a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 640
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 274

Magdalena Kołosowska - Tęcza nad jeziorem

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Magdalena Kołosowska - Tęcza nad jeziorem.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 227 osób, 242 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 190 stron)

Copyright © Magdalena Kołosowska Copyright © Wydawnictwo Replika, 2018 Wszelkie prawa zastrzeżone Redakcja Magdalena Kawka Projekt okładki Iza Szewczyk Skład i łamanie Maciej Martin Konwersja publikacji do wersji elektronicznej Dariusz Nowacki Wydanie elektroniczne 2018 eISBN 978-83-7674-763-7 Wydawnictwo Replika ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań tel./faks 061 868 25 37 replika@replika.eu www.replika.eu

Od autorki Moim życiowym mottem jest stwierdzenie, że wszystko w naszym życiu dzieje się po coś, w jakimś celu. Chyba każdy zna to uczucie, kiedy dzieją się różne rzeczy i nie bardzo wie, nie rozumie tego, czemu to wszystko ma służyć. A potem to szczęście, gdy poszczególne elementy trafiają na właściwe miejsca i wszystko staje się jasne. Czasem trzeba rewolucji, by wszystko uporządkować, czasem wystarczy drobna zmiana. Nie inaczej jest z ludźmi. Ci, którzy pojawiają się w naszym życiu, mają konkretne zadanie. Jedni przemykają przez nie jak meteor, inni zostają na dłużej i uczą nas radości, miłości, cierpliwości, zrozumienia, stają się naszymi najlepszymi przyjaciółmi bądź zaciekłymi wrogami. Rozstajemy się, wracamy do siebie, gubimy się, znajdujemy, nie rozmawiamy latami, by potem nadrabiać zaległości i stwierdzać, że właściwie te lata niczego nie zmieniły. Każdy z nas nosi w sobie cząstkę tych, których spotkał na swojej drodze. Musiało się wydarzyć kilka rzeczy, musiało się spotkać kilka osób, odbyć wiele rozmów – tych łatwiejszych i tych trudnych – by Ewa ujrzała światło dzienne. I za to serdecznie dziękuję: Wydawnictwu Replika – za zrozumienie, życzliwość i zaufanie. Za otwartość niezbędną przy omawianiu szczegółów. Za świeżość. Ewa jest naszym pierwszym dzieckiem :) Przyjaciołom i Znajomym. Czuć Wasze wsparcie, słyszeć Wasze zachęty – bezcenne. Moim Córkom – dziękuję Wam za wszystko. Jesteście moją

największą motywacją. Dominice, Asi i Magdzie – za pozytywną energię. Za każde dobre słowo :)

„Macierzyństwo to syzyfowa praca. Fastrygujesz jeden szew, a zaraz pęka drugi. Zaczęłam już wierzyć, że moje życie jest jak ubranie, które nigdy nie będzie dobrze leżeć”. – Jodi Picoult * „Nic nie jest podawane na tacy – każdy zawsze trafia na jakieś przeszkody po drodze. Kiedy się pojawiają, zastanów się, jak je pokonać, a nie myśl o tym, że to już koniec drogi”. – Michael Jordan

Skręciłam w prawo, w ulicę Dworcową, choć kiedy byłam tu ostatnim razem, wyglądała ona zupełnie inaczej i nie nazywała się Dworcowa. Nie nazywała się w ogóle, po prostu była jedną z wielu asfaltowych, nienazwanych uliczek w Kowalach. Dopiero niedawno ktoś wpadł na pomysł, aby uporządkować nieco Kowale, uroczą wieś rozrzuconą wzdłuż kilkunastu uliczek na kilku kilometrach kwadratowych i zamieszkałą przez jakiś tysiąc osób. Kiedyś i przez moją rodzinę, ale opuściliśmy to miejsce dziesięć lat wcześniej, zaraz po śmierci mojej babci. Jak przez mgłę pamiętałam tę uliczkę. Dziesięć lat zrobiło swoje. Niektóre domy zniknęły, a w ich miejscu pojawiły się nowe, piękne, kolorowe, z ładnie zagospodarowanym terenem wokół. Zmieniła się cała miejscowość, a Dworcowa była jej częścią. Inną, nową. Dla mnie w tej chwili obcą. Zwolniłam, patrząc w kierunku, gdzie spodziewałam się ujrzeć domek babci, jak nazywałam nieduży drewniany budynek, w którym mieszkałam przez tyle lat. Zanim pojawiła się nazwa ulicy, dom miał swój numer – 212. Nieco bez sensu, nie po kolei, bo kilka budynków dalej, tuż za zakrętem, numeracja rozpoczynała się od 73. Kiedyś. A teraz? Minęłam wjazd na dworzec i stojący w głębi budynek, odnowiony, ale wciąż w tych samych pastelowych kolorach. Jedynie drzew było więcej i były zdecydowanie większe. Po prawej pojawił się całkiem spory parking – widomy znak powszechnego posiadania samochodów. Kiedy jeszcze mieszkałam w Kowalach, wokół dworca stały wszechobecne rowerowe stojaki, zapełnione do ostatniego miejsca. Teraz rowerów jak na lekarstwo, za to wokół auta wszelakiej maści. Pamiętałam doskonale, ile to razy jeździłam na rowerze w kółko na podjeździe przed dworcem. A raz nawet

