szeroką tykwę i ruszyła wzdłuż wzgórza, usypując linię z dziwnego proszku. Dopiero gdy linia błysnęła złowrogo w słońcu, jakimś nienaturalnym blaskiem, reszta żołnierzy spojrzała na nią w zdziwieniu. Było jednak za późno. Rozpędzone konie biegły w górę po stoku, pierwsi jeźdźcy zbliżali się do staruszki, która stała spokojnie kilkanaście stóp za czerwonawym pasem. Przez krótką, decydującą chwilę Johann wahał się, czy nie krzyknąć do rotmistrza, aby zatrzymał szarżę. Linia mu się nie podobała, ale z drugiej strony wprowadzone podczas ataku zamieszanie mogłoby wyrobić mu reputację tchórza albo nawet zaprowadzić go przed sąd polowy. Wtedy pierwsi jeźdźcy przemknęli nad linią. Powietrze zaskwierczało. Johann niemal spadł z siodła.

Przed jego oczyma rozegrało się coś niepojętego, straszliwego. Gdy szaserzy z awangardy przelecieli nad pasmem czerwonego pyłu, w ciągu jednego uderzenia serca zmienili się w kłęby purpurowej mgły, które poszybowały ku górze. Ich ciała dosłownie wyparowały. Zostały tylko idealnie czyste, bielutkie szkielety, poruszane jeszcze siłą rozpędu, aż w końcu – klekocząc i stukając o siebie – uderzyły o ziemię, gdzie zmieniły się w chaotyczną stertę ludzkich oraz zwierzęcych szczątków. Krzyki przerażenia przemknęły przez szwadron. Starucha rechotała, zataczając się jak pijana. – Prrrr... Stój! Stać wszyscy! – zabrzmiały rozkazy. Ludzie natychmiast wstrzymali konie, ale w tak wielkim pędzie nie było to łatwe. Oko Johanna uchwyciło, jak jedno ze zwierząt stanęło dęba dokładnie na linii. Jeździec, wraz z łbem i końską piersią, zmienił się w szkielet. Koński zad z parą nóg bluznął krwią, upadł na bok i telepał się przez chwilę w agonii, obsikując posoką wystający, biały ułomek kręgosłupa. Zahipnotyzowany tym widokiem Johann dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że sam zbliżył się już do pasa śmierci. Desperackim ruchem ściągnął cugle, a munsztuk wbił się głęboko w pysk konia, który wierzgnął wściekle i zarył kopytami w ziemię, zrzucając jeźdźca z siodła. Ostatnią rzeczą, jaką dostrzegł Johann Raunstadt, była czerwona linia na ziemi, nad którą przeleciał, bezwładnie wierzgając nogami. * * * Szpital polowy, oparta o las zbieranina większych i mniejszych namiotów, wyglądał jak miasteczko, a w miarę jak ze wzgórz ściekały kolejne grupki żołnierzy dźwigających na prowizorycznych noszach i płaszczach swoich towarzyszy, pęczniał i wychodził coraz bardziej poza własne granice. Monotonna, zlana w jeden ton muzyka krzyków i jęków niosła się od niego po całej równinie, tak że ludzie, zbierający rannych ze swoich kompanii, oraz sanitariusze, którzy rozproszyli się po polu bitwy, nim jeszcze padły ostatnie strzały, nawet z zamkniętymi oczyma trafiliby do szpitala. Martwi, umierający i okaleczeni rozsiani byli na ogromnej przestrzeni po obu brzegach Wiktorii. Leżeli stertami w zakolach rzek, gdzie walki trwały najdłużej, byli w rowach i jarach, w głębi lasu, w nadbrzeżnych szuwarach, na stokach wzgórz. Ci, którzy mogli chodzić, wspierając się na kijach lub karabinach kuśtykali w stronę własnych linii i lazaretu. Inni, ciężej ranni, wzywali pomocy w nadziei, że ktoś ich usłyszy. Wielu nigdy tego nie doczekało. Zapomniani i porzuceni na dalekich krawędziach pola bitwy, skąd dawno odeszły już wszystkie oddziały, konali samotnie pod szarym, wieczornym niebem. Tymczasem w szpitalu trwało krwawe piekło. Chirurdzy, których kitle dawno przesiąkły krwią, uwijali się przy rzędach dębowych stołów, wyciągając ze wstrząsanych drgawkami ciał szrapnele i kule, odpiłowując zmasakrowane nogi oraz ręce. Tylko oficerowie mogli liczyć na miejsce w namiocie i operację za parawanem. Inni leżeli pokotem i patrzyli jak lekarze to tną, to zszywają ciała ich towarzyszy, jak kolejni ludzie na stołach umierają, a spomiędzy desek ścieka w trawę gęsta krew. A potem sami trafiali na jeden ze stołów. Tyc spoglądał na to wszystko z dusznego wnętrza płóciennego pawilonu. Siedział tu na ławie, z zaciśniętymi do bólu zębami i drgającą szczęką, podczas gdy młodziutki, piętnastoletni najwyżej asystent chirurga zszywał mu ramię, rozcięte przy obojczyku przez pruski bagnet. W powietrzu unosił się ostry zapach alkoholu i krwi. Pod ścianami namiotu, na lnianych siennikach, leżeli głównie oficerowie i podoficerowie Legii. Był tu pułkownik Tracz z szóstego regimentu, ranny w udo, jak również ów Litwin, adiutant Czygaczowa,

który rzęził cicho, przyciskając dłonie do przebitego brzucha. Był i Konstanty Piotrowiak. Leżał nieprzytomny w ciemnym rogu, z ogromnym guzem od uderzenia kolbą na głowie. Pewien rotmistrz ułanów, który walczył na północy i brał udział w wielkiej próbie obejścia pruskiej reduty, siedział otoczony przez grupkę lżej rannych i opowiadał o tym, jak szarżować im przyszło na etherowy kulomiot wroga. Wymachiwał przy tym zabandażowanym kikutem dłoni jako dowodem na wszystkie swoje słowa. – No, gotowe – rzekł po francusku chłopak, który opatrywał Tyca. – Rana płytka, nie powinno być komplikacji. Proszę jednak zmieniać codziennie opatrunek, przemywać alkoholem, a gdyby pojawił się choćby ślad zakażenia, to zaraz do lekarza. W wejściu pokazały się przygarbione sylwetki czterech polskich strzelców, którzy dźwigali na płachcie ciało półprzytomnego mężczyzny. Tyc poderwał się na równe nogi. Przed sobą miał własnego kapitana, Zygmunta Kryłowicza, który zaginął gdzieś podczas odwrotu. Kurta Zygmunta była tak przesiąknięta krwią i poszarpana, że nie dało się poznać, czy został trafiony raz czy dziesięć razy. Żołnierze ułożyli go ostrożnie nieopodal wejścia. – Monsieur Lepelle! – krzyknął asystent do naczelnego chirurga. – Wnieśli polskiego kapitana, bardzo krwawi! Lekarz, dotychczas zajęty za parawanem składaniem potrzaskanego ramienia oficerowi artylerii, przekazał pracę pomocnikom i podbiegł zaraz obejrzeć nowo przybyłego. Kryłowicz bełkotał w malignie, na ustach co jakiś czas pękała mu bańka krwi. Oczy miał