a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony852 363
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań667 962

Maja Lidia Kossakowska - Bramy Światłości 03

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Maja Lidia Kossakowska - Bramy Światłości 03.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 286 stron)

Maja Lidia Kossakowska Bramy Swiatłości Tom 3

© book created by Strach na Wróble

Spis treści Cykl Zastępy Anielskie Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV Rozdział XV Rozdział XVI Rozdział XVII Rozdział XVIII Rozdział XIX Rozdział XX Epilog I Epilog I Glosariusz O Autorce

Zastępy Anielskie 1. Żarna niebios 2. Siewca Wiatru 3. Zbieracz Burz – tom 1 4. Zbieracz Burz – tom 2 5. Bramy Światłości – tom 1 6. Bramy Światłości – tom 2 7. Bramy Światłości – tom 3

Rozdział I Rzeka toczyła swoje bure, mętne wody dzień po dniu gdzieś ku otchłannej, nieznanej, nieprzeniknionej dali, a Sereda zwlekała. Siedziała na wąskim pasku piaszczystego brzegu, przesypując bezwiednie kryształki kwarcu i małe kamyki. Jej palce grzebały w ziemi, żłobiąc płytkie dołki, jakby podróżniczka starała się zakopać swoje porażki, rozpacze i skrawki smutku w płytkich, prowizorycznych grobach. W tej chwili nie czuła się na siłach udźwignąć ciężaru strat i niepowodzeń. Patrzyła na wody płynące. Przyglądała się krzykliwej zieloności tropikalnego lasu. Ale ten znajomy pejzaż zszarzał w jej oczach, wypłowiał i stracił intensywność, jakby ktoś potężny, a przy tym nieżyczliwy nakrył nagle cały świat cienką, półprzejrzystą materią o barwie żałoby. Słońce się oziębiło. Niebo wyblakło. Światło przygasło. Czas zakrzepł jak żywica cieknąca ze skaleczonego kauczukowca. Uczona z Królestwa siedziała na piasku, nie zwracając uwagi na towarzyszy podróży krzątających się po obozie, a obok niej, niczym wielkie, pokraczne martwe manaty, leżały na brzegu łodzie, wyciągnięte z nurtu rzeki. Przygnębienie, martwota i poczucie klęski wisiały nad obozowiskiem, niczym stado niewidzialnych padlinożerców gotowe w każdej chwili rozszarpać członków wyprawy. Sereda czuła, że przegrała. Straciła wielu tragarzy, weteranów i Marutów. Straciła Abaddona. A to samo w sobie stawiało pod znakiem zapytania sens dalszej wędrówki. Po co narażać się na kolejne niebezpieczeństwa, skoro emisariusz z Królestwa, zaufany przyjaciel regenta, bohater wojny z Antykreatorem przepadł rozszarpany kłami dzikiego Xolotla? Przecież tylko Frey potrafił rozpoznać, czy w oślepiającej pustce Wielkiego Ergu Światła rzeczywiście ukrywa się Jasność, czy to Cień znowu podstępnie szykuje się do ataku? Może zatem lepiej zawrócić? Poddać się? Popłynąć w dół rzeki, ku cywilizacji, wygodom, bezpieczeństwu. Do najwspanialszego, najpiękniejszego, najbardziej godnego podziwu miejsca na świecie. Do Królestwa. Do domu. Czy nie byłoby ulgą zdjąć z siebie brudne, uszargane łachy, których tutaj nie ma gdzie porządnie uprać? Wykąpać się w cudownej, ciepłej wodzie? Umyć wreszcie włosy? Zjeść świeży, aromatycznie przyprawiony posiłek w którejś z licznych knajpek w Limbo i popić go wybornym winem z winnic Rajskiego Ogrodu? Przejść się ulicami Hajot Hakados, chłonąc dostojne piękno pałacowych rezydencji? Znów poczuć charakterystyczny zapach starych ksiąg, zwojów i pergaminów w bibliotece Niebiańskiego Uniwersytetu? Wdać się w dyskusję z innymi uczonymi? Śmiało wygłaszać własne tezy i bronić ich przed zarzutami? Zanurzyć się znowu w ten znajomy, ulubiony świat akademickich dysput jak w wysłużony miękki fotel, który choć wiekowy, jest przecież tak bardzo wygodny i przyjemny? Westchnęła z tęsknotą, mimowolnie skubiąc palcami brzeg sfatygowanej, wystrzępionej, spłowiałej brązowej sukienki, poplamionej i sztywnej od brudu mimo starań Sigila, który regularnie czyścił garderobę swojej pani, mocząc ją w rzece, trąc piachem, spłukując zagrzaną na ognisku wodą z ziołami i starannie susząc na słońcu. Tu i teraz, na piaszczystym brzegu Anakondy, za możliwość szybkiego powrotu do domu Sereda oddałaby pół Królestwa. I rękę każdej księżniczki na dodatek. Tak, pewnie, wracaj szybkim truchtem, syknął nagle nienawistny, drwiący głos w głowie badaczki. Nie czeka tam na ciebie nic więcej niż upadek, hańba, sromotne zakończenie kariery naukowej i długa, samotna starość spędzona w zatęchłym magazynie na katalogowaniu zbiorów innych uczonych i przepisywaniu cudzych tekstów. Czego ty się spodziewasz? Fanfar i czerwonego dywanu rozwiniętego na twoją cześć? Uznania? Zaszczytów i splendorów? Na głowę upadłaś, biedna idiotko?! Kto cię przywita z rozwartymi ramionami, skoro przegrałaś, wycofałaś się, zdezerterowałaś, a w dodatku okazałaś się tak nieudolnym i kiepskim przywódcą, że podczas

ekspedycji naukowej prowadzonej przez ciebie zginął Daimon Frey? Twoi skostniali, zawistni, stetryczeli akademiccy koledzy, którzy z rozkoszą utopiliby cię w łyżce wody z Praoceanu? Zapomnij, siostro. Przecież oni tylko czekają, aż ci się noga powinie. Starcy w bogatych szatach, którzy trzęsącymi się palcami przewracają karty starożytnych manuskryptów. Czy któryś z nich ruszył swoje zasłużone, szacowne kościste dupsko zza katedry i wyruszył na prawdziwą wyprawę badawczą? Nie! Wszyscy wolą posiłkować się wiedzą czerpaną od pradawnych badaczy i pokrywać się kurzem magazynów i bibliotek jak stare meble obleczone w kosztowne narzuty. I tyle też są warci co wysiedziane sofy i kulawe szezlongi. Może warto, żebyś wreszcie zdała sobie z tego sprawę, co? Na Uniwersytecie nie masz przyjaciół. W ogóle ich nie masz, Seredo. W rękach zostanie ci tylko to, co sama sobie wyszarpiesz. Więc wstawaj i zabieraj się do roboty. Ale już! Zacisnęła z determinacją usta. Zagarnęła dłonią garść piasku, a potem rzuciła w toń Anakondy. Nie, nie podda się! Wkrótce ruszy dalej z wyprawą. Dotrze do samego Ergu i zbada go, tak jak zawsze pragnęła, bo to zarówno jej obowiązek, jak i wielkie naukowe marzenie. Nie zepsuje tego. Nie zrezygnuje, nie odpuści. Sprawdzi, co kryje się pośród oślepiającej białej pustki. Światłość czy Ciemność. Pan czy Antykreator. Sama będzie musiała to ocenić. W końcu jest przecież Świetlistą z Królestwa. Podoła zadaniu i powróci, żeby zdać raport regentowi. A wtedy Abaddon spojrzy na nią z dumą z Błękitnych Łanów, gdzie się teraz znajduje. Sereda nie zdradzi go ani nie zawiedzie. Pociągnie z ekspedycją dalej, nie bacząc na niebezpieczeństwa. Ale jeszcze nie w tej chwili. Nie teraz. Za dzień, dwa, góra trzy. Wtedy tak. Wtedy odnajdzie w sobie siłę i zmobilizuje się do kolejnego wysiłku. Na razie jednak musi poddać się bezwładowi. Mulistemu, powolnemu brunatnemu nurtowi czasu, który płynie zupełnie tak jak rzeka, odzierając badaczkę z resztek nadziei, z tych ostatnich hardych, buńczucznych przeczuć, z zamierających, gasnących przebłysków wiary. Że zdarzy się cud. Że nastąpiła pomyłka. Że Mata nie wszystko zdołał zobaczyć. Że Xolotl nie pokonał Daimona, bo jak mógłby pochwycić i pożreć Świetlistego o takiej mocy i pozycji jak on? Ale z każdą chwilą cieknącą jak krew z rany, z każdym porankiem i czerwonym zachodem barwiącym szkarłatem leniwe cielsko Anakondy, z każdym wciągniętym oddechem stawało się bardziej i bardziej, boleśniej jasne, że nie ma na co liczyć. Daimon Frey nie wróci. Matariśwan się martwił. Och, nie, oczywiście nie stracił wiary w potęgę i siłę swoich wilczych braci. Wciąż uważał, że są niepokonani i z łatwością poradzili sobie z wrednym Abaddonem. Ale dlaczego nie wrócili, z roześmianymi pyskami dymiącymi od świeżej krwi, z kłami ociekającymi posoką, dumni, triumfalni i przepełnieni szczerą radością zabijania? Czemu nie przybyli po należną chwałę, gorące podziękowania i podziw? Nie zdali relacji, jak dokonali zemsty, nie uradowali serca swego młodszego przyrodniego braciszka opowieścią o śmierci Anioła Zagłady, który ośmielił się z pogardą potraktować prawego syna Rudry, obrazić ich wspólnego ojca i zlekceważyć cały ród? Dlaczego nie wrócili, na nieśmiertelnego Wisznu? Nie potrafił znaleźć odpowiedzi na pytanie, które cały czas go nurtowało, uporczywe i nieustępliwe, niczym zadra tkwiąca pod paznokciem. Bhawa i Śarwa nie powrócili, z tym faktem musiał się, niestety, pogodzić. Na szczęście nie pojawił się także ten wstrętny czarny kruk z Królestwa. Pewnie, że nie. Bo nie mógł, rzecz