wywinęłam na zakręcie takiego orła, że musieli mi założyć na kolanie sześć szwów. Odwróciłam głowę od dworca. Byłam już blisko. Dom babci był tuż, trzeci budynek po lewej za wjazdem na dworzec. Zatrzymałam się przed celem swojej podróży, próbując odnaleźć zapamiętane obrazy. A zobaczyłam plac budowy. Aż do tej chwili dom babci był taki, jakim go zapamiętałam: zbudowany z bali, stuletni budynek z dwuspadowym dachem i gankiem, opleciony dzikim winem z jednej, a ciemnymi winogronami z drugiej strony. Bale były ciemne, niemal czarne; na ich tle odznaczały się białe okna ze szprosami. Prowadzące do wnętrza, pięknie rzeźbione dębowe drzwi, zrobione dawno temu przez miejscowego stolarza, zachwycały mnie za każdym razem. Szczegółami, detalami, o które dbała babcia. Jak ta masywna klamka. Westchnęłam. Rozejrzałam się w poszukiwaniu matki, ale nigdzie nie było jej śladu. Nie słyszałam jej donośnego głosu ani nie widziałam jej auta. Jakbym trafiła nie pod ten adres. Jadąc tutaj, byłam pewna, że ją spotkam, po to specjalnie przyleciałam z Londynu. To znaczy, matka nic nie wiedziała ani o moim przyjeździe, ani o naszym spotkaniu, ale sprawa, z którą przyjechałam, nie pozostawiała mi wyboru. Po prostu musiałam tutaj być. Już. Natychmiast. To bez wątpienia był dom babci, tylko dlaczego przechodził gruntowny remont? Wysiadłam z auta i rozglądając się wokół, weszłam na posesję. Po raz pierwszy od dziesięciu lat. Z pięknego, zadbanego trawnika, jakim zawsze chwaliła się babcia, nic nie zostało, wszędzie leżały jakieś materiały budowlane: a to kupa żwiru, piachu, betoniarka, taczki, bale… Jedynie w rogu, tuż przy ścianie, ocalało kilka krzaczków jasnoróżowych peonii. Obok domu stał pomarańczowy transporter, załadowany niemal po brzegi. Podeszłam bliżej. Deski, bale, lakiery… – Szuka pani czegoś? – usłyszałam nagle tubalny, męski głos. Odwróciłam się najszybciej, jak potrafiłam. I równie szybko tego pożałowałam: spodziewałam się wszystkiego, ale nie tego, co

zobaczyłam. Z domu wyszedł młody mężczyzna, w poprzecieranych dżinsach, bez koszulki, bez skrępowania eksponujący swoje mięśnie. Arnold Schwarzenegger z lat młodości. Niemalże. Arnold nie miał modnie przyciętych włosów i brody. A ten tu miał! Patrząc na nieznajomego, doszłam do wniosku, że musiałam się pomylić. To nie mogły być Kowale, to nie mógł być dom babci! Nieznajomy zmrużył oczy, jakby chciał mi się dokładniej przyjrzeć, po czym krzyknął radośnie: – Ewa! – No tak, imię się zgadzało, a więc znał mnie, ale ja go nie znałam. Nic a nic. Z przerażeniem patrzyłam, jak robi trzy kroki w moją stronę, po czym bez skrępowania więzi mnie w niedźwiedzim uścisku. Wniosek numer dwa: on mnie znał, a ja w dalszym ciągu nie wiedziałam, z kim mam do czynienia. – Ewa! Jak dobrze cię znowu widzieć! – rzucił między jednym uściskiem a drugim, uśmiechając się do mnie szeroko. Wniosek trzeci: skoro użył słowa „znowu”, to znaczy, że znaliśmy się już wcześniej albo on mnie znał. Z czasów swojego pobytu w Kowalach zapamiętałam tylko dwie koleżanki i żadnego kolegi, bo na żadnego po prostu nie zwracałam uwagi. Każdy wyglądał jak młodszy brat krasnala i niemożliwe, aby z jakiegoś liliputa wyrósł taki przystojniak! Krasnale z reguły nie sięgają dwóch metrów! Chyba że trzy naraz! – Ewcia! Co ty tu robisz? – A ty? – odbiłam piłeczkę, mając nadzieję, że dowiem się czegoś więcej, jednocześnie próbując sobie przypomnieć, kim może być ów nieznajomy. – Remontuję dom – powiedział po prostu, jakbym jeszcze nie zauważyła tego bałaganu wokół. – Chcesz zobaczyć środek? – Nie czekając na odpowiedź, złapał mnie za rękę i pociągnął w kierunku budynku. Dom był symetryczny. Na prawo, od wschodu i południa, znajdowała się kuchnia z pokojem dziennym, na lewo dwie sypialnie, które kiedyś zajmowali moi rodzice i ja, na wprost maleńki pokoik, służący babci za sypialnię, tuż obok łazieneczka. Tak było kiedyś… Teraz, gdy weszłam do środka, zobaczyłam jedną wielką przestrzeń; łazienki i pokoiku babci nie było, za to w suficie ziała czarna dziura.

– Jezus Maria – jęknęłam. Moja matka oszalała, pozwalając na coś takiego. – Nie podoba ci się? Wzruszyłam ramionami. – Po co ta dziura? – Wskazałam na sufit. – Tam będą schody – usłyszałam. – Schody? Dokąd? – Nie rozumiałam, po co mojej matce schody? W tym miejscu nigdy nie było schodów. Kiedyś wchodziło się na górę po drabinie, ale od lat na poddaszu nic się nie działo. Nie suszyło się tam bielizny ani nie składowało niepotrzebnych rzeczy. Nie było potrzeby tam wchodzić, więc teraz ta dziura, zwiastująca schody, świadczyła o tym, że poddasze dostanie swoją szansę. – Tam będzie studio. Albo sypialnia. Jeszcze nie wiem. Odwróciłam się powoli w jego kierunku, uniosłam głowę, by móc mu spojrzeć w oczy. – Jak to, nie wiesz? Robisz i nie wiesz co? – zapytałam. – Na razie skupiam się na dole – usłyszałam jego wciąż wesoły głos. Cholera, kim on był?! – Część dzienna pozostaje bez zmian, te dwie sypialnie też. – Wskazał na mój dawny pokój i znajdującą się obok sypialnię rodziców. – A góra… No cóż, wszystko zależy… – Od czego? – weszłam mu w słowo. – Od kasy! – roześmiał się. Opuściłam głowę. Spodziewałam się wszystkiego, ale nie tak prozaicznej odpowiedzi. – Ewa – nieznajomy przestał się śmiać i zwrócił się do mnie jakoś tak subtelnie – pamiętasz, jak mówiłaś, że chciałabyś mieć pokój na górze? Zaskoczył mnie. Zdałam sobie sprawę, że rozmawiam z kimś, kto znał mnie bardzo dobrze, z kim spędzałam dużo czasu, bo nie wszyscy wiedzieli o moim marzeniu. O pokoju ze skosami, który meblowałam w myślach. Wniosek numer cztery: rozmawiałam z kimś, kto mnie dobrze znał, komu ufałam i dzieliłam się z nim swoimi marzeniami. Skupiłam się na jego twarzy i oczach, próbując wywołać z zakamarków pamięci choć fragment, który pasowałby do tej układanki.