wytrzeszczone, wgapione w pustkę. Lepelle ostrożnie rozpiął jego mundur, odwinął na bok płaty ciężkiej od krwi, lnianej koszuli. Przetarł rany bandażem, opłukał wodą. Pochylił głowę i powąchał je z bliska. Siwe brwi zmarszczyły się. – Francois, Pierre! Dawać go na stół, natychmiast! – krzyknął. – Wyżyje? – zapytał Tyc, dopinając powoli kurtę munduru. – A ktoś pan, rodzina? Przyjaciel? – Jego dowódca – odparł Stanisław po chwili wahania, wiedząc, że jeśli chce usłyszeć całą prawdę, nie może się przyznać do bliskiego z Kryłowiczem spowinowacenia. – No to awansuj pan szybko kogoś na jego miejsce. Dwie kule w brzuch, kiszki w strzępach, wątroba uszkodzona. Zrobię, co się da, ale to pewnie nie potrwa długo. A nawet jeśli go jakoś połatam, to wie pan, gangrena... – Czy... Tyc chciał spytać, czy Kryłowicz bardzo cierpi, ale urwał, zdając sobie sprawę, jak idiotyczne byłoby to pytanie. Wykrzywiona agonalnie twarz oficera mówiła wszystko. Tyc ścisnął więc tylko napiętą, rozczapierzoną dłoń przyjaciela i stał chwilę nad nim, czując ucisk w sercu. – Idźże no pan już, nie gap się! – krzyknął lekarz. – Zajmujesz tylko miejsce! Stanisław skinął powoli głową, a potem wyszedł na zewnątrz. Ale zamiast skierować się ku krawędzi lazaretu, szedł wzdłuż stołów, pomiędzy rannymi, którzy leżeli wszędzie pokotem. Kiedykolwiek widział niebieski mundur legionisty, przystawał, by się przyjrzeć. Większość tych ludzi znał, choć często nie umiał połączyć twarzy z imionami. Widywał ich w obozach, na manewrach, w garnizonie paryskim. Teraz leżeli przed nim, zwijając się z bólu. W końcu gdy dość napatrzył się już na cierpienie, a oblicza zaczęły rozmywać mu się przed oczyma, mieszając z obrazami okropnych, ziejących czerwienią ran, po prostu odwrócił się i wyszedł z pomiędzy namiotów. Poszedł w stronę wzgórz, by wrócić do batalionu. Odgłosy piekła cichły powoli za jego plecami. Wiał wieczorny, orzeźwiający wiatr, niosąc ze sobą lekki zapach spalenizny. Nogi prowadziły go same, poczuł się nagle jakoś niezwykle lekko. Szedł, oddychał. Przeżył. * * *

Kropla atramentu zbierała się chwilę na złotej stalówce, pęczniejąc powoli, podczas gdy na jej powierzchni tańczyło odbite, zmniejszone jak w camera obscura światełko świecy. Wreszcie, gdy przekroczona została jakaś tajemnicza granica, onyksowa drobina przestała się rozszerzać, a zaczęła ciągnąć ku dołowi, wydłużając się powoli. I w końcu oderwała się od metalu, poszybowała w dół, rozprysła na kartce papieru w czarną, bezkształtną plamę. Jean drgnął. Powoli, mechanicznie odłożył pióro, po czym chwycił kartkę, na której widniał tylko ów duży kleks. Zmiął ją i rzucił za biurko; zwitek papieru dołączył do kilku innych. Mężczyzna wstał z krzesła i przeszedł się po małym pokoju – od ściany do ściany, pięć kroków, zwrot, pięć kroków, zwrot. Walczył ze sobą. Przez kilka dni nie zdołał dojść do siebie po strasznym upokorzeniu, jakiego doznał w domu Natalie. Kłamstwa panny Dalmont, szyderczy śmiech jej wuja, świdrujące spojrzenie jej ciotki – pamięć o tym była wciąż jak żywa, nie pozwalała zasnąć ani myśleć o czymkolwiek innym. Wreszcie zdecydował, że musi się zemścić. Opracował nawet odpowiednio okrutny plan, jednak w ostatniej chwili dopadły go wątpliwości. Wiedział, że to, co chce przedsięwziąć, jest sprzeczne z zasadami honoru. Dlatego właśnie, choć kilkakroć zabierał się do napisania listu, za każdym razem przerywał pracę jeszcze przed postawieniem pierwszej litery. Ale wspomnienie nocy w domu pani Montmarceau powracało i znów zaczynało wzbierać w nim takie wzburzenie, że wszystkie skrupuły znikały. Rzucał się wtedy do krzesła, zamaszyście maczał pióro w kałamarzu i zamierał, próbując przelać na papier złość i nienawiść. Kiedy jednak zaczynał zastanawiać się nad odpowiednimi słowami, nie potrafił utrzymać w sobie dostatecznie długo ładunku kipiącej wściekłości. Emocje opadały, a własny zamiar stawał przed nim wtedy w całej swojej jaskrawej ohydzie. Zrywał się więc od biurka, by zebrać myśli, zważyć to wszystko w sobie jeszcze raz. Zegar na ścianie wybił tymczasem pierwszą w nocy. Jean przetarł czoło, odetchnął głęboko. Wiedział, że jeśli nie napisze listu dzisiaj, prawdopodobnie nie zabierze się do tego nigdy. Czy mógł po prostu zapomnieć? Ojciec, generał, którego ścięto w czasach rewolucji za krwawe tłumienie chłopskich buntów, powtarzał mu nieraz, że najważniejszy w życiu mężczyzny jest honor. Z tym przeświadczeniem Jean został wychowany i kierował się nim jak kompasem we wszystkich życiowych sprawach. Czy można jednak bronić honoru czynem, który sam w sobie jest niehonorowy? Z drugiej strony: czy ktoś, kto nie mścił wyrządzonej sobie krzywdy, kto pozwalał robić z siebie głupca, pomiatać sobą jak śmieciem, mógł siebie nazwać człowiekiem honoru? Honor, obrzydzenie, żal, wściekłość, surowa twarz ojca, zimne oblicze Natalie – wszystko mieszało się Jeanowi w głowie. Jeśli coś przeważyło, to wojskowa dyscyplina; świadomość, że jeżeli jest coś, czego się boisz, trzeba to zrobić jak najszybciej, bez zastanawiania się. Kto bowiem wyszedłby naprzeciw ryczącej baterii armat, oszacowawszy wpierw swoje szanse przeżycia? Czy świat, gdzie wszyscy wszystko kalkulują, nie byłby światem tchórzy? Pełen determinacji Jean zmusił się, by siąść do pisania. Pół godziny później miał przed sobą list do kuzyna, porucznika kirasjerów Młodej Gwardii Paula Narbonne’a, który pojechał na wyprawę Davouta. Jean tłumaczył w nim, jak strasznej obrazy doznał i że jedyną godziwą odpowiedzią będzie, jeśli Stanisław Tyc, podpułkownik Legii Nadwiślańskiej i narzeczony Natalie, nie wróci żywy zza bramy. Jean wiedział, że Paul to zrozumie. I dla niego przecież honor rodziny był najważniejszy, a rąk brudzić się nie bał. Pieczętując list, Jean poczuł wstyd, że obcy całkiem mężczyzna straci przez niego życie. Jednak świadomość, że Natalie, która tak zdeptała jego miłość, sama pozna, co to znaczy gorycz, rozpalała w nim jakiś dziwny ogień.