jasna. Leżał gdzieś teraz w wilgotnej ciemności dżungli, a padlinożercy, którzy rozwłóczali wokół szczątki gnijącego ciała, byli jedynym żałobnikami na jego nędznym pogrzebie. W to przywódca Marutów wierzył równie niezachwianie jak w Oświecenie. Ponieważ nie miał innego wyjścia. Porażka wilków oznaczałaby dla niego nie tylko ostateczny upadek w hańbie, ale także pewną śmierć. Gdyby wydało się, że nasłał braci na Abaddona, nie mógłby liczyć, że zachowa głowę na karku. Gdzieś w głębi duszy żywił bolesne, głębokie przekonanie, że jego ukochana, niemal ubóstwiona maharani osobiście zadałaby mu śmiertelny cios, gdyby dowiedziała się, że miał czelność podnieść rękę na Świetlistego lub jakiegokolwiek innego skrzydlatego. Ponieważ Mata żył w społeczeństwie silnie podzielonym kastowo, doskonale rozumiał, a nawet akceptował w jakiś sposób postępowanie Seredy względem niego samego i przedstawicieli innych ras służebnych. Zdawał sobie bowiem sprawę, że hierarchia w Królestwie działa o wiele bardziej bezwzględnie niż w Meru. Ktoś, kto urodził się Marutą, nie ma żadnych szans dorównać aniołom, a co dopiero wysoko urodzonym Świetlistym. Trudno, musiał z tym żyć. Taka karma, powiedziałby, gdyby ktoś go zapytał. Czas płynął nieubłaganie, dni ciągnęły się jak napięta guma, kauczukowce porastające wybrzeże rzeki płakały nieustannie białymi łzami żywicy, a przywódczyni wyprawy nie podejmowała żadnych działań. Siedziała po prostu nad wodą, bez celu wpatrując się w nurt. Jadła tylko wtedy, kiedy wierny Sigil przynosił jej posiłki i błaganiami skłaniał, żeby przełknęła kilka kęsów. Tymczasem Matariśwan kipiał niczym wulkan. Gorąca lawa lęków, niepokojów i oczekiwań przelewała się nieustannie w jego umyśle i sercu, doprowadzając syna Rudry na skraj szaleństwa. Także stracił apetyt, wychudł, oczy miał podkrążone, cerę bladą i niezdrową. Wydawał się chory, dziwnie pobudzony, nerwowy. Nesanel zaniepokoił się wreszcie jego stanem i kilkakrotnie upewniał się, czy Maruta nie potrzebuje aby porady lekarskiej, jakichś ziół czy innych leków, ale syn Rudry zawsze odmawiał. Miał w sobie jeszcze tyle samokontroli, żeby zdobyć się za każdym razem na uprzejmą, stosownie czołobitną odpowiedź. Lecz gdy stary mag zajrzał w twarz wojownika, zobaczył ściągnięte, wykrzywione napięciem rysy i czarne, rozszerzone źrenice, kratery, w których jak wrząca magma buzowała gorączka. O tak, po raz kolejny na tej wyprawie Maruta płonął niczym ciemne, suche, żywiczne łuczywo. Jak błyskawica pośród burzy. Coś go dręczy, doszedł do wniosku Nesanel. Zapewne własna nadpobudliwa, dzika natura. Istoty ze Stref Poza Czasem wielokrotnie ocierały się o pradawny Mrok. To prawda, że w większości uznały dominację Jasności, lecz to nie znaczyło, że zgodziły się oświecić blaskiem Jej łaski. Wciąż pozostawały w cieniu dzikości i niewoli własnych instynktów. No cóż, nie miały szczęścia zasilić rzeszy skrzydlatych ani urodzić się członkami którejś z uznanych w Królestwie ras służebnych. A jak wiadomo, wilka zawsze będzie ciągnąć do lasu, demona zaś do chaosu, występku oraz agresji. Nawet jeśli to demon świetnie wytresowany. Patrząc w to zaciekłe, mroczne, udręczone oblicze, czarodziej w żadnym wypadku nie zgadłby, że Mata, ten syn nawałnicy, stworzenie w pojęciu starego maga rządzone emocjami i niemal zwierzęcymi pobudkami, przez cały czas żarliwie się modlił. Błagam, niech coś się stanie! – szeptał bezgłośnie. Coś. Cokolwiek. Niech wyrwie wreszcie Seredę z tego bezsensownego marazmu i zmusi do kontynuowania wyprawy. Proszę! Błagam! Losie! Przeznaczenie! Ścieżko życia! Poprowadź nas naprzód! Byle dalej od tego miejsca. Wilków, trupa wrażego Abaddona i pogrążonej w apatii Seredy! Błagam, usłuchaj mnie, zanim będzie za późno! Zanim mój podstęp się wyda, a niebo zawali mi się na głowę! Kiedy tak rozpaczał i zanosił modły w głębokiej desperacji, nawet nie przypuszczał, że wkrótce miał zostać wysłuchany.

Pierwszy zaniepokoił się Orfaniel. Coś nieznanego, jakiś dźwięk, a może ledwie ślad dźwięku, zmąciło naturalny harmider wieczornej dżungli. Zmierzchało już. Wielka szkarłatna bania słońca wtaczała się za horyzont, przywodziła na myśl szklaną retortę, która spadła ze stołu alchemika. Anakonda przemieniała się o tej porze dnia w ogromną żmiję naznaczoną czerwonym zygzakiem kainowego piętna. W obozowisku powoli, leniwie, bez energii szykowano się do snu. Jak wielkie, jarzące się chryzantemy wykwitały podsycane na noc ogniska. Wysoko w koronach drzew kłębiły się małpy. Krzyczały niczym nawiedzone dzieci, witając nadciągający mrok. Dziwnowronki szlochały i zawodziły rzewnie, opłakując umierające światło. Od czasu do czasu z głębi tropikalnego lasu dochodził upiorny chichot sowy. Tutaj to już nie córka piekarza, pomyślał z przygnębieniem czarodziej. Ale raczej siostra potworów i matka wieczornych lęków. Prawdopodobnie jej głos przyprawił mnie o ciarki na plecach. Już miał z westchnieniem ulgi sięgnąć po bukłak z winem, gdy dziwny dźwięk znów przeszył powietrze, a od rzeki powiało ciężkim, zimnym tchnieniem nadnaturalnej siły. Wyczulonymi zmysłami szkolonego maga bojowego Orfaniel wyczuł nieprzyjemne, choć słabe wibracje emanujące spod ziemi. Jakieś drżenie mocy, lekkie niczym opar mgielny, lecz niewątpliwie nieprzyjazne. Wydało mu się, że spod piasku, warstwy błota i nadbrzeżnej roślinności unosi się gęstniejący z każdą chwilą fetor czarnej magii. – Czujesz to, Nesanelu? – zapytał, podrywając się na nogi, gotów do obrony obozu. – To maleficium. Ciemna moc! Ale starszy czarnoksiężnik tylko spojrzał na niego ze zdziwieniem ponad puszką wojskowej manny, którą trzymał na kolanach. – Nie. Zupełnie nic nie czuję. Chyba ci się wydawało. Siadaj, przyjacielu. Jesteś przemęczony. Powinieneś odpocząć i zjeść coś treściwego. – Może – zgodził się niechętnie Orfaniel. Niepokojące odczucie ustąpiło nagle, jakby rozwiało się w powietrzu. Czarownik już nie był tak pewien, że przed chwilą doznał muśnięcia niebezpiecznej energii. Fala magicznej ciemności opadła, pozostawiając po sobie tylko słabiutki osad o gorzkawym, cierpkim zapachu. Ale równie dobrze tak mogły pachnieć nocne zioła i kwiaty rozchylające swoje srebrzyste, wiotkie kielichy, dopiero gdy zapadała ciemność. Małe, białawe gwiazdki porastające brzeg Anakondy, tak nieśmiałe, że otwierały oczy pąków, dopiero gdy nadchodził zupełny mrok, a przecież tęsknie wpatrzone w swoje jaskrawe, krystaliczne i chłodne siostry królujące na czarnym niebie. Młodszy czarodziej miał właśnie usiąść i zająć się winem, gdy ziemia zaczęła pękać. W gruncie, pod nogami obozujących członków wyprawy, rozwarły się wąskie, głębokie rozpadliny, przypominające miniaturowe kaniony. Szybko rozszerzająca się siatka szram ogarniała nadrzeczny teren, sięgając aż ku granicy dżungli. Przypominała głębokie zmarszczki na błotnistym obliczu Matki Ziemi. Grymas lęku lub szyderczego śmiechu. Orfaniel wstał błyskawicznie, skupionym, pełnym niepokoju wzrokiem omiatając zagrożone obozowisko. Za nim na równe nogi skoczył także Nesanel. Tymczasem pęknięcia otwierały się coraz szerzej. Głodne usta gotowe już za moment pochłonąć członków ekspedycji i cały ich dobytek. Nim magowie zdążyli choćby mrugnąć, ze szczelin zaczęła się wydobywać ciemna, cuchnąca magią mgła. Z początku snuła się po ziemi jak brudna, ciężka tkanina rzucona na błotnisty pas wybrzeża, lecz wkrótce się uniosła, zaciemniając zupełnie cały obszar obozu, i tak pogrążony w mroku nadchodzącego wieczoru. Czarnomagiczny opar w jednej chwili zdusił ogniska, szybko i bezlitośnie, jak pyton zdobycz. – Co to jest, u diabła?! – zdumiał się zaskoczony Orfaniel. – Nie mam najmniejszego pojęcia! – Nesanel wydawał się naprawdę wystraszony. – Nigdy nie słyszałem o podobnym zjawisku.

– Rzucę czar rozpraszający. Może to cholerstwo zniknie! Pomożesz mi? – Tak! Młodszy mag splótł palce, skupił wolę i uderzył mocą w ciężką, tłustą ciemność. W tym czasie starszy mamrotał w pośpiechu zaklęcia niwelujące czarną energię maleficium. W nocnym powietrzu rozbłysły błękitne iskry, zaśmierdziało spalonym włosiem i odorem starej kanalizacji. Strzępy rozdartej mgły wystrzeliły w górę poszarpanymi łachmanami przypominającymi stada widmowych wron. Momentalnie zrobiło się trochę jaśniej. Orfaniel wykonał kolejny skomplikowany gest, a potem machnął obiema dłońmi, jakby rozsuwał niewidzialną kotarę. – Czy ziemia wciąż pęka? – spytał z napięciem w głosie. – Nie... chyba nie. Nie wydaje mi się – wyjąkał zdenerwowany Nesanel. W ciągu długich lat kariery naukowej, nawet w czasie swych licznych wypraw badawczych po rzadkie okazy fauny i flory, nigdy nie doświadczał podobnych niebezpieczeństw. – Chyba opanowaliśmy sytuację – oświadczył z ulgą młody czarodziej. Nie wiedział nawet, jak bardzo się mylił. Ledwo zdążył wypowiedzieć niefortunne słowa, zauważył ciemną sylwetkę Seredy potykającej się w ciemności o nierówności gruntu. Podróżniczka biegła ku obu magom, wymachując rękami i krzycząc: – Zapasy! Oni kradną zapasy! Pomóżcie! Rzucili się czym prędzej w mrok na skraju dżungli, gdzie składowano całe zaopatrzenie wyprawy. Przywódczyni pędziła za nimi. To, co zobaczyli na miejscu, w bladym świetle gwiazd i wschodzącego z wolna księżyca, zaskoczyło nawet bogatą w doświadczenia i obeznaną w Strefach Świetlistą. Spod ziemi, na kształt ogromnych szparagów, szybko wyrastały niezwykłe istoty. – Światłość! – rozkazał natychmiast Orfaniel. Spomiędzy jego dłoni wypłynęła w tej samej chwili rozjarzona złocistym blaskiem kula, wielkości dużej pomarańczy. Wzniosła się na wysokość mniej więcej trzech metrów i zawisła nad głową maga, oświetlając najbliższe otoczenie miękkim, choć niezbyt silnym światłem. W tej ciepłej, żółtej poświacie oczom trójki towarzyszy ukazały się szparagostwory w całej swej zdumiewającej okazałości. Tkwiły wkopane głęboko w ziemię. Nad powierzchnię wystawała zaledwie górna część ciała każdego z przedziwnych potworków, co nie przeszkadzało im sprawnie rozgrzebywać i rozdzierać opakowań z prowiantem i sprzętem wyprawy. Wyglądały, jakby wynurzyły się wprost ze snu szalonego surrealisty. Miały wąskie, spiczaste głowy, zamiast włosami pokryte grubymi, wrzecionowatymi wyrostkami kostnymi o ostrych, zbiegających się końcach, przez co naprawdę bardzo przypominały szparagi. O ile warzywa te bywają biało-czerwone. Osobliwe narośle na czaszkach istot znaczyły bowiem grube szkarłatne i mlecznobiałe pasy. Pod linią gruzłowatej fryzury kryły się płaskie, intensywnie karminowe twarze o słabo zaznaczonych, niemal nieludzkich rysach. Maleńkie, okrągłe, czarne oczka zapadały się głęboko w pomarszczonych fałdach powiek. Zupełnie płaskie, bardzo szerokie nosy wyróżniały duże, ruchliwe nozdrza, które pulsowały nieustannie, rozwierając się i kurcząc do rozmiarów niewielkich, wąskich szczelin. Usta, pozbawione warg, wyglądały po prostu jak kolejne pęknięcie pod dziwnym nosem. Ot, wygięta w dół kreska maźnięta na czerwonej masce oblicza. Paskudne twarzyczki przywodziły na myśl pyszczki wyjątkowo szpetnych szczeniąt buldoga. Stworom brakowało podbródka i szyi, a nawet ramion. Głowy przeradzały się bezpośrednio w białe, obłe korpusy zaopatrzone w dwie pary silnych, umięśnionych odnóży, czerwono-białych i pasiastych, podobnie jak kostne wypustki na czaszkach stworzeń. Jedna para ramion kończyła się szerokimi,