Nic. Pustka. Czułam się jak idiotka. – Ewa? – dobiegło mnie jego pytanie. Zawstydziłam się, jakby przyłapał mnie na gorącym uczynku. – Ewa? – powtórzył, kładąc swoje dłonie na moich ramionach. – Ty mnie nie poznajesz? Cholera! To było aż tak widać? – Nie… ja… – jąkałam się, zastanawiając, w jaki sposób wyjść z opresji. – Bruno – usłyszałam. – Słucham? – Miałam wrażenie, że się przesłyszałam. – Bruno. Teraz pamiętasz? Bruno. Bruno, którego pamiętałam, był moim równolatkiem, dwie głowy niższym. Trzymaliśmy się razem gdzieś do trzeciej czy czwartej klasy, potem przestaliśmy się zauważać. Ja rosłam i się zmieniałam, on stał w miejscu; mały, szczuplutki, drobniutki. Kolegowanie się z nim zaczynało być dla mnie mega obciachem. Popatrzyłam na niego, próbując dojrzeć w tej interesującej twarzy młodego mężczyzny twarz tamtego dzieciaka, z którym swego czasu spędzałam każdą wolną chwilę. To nie mógł być on! Ludzie aż tak się nie zmieniają! Nie wytrzymałam! Zgięłam się w pół i wybuchnęłam śmiechem. Oczy zaszły mi łzami, brzuch bolał i nie byłam w stanie spojrzeć na Brunona. Jezu, jakiego Brunona? Nie wierzyłam, że to on! – Już ci lepiej? – usłyszałam nagle jego kąśliwe pytanie. Momentalnie spoważniałam. – Ludzie różnie na mnie reagują, ale jeszcze nikt nigdy nie śmiał się tak jak ty. – Wyczuwałam w jego głosie złość i pretensję. I coś jeszcze. Jakby żal, że zrobiłam coś takiego, że zachowałam się w ten sposób. – Zrozum! – odezwałam się wreszcie. – Nie widziałam cię dziesięć lat, a zapamiętałam cię jako… – W ostatniej chwili ugryzłam się w język, zrozumiawszy, że uraziłabym go jeszcze bardziej. – Nie kończ! – zażądał zdecydowanie. A jednak się zdenerwował. Odwrócił się ode mnie i wyszedł. Westchnęłam, ale wyszłam za nim. – Czy ja jestem jakiś inny? – rzucił mi w twarz, odwracając się nagle. – Nie… – odparłam zaskoczona. – To dlaczego się ze mnie śmiałaś? – Nie czekając na odpowiedź,

kontynuował: – Stała się rzecz straszna, masz rację, urosłem, zmężniałem, zmieniłem się! Jak mogłem! Przecież byłem taki malutki, drobniutki, i taki powinienem zostać na wieki wieków, bo moja szanowna koleżanka nie poznała mnie po dziesięciu latach! – Bruno… – Co?! – wrzasnął. – Przepraszam – bąknęłam, czując, że powinnam to powiedzieć. Widziałam, jak złość buzuje w nim gdzieś pod skórą. Patrzyłam na niego, dając mu czas na uspokojenie. Kiedy kilka chwil później spojrzał na mnie, poznałam jego oczy, pozbywając się wszelkich wątpliwości. – Naprawdę bardzo się zmieniłeś – powiedziałam szeptem. – Wiem – burknął. Wciąż był zły. Zapadło kłopotliwe milczenie. Czułam, że się zagalopowałam, ale nie potrafiłam teraz cofnąć czasu. Nie znałam Brunona, nie wiedziałam, czy zostało w nim coś, co kiedyś znałam. Sęk w tym, że nie pamiętałam. Nie zamierzałam go jednak znowu przepraszać. Skoro nie chciał mówić, to nie! Czy ja zrobiłam coś złego? Przecież miałam prawo go nie poznać. Bawiliśmy się jako dzieci, nie widziałam go jako dorosłego mężczyzny ani razu, więc moja reakcja była uzasadniona. No, może poza śmiechem. Ale kiedy sobie przypomniałam tego małego wypłosza i porównałam z tym, co widziałam, nie mogłam się powstrzymać. Wydawało mi się to tak nieprawdopodobne, że… Bruno sprzed dziesięciu lat był niski, drobny, malutki. Wyglądał na góra dwanaście lat, mając prawie siedemnaście. Tańczył w dziecięcym zespole ludowym, doskonale odnajdując się wśród kilkulatków. Nie wróżyłam mu powodzenia wśród kobiet, sama nie byłam nim zainteresowana; mając lat szesnaście, wyglądałam jak teraz, jak kobieta, a nie jak dziecko. Na dodatek nie sądziłam, że on kiedykolwiek będzie wyglądał jak mężczyzna. – Moja matka cię zatrudniła? – zapytałam, zmieniając temat. Tylko takie wytłumaczenie jego obecności przychodziło mi do głowy. Moja matka musiała mieć z tym coś wspólnego. W końcu przyjechałam tu do niej, a nie do niego.