ROZDZIAŁ TRZECI W KTÓRYM: Batalion Tyca spędza noc pod gołym niebem, podpułkownik dyscyplinuje Walewskiego, a Dotochowicz nieoczekiwanie zdobywa fortunę w złocie, Burtyj Askelios zaś cierpi niewolę i zostaje zmuszony do zrobienia rzeczy, o które nigdy by siebie nie podejrzewał. Niebo czerwieniało, a chmury siniały w łagodnym świetle zmierzchu. Pod szumiącymi gałęziami jabłoni leżeli jeden przy drugim żołnierze pierwszego batalionu, patrzący w niebo tępym wzrokiem. Z daleka wyglądali jak martwi. Ale uważny obserwator mógłby wyłowić pomiędzy nimi ślady życia. O, tam – ktoś oparty o pień żuje powoli twardy, ciemny chleb. Gdzie indziej trójka kaprali rozmawia przyciszonym tonem, paląc wspólnie jedną, porcelanową fajkę. Jakiś młody żołnierz zwinął się i płacze cicho. Inny naprawia zniszczoną podeszwę buta. Ale większość odpoczywa. Leżą po prostu bez ruchu, ciesząc się spokojem i ciszą, przeraźliwe zmęczeni, o ciałach osłabłych od wałki, emocji oraz bitewnego podniecenia, które nie ustępowało przez wiele godzin. Tyc zbliżył się do nich powoli od strony rzeki. Wspiął się na stok. Kilka osób go zobaczyło, ale nie wstawali, by salutować, on zaś nie zamierzał przerywać ludziom zasłużonego odpoczynku. Rozejrzał się wokół, szukając wzrokiem swoich kapitanów. Wkrótce spostrzegł Gryla, Walewskiego i Bielińskiego. Siedzieli w trawie przy szczycie, rozmawiali. Walewski gestykulował żywo, opowiadając pełnym emocji głosem o bitwie. Na widok jego młodej, zarumienionej twarzy Tyc poczuł nagle ukłucie złości. Wspiąwszy się szybko na szczyt, stanął nad trójką. – O, dobrze, że pan podpułkownik wrócił, bo już zaczynaliśmy się martwić – rzekł Bieliński. – Z tymi konowałami nic nie wiadomo, człowiek przyjdzie postrzelony w dupę, to dłoń mu utną. Jak tam żebra? – Draśnięcie – odparł Tyc. – A ty wstań – rzucił sucho do Walewskiego. – Musimy porozmawiać. Młody kapitan spojrzał zdziwiony na niego, a potem na dwójkę towarzyszy, którzy jakby czuli, co się stanie, odwrócili się w bok. Komitywa, jaka ich dotąd łączyła, gdzieś znikła. – No już, wstawaj! Odeszli kilkanaście kroków na bok, po czym Tyc zatrzymał młodego kapitana i spytał lodowato: – Coś ty wyprawiał? – O czym pan podpułkownik mówi? – O tym idiotycznym natarciu na armaty. – Ja... Nie rozumiem, przecież... Strzelali w nas, panie podpułkowniku... A stały niedaleko, tylko sto kroków! – A rozkaz był? A popatrzyć raczyłeś, że właśnie się zwijali, bo nasz trzeci batalion wchodził im na skrzydło? Co ty sobie w ogóle myślałeś! – Ja... panie podpułkowniku, ja chciałem tylko... – Medal ci w głowie? No to masz! – warknął Tyc i rzucił mu w pierś własnym, wywalczonym pod Austerlitz krzyżem zasługi. – Napisz do rodziny, że dostałeś order, na pewno się ucieszą. A może chcesz awansu? Kto wie, tylu dobrych ludzi dzisiaj poginęło, trzeba ich kimś zastąpić. No przyznaj, o czymżeś tak myślał, kiedy pchałeś się do przodu pod pruskie kartacze? – Ja... Ja... – Walewski nie mógł z siebie wydusić słowa. Oczy mu zwilgotniały, twarz poczerwieniała. – Ci ludzie – Tyc wskazał czwartą kompanię, rozłożoną u podnóża stoku – są zdani na ciebie. W twoich rękach jest ich życie, a ty ryzykujesz je dla własnej chwały? Osobiście odpowiadasz za każdego, kto wtedy zginął.