łopatowatymi pazurami, wyraźnie przeznaczonymi do kopania w ziemi. Druga miała coś w rodzaju dłoni, a właściwie trójpalczastych chwytaków. I właśnie tymi chwytakami potworki bardzo sprawnie zagarniały zrabowane z taboru łupy. Pudełka konserw, puszki z manną, worki mąki i różne inne opakowania pełne produktów spożywczych lądowały w ramionach szparagostworów, a następnie były wpychane pod ziemię, gdzie zapewne odbierały je kolejne pasiaste istoty. Spiczastogłowi nawet nie zareagowali na pojawienie się trójki aniołów. Kradli z wprawą i zapałem, jakby nie zauważyli przybyszów lub kompletnie nie przejęli się ich obecnością. Niektórzy tylko krzywili się z wyraźnym obrzydzeniem i kryli twarze przed światłem, mrugając brzydkimi paciorkami oczu. Dwaj magowie i Sereda przez chwilę stali zdjęci osłupieniem, patrząc z niedowierzaniem na bezczelny rabunek dokonywany przez bardzo nietypowych złodziei. Pierwszy, jak zwykle, otrząsnął się z szoku Orfaniel. Zdecydowanym ruchem ręki posłał w stronę rabusiów buzującą, gorącą wiązkę niszczącej energii. Moc czarodzieja poraziła kilka istot, które wydały z siebie przeszywający, wysoki wizg, a potem dosłownie zapadły się pod ziemię, porzucając dymiące zapasy. W tym samym momencie szparagoludki, które znajdowały się najbliżej zaatakowanych towarzyszy, skręciły gwałtownie tułowia, wprowadziły się w natychmiastową rotację i zaczęły błyskawicznie wkręcać w grunt, niczym wiertła geodezyjne. Ukradzionego prowiantu, oczywiście, nie porzuciły. Tymczasem pozostałe istoty, zamiast uciekać, tylko przyśpieszyły złodziejską akcję, w zawrotnym tempie wpychając pod ziemię ukradzione jedzenie. Mag bojowy zaklął paskudnie i już unosił dłoń, żeby znowu uderzyć, gdy Sereda chwyciła go za rękaw. – Nie, Orfanielu! To nic nie da! Nie atakuj ich, bo wezwą pomoc! Za chwilę zwali się tutaj rzesza Jetaita i nigdy sobie z nimi nie poradzimy! Światło! Potrzebne nam mnóstwo światła! To je odstraszy na dobre! – Wiesz, co to za cholerne bydlęta? – zdumiał się czarnoksiężnik. Nie odpowiedziała mu, bo już biegła w stronę obozu, rozkazując, żeby jak najprędzej rozpalać i podsycać ogniska. Tymczasem Nesanel wykazał się refleksem i w jednej chwili wykrzesał wysoki, jaskrawy słup ognia, w kontrolowany sposób podpaliwszy magicznie zarośla na skraju dżungli. Ten świetlisty krzak gorejący podziałał na pasiaste stwory szybciej i silniej niż zabójcza wiązka Orfaniela. Zaczęły skrzeczeć żałośnie, krzywiąc paskudne mordki i zaciskając z całej siły pomarszczone powieki. Niektóre próbowały zakryć twarze łopatami pazurów, lecz bezlitosny blask parzył im skórę jak kwas. Na bladych, białawych kolumnach tułowi już wykwitały różowe bąble oparzeń. – Niech was szlag, parszywe potworki! – syknął ze złością młodszy czarownik. Władował w zaklęcie całą siłę słusznego gniewu i rozdął światłem swoją złocistą kulę, aż podwoiła objętość i stała się biała jak małe, wściekłe słońce zapowiadające czas zemsty i odpłaty. Pchnął ją mocą wprost w plantację szparagostworów, wywołując falę wycia, wizgów i przeraźliwych skrzeków. Zatrzymała się tuż nad spiczastymi głowami rabusiów, gorejąc szczerym oburzeniem maga bojowego. Tego było za dużo nawet dla najzacieklejszych złodziejskich warzywołaków. Nie minął ułamek sekundy, a wszystkie czerwono-białe istoty, porzuciwszy zrabowane łupy, wprawiły się w ruch obrotowy i wkręciły głęboko pod ziemię. Nesanel poczekał chwilę i jednym zaklęciem wygasił płonący słup. Orfaniel poszedł w jego ślady dopiero po dłuższej chwili, sapiąc ze złości. – Obrzydliwe złodziejskie nasienie! – warknął. – Nie cierpię, kiedy ktoś sięga bezkarnie po cudzą własność! – No, chyba nie tak bezkarnie – powiedział Nesanel. – Zdaje się, że dostały niezłą nauczkę. Światło mocno je poparzyło. Nie sądzę, żeby wróciły. – Wrócą. Prędzej, niż myślisz – odezwała się Sereda, która właśnie podeszła, żeby ocenić straty w zapasach. W jej głosie brzmiało znużenie. Towarzyszył jej nieodłączny Sigil i dwóch koboldów z pochodniami, którzy pod przewodnictwem geniusza zaraz rozpoczęli katalogowanie prowiantu.

– Wiesz, co to za stwory, prawda? – spytał nieco napastliwie wciąż jeszcze wkurzony mag bojowy. Skinęła głową. – Jetaita. Tutejsze duchy ziemi. Czytałam o tych stworzeniach, lecz nie spotkałam żadnego podczas poprzedniej wyprawy w te rejony Stref. Miałam nadzieję, że rozbiliśmy obóz z dala od ich terenów, więc nas nie wyczują. Niestety, myliłam się. Gleba w krainie, którą zamieszkują, jest jałowa i skalista. Rodzi skąpe, niewielkie plony. Widocznie głód zmusił je do opuszczenia znajomych siedlisk i długiej wędrówki w poszukiwaniu pożywienia. – Mam im jeszcze współczuć? – prychnął oburzony Orfaniel. Świetlista obrzuciła go poważnym spojrzeniem. – Nie. Tylko zrozumieć, czemu staliśmy się celem nagłego ataku. I zabezpieczyć obóz, żeby nie dopuścić do kolejnego. – Spodziewasz się, że znów nas obrabują? – zaniepokoił się starszy czarodziej. – Tak – westchnęła. – Zapach jedzenia je nęci. Nie odpuszczą tak łatwo. No trudno. Przeniesiemy zapasy na sam środek obozowiska i otoczymy wieńcem ognisk. Muszą się palić do rana. Podwoimy też straże, ale obawiam się, że nie wyśpicie się tej nocy, Świetliści. Powinniście czuwać na zmianę, bo tylko wy będziecie w stanie szybko wyczuć czarnomagiczną energię, którą posługują się Jetaita. – Ja pierwszy mogę objąć wartę – oświadczył Orfaniel. – Jestem tak wkurzony, że i tak bym nie zasnął. – Dobrze – zgodziła się Sereda, choć czarnoksiężnik wcale nie dopraszał się jej przyzwolenia. Odszedł w stronę ognisk, mamrocząc pod nosem przekleństwa rzucane na szparagowe głowy rabusiów. – Zdrzemnij się nieco, Nesanalu – poradziła podróżniczka starszemu magowi. – Będziemy cię potem potrzebować. Mnie też czeka pracowita noc. Muszę dopilnować, żeby tym razem zapasy były bezpieczne. – Nie przejmuj się tym, pani. Ja się wszystkim zajmę – zaofiarował się usłużnie sekretarz, który grzecznie czekał kilka kroków za plecami badaczki. – Lepiej odpocznij. – Nie, chcę sama przeprowadzić całą akcję. Inaczej nie zmrużę spokojnie oka. Rusz się, Sigilu. Pomóż tragarzom. Zaraz do was przyjdę, tylko wyznaczę bezpieczne miejsce pod nowy skład prowiantu. – Oczywiście, pani – szepnął geniusz z ukłonem i wycofał się posłusznie, choć poczuł w sercu ukąszenie goryczy. Nie dość, że ukochana chlebodawczyni nie ufała mu nawet na tyle, żeby powierzyć dyslokację jedzenia i sprzętu, to w dodatku nawet nie zauważyła, że gotów był poświęcić całą noc po to, by porządnie odpoczęła. Ale cóż. Geniusz na zawsze pozostanie tylko członkiem niższej rasy służebnej. Jedynie sekretarzem, nigdy przyjacielem. Witajcie w Królestwie, moi kochani! Sereda, nawet nie spojrzawszy na Sigila, energicznym krokiem ruszyła ku palącym się w środku obozowiska ogniskom. Towarzyszył jej Nesanel. – Jak rozumiem, Jetaita to stworzenia żyjące pod ziemią? – zagadnął. – To prawda – przyznała. – Mają bardzo słaby wzrok. Są ślepe niemal jak krety. I tak samo ryją długie, kręte korytarze głęboko pod powierzchnią. Legendy mówią, że mają całe podziemne miasta, pełne skarbów zrabowanych różnym innym ludom, ale ja w to nie wierzę. – Dlaczego? – zdziwił się czarownik. Wzruszyła pogardliwie ramionami. – Przyjrzałeś im się dobrze? Sądzisz, że byliby w stanie ulepić choćby babkę z gliny? – Kto wie – zadumał się. – Ale pewnie masz rację. Nie wyglądali na inteligentów. – Właśnie – skwitowała. – A teraz naprawdę spróbuj zasnąć, Świetlisty. Obudzę cię, gdy przyjdzie pora, żebyś