– Dlaczego pytasz? – odpowiedział pytaniem. – No bo… – Zbił mnie z tropu. – Ten cały remont i w ogóle. – Schyliłam się, urwałam źdźbło trawy i zaczęłam je gryźć. Kiedy tu mieszkałam, zawsze tak robiłam, gdy się denerwowałam. – Ty o niczym nie wiesz – bardziej stwierdził, niż zapytał. Tak jak ja chwilę wcześniej, schylił się po źdźbło. – O czym? – Twoja matka sprzedała mi ten dom kilka miesięcy temu. – Co zrobiła?! – wrzasnęłam. – Jak to sprzedała? Kiedy? I gdzie ona teraz jest? – Zadałam mu tyle pytań, że nawet sama nie wiedziałam, na które chcę znać najszybciej odpowiedź. Teraz to we mnie się gotowało! – U siebie. – Bruno był spokojny. – Czyli gdzie?! – wrzeszczałam, nic nie rozumiejąc. – W starym młynie – usłyszałam odpowiedź. – W starym… gdzie? – zapytałam po raz kolejny. Nie wierzyłam. – W starym młynie – powtórzył Bruno. – Zaprowadzić cię? – Zwariowałeś? Wiem, do cholery, gdzie jest stary młyn! Tylko co moja matka tam robi? Bruno popatrzył na mnie zaskoczony. – Ewa, ty naprawdę nic nie wiesz? – zapytał z niedowierzaniem po raz kolejny. Nie wiedziałam, o co mu tak naprawdę chodzi. Wzięłam kilka głębszych oddechów, po czym rzuciłam mu w twarz: – Mów! I powiedział. Najpierw o tym, jak to rok wcześniej moja matka postanowiła nabyć stary młyn, dość dziwną i oryginalną miejscówkę, w której chyba tylko myszy urzędowały, bo młyn był młynem już tylko z nazwy. Kiedy jeszcze mieszkałam w Kowalach, spędzałam tam mnóstwo czasu, jak reszta dzieciaków. Młyn miał wiele zalet, przede wszystkim był zadaszony i można było bawić się tam bez względu na pogodę; rzeka tworzyła przy nim rozlewisko, nad którym powstała plaża, a w niezbyt głębokiej wodzie można było uczyć się pływać. Lubiłam tam chodzić, bywało, że spędzałam we młynie całe dnie. Nawet odrabiałam tam lekcje. Ale co strzeliło mojej matce do głowy, że kupiła tę ruinę?

Bruno kontynuował. Dodał, że matka z miejsca wzięła się za remont młyna, jakiś czas później sprzedała mu dom babci, a on zaczął przystosowywać mój rodzinny dom do swoich potrzeb. Jakie on, do jasnej Anielki, mógł mieć potrzeby? Był tak samo młody jak ja! Ledwo stuknęło mu dwadzieścia sześć lat! Czyżby miał już rodzinę? Aż się bałam zapytać…. Byłam zaskoczona tym, co usłyszałam. Nie miałam pojęcia, że w życiu mojej matki zaszły takie zmiany. Ale Bogiem a prawdą, nasze stosunki nigdy nie były szczególnie ciepłe. Cztery lata temu, zaraz po obronie licencjatu, wyjechałam do Londynu, zaślepiona miłością do pewnego Anglika. Nic się wtedy nie liczyło, tylko on. Wynajęłam swoje mieszkanie, które rodzice kupili mi, gdy tylko dostałam się na studia, spakowałam się i podążyłam za miłością. Dość ryzykowny krok, ale nawet wtedy moja matka nie zaprotestowała. Nie mówiła nic w stylu: „zastanów się”. Kiedy przyznałam się, że wyjeżdżam, mama powiedziała tylko: „Rób tak, abyś była szczęśliwa. Jeśli dzięki niemu jesteś, jedź”. A teraz przyjechałam do niej i już wiedziałam, że sprawa, która mnie tu sprowadziła, jest jedynie częścią większej całości. I zamierzałam tę całość poznać. – Dzięki za rozmowę – odezwałam się w końcu, kiedy zapadło długie milczenie po monologu Brunona. – Muszę już jechać. – Na długo przyjechałaś? – Nie wiem – skłamałam. Byłam przygotowana na spędzenie w Polsce tygodnia, góra dziesięciu dni, choć nie sądziłam, abym została u matki dłużej niż dwa. – Powinniśmy się jeszcze zobaczyć. – Bruno był zdecydowany. – Może jutro? Patrzył na mnie z uśmiechem. Nie rozumiałam, skąd u niego ta chęć spotkania się ze znajomą, której nie widział dekadę. Jutro? Oszalał? Nic o mnie nie wiedział, a chciał się widzieć? To zupełnie przeciwnie niż ja. Od czasu wyjazdu z Kowali nie tęskniłam za nikim, dość szybko zapomniałam o swoim wiejskim życiu. – Wpadnę po ciebie wieczorkiem, mam zaproszenie na grilla, pójdziemy razem – oświadczył, nie pozwalając mi dojść do słowa. A potem wszedł do domu, zostawiając mnie całkowicie zaskoczoną.

Stary młyn stał na uboczu, jakiś kilometr od innych zabudowań, już z daleka wyróżniał się oryginalnym wyglądem. Jego widok przywoływał wspomnienia. Mój Boże, ileż to czasu tam spędziłam, nawet nie pamiętałam, do kogo należał. On po prostu był. Tak głęboko wrósł w krajobraz Kowali, że chyba wszyscy traktowali go jak współwłasność. Zarówno on, jak i pobliska cegielnia, po której został jedynie wysoki komin, stanowiły dowód, że kiedyś Kowale były bogatą, prężnie rozwijającą się wioską. Domy wyrastały wszędzie, nie tylko przy głównej drodze. Jedynie przy młynie nie było żadnego. I za to też lubiłam to miejsce, tam zawsze było spokojnie i cicho. A teraz młyn był własnością mojej matki… Niczego nie rozumiałam. Po co jej młyn? Budynek był drewniany, z dwuspadowym dachem pokrytym gontem, postawiony na planie litery L, z wysoką podmurówką z kamienia. Duże drewniane okna, doskonały przykład stolarskiej roboty, ozdobione były dookoła rzeźbieniami będącymi małymi dziełami sztuki. Zawsze, ilekroć tu przychodziłam, zachwycałam się nimi. Po prawej stronie od wejścia płynęła rzeczka, w której zanurzało się młyńskie koło, naznaczone już zębem czasu. Najlepsze jednak znajdowało się z tyłu budynku. To tam był mostek, prowadzący z jednej strony rzeczki na drugą, a poza tym pełniący funkcję zarówno śluzy, jak i tarasu widokowego; rzeczka płynęła tam szerokim korytem, tworząc niezbyt głębokie rozlewisko, które niektórzy, w tym również ja, nazywali jeziorem. Kiedy podjechałam bliżej, zauważyłam zmiany. Coś się działo. Wokół pełno było śladów świadczących o remoncie. Jęknęłam. Jeśli to rzeczywiście moja matka… I w tym momencie ją zobaczyłam. Miała krótkie włosy, co ogromnie mnie zaskoczyło, bo zwykle nosiła długie. Ubrana była w bluzkę na ramiączkach i krótkie dżinsowe spodenki. Patrząc na nią, nie dałabym jej czterdziestu sześciu lat, a najwyżej trzydzieści pięć. Rozmawiała ze szczupłym, chudym wręcz mężczyzną, oboje unosili głowy do góry, jakby patrzyli w niebo. Moja matka jak zwykle żywo gestykulowała. Nie byłam pewna, czy usłyszała, jak wjeżdżam na podwórko, ale