Rozumiesz? Walewski skinął powoli głową. Zaciśnięte wargi drżały mu jak u dziecka, któremu zbiera się na płacz. – To następnym razem bądź bohaterski własnym kosztem. Bo na razie za twoją głupotę zapłacili ci, którzy tam – dłoń Tyca zatoczyła łuk w stronę lazaretu – konają, podczas gdy ty opowiadasz, jaki z ciebie wielki dowódca. I co, teraz mi się może rozbeczysz? Odmaszerować! Raport o stratach kompanii do mnie, jeszcze dziś. Zrozumiano? Walewski zasalutował. Tyc wrócił do Gryla oraz Bielińskiego i usiadł między nimi. – Czasem trochę nie przesadziłeś, Stanisławie? – spytał go Ślązak. – Sam najsampierw mówisz, żeby młodego oszczędzać, a potem tak sobie z nim poczynasz. Może chciał tylko spełnić dobrze obowiązek? – Nie toleruję wystawiania ludzi na taki hazard dla własnej sławy. Powinieneś o tym wiedzieć, Janie. Dobrze mnie znasz. – Młody jest, nauczy się jeszcze. – A ja, Bóg świadkiem, zadbam, żeby przez tę jego naukę jak najmniej kobiet owdowiało. Jakieś rozkazy? – Nie. Czygaczow dostał polecenie, by trzymać regiment na brzegu rzeki. Boję się, że tej nocy śpimy w polu. Sytuacja ponoć jeszcze niejasna. Chyba boją się odwodów albo Rosjan. – Rosjan? – To nic nie wiesz? Na północnym skrzydle nasi spotkali pułk strzelców siczowych. A w kontrataku przez rzekę nacierali kozacy dońscy. Tylko parę szwadronów, ale wiesz, że gdzie jeden... – ...tam cała armia – dokończył Bieliński. – Dlatego właśnie te regimenty, które do boju się nadają, marszałek trzyma wciąż w polu. Przynajmniej do czasu, gdy patrole potwierdzą, że wroga już nie ma. – Warto by kogoś po prowiant posłać. – Proszę wybaczyć samowolę, aleśmy już o tym pomyśleli, panie podpułkowniku. Adiutant Walewskiego pojechał za linie, szukać kwatermistrzowskich taborów. – A co z ludźmi Dołochowicza? Kapitanowie opuścili wzrok. Bieliński zaczął grzebać patykiem w ziemi. – Cisza. Cisza jak w grobie – mruknął Gryl. * * * – Cicho mi tam. Jak matulę kocham, kulasy poprzetrącam – syknął dowódca woltyżerów. – Kto jeszcze na gałąź nadepnie, przez miesiąc obiera ziemniaki. Groźba poskutkowała. Jego ludzie, którzy skradali się przez gęstą leszczynę, zgięci wpół, ze sztucerami gotowymi do strzału, zdwoili ostrożność. Ich buty stąpały lekko po suchej ściółce, czaka, których żółte pióra zahaczały o gałęzie, wsadzili do chlebaków. Bagnety odczepili, by ich błysk nie przyciągnął uwagi wroga. Byli głęboko za linią przeciwnika. Kiedy w południe dywizja Paszkowskiego została odepchnięta za rzekę, ich brygada, dowodzona przez pułkownika Dębickiego, została w lesie, formując się do uderzenia na tyły, gdy nadarzy się okazja. Nie minęło jednak wiele czasu, a to Prusacy byli w odwrocie, Francuzi zaś oraz Legia na powrót przekraczali rzekę. Wtedy Dębicki, zamiast czekać na resztę wojsk, pchnął swoich ludzi do przodu, by przeciąć drogę uciekinierom. W ledwie pięć setek wbili się głęboko za linie wroga, uderzając przez las i rozbijając po drodze kilka patroli oraz batalion cofającej się z bitwy piechoty. Nie widząc pola, nie wiedzieli jednak, jak toczą się tam wydarzenia i czy fortuna czasem nie odwróciła się znów od Polaków. Dębicki zdecydował się na ryzykowny marsz, wiedząc, że jeżeli pobity przeciwnik spotka na swoich tyłach wroga, zaraz się podda. Jeśli jednak będzie mógł cofnąć się w porządku, to w końcu przeformuje się i będzie gotów do kolejnej bitwy. Właśnie teraz woltyżerowie zobaczyli spomiędzy zielonych liści, że manewr się opłacił. Oto bowiem dwieście kroków przed sobą, za pasem niskich krzaków, mieli wydeptany trakt, którym cofały się liczne pruskie siły. Widać było długą kolumnę wozów oraz grupki piechoty idącej

markotnie po obu stronach. – Stać! – syknął kapitan Dołochowicz, po czym przebiegł skulony za rzędem strzelców, kierując się w stronę, gdzie przed chwilą jeszcze widział kapelusz pułkownika. Oficer stał na wpół schowany za drzewem, lustrując drogę za pomocą małej, mosiężnej lunety. – Melduję, że moi ludzie nie mogą dalej iść – rzekł mu kapitan. – Jeszcze parę kroków i zobaczą nas niechybnie. – Dobrze, niech pan czeka, aż pozostałe kompanie wyjdą na pozycje. Wtedy dam sygnał. – Będziemy atakować? – spytał Dołochowicz. Z tego miejsca nie widział dokładnie, ale był pewien, że piechoty, która szła wzdłuż wozów, dałoby się naliczyć z cztery setki. – Wyjdziemy tyralierą i spróbujemy ich przepłoszyć – odparł pułkownik. – Kto wie? To jakieś niedobitki, może nie będą chcieli walczyć. Dołochowicz skinął głową, wrócił do swoich i rozdysponował rozkazy. Woltyżerowie zdjęli z luf bure szmaty, sprawdzili zamki sztucerów. Na znak nie trzeba było czekać długo. Wkrótce rozległ się przeciągły głos gwizdka i w jednej chwili krawędź puszczy, dotąd ciemna i spokojna, zrobiła się niebieska od mundurów Legii. – Mein Gott! – dobiegło od wozów. – Jägers! Achtung! Polnische Jägers! W kolumnie szło pięć mieszanych kompanii piechoty z różnych pułków. Wielu żołnierzy było rannych, część nie miała nawet broni, oficerów ledwie garstka. Kiedy jednak zobaczyli, jak z zarośli luźną tyralierą wychodzą Francuzi, sformowali się pospiesznie w kilka nieregularnych, postrzępionych szeregów. – Déployez en tirailleur! * – krzyknął pułkownik Dębiński na odległym końcu linii. – En tirailleur! Pas accéléré! * – powtórzył Dołochowicz swoim. Żołnierze przyspieszyli kroku, z każdym metrem odsuwając się od