objął wartę po Orfanielu. Złap choć tyle snu, ile zdołasz. Jutro o świcie odpływamy. Tu jest zdecydowanie zbyt niebezpiecznie. Posłuchał jej rady i udał się prosto do swego namiotu. To był ciężki ranek. Przykry, niespokojny i przygnębiająco szary, mimo że słońce jak zwykle tuż po wschodzie wspięło się wysoko na sam szczyt błękitnego nieboskłonu, hojnie rozdając zarówno światło, jak i ciężki, lepki upał tropików. Mimo to wszystkim zdawało się, że obóz spowija popielata, blada mgiełka lęku i niepewności. Może to był słaby opar pozostały po czarnomagicznym ataku Jetaita lub gorąca wilgoć wisząca w powietrzu niczym mokra gaza. Nikt nie miał ochoty dociekać. Od świtu trwała bowiem wytężona, ciężka praca. Tragarze szarpali się z masywnymi, niewygodnymi w transporcie cielskami łodzi, co rusz zerkając z przestrachem na popękaną ziemię na brzegu, widomy znak, że nocna napaść nie była wytworem niczyjego koszmaru. Wreszcie spuścili ostatnie łódki na wodę, lecz pakowanie sprzętu także szło opornie. Wszyscy członkowie ekspedycji byli rozdrażnieni i podenerwowani. Padało znacznie za wiele przekleństw i znacznie za wiele ostrych osobistych uwag. Kradzież wytrąciła z równowagi nawet weteranów i Marutów. W pewnej chwili doszło do nieprzyjemnej przepychanki pomiędzy jednym z żołnierzy oraz synem Rudry. Sprzeczka niechybnie skończyłaby się bójką, gdyby nie stanowcza reakcja Sigila. Gnomy, koboldy, dżinny, skrzydlaci i wojownicy burzy opuszczali obóz w ponurych, zaciekłych nastrojach. Oczywiście, nikt nie żałował, że wreszcie odpływają. Kilkudniowy pobyt w dżungli na wybrzeżu Anakondy w niczym przecież nie przypominał wakacji na rajskiej plaży. Niejeden niefrasobliwy ifryt czy kobold, który zaciągnął się w skład ekspedycji w bezpiecznym i znajomym Limbo, teraz właśnie zaczynał żałować swojej pochopnej decyzji. Nadto wiedzieli przecież, że im głębiej będą zapuszczali się w tajemnicze i nieznane krainy Stref Poza Czasem, tym większe i straszniejsze niebezpieczeństwa miały im grozić. Mało kto nie martwił się o przyszłość i nie czuł na plecach lodowego oddechu śmierci. A nad całą wyprawą, niczym ogromny czarny nawis skalny, skrzydlaty nagrobek z wypisanymi czerwienią krwi literami: „Memento mori!”, wisiał cień poległego Abaddona. Nawet najgłupszy i najmniej wrażliwy tragarz zastanawiał się w tej chwili, jakie ma szanse na przeżycie, jeśli w pierwszej połowie drogi, i to tej uważanej powszechnie za bezpieczniejszą, zginął Daimon Frey, Anioł Zagłady. Duch czarnowłosego Świetlistego tańczył właśnie cmentarną polkę na zgliszczach morale każdego członka ekspedycji. Ale najbardziej przygnębiona była jednak Sereda. Wydawała polecenia płaskim, znużonym głosem, często popadała w zamyślenie lub roztargnienie. Raz czy drugi zapomniała nawet o jakiejś ważnej kwestii dotyczącej dalszej podróży, co nigdy dotąd się jej nie zdarzało. Wtedy natychmiast dyskretnie wtrącał się Sigil i naprawiał niedopatrzenia, nie dając po sobie poznać, jak martwi go minorowy nastrój przywódczyni. Kiedy wypłynęli wreszcie na rzekę, kierując się ku szerokiemu zakolu, bez śmiechu, bez rozmów, bez zwyczajowych okrzyków, w zupełnym milczeniu, z twarzami wyrażającymi ponurą determinację lub wykrzywionymi strachem, przypominali kondukt charonowych czółen, a nie naukowe przedsięwzięcie o wielkiej wadze dla Królestwa. Sereda siedziała na rufie wiodącej łodzi, osowiała i pozbawiona energii. Nadal zupełnie nie potrafiła sobie poradzić z uczuciami, które kłębiły się w jej głowie i sercu jak kipiel. Kompletnie nie pojmowała tych podstępnych, mrocznych wirów, nieznanych dotąd skrytych nurtów emocji, które przepływały gdzieś daleko poza obrębem świadomości. Dlaczego czuła się tak rozpaczliwie przygnębiona? Skąd brał się ten żal, ta czarna, głęboka niczym grób żałoba? Czy to poczucie porażki przygniatało jej ramiona jak sztanga? Nie, wcale nie sztanga. Raczej wielkie, ciężkie chomąto dławiące oddech, spinające ją z kieratem wyzwań i obowiązków, w którym wcale nie chciała się kręcić. Czemu już nie zależało jej tak bardzo na sukcesach badawczych? Na tym, żeby być sławną i docenianą

w środowisku naukowym? Przecież niedawno była gotowa oddać za to życie! Własne prace i dokonania wydawały jej się mdłe i nijakie. Przyczynkarskie wręcz. Niepotrzebne. Zupełnie zbędne w obliczu rzeczywistości. Co z tego, że pochwali je któryś profesor, kiedy inny zgani albo zmiesza z błotem? Kogo to obchodzi, do diabła? Tych tragarzy, którzy zginęli? Ich rodziny? Przyjaciół? Kogokolwiek na rozległym, nieskończonym świecie zajętym własnymi potrzebami i problemami? Zajętym życiem. Co mi tak doskwiera? – pomyślała ze zdumieniem zmieszanym z lękiem. Co jest takie trudne, takie niemożliwe do zniesienia? Przecież już nie raz traciła podwładnych. Zawsze było to ciężkie doświadczenie, ale nigdy nie doprowadziło jej na skraj załamania. Wierzyła święcie, że zginęli dla dobra nauki, chwalebną i godną szacunku śmiercią. Wierzyła. Więc czemu teraz już nie wierzy? Bo straciłaś Abaddona – odpowiedział natychmiast bolesny skurcz serca. Straciłaś Tańczącego na Zgliszczach. Tak, zgodziła się od razu. Daimon zginął. Dopuściła, żeby pod jej komendą postradał życie bohater Królestwa, emisariusz i najbliższy przyjaciel regenta. Prawdziwa legenda. Wspaniały, wytrawny wojownik. Wybraniec Pana. Wybawiciel, który pokonał Antykreatora i zapobiegł destrukcji całego Wszechświata. Dzielny, odważny, prawy Świetlisty. Rycerz Jasności. Skrzydlaty, który nie wahał się ryzykować w obronie innych. Dowódca stojący zawsze na pierwszej linii, żeby chronić podkomendnych. Wspaniały przyjaciel, z najwyższym oddaniem ratujący swoich najbliższych. Anioł, który... który... Co, Seredo? – spytało serce. – Nic – szepnęła, wycierając ukradkiem łzy. – Zupełnie nic. A brunatny, nieśpieszny nurt Anakondy poniósł ją w dal, ku okrutnej, śmiertelnej bieli Wielkiego Ergu.

Rozdział II Lucyfer z przerażeniem przypatrywał się wiotkiej, kruchej konstrukcji z liści, lian i patyków. Daimon majstrował zaciekle przy poszyciu, co chwila klnąc i szarpiąc oporne gałązki. Całość ledwo się trzymała. I trudno się dziwić. Przecież powstała naprędce, dosłownie w ciągu półgodziny. Obaj towarzysze w pośpiechu narąbali, ile się dało, cienkich pni młodziutkich drzewek, gałęzi i szerokich jak parasol, egzotycznych liści. Gwiazda Zagłady kosiła dżunglę natychmiast i nie napotykając oporu, niczym sierp dojrzały jęczmień. Naprędce powiązali żerdzie i gałązki, aż powstało coś w rodzaju paskudnego, krzywego baldachimu z liści. Prawdę mówiąc, Pan Otchłani nie sądził, żeby ten słabiutki szkielet wypchany przypadkową zieleniną zdołał unieść choćby stary kapeć, a co mówić o dwóch krzepkich, wysokich skrzydlatych. Ale Abaddon walczył zaciekle z tą rozpaczliwą „paralotnią”, jakby uważał, że od tego zależy zbawienie jego duszy. – Naprawdę chcesz, żebyśmy tym polecieli? – zapytał Lampka niepewnie. W jego głosie brzmiała autentyczna groza. – Nie, wolę, żebyśmy wsadzili to sobie w dupy i wspólnie zatańczyli kankana – warknął ze złością Abaddon. – Będziesz tak sterczał i ględził, czy wreszcie mi łaskawie pomożesz? I pośpiesz się, dobra? Za chwilę odpłyną, a wtedy na zawsze znajdziemy się poza ich zasięgiem! Wszystko jest poza naszym zasięgiem, pomyślał ponuro władca Głębi, ale posłusznie zaczął podwiązywać szorstkie, niewdzięczne liany. Jednak co chwila spoglądał w bladą, zdeterminowaną twarz towarzysza i jarzące się wielkie, czarne, kompletnie szalone źrenice otoczone fosforyczną zielenią wąziutkich tęczówek. – Wiesz co? – zagadnął po chwili. – To wszystko prawda, co o tobie mówią. Ty faktycznie jesteś cholernym, chorym na głowę świrem. – Tak, jestem – zgodził się Frey bez cienia uśmiechu czy ironii w głosie. – A ty nie pierdol, tylko wiąż, bo nie zdążymy! – Czyś ty na głowę upadł?! – nie wytrzymał Lampka. – Jasne, że nie zdążymy! Nie mamy najmniejszych szans! Oni płyną, dociera? Cały czas płyną! Odpływają nam! Zabijemy się po nic! – To nie ma znaczenia. – Dzikie oczy Daimona świeciły teraz jak u drapieżnika zagonionego w pułapkę. – Zdążymy czy nie. Nieistotne. Przynajmniej znajdziemy się na dole, w rzece. Wiesz, ile czasu zajęłoby nam obchodzenie tego klifu? Wieki! Jest ogromny. Ciągnie się wokół całego Cincalco. W życiu go nie pokonamy pieszo. A schodzenie w dół to faktycznie samobójstwo. Bardzo rozciągnięte w czasie. Nie, ja też nie wierzę, że to cholerstwo będzie latać. Ale przynajmniej pomoże nam zamortyzować upadek do wody. Jeśli poniesie nas chociaż na środek nurtu, to już będzie wielki sukces. Anakonda jest bardzo szeroka. Zdradliwa. Są w niej płycizny, wiry, zatopione skały. Woda niesie wielkie, niebezpieczne pnie zupełnie niewidoczne na powierzchni. Łodzie muszą kluczyć, lawirować, wymijać przeszkody. A wiesz, co to znaczy? Że płyną bardzo, bardzo powoli. Za to my musimy się zwijać. Chcę, żebyśmy spadli trochę wolniej i z mniejszym impetem. Bo spadniemy na pewno. Masz to na bank! Wszystko przemyślałem, rozumiesz? Tak? No to do roboty! Sam na sam z wariatem, stwierdził Lucek. Na latającym talerzu z liści i pieprzonych krzywych kijaszków. Co tu się może nie udać?! Westchnąwszy ciężko, zabrał się do dalszej roboty.