odwróciła głowę, kiedy wysiadłam i trzasnęłam drzwiami auta. Nie było wybuchu radości, nie zapanowała ogólna euforia. Po prostu stałyśmy i patrzyłyśmy na siebie. Nie widziałyśmy się od roku. I choć byłam jej jedynym dzieckiem, nie traktowała mnie wyjątkowo. Od kiedy się usamodzielniłam, po prostu byłam. Nie rozpieszczała mnie, nie przywoziła moich ulubionych dań, nie dzwoniła każdego wieczora z pytaniem „jak minął dzień?”. Z czasem zrozumiałam, że moja matka taka po prostu była, niezbyt wylewna, może zimna, ale nie lodowata. Część tego zimna odziedziczyłam po niej, dostałam na starcie w pakiecie genów. Jak się później okazało, geny od mojej matki były z natury dominujące i nic sobie nie robiły z sąsiedztwa tych ojcowych. W związku z tym miałam wygląd i urodę po mamie, charakter po mamie i wszystko inne też po mamie. Może dlatego nie mogłam się z nią normalnie dogadać, tylko kłóciłyśmy się jak we włoskim małżeństwie i zamiast wzorcowego związku matka–córka, pozostała tylko świadomość, że jedna dała życie drugiej. Żadnej wdzięczności, żadnych uczuć. Po co w takim razie tu przyjechałam? – Ewa? – Matka zamiast radości zadała pytanie, jakby nie poznała rodzonej, własnej, jedynej córki. A przecież wzrok miała doskonały, wiedziałam o tym! – No ja! A spodziewałaś się kogoś innego? – zapytałam zaczepnie. – Nie spodziewałam się nikogo, a ciebie w szczególności. – Och, jak ja kochałam tę szczerość! – Co tu robisz? – A może by tak: „Córeczko! Jak dobrze cię widzieć! Bardzo się cieszę!” – zakpiłam i matka tę kpinę wyczuła. – Jestem zaskoczona – odpowiedziała. – Ale cieszę się. – Podeszła i cmoknęła mnie szybko w oba policzki. – Chodź. – Nie czekając, odwróciła się i podeszła do mężczyzny, stojącego w tym samym miejscu, w którym go zostawiła. Patrzyłam zaskoczona, jak nieznajomy obejmuje moją matkę, całuje ją we włosy a ona uśmiecha się, wyglądając na zadowoloną. Nie pamiętałam aby z ojcem kiedykolwiek pozwoliła sobie na takie czułości. Na pewno nie przy mnie. Przy nikim. – Idziesz? – usłyszałam pytanie. – Chodź! Ruszyłam powoli, nie wiedząc, czego jeszcze oczekiwać. Plan

miałam taki: przyjeżdżam do Kowali, rozmawiam z matką, namawiam do tego, do czego zamierzałam ją namówić, i wracam do siebie. Nie brałam pod uwagę, że w Kowalach zastanę całkiem inną sytuację. I nie miałam pojęcia o sprzedaży domku babci. Po starych schodach weszłam do środka, spodziewając się widoku, jaki zapamiętałam. Stanęłam jednak jak wryta w progu: gdzieś zniknęła otwarta przestrzeń. To tu, to tam pojawiły się ścianki, dzieląc ogromne pomieszczenie na kilka mniejszych. – Jak ci się podoba? – zapytała matka, zjawiając się obok mnie. – Co ma mi się podobać? To twoja sprawka? – A czyja? Omiotłam wzrokiem wnętrze, szukając miejsca, gdzie mogłabym usiąść. Byłam zmęczona. Wszystkim. Nawet rewelacjami, które tu usłyszałam i zobaczyłam. Podeszłam do stojącej w rogu paczki styropianu i opadłam na nią z rezygnacją. – Mamo, coś ty najlepszego zrobiła? – Chodzi ci o młyn? – Matka usiadła obok mnie. – Chodzi mi o wszystko! Nie odpowiedziała od razu. Jakby się zastanawiała. – Ewcia… – Nie ewciuj mi tu! – Ewa. – Matka westchnęła. – Co chcesz usłyszeć? – Prawdę! – Niemal krzyknęłam, ale w ostatniej chwili zauważyłam nieznajomego, idącego w naszym kierunku z tacą, na której znajdował się dzbanek z zimnym napojem i dwie szklanki. – Przepraszam, pomyślałem, że z chęcią się napijecie. – Postawił tacę na parapecie. – Jesteś aniołem – powiedziała moja matka. – Oj! – Skoczyła na równe nogi. – Ja was sobie nie przedstawiłam! Wybaczcie. Ewa, to jest Mikołaj, Mikołaj, moja córka, Ewa. – Twoja mama dużo mi o tobie opowiadała. – Mikołaj uścisnął moją dłoń. – Naprawdę? Ja o panu nic nie wiem! –Mów mi, proszę, po imieniu. Mikołaj, nie żaden pan. Bardzo mi miło. – Ewa – bąknęłam, nie patrząc na niego.