siebie. Czoło kompanii poszerzało się szybko, aż wreszcie, w połowie pola, między każdą parą strzelców było kilka metrów przerwy. Doszedłszy na zasięg strzału ze sztucera, każdy na własną rękę szukał sobie krzaka, kamienia czy jakiejkolwiek innej osłony. Daleko w tyle zostali dobosze i podoficerowie, tylko Dołochowicz ze swoim porucznikiem klęknął w małym wgłębieniu tuż za linią. – Prać w nich, ile się da! – krzyknął, widząc, że wszyscy są na miejscach. Lekka piechota zaczęła swój nieregularny ostrzał. Sztucery trzaskały jeden za drugim, każdy ładował w swoim tempie, a w stronę Prusaków oprócz kul posypały się przekleństwa i * Formować tyralierę! * W tyralierę! Krok przyspieszony! zaczepki. Wozy stanęły, bo woźnice, gdy tylko zaświszczały im nad uszami pociski, uciekli w las. Tymczasem garstka pruskich oficerów zdołała zebrać swoją linię do marszu. Załomotało kilka werbli, piechota zaczęła skracać dystans, żeby wejść w zasięg strzału swoich niecelnych muszkietów. Dyscyplina i dryl wzięły górę, chociaż wycieńczeni żołnierze, którzy właśnie wycofali się z serca bitwy, nie mieli zbytniej ochoty do walki. Wielu padło, nim zdążyli dojść na pozycje i podnieść do oka broń. Co rusz ktoś osuwał się z krzykiem na ziemię. Wreszcie jednak wycelowali, pierwszy szereg uklęknął, drugi wystawił karabiny nad głowami pierwszego, po czym kilkaset muszkietów gruchnęło razem tak, że część koni na drodze rzuciła się do panicznej ucieczki, łamiąc osie oraz koła wozów. Dołochowicz skulił się odruchowo, gdy kula świsnęła mu tuż przy uchu. – Dalej! Prać w nich! Lekka piechota się nie cofa! – krzyknął, bardziej z przyzwyczajenia niż potrzeby, bo ani jeden człowiek nie zrobił kroku wstecz. Salwa nie wyrządziła im większej szkody. Tylko dwóch czy trzech woltyżerów padło, bo z gładkolufowych karabinów, dobrych do strzelania w wielki cel, jakim jest zwarta formacja, trudno było trafić pojedynczego, częściowo ukrytego człowieka. Wymiana ognia trwała, sztucery odzywały się nieczęsto, bo nawet doświadczeni woltyżerowie ładowali je prawie minutę, za to niemal każdy ich strzał był celny. Karabiny zaś grzmiały co jakiś czas równymi, zmasowanymi palbami, lecz mało który trafiał. Nieregularna linia Polaków podchodziła coraz bliżej drogi, w miarę jak woltyżerowie, rozochoceni niecelnością wroga, przenosili się na lepsze, bardziej wysunięte pozycje. Prusacy strzelali tymczasem jak napędzane zębatymi kółkami maszyny, choć ostrzał ten był niemal bezskuteczny. W końcu jakiś młody oberst w białej peruce zrozumiał, że trzeba

zmienić taktykę. Dwoma rozkazami poderwał swoich ludzi do szarży na bagnety. Z głośnym krzykiem piechurzy rzucili się na rozproszonych Polaków. Dołochowicz podniósł się i nabrał powietrza w płuca, by nakazać odwrót. Luźna tyraliera w żaden sposób nie mogła walczyć wręcz ze zbitą masą liniowych strzelców. Zostałaby w jednej chwili pochłonięta, bo na każdego woltyżera rzuciłoby się kilku przeciwników. Wyjście było jedno: natychmiastowa ucieczka. Rozkaz zamarł jednak na ustach kapitana. Oto bowiem tylko jedna kompania ruszyła do przodu za młodym oberstem, inni zaś strzelali dalej, jakby nic się nie stało. Oberst zaczął krzyczeć do reszty pruskich dowódców, by atakowali razem z nim. Jednak pewien stary major, którego żołnierze stali w środku linii, zaprotestował. I tak – wśród huku strzałów i w środku bitwy – zaczęła się słowna przepychanka, okraszana coraz to ostrzejszymi przekleństwami. – Durne kiełbaśniki – zachichotał porucznik Dołochowicza. Tymczasem żołnierze z pruskiej kompanii, która wysunęła się naprzód, zwolnili marsz. Nawet ich sierżanci nie byli przekonani, czy warto samotnie pchać się na wroga. Za ich plecami kłótnia oficerów przybierała na sile i nagle, po kilku celnych strzałach Polaków, oddział złamał szyk i posypał się w stronę lasu. Pruski oberst patrzył, oniemiały z oburzenia, jak ludzie, których przed chwilą słał do ataku, mijają go pędem w przeciwną stronę, porzucając przy tym ciężkie muszkiety. Szeregowcy innych kompanii uznali to za znak. Najpierw oderwało się od linii kilku, potem następni i następni. Aż w końcu wszyscy runęli w tył, zostawiając na drodze tylko spiętrzone wozy oraz garstkę śmiertelnie zdziwionych oficerów. – En avant! Chargé! – nad linią woltyżerów przeleciały rozkazy. Zaraz też Polacy rzucili się za wrogiem, krzycząc przy tym ile sił w płucach – bardziej by go przepędzić niż dogonić, bo z nieporęcznymi sztucerami i bez bagnetów nie mieli nawet jak bić się w zwarciu. Wkrótce droga należała już do Legii. Ostatnie zielone kurty znikały w lesie, a garstka woźniców poddała się bez walki, podobnie jak oficerowie, z których wielu nie zdążyło nawet ochłonąć, nim wokół zaroili się woltyżerowie. Dołochowicz osobiście wziął do niewoli obersta w peruce, a potem krzyknął do swoich: – Sprawdzić wozy! Szybciej, szybciej! Sam doskoczył do najbliższego, na którym leżało kilka poprzewracanych, zamkniętych skrzyń. Wziął zamach i uderzył w pierwszą lepszą kłódkę kolbą – z całej siły, od góry. Trzasnęło. Od drewna karabinu odprysła długa, jasna drzazga, ale mechanizm wytrzymał. Zakląwszy, kapitan uderzył raz jeszcze i tym razem coś w kłódce pękło, bo otwarła się ze szczęknięciem. Blask oślepił Dołochowicza. Na deski wozu wysypały się z brzękiem złote, pruskie talary. Woltyżer cofnął się o krok i sapnął ze zdziwienia. Potem