– Nie! – powiedział stanowczo Lampka, zerknąwszy w dół. Momentalnie zakręciło mu się w głowie, więc odruchowo cofnął się o krok. Stali na krawędzi klifu, a daleko, daleko pod nimi wiła się szara Anakonda, poznaczona miniaturowymi punkcikami łodzi. Z góry przypominały skorupki laskowych orzechów. Albo guziczki naszyte na szeroką burą taśmę. Były małe. Tak okropnie małe, że imperator Głębi na samą myśl o skoku z takiej wysokości poczuł kwas cofający mu się z żołądka do gardła. Daimon, z płonącymi oczami nawiedzonego fanatyka i ustami zaciśniętymi w prostą kreskę, patrzył na rzekę, jakby przyglądał się prawdziwemu gadowi zamkniętemu w terrarium. Z umiarkowaną fascynacją i pewną dozą gniewnego, niechętnego szacunku. – Chyba cię posrało – oświadczył Luc tonem niemal profetycznym, gdy nie doczekał się od Freya żadnej odpowiedzi na swój zdecydowany protest. – Nie zrobię tego. Nie ma cholernej mowy! Nie jestem samobójcą! – Co? – zapytał niewinnie Abaddon. Zamrugał powiekami, jakby Lampa wyrwał go z transu lub głębokiego zamyślenia. – Mówiłeś coś? – Na najczarniejszy Mrok! Daimon! Ogarnij się! Ten pomysł to szaleństwo! Nie ma najmniejszych szans powodzenia! Nawet ty musisz to dostrzegać! Zabijemy się! Anioł Zagłady uśmiechnął się łagodnie niczym nawiedzony święty albo narkoman na haju. – Pewnie tak. Ale raczej nie widzę innego wyjścia, niż spróbować. A ty? – Ja widzę mnóstwo dobrych rozwiązań. Pomieszkać u Sinaa i w spokoju poczekać, aż nasi wrócą. Bo przecież muszą wracać, no nie? Huaca nas zawiadomią, gdy tylko łodzie znajdą się w Cincalco. Albo jeszcze lepiej. Cofnąć się do Meru i w kulturalnych, luksusowych warunkach zaczekać na powrót wyprawy w gościnie u Nagendry. Król nagów z pewnością nie odmówi schronienia ani tobie, ani mnie. Dołączymy do wyprawy, kiedy tylko pojawi się z powrotem w Nagaloce. Albo wiesz co? Możemy po prostu pojechać do domu! Zdaje się, że od początku próbowałeś mnie namówić, żebym znów zasiadł na tronie w Głębi. Więc dobrze. Zgadzam się. Wracam do Pałacu Pięści. I jak? Zadowolony? Daimon skrzywił się z niesmakiem. – Och, Luc – westchnął. – Ale z ciebie zachowawczy, tchórzliwy dupek. No dobra. Zabieraj się za lotnię i skaczemy. Szkoda czasu na głupie pieprzenie. Wtedy, właśnie w tej chwili Lucyfer zrozumiał, że Abaddon naprawdę ma zamiar rzucić się w przepaść, powierzając życie beznadziejnej, wiotkiej, słabo powiązanej w kupę stercie liści i patyków. Bo taki już jest. Niemożliwie durny, uparty i pozbawiony śladu głębszej refleksji. Ale niezłomny. Jego nieugięty, żelazny anielski charakter nigdy nie pozwoli uniknąć obowiązku, zrzucić balastu przywództwa i wycofać się na tyły. Skoro został dowódcą wyprawy, zabije się prędzej, niż pozwoli sobie na porażkę. Lecz imperator Głębi nie zamierzał się zabić. – Nie! – powtórzył z mocą. – Chcesz, to skacz! Ja nie mam zamiaru! Co ty sobie niby wyobrażasz? Że jesteśmy gumowi jak animowane zwierzaki z głupich ludzkich kreskówek? Na taki pomysł mógłby wpaść jakiś Miś Yogi albo inny kaczor, a nie Anioł Zagłady! Lecieć na lotni z patyków i zielska! Co za koncept! Naprawdę, godny rysunkowego myśliciela. Tylko on mógłby się upierać przy podobnej bzdurze! Otóż mylisz się, jeśli sądzisz, że kiedy rąbniemy z całą siłą o podwodną skałę, zobaczymy tylko wesołe gwiazdki lub wianuszek ćwierkających ptaszków! Rozplaskamy się na galaretkę, Daimon! Ot co! Na smętne, rozmazane kawałki! Frey spojrzał na niego z jawnym zdumieniem. – Oglądasz ludzkie kreskówki, Luc, kiedy pomieszkujesz na Ziemi? Takie dla dzieci? – Tylko te najlepsze – burknął Lampka urażonym tonem. – Co nie zmienia faktu, że nie zgodzę się zabić w tak

absurdalny, idiotyczny sposób! Zostaję, słyszysz? A ty rób, co chcesz! Tańczący na Zgliszczach obrócił się ku towarzyszowi. Fosforyczna, obłędna zieleń jego spojrzenia nie zawierała teraz nic prócz pogardy. – No jasne. Niczego więcej się po tobie nie spodziewałem. Opowiadasz jakieś górnolotne pierdoły, jak to idziesz na spotkanie z Jasnością, jak wygarniesz Jej wszystkie swoje prawdy, zażądasz rachunku krzywd i wyżalisz wreszcie żałosne skargi, które leżą ci na wątrobie od wieków. Dumny i wspaniały imperator Otchłani stanie nareszcie do konfrontacji z Panem. I co? Co się stało, Luc? Już ci nie zależy? Już nie chcesz rozmawiać ze Światłością? Napotykasz na drobny problem i zaraz zwiewasz z podkulonym ogonem? Powiedz mi, jak możesz domagać się szacunku od Pana, skoro nie zasługujesz na ten szacunek nawet w oczach zwykłego skrzydlatego? To zabolało. Oj, zabolało bardzo. Sztych wszedł głęboko i zawadził o starą, nigdy niezabliźnioną ranę. Lucyfer zachwiał się, zbladł tak bardzo, aż zrobił się niemal siny, bezwiednie zacisnął pięści i wyszczerzył zęby niczym pies szykujący się do ataku. Teraz miał ochotę rozszarpać i zagryźć cały świat. A najpierw bezczelnego, butnego, podłego anioła, który ośmielał się rzucać takie oskarżenia i stać przed nim z drwiną malującą się na wytatuowanym, pokrytym bliznami pysku. Jeszcze sekunda, jeszcze ułamek sekundy, jeden oddech, mgnienie i imperator Głębi skoczy mu do gardła w obronie czci i honoru. Lecz minął nie jeden, nie dwa, ale kilka świszczących oddechów wciąganych przez zaciśnięte zęby, zanim Lampka zdołał wykrztusić artykułowane zdanie. – Och, niech cię cholera, Daim! Bodajbyś zdechł! Bodaj cię szlag trafił! Dobra! Dobra już! Zrobię to! Skoczę! Nie dla ciebie. Nie dla siebie. Tylko... ech, co ja się będę kretynowi tłumaczył! I tak nie zrozumiesz! Dawaj tę ścierę z liści! Czas ucieka! Na ustach Świetlistego pojawił się wąski, krzywy, wrednawy uśmieszek. – Byłem tego pewien. Nie mogłeś tak od początku? – Zamknij się! – warknął rozwścieczony imperator Głębi. – Stul dziób, bo zabiję! No dawaj! Umrzyjmy wreszcie i niech ta farsa się skończy! Razem. Równo i biegiem, tak? – Tak – potwierdził Abaddon. Kiedy spadasz w dół ze szczytu przepaści z wdziękiem upuszczonego żelazka, a nad tobą powiewa coś, co przypomina oklapnięty szałas zbudowany przez słabo rozgarniętego harcerza cierpiącego na poważną wadę wzroku oraz ADHD, nie powinieneś się martwić drobiazgami. Na przykład takimi, że pęd powietrza szarpie liśćmi poszycia i wyrywa je z konstrukcji lotni ze sprawnością i bezwzględnością podkuchennej skubiącej drób. Nie zawracaj sobie głowy takimi głupotami. Bo masz gorsze problemy. Naprawdę, przysięgam, o wiele gorsze. Choćby taki, że twoja lotnia ma nośność przeciętnego naleśnika. I to w dodatku tego zwiniętego już w krokiet. A tuż obok ciebie Lucyfer w dzikiej panice wrzeszczy i bije na oślep skrzydłami, jakby to jemu wyrywali pióra. To zaś zdecydowanie nie pomaga słabej, słabiutkiej konstrukcji lotni, która trzeszczy jak szalona i właśnie zaczyna się rozpadać. Trzymasz się kurczowo drążka wyciętego z pnia cienkiego drzewka, a obok ciebie liany pękają z trzaskiem. Fruną za wami całym kluczem jak wąziutkie czarne ptaszki. Jakieś osobliwe lelki czy jaskółki wieszczące zagładę. Coś z tyłu robi „chrup”, a potem nieprzyjemnie brzmiące „plap” podobne do głośnego czknięcia. Obracasz głowę, a pęd powietrza wciska ci oddech z powrotem do płuc. Kątem oka widzisz, że znaczna część płata nośnego oderwała się właśnie i powiewa teraz za wami jak ogon latawca. Tyle że to chyba latawiec z gatunku pełzających,