Mikołaj nachylił się w kierunku mojej mamy, musnął ustami jej policzek, po czym powiedział: – Będę już leciał. Do jutra. – Do jutra. – Matka oddała mu pocałunek. Patrzyłam na tę scenę z mieszanymi uczuciami. Oto moja matka, która przez ćwierć wieku małżeństwa z moim ojcem nigdy nie potraktowała go tak, jak Mikołaja, temu właśnie Mikołajowi okazywała wylewnie swoje uczucia. Wydało mi się to dziwne. Nawet bardzo. Obserwowałam, jak odprowadzała go do samochodu, jak rozmawiali jeszcze chwilę, zanim odjechał. I patrzyłam na matkę, tak inną niż kiedyś. – Wiesz… – zaczęła, gdy wróciła do młyna, ale przerwałam jej szybko: – Kim jest Mikołaj? – zapytałam stanowczo. – Twój facet? – Z jakichś powodów ta informacja powodowała moje rozdrażnienie. Nie chciałam, aby miała jakiegokolwiek przyjaciela czy partnera! Przyjechałam przecież do niej w jednym celu! – Ewa, no coś ty! – usłyszałam zaskoczoną odpowiedź. – Nie pamiętasz Mikołaja? – A powinnam?! – wrzasnęłam z całych sił. Właśnie walił się mój plan. – Przecież ja go pierwszy raz w życiu widzę! – Ewa, proszę! Wszystko ci wytłumaczę, o wszystkim opowiem… Ja wiem, że to dla ciebie może być zaskoczeniem, ale zrozum…. – Nie chcę rozumieć! – przerwałam. – Wracam do domu i co się okazuje? Moi rodzice od kilku miesięcy są rozwiedzeni, o czym zapomnieli mnie poinformować. Na dodatek matka wróciła w swoje rodzinne strony, ot tak, po prostu! No więc postanawiam do niej pojechać i co? Na „dzień dobry” dowiaduję się, że po pierwsze, kupiła stary młyn, który chyba dinozaury pamięta, a po drugie, sprzedała dom rodzinny! Mamo, co tu się dzieje? Mama patrzyła na mnie i na jej ustach pojawiał się delikatny uśmieszek, zupełnie jakby hamowała się przed wybuchem wesołości. – Pewnie jesteś głodna. Masz ochotę na pierogi? – Jezus Maria, pytasz mnie o pierogi? – Nie pytam, zapraszam na kolację. A przy okazji na rozmowę.

Ewuś, ja naprawdę cieszę się, że przyjechałaś. Tylko muszę ci dużo opowiedzieć. – Daruj sobie. Zostanę na tej kolacji, bo jestem głodna jak wilk, ale jutro jadę. Rób sobie co chcesz, z kim chcesz i jak chcesz. Z czym masz pierogi? – Ze szpinakiem – usłyszałam i aż jęknęłam. Moje ulubione. – Chodź, pokażę ci młyn. – Znam go, nie musisz mi pokazywać. – Nie widziałaś mojego mieszkanka. Chodź. Po nowych, lśniących drewnianych schodach weszłyśmy na górę. Kiedy ja tu przychodziłam, schodów nie było, jedynie stara drabina w rogu. Rzadko wchodziliśmy na górę, ale pamiętałam, że znajdowały się tam trzy duże pomieszczenia z oknami w szczytach. Teraz dodatkowo w każdym było okno dachowe, a trzy pokoje zyskały nowe funkcje. Dwa z nich stały się sypialniami, trzeci pełnił rolę salonu z aneksem. Byłam zauroczona. Jakbym trafiła do innej bajki. Podczas gdy na dole trwał w najlepsze remont, góra była pięknym, przestrzennym mieszkaniem. – Ładnie, prawda? – usłyszałam głos matki. – Tydzień temu skończyliśmy tu remont. Było ślicznie. Mieszkanie wyglądało na przestronne i jasne, z nową, lśniącą, drewnianą podłogą, ścianami w jasnych, pastelowych kolorach, które nie rzucały się w oczy, dzięki czemu można było się skupić na drewnianych detalach, podłodze, suficie czy oknach. Wszystko robiło na mnie niesamowite wrażenie. – Mamo… to jest ładne, rzeczywiście. – Patrzyłam na przytulne wnętrza. – Tylko powiedz, po co ci to wszystko? Po co ten młyn? Dlaczego sprzedałaś dom babci? Chciałaś się rozwieść? Dopięłaś swego! Mogłaś mieszkać w domu babci! Po co ci to? – Po raz pierwszy spojrzałam w jej oczy i przez moment wydawało mi się, że straciły cały blask. Były inne niż zwykle, niż pamiętałam. Były matowe. – Chodź. – Mama pociągnęła mnie za rękę w kierunku aneksu i oddzielającej kuchnię od salonu wyspy. – Obiecałam ci pierogi.