otworzył następny kufer. To samo – patrzyły na niego tysiące złotych, wytłoczonych na monetach główek Fryderyka Wielkiego. – To ci dopiero znalezisko – usłyszał za sobą głos Dębickiego. – Melduję, żeśmy chyba przechwycili skarbiec pruskiego korpusu, panie pułkowniku. – Skarbiec? Mamy tu wiele więcej, kapitanie. Byłem przed chwilą na przodzie, gdzie z wozów wyciągnęliśmy rejestry i księgi sztabowe oraz prywatne rzeczy von Gneisenaua. Mamy tu cały wrogi sztab. No nic, poszczęściło się. Każ pan swoim ludziom zbierać, co się da. Niech napchają ładownice, kieszenie, chlebaki. Teraz te pieniądze zasilą skarbiec Legii oraz cesarską szkatułę. Tylko uwijajcie się szybko, tą drogą pewnie będzie się cofać jeszcze wiele oddziałów. Nie skończył wypowiadać ostatniego słowa, a na zakręcie, jak na zawołanie, pojawiło się kilkadziesiąt ciemnych sylwetek jeźdźców. Osadzili oni w miejscu konie, widząc z przodu spiętrzone wozy, które obiegła piechota w niebieskich mundurach. Woltyżerowie również zamarli, chwyciwszy za broń. Mieli przed sobą słynnych czarnych huzarów, Piąty Regiment Gwardii Fryderyka – i choć wielu miało pocięte mundury i drobne rany, a konie dyszały ciężko po niedawnym odwrocie,

na moment strzelcy poczuli strach. – Z wozów! Formuj się! – krzyknął Dębicki. Ale po pełnej napięcia chwili huzarzy najzwyklej odwrócili się, by ruszyć stępem w przeciwną stronę, rzucając za siebie nienawistne spojrzenia. – Dość im na dzisiaj – rzekł do swoich ludzi Dołochowicz. – Ale następnym razem może się tak nie poszczęścić. Szybciej, patałachy! Bierzcie chlebaki od martwych, ładujcie złoto. Kto ile udźwignie, byle mógł iść. Szybciej. Żołnierzom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Dopadli skrzyń, wygarniając talary, do czego się tylko dało. Tymczasem pułkownik wrócił na przód kolumny i pognał część ludzi do pakowania sztabowych ksiąg. Sam zaś chwycił worek i zaczął wygarniać z ciężkich, metalowych szkatuł noty oraz listy. Gdy opróżnił kilka, spostrzegł na dnie wozu osobliwą skrzyneczkę zamkniętą na dwa zamki. Na jej wieku czarnymi literami napisano „Geheime”. – Tajne – mruknął pod nosem Dębicki – Brzmi ciekawie. Potrząsnął szkatułą, ale w środku było słychać tylko odgłos przewalających się kopert. Wzruszył więc ramionami i wcisnął skrzynkę na dno wora. Nie przeczuwał nawet, że trzymał w ręku rzecz, która miała odmienić bieg całej kampanii. * * * Burłyj Askelios cierpiał ze straszliwej, odbierającej rozum nudy. Przez trzydzieści lat swego życia przywykł do szlaku – do przemierzania bezkresnych puszczy, radzenia sobie z zimnem, głodem, dzikimi zwierzętami, złymi duchami bagien oraz głębokich borów; do samotności, która trwała często całe miesiące. Jako wędrowny kapłan zwykł krążyć od jednej ludzkiej osady do drugiej, kierując się mapami, które rysowali starzy mędrcy Świętego Kręgu. Często po przybyciu we wskazane miejsce z resztką zapasów, na skraju wyczerpania, odkrywał jedynie zarośnięte mchem ruiny chałup oraz zbutwiałe palisady. Czasem też trafiał w dzikich terenach na grupki ludzi, którzy w odosobnieniu stworzyli małe, nieznane wcześniej Kręgowi społeczności. Było to życie pełne wysiłku – ale i przygód; strachu – ale i wolności. Teraz, od dwóch miesięcy był więźniem w ziemnym forcie, usypanym przez barbarzyńców ze wschodu. Ta budowla o kształcie gwiazdy, na której wałach stały ogromne, żelazne rury na kołach, była przepełniona ludźmi oraz końmi. Ciasne chaty i płócienne namioty pękały w szwach od barbarzyńskich żołnierzy, a wykopane w ziemi dziury, które służyły im za wychodki, cuchnęły niemożliwie, przyciągając stada much. Wewnątrz murów nie ostało się ani jedno zielone źdźbło trawy. Chodzić trzeba było po grząskiej, śmierdzącej mieszaninie słomy, błota i końskich odchodów. Gdzieniegdzie tworzyły się prawdziwe jeziora brudnej wody, w które barbarzyńcy rzucali deski, żeby dało się jakoś przejść z jednej strony na drugą. Burłyja trzymano w jednym z pokoi największego budynku twierdzy. W oknie miał żelazne kraty, drzwi otwierały się tylko od zewnątrz. I choć miał znacznie więcej miejsca niż sami barbarzyńcy, a karmiono go dobrze, czuł się okropnie. Magia go opuściła. W środku tego ludnego miejsca nie czuł żadnej więzi z ziemią, duchy zupełnie go nie słuchały, jakby bały się obecności dziwnych przybyszów. Nie było nawet zwierząt. Kiedy spróbował nawiązać myślowy kontakt z żywymi stworzeniami w okolicy, wyczuł tylko konie, kilka szczurów oraz nieprzeliczone hordy robactwa, pcheł, pluskiew, wszy, karaluchów, moli i wszystkich innych możliwych pasożytów. Świadomość i odczucie tego rozmnożonego w miliony plugastwa wdarła się do jego głowy tak głęboko, że zwymiotował. Przez pierwsze dni niewoli przychodził do niego czasem ów straszny,