bo ciężkim, stromym ślizgiem wali prosto ku burej, lekko spienionej powierzchni rzeki niczym cholerna rakieta. Niedobrze. Bardzo niedobrze, moi mili. Za chwilę z całym impetem runiecie z Luckiem w wodę, a połamana lotnia nakryje was obu elegancką kołderką ze splątanych lian i gałęzi. Fantastyczna perspektywa. Tymczasem Lampa tłucze tymi pieprzonymi skrzydłami jak oszalały i dalej drze się na całe gardło. – Przestań, Luc! – starasz się przekrzyczeć wycie wiatru i imperatora Głębi. – Rozwalasz konstrukcję! – I tak jest rozwalona! – ryczy Pan Otchłani. – A my spadamyyyyy! Niestety, to prawda. Spadacie. Ostatecznie i nieodwołalnie. Strzępy liści wirują w powietrzu zielonym confetti, kiedy krzywy drążek zaczyna udawać narowistego osła i wreszcie jednym gwałtownym fiknięciem wyrywa ci się z kurczowo zaciśniętych dłoni. Pikując prościutko w wodę, słyszysz, jak obok Lucyfer wydaje najstarszy bojowy okrzyk świata: – O żeż kurwaaaa! Głośny plusk i fontanna strzelających kropel oznaczają, że wpadł do rzeki moment przed tobą. Ale i ty musisz się przygotować na uroki niechcianej kąpieli. Nie masz czasu nawet mrugnąć. Udaje ci się tylko zaczerpnąć głęboki haust powietrza, gdy wbijasz się w toń jak harpun, a impet uderzenia posyła cię głęboko pod wodę, w stronę ciemnego, błotnistego, zdradliwego dna. Anakonda zamyka się nad tobą z cichym mlaśnięciem, jakbyś naprawdę został pożarty przez wodnego potwora. I tak się właśnie czujesz. Anioł w brzuchu bestii. Prawie nic nie widzisz, miotasz się bezradnie, tłukąc wokół skrzydłami i rękami w rozpaczliwej próbie wypłynięcia na powierzchnię. Ale rzeka nie ma zamiaru cię wypuścić. Zdobycz to zdobycz. Tylko to się liczy dla drapieżnej, niebezpiecznej Anakondy. Woda ma brunatny kolor, jest mętna, niesie w sobie pełno wodorostów, mułu i odpadków organicznych. Wydaje się zaskakująco, szokująco wręcz zimna, jak na tropiki. Oplata cię łodygami śliskich, skłębionych roślin. Zatrzymuje chmurami piachu i błota, które twoja szamotanina podniosła z dna. Paraliżuje podstępnym chłodem. Mami cieniami przemykającymi w brunatnej toni. Oślepia ciemną, otchłanną głębią. Walczysz, choć płuca masz już nadęte jak rybie pęcherze. Chyba za chwilę pękną i wyrwą ci się z klatki piersiowej. Znów dręczącym, utrudniającym pływanie bólem odzywają się nadwyrężone żebra i zranione przedramię. Ale nie poddajesz się, bo za nic nie chcesz stać się posiłkiem dla głodnej Anakondy. Silnymi ruchami rąk wybijasz się wreszcie w górę. Mocnymi targnięciami nóg pozbywasz się więzów wodorostów i pnączy, choć Gwiazda Zagłady, ten wielki, ciężki kawał metalu, nie zamierza ci niczego ułatwić. Mokre skrzydła też nie pomagają. Ciągną cię w stronę dna, lecz składasz je możliwie ciasno na plecach i nieustępliwie płyniesz ku powierzchni. Robi się coraz jaśniej, coraz przejrzyściej. Z wielką ulgą stwierdzasz, że jeszcze parę ruchów i zaczerpniesz świeżego powietrza. Nałykasz się, napijesz do woli życia. Oddechu. Tlenu. Jesteś już bardzo blisko, gdy uderzasz głową o coś splątanego, miękkiego, wiotkiego, lecz niemożliwego do przebicia, i wiesz już, że tak, miałeś rację. Lotnia spadła na ciebie jak pokrywka na garnek, więżąc cię w odmętach Anakondy. No i pięknie. Pozamiatane, bracie. Czujesz, że musisz koniecznie natychmiast zaczerpnąć oddechu. Inaczej zemdlejesz i osuniesz się na zawsze w grzęzawisko mułu na dnie rzeki. W oczach zaczyna ci ciemnieć. Widzisz srebrzyste i złote rozbłyski. Klatka piersiowa rwie jak diabli. Jakby miała zaraz rozerwać się wzdłuż mostka i otworzyć niczym szafka, w której ktoś upchał za duże, puchnące płuca. Kiedy wypadną, jak diabeł z pudełka wyskoczy za nimi pulsujące, czerwone serce Anioła Zagłady. Masz tylko moment, zanim przedstawienie się zacznie, więc nadal dzielnie pracując nogami, żeby nie opaść w dół i utrzymać się tuż przy powierzchni, zaczynasz pchać pokrywkę z liści. Na szczęście to tylko gałęzie i cienkie

pniaki, więc szybko udaje ci się zrobić nieco miejsca i wreszcie złapać upragniony oddech. Rany, jak cudownie smakuje powietrze! Możesz się nim upajać całe sekundy! Chłonąć je, wdychać, upijać się jak najlepszym szampanem z winnic Szóstego Nieba! Oddychasz, a to znaczy, że żyjesz. Niech żyje życie! Nie ma wspanialszego uczucia niż głęboki oddech. Pozwalasz sobie cieszyć się nim przez chwilę, a potem nurkujesz płytko i szybko opływasz majaczący na powierzchni wody nieregularny cień lotni. Jesteś bardzo zmęczony, bolą cię ramiona, nogi i żebra, ale przecież to cholerne liścioskrzydło nie jest aż takie wielkie. Udaje się. W końcu się udaje i wynurzasz się z wody, ciężko dysząc. Chwytasz za żerdzie prowizorycznej pływającej wyspy, żeby się podtrzymać, a na twarzy kwitnie ci szaleńczy, ogromny, wyszczerzony uśmiech. Bo jest nieźle. Całkiem dobrze nawet. Dałeś radę. Przetrwałeś. Zrobiłeś to. Na razie nie masz zamiaru martwić się, czy łodzie odpłynęły. Grunt, że jesteś cały. Uff... co za fantastyczna wiadomość. Jesteś cały, oddychasz i nawet nie połamałeś kości. Skończy się na paru nowych sińcach i otarciach. Czyli wykpiłeś się taniutkim kosztem. A Luc mówił... Zaraz, a gdzie on się właściwie podziewa? No nie, przecież się nie utopił, myślisz z nagłym ukłuciem niepokoju. Niemożliwe! A jeśli? Jeżeli konstrukcja lotni uderzyła go w głowę, stracił przytomność i utonął? To by było fatalnie. Bardzo głupio jakoś. Właściwie nie do przyjęcia. Oznaczałoby, że Lucek miał rację, a ty go zabiłeś. Na litość Jasności! Załatwiłeś imperatora Głębi? Lampkę? No przecież to jednak kumpel w jakimś sensie. Nie, w żadnym razie nie miałeś zamiaru go topić! Na pewno gdzieś tu jest! Może dopłynął do brzegu? Albo ruszył w pościg za łodziami? Cholera, przecież nawet go nie spytałeś, czy w ogóle umie pływać! – Luc! Lampka! – drzesz się ile sił w zmaltretowanych płucach. – Lucyfer!!! Gdzie jesteś?! Przez chwilę odpowiada ci zupełna, martwa cisza. Tak martwa, że serce zamiera. Lecz za chwilę słyszysz nieopodal głuche, ciężkie bulgotanie, potem plusk, a następnie słaby głos imperatora Głębi. – Tutaj! Utknąłem! Coś mnie za nogę trzyma! Ulga jest tak wielka, że zaczynasz się cicho śmiać. Jasne, Lucek by się utopił. Też coś! Drań spadł na łeb przez wszystkie siedem warstw Nieba, wleciał w Otchłań, wylądował na samym dnie i tylko sobie nogę złamał. I akurat on miałby utonąć w brudnawym ścieku gdzieś na zadupiu Stref Poza Czasem? Dobre sobie! – To pewno wodorosty! – odpowiadasz. – Już płynę! – Pośpiesz się! – krzyczy Luc nieco żwawiej. – Te twoje cholerne wodorosty mają ZĘBY! Pewno. Nawet potrójny rząd kłów, myślisz sobie, wyciągając Gwiazdę z pochwy. Zaczepił się o jakiś podwodny korzeń, panikarz jeden. Pogrążasz się w wodzie i nurkujesz tam, gdzie wypłynęły bąble. W burej, zmąconej toni najpierw widzisz Lucyfera. Jest bardzo blisko powierzchni. Szarpie się i kopie, żeby wybić się w górę i zaczerpnąć tchu. A potem dostrzegasz korzeń. To znaczy raczej cały pulsujący, wijący się i kurczący kłąb korzeni. Faktycznie. Mają zęby. I duże, silne przyssawki, którymi przylegają do łydki imperatora Głębi. Bo to nie żadne korzenie, koleś. Tylko jakiś wielki czarny stwór wymachujący pękiem macek. Słabo przypomina jednak głowonoga, lecz raczej nieudanego pająka z za długim odwłokiem. W dodatku uzbrojonego w wijące się, chwytne odnóża zakończone zębatymi paszczami, coś w rodzaju ogromnych szczypiec, i kolczaste, segmentowane nogi, ni to pajęcze, ni to krabie. Czubek każdego kolca świeci ostrą czerwienią, widoczną nawet w mętnej wodzie. Jasną jak ostrzegawczy neon: uwaga, trucizna! No świetnie. To urocze podwodne zwierzątko na

pewno jest jadowite. A poza tym obrzydliwe, drapieżne i groźne. Wydaje się, że wcale nie ma głowy, tylko obły, łuskowaty pancerz, ale z przodu, spomiędzy szczypiec wysuwa nagle parę długich, paskudnych szczękoczułek, którymi wpija się w nogę nieszczęsnego Lucyfera. Pan Otchłani bulgocze i wrzeszczy, kopiąc rozpaczliwie w wodzie, ale na potworze nie robi to najmniejszego wrażenia. Przyciąga tylko bliżej odwłok w wyraźnym zamiarze rozpoczęcia konsumpcji Niosącego Światło od dolnych partii. Niech to cholera! Nigdy nie może być łatwo, co? Nurkujesz głębiej. Gwiazda Zagłady w twej dłoni lśni jak pojedynczy promień słońca, krojąc mętną topiel, gdy zamierzasz się do ciosu. Walisz z całej siły w paskudne cielsko czarnej pseudoośmiornicy. To nie takie łatwe, gdyż woda hamuje nieco impet uderzenia. Miecz trafia w cel, lecz ku twojemu zdumieniu odskakuje od macki jak od grubej stalowej liny. Co jest, do diabła?! Jeszcze się nie zdarzyło, żeby oręż, który zabija smoki Chaosu, uległ w starciu z jakimś zwykłym, pospolitym potworkiem. Paskudą przypominającą bazgroł na marginesie zeszytu znudzonego ucznia, który naoglądał się za dużo programów przyrodniczych o stworzeniach głębinowych. Składasz się jeszcze raz i godzisz w węzeł skłębionych, śliskich ścięgien, cały upstrzony girlandą ślepi, który wygląda ci na łeb pająkokraba. Tym razem efekt jest dużo ciekawszy. Ugodzony potwór zwija się błyskawicznie w kłąb macek i szczypiec, a potem atakuje cię zaciekle. Nie puszcza przy tym Lucka, który dławiąc się wodą, pogrąża się głębiej w odmętach. Niedobrze, myślisz, rozpaczliwie uchylając się przed pękiem czarnych, zębatych węży strażackich. Całkiem inaczej miało to wyglądać. Niestety, nie da się zaprzeczyć faktom. Brzydki pajączek napiera na ciebie zajadle, a Lampka się topi. Czujesz, jak ogarnia cię fala wściekłości, prawie tak gorąca i potężna jak ogień płonący w złaknionych powietrza płucach. Wydaje ci się, że w bladych ślepiach bestii dostrzegasz cień satysfakcji, co wprawia cię w prawdziwą furię. O nie, mackowata kreaturo! Nic się nie skończy po twojej myśli! Jednym nagłym ruchem wybijasz się w górę, ku powierzchni, uciekając spoza zasięgu macek, szczypiec i szczęk. Dostrzegasz, że potwór cię nie ściga. Zajęty jedną dużą zdobyczą, zaczyna opadać ku dnu, ciągnąc za sobą szamocącego się Lucka. Wiesz, że masz bardzo mało czasu, za to ogromnie dużo determinacji. Jeżeli stwór zaciągnie Lampkę pod warstwę mułu, nie zdołasz nic zrobić. Wyłaniasz się z wody, bierzesz pełny, głęboki oddech i natychmiast nurkujesz znowu. W twoich wyciągniętych, wyprostowanych ramionach Gwiazda Zagłady lśni niczym przedłużenie twego gniewu i słusznego oburzenia. Nie będzie, kurwa, jakiś wodny, krabowaty sukinsyn porywał sobie Lucyfera na obiad! Nie ma mowy! Mkniesz w dół jak polujący pelikan. Z mieczem w dłoni i włosami otaczającymi ci głowę atramentową aureolą przypominasz teraz przedstawienia Michaela gromiącego Szatana ze świętych obrazów w starych kościołach. Z tym że jesteś podobny do Michała mniej więcej tak jak ryba do krzaka i masz zamiar uratować Lampce życie, a nie strącać go z nieba do piekła. Więc zrobisz to, do cholery! Tuż pod sobą widzisz już obrzydliwy odwłok potwora i Lucka, który szamoce się nadal, ale o wiele słabiej. Nagle dostrzegasz wyraźną szczelinę w pancerzu, tuż za niby-głową. Przypominasz sobie, jak kucharze zabijają homary podawane w licznych knajpach Limbo nad Zatoką Rahaba, i wtedy wiesz już, gdzie uderzyć. Zbierasz wszystkie siły w jeden zabójczy cios. Godzisz w tułów pająkokraba, celując w przerwę w karapaksie. Opór jest znaczny, miecz wchodzi niechętnie, ale nie zważasz na to. Pchasz z całej mocy. No, teraz wreszcie mokry skurwiel coś czuje!