– Mamo… – próbowałam coś powiedzieć. – Ewa. – Mama szukała właściwych słów. – Ja wiem, że musimy porozmawiać… Tylko widzisz… – Nie bardzo wiedziała, co zrobić z rękami, więc zaczęła poprawiać moje włosy. – Cudny jest ten kolor – usłyszałam. – A pamiętasz jak mówiłam, że będzie ci dobrze w blondzie? – To bardziej rozjaśniony brąz – sprostowałam, spięta tym nagłym zainteresowaniem z jej strony. – Cudny. Tak szybko jak zainteresowała się moją fryzurą, tak szybko odeszła ode mnie. Otworzyła lodówkę i wyjęła z niej kilka pierogów. Nową patelnię postawiła na kuchence, wiedząc, że przepadam wprost za odsmażanymi. – Usiądź – rzuciła w międzyczasie. Usiadłam na wysokim stołku przy wyspie. Miałam stąd doskonały widok na całe mieszkanie i na matkę. Nie widziałyśmy się od roku, ale nie mogłabym powiedzieć, że tęskniłam. Nie. Tak żyłyśmy, byłyśmy do tego przyzwyczajone. Moja matka szczęśliwie doprowadziła mnie do pełnoletności, łożyła na moje utrzymanie i wykształcenie, dopóki nie stanęłam na własnych nogach, czyli robiła to, co powinna. Nie powtarzała jednak codziennie, że „mnie kocha”, że jestem „jej słoneczkiem” lub „jej szczęściem”. Ja byłam jej dzieckiem, ona moja matką, a skoro tak, to z definicji wynikało, że powinnyśmy się kochać. I kochałam ją na swój sposób. Wiedziałam, że mogę na nią liczyć, że – jeśli będę szczera – zawsze stanie po mojej stronie. I tak było. Taka miłość bez zbytniego sentymentalizmu i słów. Kiedy dostałam się na studia, to matka zadecydowała, że najlepiej będzie, jeśli zamieszkam od razu na swoim. Kupili mi mieszkanie. Ojciec wygrał wtedy jakiś przetarg i zarobione pieniądze przeznaczył na lokum dla mnie. Wyprowadziłam się z domu i tak naprawdę nigdy już do niego nie wróciłam. I nawet jeśli dzieliła nas niespełna godzina drogi, nie odwiedzałam rodziców zbyt często. – Co cię sprowadziło tym razem do Polski? – zapytała mama, stawiając przede mną talerz z przyrumienionymi pierogami. Zawahałam się. Wiedziałam, że nie powiem prawdy, musiałam

tylko wymyślić jakieś prawdopodobnie brzmiące kłamstewko. – Chyba wizyta u rodziny raz w roku jest dozwolona, prawda? – odbiłam piłeczkę. – Nic nie mówiłaś. – Mamo… Po prostu dowiedziałam się, że jesteście po rozwodzie. Musiałam to sprawdzić. – Ograniczyłam się do takiej lakonicznej odpowiedzi. Nie musiała wiedzieć nic więcej. – No i jakie wnioski? – Mama usiadła naprzeciwko mnie z kubkiem zielonej herbaty w dłoni. Dziobałam pieroga, jakbym nie była przekonana, czy chcę go zjeść, a przecież wiedziałam, że był najpyszniejszy pod słońcem. Wszystko jednak po to, aby jak najdłużej zwlekać z odpowiedzią. – Dlaczego? – zapytałam, patrząc mamie prosto w oczy. Nie skrzywiła się, nie była zaskoczona, nie uciekała wzrokiem. Uśmiechnęła się do mnie ciepło. – Bo nie kochałam twojego ojca – usłyszałam. – I doszłaś do takiego wniosku po ponad dwudziestu pięciu latach? – Nie, ja to wiedziałam od zawsze. – Tak, oczywiście, od zawsze – zakpiłam. – To dlaczego za niego wyszłaś? Mama się uśmiechnęła, po czym uniosła kubek do ust. Chwilę milczałyśmy. – Kojarzysz takie zdjęcie z naszego wesela… Tata i ja siedzimy przy stole, tata oparty o stół i śmiejący się do rozpuku… Strasznie był rozbawiony…. – Kojarzę – przyznałam. Wiedziałam, o jakim zdjęciu mówi. – Właśnie. Wiesz… kiedy wywołaliśmy te zdjęcia i ja na nie popatrzyłam, zwłaszcza na to jedno, zrozumiałam, że popełniłam błąd. – Dlatego, że tata śmiał się na zdjęciu? – Dlatego, że patrząc na nie, wstydziłam się za niego. Tak zwyczajnie, po ludzku. Byłam młoda, w ciąży, chciałam mieć idealnego męża, a ta fotografia burzyła wszystko. Nie chciałam, aby ktokolwiek oglądał te zdjęcia, aby widział ojca, jak szczerzy zęby do kogoś, kto opowiadał sprośne dowcipy. Bo on na tym zdjęciu wyglądał tak… żałośnie, niemal prostacko. I tego się wstydziłam.

Ewa. – Mama wzięła moja dłoń. – Przepraszam, że tak mówię o twoim ojcu, ale zapytałaś… – Nadal nie rozumiem… – Uciekłam z uścisku. – Gdybym kochała twojego ojca, nie wstydziłabym się go. A ja… – I to wszystko przez zdjęcie? – odważyłam się zapytać. – Ewa! Twojego ojca tu nie ma! – Położyła dłoń na lewej piersi, tam, gdzie biło serce. – I nigdy nie było. I nieważne jest zdjęcie ani ich setki czy tysiące! Odeszłam od niego, bo go po prostu nie kochałam! I już! Czy to jest wyczerpująca odpowiedź? To chciałaś usłyszeć? Niekoniecznie to, tak naprawdę tego się w ogóle nie spodziewałam. Chciałam wrócić z mamą do domu, a nie słuchać o tym, dlaczego zostawiła ojca. – To dlaczego za niego wyszłaś? – Nie dawałam za wygraną. – Bo ty byłaś w drodze. Po prostu. Zrozumiałam zbyt późno, że nic do twojego ojca nie czuję, ale byłam bardzo młoda, nieco przerażona tym, co się działo, i kiedy odkryłam, że zaszłam w ciążę, jedynym słusznym rozwiązaniem wydawał mi się ślub. Zaśmiałam się jej prosto w twarz, szyderczo, bo to, co mówiła, uważałam za śmieszne. I żałosne. Nie była pierwszą ani tym bardziej jedyną, która „wpadła”. I jakoś nie przeszkadzało jej to przez ćwierć wieku. A teraz zaczęło, ciekawe dlaczego? A może miało to związek z owym Mikołajem, niekryjącym wcale swych uczuć? – To bez sensu, mamo – skwitowałam. – Pierogi rewelacyjne. – Odstawiłam pusty talerz do zlewu. – Sama pomyśl, co mówisz! – Wróciłam do tematu. – Przyznałabyś, że po prostu zostawiłaś ojca dla tego swojego Mikołaja. Śmiech matki mnie zaskoczył. – Nie jestem z Mikołajem. To mój przyjaciel. Nic nas nie łączy! – Właśnie widziałam to „nic”. Przestań, mamo! – Ewcia! Co ty mówisz? Słowo! Mikołaj to mój przyjaciel, nie kochanek! Zresztą – zaśmiała się. – Ja go znam od wielu lat! W tym czasie przeżyłam jego rozwód i trzy kochanki. Proszę cię! Usiadłam z wrażenia. Wiele lat! Znała go od wielu lat! – Ale… – zaczęłam. – Uwierzysz mi, czy nie, nieważne. Mikołaj jest jakby moim