brodaty mężczyzna z blizną na czole, który go pojmał. Pytał o największe sekrety Kręgu – rytuały, magiczne formuły tak tajne, że zarezerwowane były tylko dla starszyzny. Nie bił Burłyja ani nie torturował, ale sam jego wygląd, ton głosu i zły, szalony błysk w oku sprawiały, że Askelios nie potrafił mu się sprzeciwić. Mówił więc, choć wewnątrz coś gotowało się w nim na myśl o tym, że barbarzyńca posiądzie wiedzę, nad której zdobyciem kapłani musieli pracować łatami. W końcu brodacz przestał się pojawiać, ale zamiast niego zaczęła odwiedzać Burłyja Temudżan. Najpierw nie chciał z nią rozmawiać. Nie mógł wybaczyć zdrady, jakiej dopuściła się wobec Kręgu. Co więcej, czuł, że staruchę też gryzą wewnętrzne wyrzuty – czyż nie po to przychodziła do niego bez widocznego powodu? Chciała pewnie usłyszeć, że postąpiła dobrze, i że on – Burłyj Askelios – wybacza jej współpracę z najeźdźcami. Ale nie wybaczył. Sam żałował, że nie dał się zabić tamtej pamiętnej nocy na Świętej Górze. Cierpiał w niewoli i samotności, nie wiedząc, jaka czeka go przyszłość – a za to wszystko winił Temudżan. I w końcu nawet ona przestała się zjawiać. Burłyj od rana do nocy siedział sam, gapił się w ścianę, skrobał na ramie łóżka małe obrazki i wspominał dawne czasy. Pewnej nocy zbudziły go krzyki z podwórza fortu. Wyjrzał spomiędzy krat i zobaczył, że główną bramą wjechało kilku jeźdźców na zamęczonych długim galopem koniach. Obiegła ich zaraz masa ciekawskich żołnierzy: w białych koszulach, niedopiętych lnianych portkach. Słuchając, co mówią gońcy, pohukiwali gniewnie i szemrali. Wkrótce posłańców zaprowadzono do wielkiego budynku, gdzie – jak wiedział Askelios – mieli swoje kwatery starsi barbarzyńskiego plemienia. Następnego ranka o świcie poczuł, że coś się zmieniło. Twierdza była niespotykanie cicha. Przepadły gdzieś kłótnie, śpiewy, śmiechy i głośne rozmowy, które słyszał zazwyczaj o poranku. Jeden rzut oka na podwórzec upewnił go, że barbarzyńcy są tutaj nadal, ale snują się po wałach i dziedzińcu ponurzy, z zaciętymi minami. Nie wiedział, co było tego przyczyną, jednak widok ich nieszczęścia sprawił mu chłodną satysfakcję. Przyglądał się wszystkiemu chwilę, aż nagle w powietrzu wyczuł coś niepokojącego. Jakaś tajemna wibracja – energia, która wywoływała dreszcz na jego karku – biła od strony drzwi. Zaraz potem szczęknął zamek, a dwóch strażników wpuściło do wnętrza celi Temudżan. Starucha musiała całą noc medytować na uroczysku, zgromadziła wielką moc. Chciał odwrócić się i spojrzeć na nią, by zobaczyć, czy ma rozszerzone źrenice oraz przekrwioną twarz, ale duma go powstrzymała. – Burłyju – głos wiedźmy był silny i dźwięczny jak nigdy wcześniej. Głos dawnych bogów. Burłyj wzdrygnął się. Znał dobrze rytuał, za pomocą którego kapłan mógł w miejscu mocy otworzyć swój umysł na duchy ziemi. Jego słowa przestawały być jego słowami – zyskiwały moc przekonywania, jakiej nie ma żaden człowiek. To była niedobra magia. Duchów istniało bowiem wiele – złe i przyjazne spokojne i groźne, a czasem nawet tak szalone i niezrozumiałe, że umysł kapłana mieszał się na zawsze od najkrótszego z nimi zetknięcia. Askelios odważył się użyć podobnej magii tylko dwa razy w życiu. Fakt, że Temudżan po nią sięgnęła, bardzo go niepokoił. – Burłyju, wstań – kontynuowała kapłanka. – Opiekunowie potrzebują naszej pomocy. Opiekunowie? Pomyślał złośliwie, że raczej tyrani. Jednak nawet mimo że znał dobrze głos bogów i był na niego bardziej odporny niż zwykli ludzie, nie potrafił wywołać w sobie złości wobec barbarzyńców. Opiekunowie. Opiekunowie nas potrzebują. Obrzydzenie i nienawiść wobec przybyszów gdzieś zniknęły. Opiekunowie? Potrząsnął głową. – Nie myśl, że twoje duchy na mnie podziałają, Temudżan. – Pochlebiasz sobie. Ciebie nie muszę do niczego przekonywać, mogę cię zmusić. Magia była mi potrzebna na kogo innego. Ty jesteś ledwie niewolnikiem. Niewolnik. Nikczemny, nieważny niewolnik. Kapłan średniego stopnia, który teraz został na dodatek zdrajcą. Nikt... Burłyj zebrał wszystkie siły i spróbował wyprzeć uczucie małości, które wywołał w nim głos. – Czego ode mnie chcesz? – warknął. – Chodź za mną. Chodź. Chodź –

odbiło się echem w głowie Burłyj a. Jego ciało uniosło się niemal mimo woli. Wtedy do celi weszło dwóch barbarzyńców w wysokich czapach, z obnażonymi szablami. Stanęli po obu stronach, tak by nie miał szans im się wyrwać. Czyżby Temudżan nie do końca wierzyła swojej mocy? Bała się go? Sama myśl o tym zwróciła Burłyjowi część pewności siebie. Przeprowadzili go przez majdan fortu i drewnianą, uchyloną bramę. Wyszli na pole, które otaczało twierdzę. Trawa dopiero zaczęła tu porastać pogorzelisko, pełne zwęglonych pieńków. Barbarzyńcy wykarczowali i wypalili ogromny obszar wokół fortu, zupełnie jakby nie chcieli mieć w zasięgu wzroku ani jednego drzewa. Askelios cieszył się, że nie było go tu, kiedy wszystko stanęło w płomieniach. Ginące rośliny, setki zwierząt oszalałych ze strachu i bólu, płonących żywcem... Przeprowadzili go pogorzeliskiem na skraj lasu. Była tu wydeptana, przysypana piaskiem droga, którą dopiero niedawno wyznaczono. Przy drodze stał zaś rząd wozów strzeżony przez grupę strzelców, z których każdy miał twarz owiniętą chustą, a na dłoniach nosił długie rękawice. – Po co mnie tu przyprowadziłaś? – syknął Askelios do kapłanki. Stara kobieta nawet nie odwróciła się w jego stronę. – Chodź – rzekła. – Chodź. Zbliżyli się. Byli teraz niedaleko od ściany boru i Burłyj czuł już w ciele przyjemne mrowienie. Przymknął oczy, wciągnął powietrze, które pachniało mokrym runem, ziemią i sosnowymi igłami. Czuł znowu moc oraz tętniące wokół życie. I wtedy od strony wozów powiało słodkawym, trupim odorem. Kapłan zamarł, a włosy zjeżyły mu się na karku. – Chodź – powtórzyła z naciskiem Temudżan, ale mimo to nie ruszył się z miejsca, dopóki strażnicy nie pchnęli go czubkami szabel. Tymczasem ludzie przy wozach zdjęli plandeki, ukazując