Zaczyna się bowiem miotać, wymachując kolconogami, kłapie na oślep szczypcami i wije się wściekle, a na koniec wybucha kłębem macek i puszcza wreszcie na wpół utopionego Lucyfera. Nie może cię jednak dosięgnąć, bo wciąż znajdujesz się nad nim, napierając twardo na rękojeść Gwiazdy. Widzisz cień przepływający obok ciebie w rozpaczliwym pędzie ku powierzchni i z ulgą stwierdzasz, że Luc nie stracił przytomności i nie osunął się na bagniste dno. Uśmiechnąłbyś się szeroko z ulgi i radości, ale wtedy woda wlałaby ci się do ust i udławiła na amen. Dlatego radujesz się w duszy, bezlitośnie dobijając wodnego drapieżcę. Czarny potwór wciąż rzuca się pod tobą, ale wtem opór pancerza ustępuje, a klinga zagłębia się miękko w ciele pająkokraba. Ostrze musiało trafić na ważny splot nerwowy, bo stwór zaczyna drgać groteskowo, jak ohydna zabawka z odpustu, a potem nieruchomieje. Nie masz czasu na triumf ani sprawdzenie, czy skorupiakotwór faktycznie nie żyje. Musisz odetchnąć świeżym powietrzem, bo inaczej to ty zamiast Lampki spoczniesz zaraz na mulistym łóżeczku w objęciach Anakondy. Na zawsze. Gwałtownym ruchem uwalniasz klingę i wypływasz w górę, ku światłu. Gdy wreszcie twoja głowa znajduje się nad powierzchnią wody i możesz w końcu zaczerpnąć tchu, życiodajny tlen zdaje się piec płuca jak opar najczystszego, najostrzejszego chilli. Kaszlesz więc i krztusisz się, a obok charcze, pluje i dławi się oddechem Lucyfer. Jest żałośnie mokry, bardzo blady, choć na policzkach ma dwie niezdrowe krechy purpurowych rumieńców. – O rany! – jęczy. – Rany! Mało brakowało! Zeżarłby mnie, skurwysyn w mackę kopany! Zeżarłby jak nic! Dzięki, Daim! Gdyby nie ty... – Spoko – mówisz, spluwając błotnistym aromatem Anakondy. Lampka dyszy ciężko, wiosłując ramionami. Obaj płyniecie po skosie, trochę z nurtem rzeki, odrobinę w stronę brzegu, bo na razie jesteście zbyt rozkojarzeni, żeby zdecydować, co robić dalej. – Jak ci się udało go załatwić? – pyta Niosący Światło. – Ja tłukłem ten krabi pomiot pięściami, kopałem, dźgałem nożem i nic! Pancerny był, bydlak jeden. Uśmiechasz się do niego jak wariat, bo rozpiera cię radość, że żyjecie, że daliście radę, a Luc jest tuż obok, prawie nieuszkodzony. – Uwielbiam homary – mówisz. Patrzy na ciebie bez cienia zrozumienia i potrząsa głową, jakbyś naprawdę postradał zmysły. Gdyby Orfaniel nie był szkolonym magiem bojowym, czyli w gruncie rzeczy żołnierzem, historia Lucka i Abaddona na pewno potoczyłaby się inaczej. Ale czarodziej, podenerwowany po nocnym starciu z Jetaita, zamiast dać się uśpić monotonnemu kołysaniu łodzi, nadal miał nerwy napięte niczym liny holownicze. Niepokoił go każdy dźwięk, nietypowy kształt na brzegu, dziwny ślad w toni wodnej. Nagły krzyk dziwnowronki czy piskliwe zawodzenie małpek w koronach drzew tropikalnego lasu podrywały go dosłownie z siedzenia. Wyczulone zmysły oraz instynkt oficera na służbie podpowiadały czarownikowi, że coś się zaraz wydarzy. Dlatego też nieustannie wypatrywał znaku nadchodzącej katastrofy lub groźnego magicznego ataku. Płynął ostatnią łodzią w konwoju, bo na własne życzenie postanowił trzymać tylną straż. Kiedy zobaczył w oddali zielony, trzepoczący obiekt w gwałtownym tempie spadający do rzeki, spodziewał się tylko kłopotów. Natychmiast zerwał się, gotów do obrony flotylli. Wytężonym wzrokiem wpatrywał się przez dłuższą chwilę w plamkę szmaragdu na horyzoncie, lecz niczego ciekawego się nie doczekał. Miał już zrezygnować, ale nieprzyjemny niepokój nie przestawał go dręczyć. Przecież nie dalej jak poprzedniej nocy uznał, że niebezpieczeństwo minęło, a właśnie wtedy rozpoczęła się bezczelna kradzież. Orfaniel nadal nie umiał

powstrzymać gniewu na myśl o Jetaita rabujących zapasy wyprawy. Jak tak można! – kipiał ze złości. Zabierać innym niezbędne środki do życia tylko dlatego, że samemu jest się biednym i głodnym? To nie do pomyślenia. Czyste barbarzyństwo. Powinienem być czujny. O wiele bardziej czujny. Wtedy nie doszłoby do utraty cennego prowiantu. I właśnie dlatego, żeby uspokoić sumienie, a przy tym wypełnić skrupulatnie obowiązki, mag sięgnął do sakwy po lunetę. Musiał się przekonać, co to za niezwykły ptak, gad czy smok wskoczył tak nagle w nurt Anakondy, zanim ostatni ślad po nim zniknie za szerokim zakolem rzeki. Rozłożył więc teleskopową mosiężną tuleję i przyłożył do oka soczewkę. A nie był to zwykły szlifowany kawałek szkła, lecz kryształ bardzo czuły na przejawy magii. Ledwo młody mag zerknął w lunetę, kompletnie osłupiał. Tam, gdzie na powierzchnię rzeki spadł dziwny zielony dywanik, z głębi toni unosił się w górę słup potężnej magicznej mocy. Nie, nic z dziedziny przeklętego maleficium lub innej starożytnej wiedzy tajemnej. To był jasny, świetlany, błękitnosrebrny blask rodem z samego Królestwa. Zdumiony Orfaniel, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi, przetarł powieki i jeszcze raz zerknął w soczewkę. Wciąż to samo. Błękitna, niebiańska błyskawica światła. Płonęła jak flara sygnałowa. Niczym widomy znak, że ktoś znalazł się w poważnej potrzebie. Ktoś z naszych. Czarodziej pokręcił mosiężnym pierścieniem, żeby uzyskać zbliżenie. Teraz już widział lepiej. Wokół zielonej plamy, która okazała się osobliwą kupą gałęzi, burzyła się i kotłowała woda. A snop jasności wystrzelający spod powierzchni rzeki co chwila rwał się, zamierał, przygasał, żeby zaraz znów wybuchnąć tysiącami odblasków, iskrzył i płonął. Czarnoksiężnik gapił się na to zjawisko, zafascynowany i zdumiony. Bo istniało bardzo niewiele przedmiotów, które mogły roztaczać podobną aurę. Cyrkiel, którym Pan wytyczał rozmiary Wszechświata. Kielnia, którą wmurował kamienie węgielne wszystkich Siedmiu Nieb. Włócznia, która przebiła bok Syna. Kielich Jego Krwi. Korona Królowej. Klucz do Czeluści, którym niegdyś posłużył się Daimon Frey, żeby zepchnąć w niebyt Antykreatora. I... – O cholera! – zaklął czarodziej. – Tam chyba jest Abaddon! Walczy z kimś! Widzę błysk Gwiazdy Zagłady! Zawracajmy! Trzeba mu pomóc! – Co? Co się stało?! – Nesanel, który spał smacznie okręcony pledem, zbudził się zaniepokojony okrzykami. Orfaniel przyskoczył ku niemu błyskawicznie i wcisnął w oczodół lunetę. – Patrz! Co to jest według ciebie?! Starszy mag, przytłoczony energią młodszego, niemrawo wygrzebywał się z koca, zanim zdążył wreszcie usiąść i ująć w dłoń mosiężną rurkę. Nie musiał się długo przypatrywać. – Na litość Jasności! – sapnął zaskoczony. – Tak, to zapewne Gwiazda. Żadna inna rzecz o takiej mocy od eonów nie opuściła Królestwa. Miejmy nadzieję, że to Frey się nią posługuje. – Oczywiście, że Frey! – zirytował się Orfaniel. – Tylko on może przecież dobywać tej broni! Znowu mamy w szeregach Abaddona! Nie możemy go stracić! Zawracać! Natychmiast ZAWRACAĆ! Nie bacząc na nic, zerwał się na nogi, popędził na dziób i złapał za ramiona szypra, tęgiego gnoma w wytartej kapocie. – Zawracaj! To rozkaz naczelnego maga bojowego ekspedycji! Rozumiesz?! Tamte dwie łodzie z przodu też mają z nami zawrócić! Zawiadom ich załogi! Natychmiast! Liczy się każda sekunda! – Ale, panie! Nurt silny. Nie wiem, czy damy radę – wybełkotał ogłupiały marynarz. – Musicie! – ryknął młody czarodziej. – Tam, w rzece, jest Anioł Zagłady! Daimon Frey wrócił! Płyniemy po niego!