starszym bratem i tak go traktuję. A teraz bardzo mi pomaga i jestem mu za to wdzięczna, bo nie musi tego robić. Jasne? – Ostatnie słowo powiedziała stanowczo, mocno przy tym gestykulując. Zrobiła dwa kroki w moim kierunku i… straciłam ją z pola widzenia. Usłyszałam najpierw: „cholera!”, potem głuchy odgłos i jakiś przytłumiony trzask. – Mamo?! – W jednej chwili znalazłam się przy niej. Leżała między wyspą a szafkami, dość niezdarnie próbując się podnieść. – Pomóc ci? – Kucnęłam obok, podając jej jednocześnie rękę. – Nie dam rady – jęknęła. – Złap mnie pod pachami… Zrobiłam, jak prosiła, z przerażeniem patrząc na jej obydwie, wydawałoby się zupełnie niesprawne, wiszące jak u szmacianej lalki dłonie. Na dodatek puchnące w oczach, niczym ciasto drożdżowe. Pomogłam jej wstać. Nie wyglądało to najlepiej. Dla mnie, najzwyklejszego laika, było to coś poważniejszego niż stłuczenie. – Mamo? Nim odpowiedziała, syknęła, jakby to w czymś miało pomóc. – Boli cię? – W sumie nie musiałam pytać, wiedziałam, że tak było. Na dodatek żadną nie mogła ruszyć. – Usiądź. Masz lód? Trzeba to obłożyć, żeby opuchlizna zeszła. Masz lód? – zapytałam ponownie. Mama kiwnęła głową. Nie pytając o nic więcej, podeszłam do lodówki i z zamrażarki wyjęłam kostki lodu. Rozejrzałam się jednocześnie za jakąś ściereczką i w tym momencie przypomniałam sobie kuchnię w swoim domu rodzinnym. Tam mama trzymała ściereczki w szufladzie obok kuchenki. W pierwszej były sztućce, w drugiej ściereczki. Zaryzykowałam i bingo! Z satysfakcją wyjęłam dwie, położyłam lód, owinęłam go i przyłożyłam na ręce mamy. Na jej twarzy widać było ulgę. – Zawiozę cię na ostry dyżur – powiedziałam stanowczo. – Trzeba na pewno zrobić prześwietlenie. – Ewa… nie wiem, czy to jest dobry pomysł… – Mama próbowała się jeszcze bronić. – Najlepszy… I od razu mówię, że nie przyjmuję żadnej odmowy, zrozumiano? – Było mi trudno okazać troskę. Nigdy nie musiałam się troszczyć o matkę, nawet ta wymuszona bliskość mnie krępowała. To nie było dla mnie normalne. – Gdzie masz dokumenty? – zapytałam.

– W torebce. – Głową wskazała na wieszak. Sięgnęłam po nią, po czym pomogłam mamie zejść i wyszłyśmy z młyna. Nic nie mówiłam, nawet na nią nie patrzyłam, wystarczyło mi jedno spojrzenie. Czułam się zakłopotana tym niespodziewanym zdarzeniem, na dodatek miałam poczucie winy, że to przeze mnie mama się przewróciła. Najchętniej cofnęłabym czas i w ogóle nie przyjeżdżała do Kowali. Wszyscy byliby zadowoleni, nikomu nic by się nie stało i nie musiałabym teraz jechać do szpitala. Wiedziałam jednak, że było to tylko moje pobożne życzenie i że po raz pierwszy w życiu mama potrzebowała mnie choć przez chwilę. Dziwnie było poruszać się drogami, które kiedyś znałam. Wydawało mi się, że zapomniałam już, że zgubię się na pierwszym skrzyżowaniu, a mimo to bez problemu sobie poradziłam. Kilkanaście minut zajęło mi dojechanie do szpitala. Wprowadziłam mamę i zarejestrowałam na ostrym dyżurze, po czym zasiadłyśmy w poczekalni pomiędzy bardziej i mniej cierpiącymi. To było dla mnie coś nowego. W całym swoim niemal dwudziestosześcioletnim życiu nie chorowałam, prócz jakichś zwyczajnych przeziębień, a skoro tak, to i w placówkach służby zdrowia, dumnie nazywanych szpitalami, nie spędziłam ani jednego dnia, poza tymi, kiedy się urodziłam. Nie inaczej było z moimi rodzicami. Wszyscy zdrowi jak przysłowiowe ryby i nagle bum… mama leży, na dodatek obija sobie nadgarstki tak, że teraz, patrząc na nie, zastanawiam się, czy to aby nie złamanie. Trzy kwadranse później zostałyśmy poproszone do gabinetu. W paru słowach mama wyjaśniła, w jaki sposób doszło do wypadku, po czym otrzymała skierowanie na prześwietlenie. Poszłyśmy, zrobiono mamie zdjęcie i wróciłyśmy na izbę, gdzie dość sympatyczny pan doktor przyjął nas bez kolejki. – Pani Joanno – zaczął z uśmiechem. Długo przyglądał się mamie, jakby jeszcze się zastanawiał nad diagnozą. – Wygląda na to, że miała pani niesamowite szczęście… – Słucham? – Mama nie rozumiała. Ja zresztą też. – …albo pecha – dokończył swoją myśl. – Po pierwsze, zostaje pani w szpitalu. – Jak to, w szpitalu? – zapytała mama, blednąc w jednej