sterty skłębionych, cuchnących trupów, po których pełzało już robactwo. Burłyj poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. – Ten – Temudżan wskazała ciało w białym mundurze Gwardii Pietropawłowskiej, leżące na wierzchu. Był to wysoki, szczupły i niegdyś przystojny chłopiec o spuchniętej, pozieleniałej twarzy. Mundur na brzuchu miał czarny od zaschniętej krwi oraz zgnilizny. Dwóch kozaków ściągnęło go z wozu, a następnie rzuciło pod nogi Askeliosa. Ów gapił się w szoku, nic nie rozumiejąc. – Teraz twoja kolej, Burłyju – usłyszał nad uchem głos staruchy. – Wiesz przecież jak. Jako jeden z nielicznych sług Kręgu byłeś na ruinach Konstantynopola. Czytałeś księgi. I jeszcze te wszystkie wiedźmy... ci szamani, których spotykałeś w wędrówkach... Jestem pewna, że wiesz jak. – Więc do tego mnie potrzebowaliście – warknął. – Chyba oszalałaś. Nie mógłbym. Przecież to bluźnierstwo, po to właśnie powstał Krąg, aby... – Więc zginiesz. – Czuł z boku jej cuchnący oddech. – Nie myśl, że jesteś nam niezbędny. Mamy też Bendżariego oraz Panostikosa, obaj już pracują. Bendżari z początku się buntował, ale kiedy wzięli się do niego kaci... Nie popełniaj tego samego błędu. – Oszaleliście! I ty, i ci barbarzyńcy ze wschodu. Cokolwiek próbujecie osiągnąć, będzie z tego tylko nieszczęście. Sprowadzicie nowy Wiek Mroku! Masz rację, Temudżan. Byłem na ruinach Bizancjum, czytałem księgi. I właśnie dlatego prędzej umrę, niż wam pomogę! Ściągniecie na ludzi zgubę! W odpowiedzi usłyszał złośliwy chichot. – Nawet teraz, gdy protestujesz, dobrze słyszę w twoim głosie strach. O, tak. Nie jesteś bohaterem, Burłyju. Nie martwisz się o ludzi, ani bogów. Boisz się tylko o swoje życie, o to, że Obudzeni przyjdą w końcu po ciebie. Nie martw się. Ci barbarzyńcy mają bronie potężniejsze niż cokolwiek, co wcześniej widziałam. Obudzeni nie wymkną im się z rąk, możesz być spokojny. A teraz – pracuj. – Nie doceniasz mnie, Temudżan. Myślisz, że jestem takim samym zdrajcą, jak ty. Ale ja wierzę w Krąg. I w przysięgę, którą złożyłem pod świętym dębem. Wzruszyła ramionami, po czym dała znak parze strażników. Odciągnęli go w głąb pogorzeliska, ułożyli na ziemi, rozwinęli zawiniątko, w którym były żelazne cęgi, haki, brzytwy i piła. Nie było żadnych wstępów, przemów, prób przekonania. Dwóch mężczyzn po prostu

unieruchomiło go, wciskając mu twarz w popiół, a czwarty wyrysował mu brzytwą na plecach wąski prostokąt ognistego bólu. Potem ze spokojną rutyną, zupełnie jakby oprawiał królika, oddzielił metalowym ostrzem fragment skóry od mięśni i tłuszczu, po czym chwycił krawędź brudnymi palcami i zaczął powoli ciągnąć. Burłyj wył jak ofiarne zwierzę, któremu podrzyna się gardło. Nadludzkim wysiłkiem oczyścił na chwilę umysł, by stłumić ból jednym z mistycznych symboli, których nauczyli go mistrzowie Kręgu. Ale symbol – choć wyobraził go sobie tak dokładnie, jakby jego widok miał wytatuowany światłem pod powiekami – pozostał tylko zwykłym wspomnieniem. Nic się nie stało, nie było żadnej magii, która ożywiłaby znak. Pośród popiołów, zwęglonych pni i zwierzęcych kości Burłyj Askelios był bezbronny jak dziecko. Wytrzymał ledwie kilka chwil. Już wkrótce prowadzili go z powrotem, założywszy wcześniej na bark prowizoryczny opatrunek. Łzy bezsilnej wściekłości błyszczały mu w oczach. Stara kapłanka patrzyła na to z kpiną. – Starsi bogowie cię ukarzą, Temudżan – warknął. – Skończysz jak Magus Attilla, jak jego najeźdźcy, którzy też myśleli, że można bezkarnie bawić się magią. – Bogowie? Oni nie mają już nade mną władzy. Z tymi ludźmi przychodzą nowe bóstwa, a stare będą już wkrótce chować się w głębi puszczy wraz z niedobitkami durniów ze Świętego Kręgu. Splunął jej pod nogi śliną, zabarwioną przez krew z rozciętego języka. Skrzywiła się tylko i dała znak swoim ludziom. Rzucili go na kolana przed trupem. – Rób swoje, Burłyju. Wiesz przecież jak? Wiedział. Usiadł na ziemi, odrzucił głowę do tyłu i pogrążył się w medytacyjnym transie. Ale nie sięgnął myślą do wielkich pływów energii, które, jak czuł, dochodziły z lasu. Nie sięgnął też do tych leniwych strumieni, które sączyły się od otaczających go ludzi. Zamiast tego zawołał głośno. Odpowiedziały na zew. One – te straszne, dziwne byty z granicy istnienia i nieistnienia, wypchnięte poza ramy świata. Zbliżały się teraz, widząc puste naczynie, chętne i pełne życia, którym mogły się pożywić. Strzelcy cofnęli się w strachu, bo zdało się, że wokół Askeliosa zaczyna gęstnieć ciemna mgła. Promienie słońca osłabły, wiatr przestał wiać. Temudżan przypomniała sobie szybko kilka ochronnych symboli. Na wszelki wypadek. Burłyj tymczasem poczuł jak duchy, jeden po drugim, otaczają go coraz ciaśniejszym kręgiem. Wreszcie pierwszy wszedł w niego, wywołując spazm bólu połączonego z opętańczym, złym śmiechem. Żołądek podchodził mu do gardła. Ohydna, ciemna, lepka energia, którą się wypełnił, mroczyła myśli, przyprawiała go o torsje; Odrzucił głowę do tyłu, z trudem ułożył w myślach mistyczny wzór, który znał tak dobrze z opisów i kronik, po czym wlał w trupa całą zebraną w sobie obrzydliwość. Dłoń umarłego drgnęła. ROZDZIAŁ CZWARTY W KTÓRYM: Maurice Dalmont postanawia zwalczać ogień ogniem, przy czym wkrótce się parzy, armia świętuje zwycięstwo, Stanisław Tyc zaś zostaje zaproszony na rozmowę, której najchętniej by uniknął.