Zdumienie na twarzy szypra ustąpiło nagłemu zrozumieniu, a zaraz potem determinacji. – Tak, panie! W tej chwili! – zawołał. – Guk! Pak! Szykować się do zwrotu! Skrzydlaty za burtą! Słyszycie! Skrzydlaty za burtą! Dajcie tam znać chłopakom przed nami, że mają zaraz zawracać! Znaleźliśmy Abaddona! Załogi w jednej chwili rzuciły się do pracy. Nadzieja wypełniła serca i myśli pasażerów wszystkich trzech łodzi ratowniczych. Zaczęli się gorączkowo krzątać, niesieni tą niezwykłą, krzepiącą nowiną. Ponoć Tańczący na Zgliszczach powrócił. Nie zginął, nie poddał się, tylko z uporem podążał za ekspedycją. Jeszcze chwila, a będą go witać na pokładzie. A jeśli nie dał się pokonać, nie został pożarty ani zabity w żaden inny sposób, to może istnieje szansa, że dowiedzie ich wszystkich do celu, a potem bezpiecznie odprowadzi do domu! Dlatego walczyli z opornymi łodziami dzielnie i nieustępliwie, zmuszając wielkie, niezgrabne cielska do zmiany kursu. Abaddon czekał. Abaddon na nich liczył. Nie zamierzali go zawieść. Wieść szerzyła się w konwoju łodzi szybciej niż huragan. Powiadano, że Anioł Zagłady przeżył. Że podąża teraz za nimi, starając się dołączyć do ekspedycji, żeby znów chronić jej członków. Kiedy Sereda po raz pierwszy usłyszała radosną wiadomość, po prostu nie zrozumiała ani jednego słowa. – Co? – jęknęła zupełnie zbita z tropu. – Przestań kłamać, Sigil! To jakieś obrzydliwe, niegodne żarty! – Nie, pani! Wszyscy to powtarzają! Orfaniel dostrzegł Abaddona daleko w tyle, w nurcie Anakondy. Płynie po niego! – Geniusz nawet nie starał się ukryć podniecenia. – Daimon Frey wkrótce znów będzie z nami! Oczywiście, jeśli tylko uda mu się pokonać wroga, z którym właśnie walczy w odmętach rzeki. Ale nie martw się, pani! Na pewno zdoła zwyciężyć! Skoro nie dał się pożreć Xolotlowi i odnalazł naszą flotyllę, to... Gdyby Pan osobiście wychylił się z nieba, podniósł badaczkę w górę, ucałował w czoło, a potem odstawił z powrotem do łodzi, Świetlista nie mogłaby być bardziej zaszokowana. – Co ty bełkoczesz, na Jasność! – krzyknęła kipiącym od emocji, lekko histerycznym głosem. – Anioł Zagłady wrócił?! Jest w wodzie i walczy z czymś niewiadomym?! Przecież to niedorzeczne! – Ale prawdziwe, pani – upierał się sekretarz. – Mag bojowy zobaczył przez lunetę blask dobytej Gwiazdy Zagłady. Tylko Tańczący na Zgliszczach ma prawo dotykać tego oręża, więc to z pewnością on. Wygląda na to, że ściera się właśnie z jakimś wodnym potworem. Orfaniel kazał po niego zawracać. Dziwne, że nie spytał cię o zgodę, ale pewnie uznał, że trzeba się śpieszyć... – Oczywiście, że trzeba, idioto! – Sereda już porwała się na nogi. Jej twarz zrobiła się okropnie blada, ściągnięta grymasem niepewności i oczekiwania. Napięta na kościach policzkowych skóra czyniła z niej białą, kruchą maskę trwogi z antycznego teatru. W oczach o barwie morza szalał sztorm. Ale to był zaledwie lekki zefirek w porównaniu z huraganem, który rozpętał się w jej sercu. Daimon żyje! Daimon wraca! Nie straciła Abaddona! Ale Anioł Zagłady znajduje się jednocześnie w niebezpieczeństwie, które może okazać się śmiertelne. Och, na Jasność! Nadal grozi mu śmierć! Ledwie zdała sobie z tego sprawę, nogi się pod nią ugięły, a ciemność omdlenia zamroczyła wzrok na ułamek

sekundy. Natychmiast otrząsnęła się ze słabości i podjęła odpowiednie działania. Nie czas ulegać panice. Musi uratować Freya! – Zawracać! – krzyknęła dawnym, donośnym, władczym głosem. – W tej chwili zawracać! Wszystkie łodzie za mną! Moja pani! – pomyślał Sigil z dumą i odrobiną smutku. Jak zwykle twarda, nieustępliwa i nieprzystępna. Dobrze, że wróciła do siebie. W nagłym, chaotycznym, lecz radosnym rozgardiaszu akcji ratunkowej jeden członek ekspedycji przeżywał szczególne emocje. Nie, nie było to ani odrodzenie nadziei, ani satysfakcja, ani nawet zwykłe podekscytowanie zaskakującym zdarzeniem. To był przeraźliwy, paraliżujący, odbierający zmysły strach. Matariśwan siedział w jednej ze środkowych łodzi na drewnianej ławce, zesztywniały, niemy, tknięty bezruchem wystruganej figury. Niemal nieprzytomny, niezdolny do najmniejszego ruchu, czekał zdjęty śmiertelnym lękiem jak mysz w obliczu kobry. Gdyby ktoś go teraz tknął, klepnął w ramię, uściskał lub zwyczajnie potrącił, Maruta upadłby na twarz z hukiem zwalonego posągu. Bo tak się właśnie czuł. Jak przewrócona statua. Skruszony pomnik. A może raczej obalony bałwan? Jego upadek miał charakter zdecydowany i ostateczny. Na zewnątrz trzymała się jeszcze skorupa ciała, lecz wewnątrz syn Rudry był pogruchotany na ostre, kanciaste odłamki. Stał się ruiną wojownika, zaufanego podwładnego, dzielnego towarzysza, oddanego sługi i wiernego przyjaciela. Zbezczeszczonym sanktuarium. Sprofanowaną świątynią. Nie był władny drgnąć, nawet poruszyć głową. Jednak wszędzie wokół widział wilki o krwistoczerwonej sierści, broczące posoką i wyjące wściekle, opętańczo, z dna ostatecznej rozpaczy. Rozumiał, co do niego mówiły. Ich przejmujący, żałosny lament składał się tylko z jednego, powtarzanego bez końca słowa. Hańba! Hańba! Hańba! Tak, potomek potężnej krowy Piszni, w którego żyłach płynęły krople boskiej krwi, poddany nieśmiertelnego Indry, członek jego osobistego orszaku, syn burzy, przywódca dumnych, do szaleństwa odważnych Marutów został właśnie złamany, skończony, zdruzgotany i zhańbiony przez wszystkie przyszłe pokolenia aż do skończenia świata. Sam, własnymi rękami zniszczył swoją karmę na wieki. Powinien teraz, natychmiast umrzeć tu, na miejscu, i przez wszystkie kolejne wcielenia dziękować dobrym bogom, jeśli odrodzi się jako nędzny karaluch, parias, szczur, a nie głodny duch albo godny pogardy upiór. Na zawsze już stracił właśnie zaufanie i przychylność maharani. Sereda na pewno nie daruje mu, że ośmielił się podnieść rękę na Świetlistego. Nie, tak strasznej zbrodni przeciwko hierarchii niebiańskiej i porządkowi świata po prostu nie będzie w stanie wybaczyć. W jej oczach on, Matariśwan, pozostanie tylko podłym zdrajcą i buntownikiem, niegodnym, by dłużej żyć. Tak, z pewnością skaże go na śmierć. Śmierć w hańbie i upadku, z piętnem mordercy ciążącym nad jego stosem pogrzebowym. A może jego ciało w ogóle nie zostanie wyprawione w ostatnią podróż? Może tragarze po prostu rzucą je na pożarcie dzikim zwierzętom z dżungli? Wcale by się nie

zdziwił. Taki oto los zgotował sobie przez swoją głupotę i zaślepienie. Los wyrzutka, odszczepieńca, zdrajcy i podstępnego skrytobójcy. Dumni synowie Rudry ginęli na polach walki lub w pojedynkach z groźnymi przeciwnikami. Nigdy jeszcze żaden z nich nie stracił życia na katowskim pniu, jak pospolity złoczyńca. Takiej zgrozy i hańby ród nigdy już nie zmyje. Imię Matariśwan będzie przeklęte w całym Meru. Gorzka refleksja rozlała się w jego umyśle plamą palącego kwasu. Ohydny, czarny jak wrona, nienawistny Abaddon go pokonał. Zapewne zabił też szlachetnego Bhawę i nieustraszonego Śarwę. Lecz na co właściwie liczył nieszczęsny, durny Matariśwan? Że jego wspaniali wilczy bracia pokonają na wpół martwego, po wielekroć wskrzeszanego nienaturalną mocą Tańczącego na Zgliszczach? Potwora, który stanął przed obliczem najstraszniejszego, najczarniejszego zła w Kosmosie i nie sczezł? Pogromcy Antykreatora oraz jego wrażego syna Cienia? Chudą, złowrogą, naznaczoną bliznami Śmierć z żałobną wstęgą warkocza i Gwiazdą Zagłady w morderczych dłoniach? Jak mógł być aż tak głupi? Syn Rudry doskonale wiedział, że pojawienie się Abaddona oznacza dla niego wyrok śmierci. Pogodził się z tym, bo próba ucieczki odebrałaby mu ostatnie, żałosne resztki godności. Ale nie wyzbył się zawiści, która wrastała w niego jak rosnący nieustannie, zabójczy tumor. Zamarły, zamrożony strachem, siedział teraz w łodzi, żując trujące jagody własnej nienawiści. Niestety, stało się to, czego tak bardzo się obawiał. Niebo runęło mu na głowę i pogrzebało żywcem w błękitnym, nieskalanym grobowcu ostatecznego upadku i hańby. Daimon, choć znużony, płynął gładko i szybko. Obaj z Luckiem ustalili, że dotrą chociaż do tego miejsca na rzece, w którym będą mogli dostrzec łodzie i zorientować się, jak daleko się znalazły. Jeżeli zobaczą flotyllę, postarają się jakoś zwrócić uwagę załogi. Na razie nie mieli pojęcia, jak tego dokonać, ale adrenalina towarzysząca udanemu skokowi z klifu i pokonaniu krabostwora wprawiała ich w nastrój pełen optymizmu. Gdyby jednak po łodziach nie został już żaden ślad, mieli przybić do brzegu, żeby zastanowić się, co robić dalej. Wkrótce Frey wysforował się nieco naprzód, bo Lampka, pogryziony przez mackopająka, odrobinę oszczędzał pokaleczoną nogę. Anakonda rozwijała się przed oczami anioła leniwie, gadzio, jakby naprawdę skręcała wężowe cielsko, przemieszczając się korytem pośród dżungli. Z każdym ruchem ramion i nóg Abaddona rzeka otwierała przed nim szerszy widok na zakręt swojej toni. Aż wreszcie łaskawie odkryła całe zakole, szerokim, szczodrym gestem ukazując łagodny łuk brunatnej, spienionej gdzieniegdzie wody. Gdy tylko Tańczący na Zgliszczach znalazł się w miejscu pozwalającym dostrzec dłuższy odcinek rzeki, z jego ust wyrwał się radosny okrzyk. Łodzie znajdowały się dużo bliżej, niż sądził. Wytężył wzrok, a wtedy gromko krzyknął po raz drugi. Bo ostatnia łódka wyraźnie skręcała właśnie, żeby zawrócić i popłynąć w górę rzeki. Z powrotem po niego i Lucka. Zamachał załodze ramieniem, choć ratownicza jednostka wydawała się być zbyt daleko, żeby ktokolwiek dostrzegł ten gest. Jednak przepełniony radością Daimon i tak jak szalony wymachiwał dalej, nawołując najpierw członków ekspedycji, a potem pozostałego z tyłu Lucyfera. – Luc! Są nasi! Płyną po nas! – ryknął rozgłośnie. Lecz zamiast wesołej odpowiedzi usłyszał wrzaski imperatora Głębi, którym daleko było do euforii. – Spójrz do przodu! – zawołał, żeby podnieść towarzysza na duchu. – Zauważyli nas! Zaraz tu będą!